Sztuka w czasach dyktatury sprzedawców

Transkrypt

Sztuka w czasach dyktatury sprzedawców
SZTUKA W CZASACH DYKTATURY SPRZEDAWCÓW
Rozmowa ze Zdzisławem Kudłą – przewodniczącym jury VIII OFAF-y
„Kino” 2003, nr 2
MAGDA LEBECKA: Studiował pan na krakowskiej ASP, ale nie w pracowni filmu
animowanego...
ZDZISŁAW KUDŁA: Filmem zająłem się przypadkowo. Zanim w 1968 roku zadebiutowałem
filmem „Arena”, terminowałem w Studio Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej jako fazista,
dekorator i projektant przy różnych komercyjnych produkcjach filmowych. A wcześniej w ASP
studiowałem malarstwo u kapisty, prof. Czesława Rzepińskiego, choć sam poruszam się dziś
w zupełnie innych rejonach estetycznych. Zresztą już w tamtych czasach próbowałem się
trochę buntować – raz jednak korekta profesora mnie przekonała. – Co pan robi? – krzyknął,
gdy zbyt ostro „pojechałem” kolorystycznie. – Proszę się zdecydować, dla kogo pan tworzy.
Nawet na byka czerwień silnie działa! Mimo to, gdy rozpocząłem swoją filmową przygodę,
uznałem, że w filmie trzeba mówić mocniej, a nie – delikatnie, szeptem.
– Efekty szokowe ale też przenikalność snu i jawy mieszczą się w poetyce
surrealizmu. Bohaterowie pańskich filmów budzą się z dręczącego snu do
rzeczywistości, która nie przynosi ukojenia, bo jest przedłużeniem koszmaru.
Retrospektywa – filmy i wystawa projektów do animacji pokazana na OFAF-ie
potwierdziła opinię krytyków, że jest pan „polskim Bunuelem”. Ale tym, co najmocniej
wiąże pańskie dzieło, jest plastyka – niezwykła konsekwencja formy.
– Czasem tę konsekwencję odczuwam jak jarzmo, jak kulę u nogi. Wiem, że każdy temat
powinien mieć specyficzną formę, ale wiem też, że nie zawsze udaje się odskoczyć od
siebie. Taka moja przyciężkość – to może sprawa pochodzenia? Fascynowały mnie
spracowane ręce, ten motyw pojawił się w kilku animacjach, jako wyraz szacunku dla trudu
człowieka.
– Jak rodzi się pański film? Czy jak u surrealistów zaczyna się we śnie?
– Nie, raczej szukałem wątków, przy których mogłem się posłużyć moją formą. Próbowałem
też tematów publicystycznych, jak energia atomowa...
– ...czy cywilizacyjne zagrożenia, jak w „Bruku” i „Szumie lasu” z początku lat 70.
– Ale zawsze były to tematy wynikające ze znajomości siebie, z tego, co niepokoi mnie w
danej chwili - przecież nie zrobiłbym niczego o bławatkach i chmurkach!
– A jeśli już „Kwiat” – to jako symbol idei, która morduje.
– To był gotowy scenariusz Marka Neymana.
– Ale ten literacki pomysł współgra z pańskimi obsesjami...
– Żeby być rasowym twórcą – widzę to na przykładzie innych, nie swoim – trzeba być
owładniętym obsesją. Letniość i spryt nie wystarczą.
– Gdzie znalazł pan inspirację dla niesamowitego, wstrząsającego aż do granicy
obrzydzenia „Karalucha”? U Kafki?
– W notce prasowej. Przeczytałem, że jedynie chitynowe pancerze karaluchów pozwalają
przetrwać promieniowanie jądrowe, zresztą ta teoria nie ma oficjalnego potwierdzenia
naukowego.
– W filmie „Bez powrotu panie Z.” (z 1993) zdaje się pan mówić w pierwszej osobie.
Łatwo go uznać za autoportret.
– Nawet tytuł to sugeruje. Zdałem sobie sprawę, że mogę już nie wrócić do filmu autorskiego
i być może jest to rodzaj artystycznego pożegnania. Bo przecież tych filmów nie ma dla kogo
robić.
– Myślę, że odbiorca by się znalazł, natomiast nie istnieje transmisja tej sztuki...
– Żadna telewizja: ani komercyjna, ani państwowa nie pochyli się nad animacją autorską.
Czy ten gatunek musi zginąć, stając się jedynie poligonem dla zamkniętego klanu artystów i
studentów? Czy trzeba się pogodzić z faktem, że oglądać ją można jedynie na zamkniętych
pokazach w dyskusyjnych klubach albo na tak wyjątkowym festiwalu jak OFAFA?
– Jak radzi pan sobie w roli dyrektora Studia Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej,
którego 55-lecie świętowaliśmy na OFAF-ie?
– W 90% zajmujemy się komercją, autorskie filmy ostatnio niemal nie powstają. Marzeniem
byłoby pogodzenie komercji ze sztuką. W historii filmu zdarzały się takie przypadki – choćby
„Żółta łódź podwodna”. Jak na razie jako dyrektor studia nie miałem wpadek, każdy rok
zamykałem zyskiem. Niektórzy nawet się dziwią, że plastyk jako manager daje sobie radę.
Ale pewnie – do czasu. W Bielsku-Białej doskwiera nam oddalenie od centrum, a więc i od
pieniędzy. Z drugiej strony jest tu zagłębie ludzi wykształconych w tej dziedzinie, przecież
działa tu kilka prywatnych wytwórni. Nie komentuję jakości ich produkcji, ponieważ są to
wszystko roboty zlecone, pod dyktando producentów z Zachodu, często bezimienne. Boli, że
stajemy się wyrobnikami, że nie jest to twórczość polska, ale przynajmniej ludzie mogą z
tego żyć w trudnym dla sztuki czasie.
– Liczba filmów konkursowych przeczyłaby wizji kryzysu.
– Imponująca, w czasie tak niełaskawym dla sztuki. Ale biorąc pod uwagę potencjał twórczy
i historię polskiej animacji – to dramatycznie mało. Z pokazanych w konkursie filmów wynika,
że starsi i uznani trzymają jeszcze wysoką pozycję, być może też łatwiej im dotrzeć do
finansowych środków potrzebnych na realizację. Tych możliwości pozbawieni są inni, w
każdym razie nie czuje się oddechu młodszej konkurencji.
– Czy nagrodzenie Złotą Kreską „Wyspy R.O.” Jana Lenicy nie było jedynie formą
hołdu dla zmarłego przedwcześnie mistrza?
– Nie! W tym przypadku nie mieliśmy żadnych wątpliwości. Nie jest to klasyczny film tego
twórcy. To obraz, który powstał po latach milczenia Lenicy i mógł zapoczątkować nowy etap
artystyczny. Dla mnie ten „świeży" Lenica jest dowodem na to, że nawet w późnym wieku
można być poszukującym nowatorem. Nagroda dla wybranego z cyklu Eden „Piekła”
Andrzeja Czeczota to wyraz uznania dla tytanicznej pracy, ogromu rzuconych myśli i
wdzięku zabawy plastycznej. Natomiast te trzy części razem są nie do wytrzymania,
wyraźnie zabrakło tu scenariusza. Zresztą uważam Czeczota przede wszystkim za mistrza
rysunku satyrycznego i krótkiej formy filmowej. „Nowy dzwon” Ryszarda Czekały nawiązuje
do starej, wypracowanej formy. Niewiele zabrakło, by był znakomity: nie ma w nim nic
przypadkowego. To zdecydowanie lepszy scenariusz niż w poprzednim filmie tego artysty;
jasno, choć może zbyt skrótowo wyłożona idea. „Katedra” Tomasza Bagińskiego,
wyróżniona w kategorii animacji komputerowej, imponuje pracochłonnością. Widać zachwyt
autora nad możliwościami narzędzia i nad plastyką – w tym przypadku twórczością
Zdzisława Beksińskiego. Szkoda, że posłużył się estetyką znaną – nie ma tu indywidualnej
formy.
W technice klasycznej animacji zrobiony jest clip Mariana Cholerka ilustrujący piosenkę
Ireneusza Dudka „Coś nie tak” – to przykład dobrej, prawdziwie autorskiej pracy. „Remote
Control” znanego autora Hieronima Neumanna jest ciekawym eksperymentem, wypowiedzią
czytelną, poprowadzoną logicznie, w sposób zdyscyplinowany.
W kategorii filmów studenckich i nieprofesjonalnych nie przyznaliśmy Grand Prix, uznając, że
nie pojawił się jeden film wyrastający ponad poziom, natomiast warto wskazać na kilka
interesujących obrazów. Konsekwentnie opowiedziany, o dużej plastycznej urodzie
„Pojedynek” Waldemara Mordarskiego powstał pod opieką Piotra Dumały. I to widać.
Niestety, często się zdarza, że studenci wpatrzeni w swojego profesora przejmują jego
estetykę. „Tango” Pauliny Majdy kulturalnie łączy technikę komputerową ze zdjęciami
naturalnymi. Przy tym ujmuje sprawnością w operowaniu warstwą muzyczną. Dowcipny
„Polski western” Joanny Polak, czarno-biały, oszczędny w środkach, nie stara się formą
uwodzić widza. Autorem przewrotnej, zabawnej baśni – „Brzydkiego kurczątka", najbardziej
konsekwentnej spośród animacji amatorskich, jest bardzo młody chłopak. Jak na wypowiedź
dziecka, ta próba zdumiewa klarownością. Wyróżnione przez nas „Podanie” Bartłomieja Kika
jest filmem-krzykiem, rodzajem plakatu. Ten język przekonał również młodą publiczność
OFAF-y.
„Handlarka światła” Marzeny Nehrebeckiej to film malarski, operujący nastrojem. Trzecie
wyróżnienie dostał Przemysław Świda z krakowskiej ASP za „Żółtodzióbstwo”. Jest to chyba
pierwsza w tej pracowni próba animacji lalkowej. Oprócz innych walorów etiudy doceniliśmy
odwagę studenta, który chciał pozostać sobą.
– W trakcie dyskusji na forum „Wokół polskiego filmu animowanego” przywołano
znaną tezę o wyższości animacji klasycznej, tej szlachetnej, „ręcznej” nad
komputerową. Czy w ogóle należy rozstrzygać taki dylemat – co jest lepsze, bardziej
uprawnione?
– W przypadku animacji komputerowej jedynym niebezpieczeństwem jest zachłyśnięcie się
technologią i pójście na łatwiznę w korzystaniu z programów gotowych. Umiejętne
wykorzystanie komputera daje dodatkowe możliwości artystyczne, których nie zapewnia
tradycyjna trzydziestka piątka. Ale te rozważania muszą się toczyć w cieniu pytań
podstawowych – o rację bytu naszej sztuki w czasach – jak to określił Jerzy Schönborn –
„dyktatury sprzedawców", o sposoby na jej przetrwanie, o nieistniejącego odbiorcę...
Rozmawiała Magda Lebecka