Sudan część VII
Transkrypt
Sudan część VII
MAROE I DROGA DO CHARTOUMU Rano mamy problem z samochodem. Coś nie najlepiej z hamulcami, a hamulce to nie przelewki. Opóźnia to nasz wyjazd o parę godzin. Amged wkurzony (jasne, nic dziwnego). Mówi, że on musi poprowadzić pierwszy fragment, żeby sprawdzić samochód. Dopóki byliśmy w Port Sudanie i poruszaliśmy się do 60 km wokół miasta żaden z panów się do kierownicy nie pchał, ale „high way” to co innego. Więc znowu ta sama przepychanka, że umowa była inna, że jako klient zażądam zwrotu pieniędzy i znowu deklaracje, że do najbliższego check pointu jest tylko 30km i potem się zmieniamy (Potem dowiedziałam się jak to jest z tymi odległościami. To co na drogowskazie niewiele się ma do rzeczywistości. Byłam już tak pełna wrażeń i pewna, że trasa jest do przejechania, że mogłam czekać, ale przeszłam na kolejny poziom. Egzekwowania praw klienta, który na coś się umówił, za coś zapłacił i oczekuje realizacji. No...nie było lekko. Zastosowałam metodę oporu biernego i demonstrowania niezadowolenia. Najpierw przestałam się odzywać, podawać wodę, czy colę, czy papierosy Amgedowi, do czego przyzwyczailiśmy się nawzajem podczas podróży. W samochodzie zapanował ciężki nastrój. Postanowiłam dręczyć ich dalej. W międzyczasie telefonicznie uzgodniliśmy zakup biletów powrotnych do Egiptu, więc już wiedzieliśmy ile mamy czasu. Przesiadłam się do tyłu mówiąc, że nic mnie obyczaje nie obchodzą skoro ich nie obchodzi nasza umowa. Skoro nie prowadzę, to chcę spać, a jako pilot nie umiem. Santo ustąpił mi miejsca z tyłu. Zajęłam się robieniem zdjęć, trochę spałam, czasem mówiłam parę zdań do Santo podniesionym głosem, pozwalając zrozumieć kluczowe słowa typu : money, back, agreement, car, driver i jeszcze parę. Próba nie strzelba, ale moje zachowanie powodowało tylko zacięcie i smutek moich towarzyszy. Nie sadzę, żeby rozumieli o co mi chodzi. Ich upór mnie zadziwiał. Im bardziej ja napierałam tym bardziej oni sie zacinali. Byli bardzo smutni a efekt żaden. Wiec po niezwykle pięknym zachodzie słońca postanowiłam ustąpić. Santo, jako pilot był marny. Przysypiał, więc podałam Amgedowi z tyłu butelkę coli. Rozpromienił się cały natychmiast. Niech Wam będzie, machnęłam ręką. Proszę w Khartoumie o spotkanie z właścicielem firmy a do Was nic nie mam i wyciągnęłam rękę na zgodę. Amged nie zważając na kierownicę radośnie ją uścisnął. I to by było na tyle. Za pół godziny już spał z tyłu a samochód prowadził Walid. Może z godzinę i odpadł, mówiąc, że jest strasznie śpiący. Zatrzymał sie na poboczu i za chwile spali wszyscy. Starałam się zasnąć, ale było wściekle zimno, silnik nie grzał, ciepłe ciuchy głęboko w plecaku. Wysiadłam z samochodu. Matko, jak w psiarni, albo w nocy na pustyni. Obeszłam samochód, otworzyłam drzwi i szturchnęłam Walida: Przesiądź się, proszę, nie mogę spać, za zimno. Świetny pomysł - wybełkotał, na wpół śpiąc. Wsiadłam i po trzech godzinach byliśmy w Maroe. Na drodze nie było nikogo, nie było też prawie świateł w Tojotce. Wyśpiewałam wszystkie znane mi piosenki, żeby nie zasnąć. Wybudzony Amged mruczał, że jest noc i że nie mogę prowadzić. Śpij i ciesz się, uciszył go Santo. W Maroe sprawdziliśmy jedyny, dostępny finansowo hotelik, czy raczej pensjonacik. Nie ma szansy. Amged zaprasza do siebie. Nie, nie, dzięki. Odwozimy go do domu. Jego siostra bardzo prosi, żebyśmy zostali, ale Santo jest nieugięty. Walid zostaje. Zazdroszczę mu, umyje się. Zabieram kluczyki i kluczymy po wiosce w labiryncie wąziutkich niby uliczek. Trzy razy wracamy w to samo miejsce. Niemal zasypiam za kierownicą. W końcu stajemy na środku jakiegoś placu. Już sobie wyobrażam rano gapiów. Jak jutro trafimy po chłopaków? - pytam. Nie martw się. Amged nas znajdzie. Jest stąd. Jak tylko wstanie będzie wiedział , gdzie jesteśmy. Jasne, że się nie myli. Zasypiam jak kamień. Śni mi się bimber, którego nie udało się spróbować. Budzi mnie chrapanie Santo, albo szczekanie psa. Jest dzień i Amged nas znalazł. Jego siostra mówi nam, żebyśmy koniecznie odwiedzili polskich archeologów. Są zaraz za płotem. Pod dowództwem Sudańczyka, o ile dobrze pamiętam doktora Mohammeda ;) polscy archeolodzy (czwórka młodych ludzi) prowadzą wykopaliska. Rozmawiamy o tym jak tu jest jak się jest dłużej, jak się pracuje. Przyjeżdżają tu trzeci rok. Każdego roku po parę miesięcy. Zawsze przyjaźnie przyjmowani. Nigdy nie wydarzyło się nic niebezpiecznego – mówi Ewa, Wrocławianka. Jest mi absolutnie, niezwykle przyjemnie mówić po polsku po dwóch tygodniach nie używania ojczystego języka. Wykopaliska wyglądają jak za Indiany Jonesa. Sznurek ludzi podających ziemię, pędzelki i szczoteczki. No tylko aparaty fotograficzne i pomiarowe świadczą o tym, że to XXI wiek. Archeolodzy rekomendują nam różne miejsca, które w tej okolicy warto zobaczyć. Rzeczywiście warto. Zwiedzamy Karimę i Nuri; Jabal Barkal, piramidy królów nubijskich i świątynię Amona. Ja pod piramidy idę na piechotę, chłopaki szaleją po wydmach. Z daleka widzę, że dobrze się to nie skończyło. Samochód zawieszony konkretnie na kolczastym krzewie, grzebie kołami w piachu. No to mamy parę godzin na łażenie pod piramidami i po lasach palm daktylowych. Można też wrócić do świątyni. Kiedy wracam po godzinie, miejscowi z pobliskiej wioski już kopią łopatami wokół samochodu. Przyszli zapytać czy nie trzeba pomóc i pomagają. Idziemy porobić foty, bo nie dopuszczają nas do pracy. Amged zostaje z nimi sam. Wieje tak potwornie piachem w oczy i smaga po twarzy, że jedynie turban i całkowite zakrycie, po same oczy (a na oczy okulary) chroni przed bólem. I jak tu się dziwić miejscowym zwyczajom. Kobieta, chcąc jakiś czas być piękna, no i nie cierpieć - musi osłaniać twarz. Pewnie, że najbardziej dla męża. Wracamy. Nasi pomocnicy nie chcą słyszeć o przyjęciu pieniędzy. Wymyślamy jakiś bardzo ważny powód, w wolnym tłumaczeniu dzielenie się z innymi, żeby im wmusić zapłatę. Czasowo jesteśmy dobrych parę godzin w plecy. Siadam za kierownicę, ale nie, znowu męski bunt. Że trzeba szybko jechać, długa droga. Podnoszę brwi: i co? Dla zasady, bo już znam cały schemat. Poza tym nie chcę prowadzić, bo chcę porobić notatki, a Amged wizytował rodzinę przez 5 dni, w Port Sudan i w Maroe, obijał się, ma nowe ciuchy, niech jedzie. Po drodze przeliczyliśmy kasę. No marnie to wygląda. Nie stać nas na hotel ostatniego dnia w Chartumie. Prześpimy się gdzieś na pustyni mówię, mamy jeszcze zapas dnia w wynajmie samochodu, a na zwrot nie ma co liczyć, ale Santo się uparł, że musimy mieć jeden dzień w stolicy, że prześpimy się u Mohameda. No way, po moim trupie będziemy zwalać się komuś do domu. Nawet jeśli to Twój kuzyn – jestem wkurzona. Kłótnia pół godziny. Zrobię tak, że pieniędzy nam starczy – męski punkt widzenia. To zrób, ustępuję, nie chcę mi się dalej kłócić, a jak nie muszę się martwić o kasę, to luz.. Poza tym widzę, że dla niego to ważne. Może chce się spotkać z którąś z dziewczyn. Droga się dłuży. Jedziemy ze średnią prędkością 90km/h, a od tabliczki Khartoum 300km już 6 godzin jazdy. Niezłe te drogowskazy. Jasne teraz dlaczego ludzie wolą operować czasem przejazdu. Drogi puste, a podane odległości nie przystają do realiów. Z radością robimy zdjęcia słupkowi 0km. Uff, do wanny, ale nieee. Odwozimy Walida, wita nas Halit i mówi, że koniecznie musimy wejść, zobaczyć tańce. No jasne, ja muszę. Przecież przyjechałam tu zobaczyć wszystko. No ale wesela się nie spodziewałam. Ze trzysta osób. Ja w turbanie, wojskowych spodniach, z pustyni, dwa dni bez wody zostałam przedstawiona połowie rodziny. Poznałam żonę Halita i obydwie żony Walida, które wyglądały na dobre przyjaciółki. Mamę, brata i całą masę kuzynów i kuzynek. Taniec z Panem Młodym, wierszyki dzieci i jak to biała małpka zrobiłam sobie zdjęcia z każdym kto chciał. Miło, ale czas uciekać. Mohamed czekał na nas w wynajętych dla nas apartamentach. Przejrzyj się jak wyglądasz – powiedział mi w windzie, podśmiewając się znacząco . Super wygląda - pospieszył z pomocą Santo. Postanowiłam nie sprawdzać, który z nich mówi prawdę. Po co mi to. Wielkie apartamenty, wielkie łóżka – może nie najwyższa klasa ale bardzo wygodne. Następnego dnia śpię do południa, a potem jeszcze dogrywanie wszystkich szczegółów ewentualnego ponownego przyjazdu. Santo od rana załatwia swoje tajemnicze sprawy. Ja spędzam czas i spisuję trasę z dziewczynami. Wieczorem wizyta w domu Abdel Asisa. Znowu część damska i część męska. Tradycyjnie i uroczo. Amged ma chorą mamę i nie może przyjść. Cierpię z tego powodu, choć to głupio brzmi, już tęsknię. W nocy, przed wylotem dostaję ataku paniki, jak jeszcze nigdy. Jadę na lotnisko ze ściśniętym gardłem. Daję Mohamedowi moje płyty, słuchamy najnowszego Gorana. W głowie pozostaje mi muzyka północnego Sudanu i Bałkanów. Nie lubię pożegnań, wydaje mi się, że spędziłam tu rok a Mohameda znam od zawsze. Dopiero lotnisko mnie uspokaja. Ostanie zakupy za pozostałe funty. Cieszę się już, że spotkam bliskich. Tak „daleko” jeszcze nie byłam.