Rosamunde Pilcher, Wrzesień
Transkrypt
Rosamunde Pilcher, Wrzesień
Rosamunde Pilcher, Wrzesień przeł. z ang. Bogdan Baran Copyright 1990 by Robin Pilcher, Fiona Wynn-Williams, Mark Pilcher and Philippa Imrie For the Polish edition Copyright by Wydwanictwo „KsiąŜnica” Na początku maja w Szkocji nastały w końcu ciepłe dni. Zima trzymała stalowymi palcami o wiele za długo, niechętna do osłabienia okrutnego uścisku. Przez cały czas przenikliwy wiatr dął z północnego zachodu, szarpał pierwsze kwiaty zawilców i spalał na brązowo Ŝółte trąbki Ŝonkili. Śnieg mroził wierzchołki wzgórz i leŜał w kotlinkach, a farmerzy zmartwieni opóźnieniem wypasu wieźli ciągnikami resztki paszy na gołe pola, na których jej malejące sterty walały się w szałasach o kamiennych ścianach. Nawet dzikie gęsi, które zwykle odlatywały pod koniec marca, opóźniały swój powrót do arktycznych siedlisk. Ostatni sznur zniknął około połowy kwietnia; niosąc swój krzyk gdzieś na północ w nieznane niebiosa, frunął tak wysoko, Ŝe podobne grotom strzał formacje wydawały się kruche jak pajęczyny na wietrze. A potem, w ciągu jednej nocy, kapryśny górski klimat złagodniał. Wiatr zmienił kierunek na południowy, niosąc wraz z wonią wilgotnej ziemi i kiełkujących roślin błogie powiewy i dobrą pogodę, którą reszta kraju cieszyła się juŜ od tygodni. Krajobraz przyodział się w miłą, trawiastą zieleń, białe drzewa dzikich czereśni wydobyły się ze swego pognębienia, nabrały ducha i rozpręŜały gałęzie we mgle śnieŜnobiałych płatków. Wiejskie ogródki wszystkie naraz zaczęły pączkować barwami - Ŝółty, kwitnący zimą jaśmin, fioletowy krokus i głęboki błękit podobnych do winogron kwiatów hiacyntu. Odezwały się ptaki, a słońce po raz pierwszy od jesieni zsyłało prawdziwe ciepło. KaŜdego ranka, słońce czy słota, Violet Aird wędrowała do wsi po zakupy ze sklepu pani Ishak: kwartę mleka, "Timesa" i inne drobne artykuły potrzebne do podtrzymania Ŝycia samotnej starszej pani. Tylko niekiedy w otchłaniach zimy, gdy śnieg piętrzył ogromne zaspy, a lód stawał się zdradliwy, powstrzymywała się od tego ćwiczenia, wyznając zasadę, Ŝe rozwaga jest lepszą stroną dzielności. Nie była to łatwa wędrówka. Pół mili stromą drogą wśród pól, które kiedyś stanowiły park w Croy, posiadłości Archiego Balmerina, a potem trudne pół mili powrotnej wspinaczki. Miała samochód i z powodzeniem mogła go uŜyć, ale jednym z jej przekonań było, Ŝe kiedy wślizguje się starość, a człowiek zacznie uŜywać auta na krótkich trasach, to grozi mu straszne niebezpieczeństwo utraty władzy w nogach. W ciągu długich miesięcy zimy musiała na tę wyprawę zawijać się w warstwy odzieŜy. Grube kozaki, swetry, nieprzemakalna kurtka, szal, rękawiczki, wełniany kapelusz naciągnięty głęboko aŜ po uszy. Tego rana miała na sobie tweedową spódnicę i dziergany Ŝakiet. Szła z gołą głową. Słońce dodawało jej otuchy i energii, wzbudzało poczucie ponownej młodości, a brak skrępowania więzami odzieŜy przypominał jej dziecięce zadowolenie, gdy opadały czarne wełniane pończochy i czuło się przyjemny powiew chłodnego powietrza na gołych nogach. Wiejski sklep był tego dnia pełen ludzi i musiała chwilę czekać na obsługę. Nie przeszkadzało jej to, bo miała okazję pogawędzić z innymi klientami, wśród których kaŜda twarz była jej znajoma, zachwycić się pogodą, zapytać o czyjąś matkę, poobserwować chłopca, jak z bolesnym namysłem wybiera paczuszkę mieszanki "Dolly", za którą zapłaci z własnych pieniędzy. Nie spieszył się. Pani Ishak czekała z uprzejmą cierpliwością, aŜ się zdecyduje. Gdy to wreszcie uczynił, włoŜyła mieszankę do papierowej torebki i wzięła od niego pieniądze. - Nie zjedz wszystkiego na raz, bo powypadają ci ząbki - ostrzegła go. - Dzień dobry, pani Aird. - Dzień dobry, pani Ishak. CóŜ za piękny poranek! - Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, Ŝe świeci słońce. - Zwykle pani Ishak, wygnana w ten północny klimat spod bezlitosnego słońca Malawi, była zakutana w Ŝakiety i trzymała pod ladą grzejnik parafinowy, do którego się tuliła, ilekroć nastawała chwila spokoju. Tego rana wyglądała jednak na znacznie szczęśliwszą. - Mam nadzieję, Ŝe nie zrobi się znów zimno. - Nie sądzę. Przyszło lato. A, dziękuję, moje mleko i gazeta. Edie chciałaby pastę do mebli i rolkę papierowego ręcznika. Ja chyba wezmę ze sześć jaj. - Jeśli ma pani za cięŜki koszyk, to mogę podesłać do pani mojego męŜa samochodem. - Nie, dam sobie radę, dziękuję serdecznie. - Wędruje pani kawał drogi. Violet uśmiechnęła się. - Ale jakie to dla mnie zdrowe! Obładowana, raz jeszcze wyruszyła ku domowi, ku Pennyburn. Chodnikiem wzdłuŜ rzędów niskich domów o oknach migoczących odbitym blaskiem słońca i drzwiach otwartych na świeŜe ciepłe powietrze, potem przez bramę Croy i z powrotem na wzgórze. Była to droga prywatna, tylny dojazd duŜego domu; Pennyburn stało nad nią w jej połowie, przylegając do niej jedną stroną, od innych stron otoczone stromymi polami. Dochodziło się schludną dróŜką wśród gęstego bukowego Ŝywopłotu. Z ulgą docierało się zawsze do zakrętu, by stwierdzić, Ŝe nie trzeba juŜ dalej się wspinać. Violet przełoŜyła z jednej ręki do drugiej nadmiernie juŜ ciąŜący kosz i zaczęła robić plany na resztę dnia. Tego rana wypadała pomoc Edie, co oznaczało, Ŝe Violet moŜe wycofać się z domu i zająć ogrodem. Ostatnio nawet dla niej było za zimno na ogród i powstały spore zaniedbania. Trawnik wyglądał na stłamszony długą zimą. MoŜe powinna go nieco spulchnić i dać mu trochę powietrza. Potem trzeba by rozwieźć po nowej grządce róŜ wielką pryzmę troskliwie odŜywianego kompostu. Ta perspektywa napełniła ją poczuciem radości. Nie mogła się juŜ doczekać, kiedy zacznie pracę. Przyspieszyła kroku. Niemal natychmiast jednakŜe zobaczyła przed frontowym wejściem nie znany jej samochód; wiedziała juŜ, Ŝe ogród będzie musiał poczekać. Gość. Irytujące. Kto to przyszedł? Kto zmusza Violet do siedzenia i pogaduszek, gdy ona chce się wziąć do kopania? Auto, małe zgrabne renault, nie zdradzało, kim jest jego właściciel. Violet weszła do domu kuchennymi drzwiami i natknęła się na Edie, która przy zlewie napełniała czajnik. Z wysiłkiem postawiła kosz na stole. - Kto to? - spytała samym ruchem warg, czemu towarzyszyły znaczące gesty palcem. Edie równieŜ zniŜyła głos. - Pani Steynton. Z Corriehill. - Jak długo tu jest? - Dopiero chwilę. Powiedziałam jej, Ŝeby zaczekała. Jest w salonie. Ma jakąś drobną sprawę. JuŜ normalnym głosem Edie powiedziała: - Robię właśnie paniom kawę. Przyniosę, jak będzie gotowa. Bez ociągania się Violet ruszyła do swojego gościa. Verena Steynton stała przy oknie zalanego słońcem salonu, patrząc na ogród Violet. Gdy ta stanęła w drzwiach, odwróciła się. - O, Violet. Tak mi przykro. Czuję się zakłopotana. Powiedziałam Edie, Ŝe przyjdę kiedy indziej, ale ona twierdziła, Ŝe lada chwila wrócisz z wioski. Była wysoką i szczupłą kobietą około czterdziestki, o niezmiennie bezbłędnej elegancji. OdróŜniało ją to od innych miejscowych kobiet, w większości zapracowanych prowincjuszek, które nie miały ani czasu, ani ochoty do zbytniej troski o własny wygląd. Verena i jej mąŜ Angus byli nowi w tych stronach, mieszkali w Corriehill zaledwie dziesięć lat. Wcześniej Angus był maklerem w Londynie, ale po zebraniu majątku, zmęczony tym wyścigiem szczurów, kupił Corriehill, odległe o dziesięć mil od Strathcroy, przeniósł się na północ z Ŝoną i z córką Katy i zaczął się rozglądać po okolicy za jakimś innym, w miarę moŜności mniej wymagającym zajęciem. W końcu przejął w Relkirk upadły interes z branŜy materiałów budowlanych i po paru latach przeobraził go w dochodową, kwitnącą firmę. Verena równieŜ była do pewnego stopnia kobietą sukcesu, mocno zaangaŜowaną w pracę biura turystycznego "Zwiedzanie Szkocji". W ciągu letnich miesięcy firma rozsiewała po kraju autobusowy ładunek amerykańskich turystów i organizowała dla nich płatne pobyty w prywatnych domach. RównieŜ Isobel Balmerino wsiąkła w to zajęcie, a była to cięŜka praca. Violet nie znała bardziej wyczerpującego sposobu na zarobienie odrobiny grosza. Od strony towarzyskiej jednak rodzina Steyntonów okazała się dobrym nabytkiem środowiska, Ŝyczliwa i bezpretensjonalna, szczodra w swej gościnności i zawsze gotowa do ofiary z własnego czasu i trudu przy organizacji świąt, popisów sportowych i innych imprez słuŜących zbieraniu funduszy na jakiś cel. Tak czy owak Violet nadal nie umiała odgadnąć celu wizyty Vereny. - Cieszę się, Ŝe zostałaś. Przykro byłoby mi cię nie zastać. Edie robi nam właśnie kawę. - Powinnam była zatelefonować, ale byłam właśnie w drodze do Relkirk, kiedy przyszło mi nagle do głowy, Ŝe lepiej skorzystam z okazji i wpadnę. Tak bez namysłu. Mam nadzieję, Ŝe nie masz mi tego za złe? - W Ŝadnym razie - z przekonaniem kłamała Violet. - Chodź, siadaj. W kominku jeszcze nie napalone, ale... - O mój BoŜe, po co kominek w taki dzień? Czy to nie błogosławieństwo widzieć wreszcie słońce? Usiadła na sofie, załoŜywszy nogę na nogę. Nogi miała długie i eleganckie. Violet mniej wdzięcznie opadła na swe szerokie krzesło. Postanowiła przejść od razu do rzeczy. - Edie mówiła, Ŝe masz sprawę do mnie. - Doszłam do wniosku... Ŝe ty jesteś osobą, która moŜe mi pomóc. Violet przeraziła się, wyobraziwszy sobie jakąś aukcję, koncert na cele dobroczynne czy otwarcie ogródka; juŜ widziała siebie, jak wiąŜe woreczki z herbatą lub dokonuje uroczystego otwarcia. - Pomóc? - spytała omdlałym głosem. - Nie, nie tyle pomóc, co doradzić. Wiesz, chciałabym urządzić tańce. - Tańce? - Tak. Dla Katy. Niedługo skończy dwadzieścia jeden lat. - Ale jak ja mogę ci coś doradzić? Nie pamiętam, kiedy to robiłam. Powinnaś spytać kogoś bardziej nowoczesnego. Peggy Ferguson-Crombie albo Isobel na przykład? - Pomyślałam... ty masz tyle doświadczenia. Mieszkasz tu dłuŜej niŜ ktokolwiek z moich znajomych. Chciałam się dowiedzieć, co o tym myślisz. Violet straciła mowę. Usiłując coś powiedzieć, z ulgą powitała wejście Edie niosącej kawę. Edie postawiła tacę na taborecie obok kominka. - Czy przynieść herbatniki? - spytała. - Nie, Edie, myślę, Ŝe tak będzie dobrze. Bardzo ci dziękuję. Edie wyszła. Po chwili z piętra dobiegł hałas odkurzacza. Violet nalewała kawę. - Jaką imprezę masz na myśli? - No, wiesz. Tańce szkockie i ludowe. Violet uznała, Ŝe nie wie. - To znaczy taśmy na stereo i tańce narodowe w hallu? - Nie. Coś innego. Naprawdę wielkie tańce. W duŜym stylu. Z namiotem w ogrodzie... - Rozumiem, Ŝe Angusowi nieźle się wiedzie. Verena nie zareagowała na to wtrącenie. - ...i porządną orkiestrą. Oczywiście hall teŜ wykorzystamy, ale do wypoczynku. I do przyjmowania gości. Jestem pewna, Ŝe Katy będzie chciała zrobić disco dla swoich przyjaciół z Londynu, i trzeba je będzie przygotować. MoŜe w jadalni. MoŜemy urządzić ją jako jaskinię, grotę... Jaskinie i groty - myślała Violet. Verena najwyraźniej odrabiała zadanie domowe. Mimo wszystko to doskonały organizator. Violet powiedziała łagodnie: - No, to masz plany. - A Katy mogłaby zaprosić wszystkich swoich znajomych z południa... będziemy musieli oczywiście znaleźć im nocleg... - Rozmawiałaś o tym wszystkim z Katy? - Nie, powiedziałam tylko tobie. Jesteś pierwszą osobą, która wie. - MoŜe nie będzie miała ochoty na tańce. - AleŜ na pewno będzie miała. Ona zawsze uwielbiała przyjęcia. Znając Katy, Violet stwierdziła, Ŝe chyba rzeczywiście tak jest. - A kiedy by to było? - Sądzę, Ŝe we wrześniu. To przecieŜ najlepsza pora. Wielu ludzi na polowaniach, a kaŜdy ma jeszcze wakacje. Szesnasty byłby dobrym terminem, bo wtedy większość dzieci wyjeŜdŜa z powrotem do szkół. - Jest dopiero maj. Do września jeszcze daleko. - Wiem, ale nigdy nie jest za wcześnie na ustalenie terminu i początek załatwiania. Będę musiała zamówić namiot i akwizytora, wydrukować zaproszenia... - Przyszła jej do głowy nowa atrakcyjna idea: - I jeszcze jedno, Violet, dobrze byłoby rozwiesić lampiony wzdłuŜ całego dojazdu do domu, nieprawdaŜ? Wszystko to brzmiało szalenie ambitnie. - Będziesz miała sporo pracy. - Nie, wcale nie. Amerykańska inwazja juŜ się wtedy skończy, bo turyści przestają przyjeŜdŜać z końcem sierpnia. Będę mogła się skupić tylko na tym. Przyznaj, Violet, Ŝe to dobry pomysł. Pomyśl, ilu ludzi będę mogła obsłuŜyć i uspokoić swoje społecznikowskie sumienie. Wszystkich za jednym zamachem. Łącznie - dodała - z Barwellami. - Chyba nie znam Barwellów. - Nie, nie znasz. To współpracownicy Angusa. Byliśmy u nich dwa razy na kolacji. Dwa wieczory nudy i ziewania. Nigdy nie zaprosiliśmy ich w rewanŜu, bo nie znamy nikogo, kto zechciałby spędzić wieczór w tak niesamowicie nudnym towarzystwie. A jest jeszcze mnóstwo innych - pocieszała się. - Kiedy o nich przypomnę Angusowi, nie będzie robił Ŝadnych trudności i podpisze parę czeków. Violet współczuła trochę Angusowi. - Kogo jeszcze chcesz zaprosić? - O, wszystkich. Millburnów, Fergusonów-Crombiech, Buchananów-Wrightów, starą panią Westerdale i Brandonów. I Staffordów. Ich dzieci podrosły, moŜna ich więc równieŜ zaprosić. Middletonowie powinni przyjechać z Hampshire, a Luardowie z Gloucestershire. Zrobimy listę. Przypnę kartkę papieru do deski w kuchni i ilekroć przyjdzie mi do głowy nowe nazwisko, zapiszę je. No i oczywiście ty, Violet. I Edmund, Virginia i Alexa. Balmerinowie. Jestem pewna, Ŝe Isobel wyda przyjęcie dla mnie... Nagle wszystko to zaczęło brzmieć dość dziwnie. Uwaga Violet skupiła się na przeszłości, na zapomnianych epizodach, które teraz zaczęły jej się przypominać. Jedno wspomnienie przywoływało inne. Powiedziała bezwiednie: "Powinnaś wysłać zaproszenie Pandorze", a potem nie mogła dociec, skąd się wzięła ta mimowolna sugestia. - Pandorze? - Siostrze Archiego Balmerina. Kiedy się myśli o przyjęciach, automatycznie przychodzi do głowy Pandora. Ale ty oczywiście jej nie znasz. - Ale duŜo o niej wiem. Z jakiegoś powodu na przyjęciach pojawia się jej imię. Sądzisz, Ŝe by przyszła? Nie było jej w domu od ponad dwudziestu lat, czy tak? - Owszem. Tak mi tylko przyszło do głowy. Ale dlaczego nie spróbować? OŜywiłoby to biednego Archiego. A jeśli coś sprowadzi to błędne stworzenie z powrotem do Croy, to tylko atrakcje naprawdę wielkiego balu. - A więc popierasz mnie, Violet? Sądzisz, Ŝe powinnam z tym ruszyć? - Tak, tak. Jeśli masz na tyle energii i środków, to sądzę, Ŝe pomysł jest wspaniały i miły. Da nam coś niezwykłego, czego będziemy mogli wyczekiwać. - Nie mów nikomu, dopóki się nie uporam z Angusem. - Ani słowa. Verena uśmiechnęła się z zadowoleniem. Potem wpadła na jeszcze jeden szczęśliwy pomysł. - To chyba będzie dobra okazja - powiedziała - do kupienia sobie nowej sukni. Violet jednakŜe nie miała takiego problemu. - Ja - powiedziała - włoŜę tę czarną aksamitną. Noc była krótka, a on nie spał. Wkrótce nadejdzie świt. Pomyślał, Ŝe powinien spać, bo jest zmęczony, wyczerpany. Wycieńczony przez trzy dni przedwczesnych upałów w Nowym Jorku, dni wypełnione po brzegi: spotkania przy śniadaniu, obiady w interesach, długie popołudniowe spory i dyskusje, mnóstwo coca-coli i kawy, duŜo przyjęć i późnych powrotów, Ŝałosny brak ćwiczeń i świeŜego powietrza. W końcu udało się, choć nie bez kłopotów. Harvey Klein to twardy orzech i trzeba było go przekonać, Ŝe to jest naprawdę najlepsza, wręcz jedyna droga na brytyjski rynek. Kampania promocyjna, której pełny projekt Noel przywiózł z sobą do Nowego Jorku, z planem czasowym, szczegółami i fotografiami, została zaakceptowana i uzgodniona. Mając umowę w kieszeni, mógł wracać do Londynu. Spakował bagaŜ, odbył ostatnią rozmowę telefoniczną, wepchnął w aktówkę dokumenty i kalkulator, odebrał telefon (Harvey Klein z Ŝyczeniami bezpiecznej podróŜy), zjechał na dół, oddał klucz, klapnął na siedzenie Ŝółtej taksówki i ruszył w stronę lotniska JFK. W świetle wieczoru Manhattan jak zwykle wyglądał bajecznie - świetliste wieŜe sięgające w poświatę nieba, ruchome rzeki świateł reflektorów. To miasto w swój chaotyczny i szczodry sposób oferowało kaŜdą wyobraŜalną formę przyjemności. Podczas pierwszej wizyty w pełni skorzystał z tych rozrywek, ale tym razem nie było okazji do przyjęcia oferowanych form gościnności; doznał nagłego uczucia smutku, Ŝe oto wyjeŜdŜa nie zaspokojony, jak gdyby porwano go z jakiegoś imponującego przyjęcia na długo przedtem, nim zaczęło go ono w ogóle cieszyć. Na lotnisku taksówka zostawiła go przed terminalem linii brytyjskich. Stał jak naleŜy w kolejce, okazał bilet, rozstał się z bagaŜem, znowu stał w kolejce do kontroli słuŜb bezpieczeństwa, potem skierował się do poczekalni. Kupił butelkę szkockiej w sklepie bezcłowym, a w kiosku "Newsweeka" i "Avertising Age". Znalazłszy wolny fotel usiadł omdlały ze zmęczenia i czekał na wywołanie jego lotu. Dzięki uprzejmości firmy Wenborn and Weinburg podróŜował klasą klubową, a więc przynajmniej miał miejsce dla swoich długich nóg. Zarezerwował sobie był miejsce przy oknie. Zdjął marynarkę, usiadł, zatęsknił do drinka. Pomyślał, Ŝe byłoby dobrze, gdyby nikt nie usiadł obok niego, ale ta słaba nadzieja zgasła niemal natychmiast, gdy otyły osobnik w prąŜkowanym garniturze zajął to miejsce, poupychał rozmaite torby i pakunki w schowku pod sufitem i wreszcie opadł na fotel niczym góra ciasta. Zajął sporo przestrzeni. Wnętrze samolotu było chłodne, ale on był gorący. Wydobył jedwabną chusteczkę i otarł gęste, sterczące brwi. Sięgnął po pas i dość boleśnie szturchnął przy tym Noela łokciem. - Przepraszam. Zdaje się, Ŝe dziś mamy pełny ładunek. Noel nie miał ochoty na rozmowę. Uśmiechnął się, skinął głową i znacząco otwarł "Newsweeka". Wystartowali. Podano koktajle, potem kolację. Nie był głodny, ale zjadł ją, bo to zabijało czas, a nie było nic innego do roboty. Ogromny 747 brzęczał w górze nad Atlantykiem. Sprzątnięto naczynia po kolacji i zaczął się film. Noel widział go juŜ w Londynie, poprosił więc stewardesę o whisky z wodą sodową. Popijał powoli, kołysząc w dłoni szklankę, odwlekając jej opróŜnienie. Światła w kabinie pasaŜerskiej zostały wygaszone i podróŜni sięgnęli po poduszki i koce. Grubas zaplótł dłonie wokół brzucha i momentalnie zachrapał. Noel zamknął oczy, ale wtedy odniósł wraŜenie, Ŝe są wypełnione piaskiem, więc otwarł je na powrót. Jego umysł wibrował; od trzech dni pracował pełną parą i teraz nie chciał zwolnić. MoŜliwość zapomnienia znikła. Zastanawiał się, dlaczego nie raduje się z triumfu, skoro przecieŜ ma na swoim koncie cenny wynik i wraca do domu z porządnie sfastrygowaną sprawą. Dobra metafora dla Saddlebags. Saddlebags. Jedno z tych słów, które im częściej powtarzane, tym zabawniej brzmią. To jednak nie było zabawne. Było niezmiernie waŜne nie tylko dla Noela Keelinga, ale i dla Wenborn and Weinburg. Saddlebags. Spółka o korzeniach w Colorado, gdzie interes ruszył parę lat wcześniej: produkcja wysokiej jakości wyrobów ze skóry dla hodowców koni. Siodła, uprząŜ, baty, lejce i buty jeździeckie, wszystko z prestiŜowym znakiem firmowym w postaci litery "S" wewnątrz podkowy. Po tym skromnym początku reputacja firmy i zbyt wzrosły na terenie całego kraju; konkurencja została w tyle. Firma rozszerzyła asortyment. Walizki, torby, dodatki do odzieŜy, buty oficerki. Wszystko z najlepszych skór, ręcznie szyte i ręcznie wykańczane. Ich znak firmowy stał się symbolem statusu, rywalizując z Guccim i Ferragamo, równieŜ co do cen. Ich sława rosła, a odwiedzający Stany Zjednoczone, chcąc przywieźć do domu prawdziwie efektowny łup, wybierali torbę lub ręcznie robiony pas ze złotymi okuciami od Saddlebags. Potem rozeszły się pogłoski, Ŝe Saddlebags wchodzą na rynek brytyjski małymi ilościami wyrobów przez jeden lub dwa troskliwie wybrane londyńskie sklepy. Charles Weinburg, szef Noela, dowiedział się o tym przypadkiem z czyjejś wzmianki na jakimś przyjęciu w Londynie. Następnego rana wezwał Noela, głównego wiceprezesa i dyrektora do spraw reklamy. - Słuchaj, Noel, muszę mieć ten kontrakt. W tej chwili tylko paru ludzi w tym kraju słyszało o Saddlebags; trzeba zrobić kampanię najwyŜszego lotu. Mamy fory i jeśli wylądujemy, moŜemy to złapać, dlatego wczoraj w nocy zadzwoniłem do Nowego Jorku i rozmawiałem z prezesem Saddlebags, Harveyem Kleinem. Zgadza się na spotkanie, ale chce mieć pełną prezentację... plany, reklama w mediach, hasła, wszystko. Materiał na najwyŜszym poziomie, całe strony w kolorze. Masz dwa tygodnie. Zatrudnij Dział Artystyczny i spróbujcie coś wypracować. I znajdźcie, na litość boską, jakiegoś fotografa, który zdejmie męŜczyznę tak, Ŝeby wyglądał jak męŜczyzna, a nie jak manekin z wystawy. Jeśli trzeba, znajdź jakiegoś gracza w polo. Jak się dobrze sprawi, to nie dbam o to, ile będziemy musieli mu zapłacić... Upłynęło dziewięć lat, odkąd Noel Keeling podjął pracę w Wenborn and Weinburg. Dziewięć lat to w branŜy reklamowej duŜo jak na współpracę z jedną firmą; od czasu do czasu Noel zdumiewał się swoją nieprzerwaną wiernością. Inni, jego rówieśnicy, poszli dalej - do innych firm, a nawet otwarli własne agencje. On jednak został. Powody stałości Noela tkwiły zasadniczo w jego Ŝyciu osobistym. Istotnie po roku czy dwóch pracy w firmie rozwaŜał całkiem serio ewentualność odejścia. Był niespokojny, niezadowolony i nawet niezbyt zainteresowany pracą. Marzyły mu się łąki bardziej zielone: chciał być na własnym rozrachunku, porzucić w ogóle reklamę, przejść do handlu nieruchomościami lub czymś takim. Mając plany na zrobienie miliona, uwaŜał, Ŝe nie pozwala mu na to po prostu brak niezbędnego kapitału. Kapitału jednak nie miał i frustracja z powodu straconych okazji i przepuszczonych szans doprowadzała go niemal do szaleństwa. A potem, przed czterema laty, sprawy odmieniły się gwałtownie. Był trzydziestoletnim kawalerem i nadal zdecydowanie przedzierał się przez wianuszek przyjaciółek, nie wyobraŜając sobie, by ten beztroski stan rzeczy miał się kiedyś skończyć. Nagle jednak zmarła jego matka i po raz pierwszy w Ŝyciu Noel stwierdził, Ŝe jest człowiekiem o niejakim majątku. Jej śmierć była tak nieoczekiwana, Ŝe popadł w stan szoku, nie mogąc się uporać z nagim faktem, iŜ odeszła na zawsze. Bardzo ją lubił na swój zdystansowany i niesentymentalny sposób, ale zasadniczo uwaŜał ją za stałe źródło jedzenia, picia, czystych ubrań, ciepłych łóŜek i jeśli tego potrzebował, wsparcia moralnego. Szanował jej duchową niezaleŜność i fakt, Ŝe nigdy w Ŝaden sposób nie mieszała się do jego dorosłego prywatnego Ŝycia. Jednocześnie irytowało go wiele spośród jej szalonych postępków. Najgorszy był nawyk otaczania się ludźmi będącymi zwykle na dnie i w potrzebie. KaŜdy był jej przyjacielem. Wszystkich nazywała swoimi przyjaciółmi. Noel zaś nazywał ich zgrają wyzyskiwaczy. Ona ignorowała jego niechęć, a bezrobotne prządki, samotne wdowy, pozbawione talentu artystki i aktorzy bez ról ciągnęli do niej jak ćmy do płomienia świecy. Jej hojność uwaŜał za bezmyślną i samolubną, bo wydawało się, Ŝe nie ma pieniędzy do zaoszczędzenia na rzeczy jego zdaniem pierwszej wagi. Gdy umarła, okazało się, Ŝe testament odzwierciedla tę beztroską szczodrość. Większość spadku przypadła w udziale młodemu męŜczyźnie... całkowicie spoza rodziny, którego wzięła pod swe opiekuńcze skrzydła i któremu z pewnych powodów chciała pomóc. Dla Noela był to bolesny cios. Jego uczucia - i kieszeń - głęboko cierpiały, trawiła go całkowicie bezsilna zawiść. Nie moŜna się było wściekać, bo jej juŜ nie było. Nie mógł się do niej zwrócić, oskarŜyć jej o nielojalność i domagać się wyjaśnień, co, do jasnej cholery, ona sobie myśli. Matka znalazła się poza jego zasięgiem. WyobraŜał ją sobie, bez gniewu, za jakąś otchłanią lub nieprzebytą rzeką w blasku słońca, pośród pól, drzew i czego tam jeszcze, co składało się na jej osobistą ideę Niebios. Zapewne w swój łagodny sposób śmiała się z syna, jej oczy jaśniały złośliwym rozbawieniem, jak zwykle niewraŜliwe na jego Ŝądania i wymówki. Tak ogołocony wraz z dwiema jego siostrami, odwrócił się od rodziny i skupił na jedynym stałym elemencie, jaki mu w Ŝyciu pozostał - na pracy. Ku pewnemu swemu zaskoczeniu i ku zdumieniu przełoŜonych odkrył, Ŝe reklama nie tylko go interesuje, ale teŜ nadzwyczaj dobrze mu idzie. Gdy spadek po matce został uporządkowany, a jego część łupu spoczęła bezpiecznie w banku, młodzieńcze rojenia o wielkich stawkach i szybkich dochodach zniknęły na zawsze. Noel uświadomił sobie, Ŝe robienie pieniędzy za pomocą czyjejś domniemanej fortuny to zupełnie co innego niŜ wyjście od własnej. Dbał o bilans konta, jak gdyby to było dziecko i nie moŜna było naraŜać jego bezpieczeństwa. Jak najtaniej kupił sobie nowe auto i na zasadzie eksperymentu zaczął wysuwać czułki w poszukiwaniu nowego miejsca do Ŝycia... śycie zaś płynęło dalej. Młodość jednak się skończyła, a ono było trudne. Stopniowo Noel dochodził z tym do ładu, odkrywając jednocześnie, Ŝe nie potrafi podtrzymywać swego Ŝalu do matki. śywienie daremnej niechęci było zbyt wyczerpujące. W końcu, musiał przyznać, nie wyszedł na tym tak źle. Poza tym brakowało mu jej. Przez ostatnie lata rzadko ją widywał, przebywała w otchłaniach Gloucestershire, a mimo to zawsze była - na końcu linii telefonicznej lub na końcu długiego dojazdu, kiedy w pewien gorący dzień lata stwierdzało się, Ŝe ani chwili dłuŜej nie sposób znieść ulic Londynu. Było obojętne, czy przyjeŜdŜało się na weekend samotnie czy z pół tuzinem przyjaciół. Zawsze było miejsce, Ŝyczliwe powitanie, pyszne jedzenie, coś do zrobienia albo bezczynność. Migoczące kominki, zapachy kwiatów, gorące kąpiele, ciepłe wygodne łóŜka, delikatne wina i swobodna rozmowa. Wszystko przeminęło. Dom i ogród sprzedane obcym. Ciepła woń kuchni i miłe poczucie, Ŝe ktoś inny zarządza i nie trzeba podejmować najdrobniejszej decyzji. I przeminęła jedyna na świecie osoba, wobec której nie trzeba było niczego odgrywać lub udawać. śycie bez niej, choć była tak irytująca i kapryśna, przypominało Ŝycie z wyszarpaną dziurą w środku; odebrało, wspominał to z goryczą, pewne przyzwyczajenia. Westchnął. To wszystko wydawało się tak odległe. Inny świat. Dokończył whisky i siedział wpatrzony w mrok. Przypomniał sobie siebie czteroletniego, chorego na róŜyczkę, i noce w czasie choroby, które wydawały się długie jak całe Ŝycie, kaŜda minuta trwała godzinę, a świt był odległy o wieczność. Teraz, trzydzieści lat później, oglądał świt. Niebo rozjaśniło się, słońce wychynęło spod fałszywego horyzontu z chmur, wszystko poróŜowiało, a blask kłuł w oczy. Oglądał przez okno samolotu ten świt z ulgą, bo przegnał noc i teraz znowu jest dzień, a Noel nie musi podejmować prób zaśnięcia. Wokół niego ludzie zaczynali się poruszać. Załoga roznosiła sok pomarańczowy i parujące ręczniki do twarzy. Przetarł twarz, poczuł szczeciniasty zarost na brodzie. Inni ogarniali się, szukali kosmetyczek, szli się golić do łazienki. Noel pozostał na swoim miejscu. Ogoli się w domu. Co teŜ uczynił trzy godziny później. ZnuŜony, brudny i rozczochrany wydobył się z taksówki i zapłacił kierowcy. Poranne powietrze było chłodne, błogo chłodne po nowojorskim, trochę padało, mglista mŜawka. W Pembroke Gardens zieleniły się drzewa, trotuar był mokry. Wciągnął w płuca tę świeŜość i gdy taksówka odjeŜdŜała, stał przez chwilę rozwaŜając przeznaczenie tego dnia na własne potrzeby i przyjście do siebie. Trochę snu, długi spacer. To jednak było niemoŜliwe. Praca czekała. Czekało biuro i czekał szef. Noel wziął torbę i aktówkę, zszedł po schodkach i otworzył frontowe drzwi. Nazywało się to mieszkaniem ogrodowym, bo na jego tyłach francuskie okna wychodziły na niewielkie patio, przysługującą Noelowi część większego ogrodu tego wysokiego domu. Pod wieczór padało tam słońce, ale o tej wczesnej porze patio okrywał cień, a kot z piętra leŜał wygodnie zwinięty w jednym z jego wyściełanych krzeseł, najwyraźniej spędziwszy w nim noc. Mieszkanie nie było duŜe, ale pokoje miały spore rozmiary. Salon i sypialnia, mała kuchnia i łazienka. Dla nocujących gości była sofa, zmyślny mebel, który naleŜycie potraktowany rozkładał się w drugie podwójne łóŜko. Pani Muspratt, która sprzątała u Noela, była tu pod jego nieobecność i dlatego wszędzie panował ład i czystość, ale teŜ anonimowość i zaduch. Otwarł francuskie okna i spędził kota z krzesła. W sypialni rozsunął zamek walizki i wyjął przybory toaletowe. Rozebrał się i rzucił poplamione i wymięte ubranie na podłogę. W łazience wymył zęby, wziął parujący prysznic, ogolił się. Teraz bardziej niŜ czegokolwiek potrzebował kawy. Owinięty ręcznikiem podreptał boso do kuchni, napełnił czajnik i włączył palnik, wsypał kawę do francuskiego ekspresu. Zapach dodawał ducha i był smakowity. Gdy kawa się sączyła, wziął pocztę, usiadł przy kuchennym stole i przeglądał koperty. śaden list nie wyglądał na pilny. Znajdowała się tam jednakŜe lśniąca pocztówka z Gibraltaru. Odwrócił ją. Została nadana w Londynie, a była od Ŝony Hugh Penningtona, szkolnego kolegi Noela, który mieszkał w Chelsea. "Noel, dzwoniłam, ale bez skutku. Jeśli nie odwołasz, oczekujemy Cię na kolacji trzynastego. Między 19.30 a 20.00. Frak zbędny. Pozdrowienia, Delia". Westchnął. Dziś. Jeśli nie odwołasz. No cóŜ, moŜe do tego czasu złapie drugi oddech. I będzie przyjemniej niŜ przed telewizorem. Rzucił pocztówkę na stół, dźwignął się z krzesła i poszedł nalać sobie kawy. Zamknięty w biurze, na obradach przez większość dnia, Noel zupełnie nie wiedział, co się dzieje za drzwiami. Gdy się wreszcie stamtąd wynurzył i jechał do domu w porze największego ruchu, który jeśli był ruchem, to co najwyŜej cherlawego ślimaka, stwierdził, Ŝe wiatr przepędził poranny deszcz i nastał doskonały majowy wieczór. On zaś osiągnął teraz ów stan poza wyczerpaniem, gdy wszystko jest łatwe, jasne i dziwnie bezcielesne; perspektywa snu wydawała się odległa jak śmierć. Zamiast niego jeszcze jeden prysznic, zmiana ubrania i drink. Potem zamiast jazdy samochodem spacer do Chelsea. ŚwieŜe powietrze i ruch zaostrzyły jego apetyt na wspaniały posiłek, jaki miał nadzieję, juŜ na niego czeka. Prawie zapomniał, kiedy po raz ostatni siedział przy stole i jadł coś, co nie było kanapką. Spacer to był dobry pomysł. Noel szedł przez zasypane liśćmi boczne uliczki, wzdłuŜ tarasowych posesji i ogrodów, w których kwitły magnolie, a wisterie wczepiały się we frontony drogich londyńskich domów. Wyszedłszy na Brompton Road, przekroczył ją obok budynku Michelina i skręcił w dół na Walton Street. Tam zwolnił kroku, Ŝeby obejrzeć efektowne wystawy sklepów, dekorację wnętrz i galerię sztuki sprzedającą obrazy o tematyce sportowej, sceny myśliwskie i olejne malowidła, na których wierne labradory brną przez śnieg z baŜantami w pyskach. Był Thorburn, którego chciałby mieć. Stał dłuŜej, niŜ zamierzał, po prostu patrząc. MoŜe zadzwoni jutro do galerii i zapyta o cenę. Po chwili ruszył dalej. Gdy dotarł do Ovington Street, było pięć po wpół do ósmej. Chodniki były obramowane szeregami aut mieszkańców, środkiem ulicy w górę i w dół jeździło na rowerach kilkoro starszych dzieci. Dom Penningtonów stał w połowie tarasu. Gdy Noel się zbliŜał, pojawiła się jakaś dziewczyna i szła chodnikiem w jego stronę. Prowadziła na smyczy małego białego teriera szkockiego i najwyraźniej zmierzała do skrzynki pocztowej, bo niosła w dłoni list. Przyjrzał się jej. Miała na sobie dŜinsy i szarą trykotową koszulkę, kolor jej włosów przypominał najlepszą marmoladę, a ona nie była ani wysoka, ani szczególnie szczupła. W ogóle nie w typie Noela. Gdy go mijała, spojrzał jednak na nią po raz drugi, bo wydawała mu się znajoma, ale trudno było stwierdzić, gdzie mogli się spotkać. MoŜe na jakimś przyjęciu. Te charakterystyczne włosy... Spacer zmęczył go i wzbudził bolesną potrzebę drinka. Mając w perspektywie lepsze rzeczy, zapomniał o dziewczynie, wspiął się po schodkach i nacisnął dzwonek. Przekręcił gałkę, Ŝeby otworzyć drzwi, gotów do powitań. Cześć, Delia, to ja. Przyszedłem. Nic jednak nie nastąpiło. Drzwi pozostały zamknięte, co było dziwne i nietypowe. Wiedząc, Ŝe Noel ma przyjść, Delia na pewno nie zamknęłaby ich na klucz. Zadzwonił jeszcze raz. Czekał. Nadal cisza. Przekonywał sam siebie, Ŝe oni na pewno są, ale podświadomie wiedział juŜ, Ŝe nikt nie odpowie i Ŝe tych Penningtonów, niech ich cholera, nie ma w domu. - Dobry wieczór. Odwrócił się od niegościnnych drzwi. NiŜej, na chodniku, stała tamta klucha i jej pies, w powrotnej drodze od skrzynki pocztowej. - Cześć. - Chciał pan do Penningtonów? - Zaprosili mnie na kolację. - Nie ma ich. Widziałam, jak odjeŜdŜali autem. W ponurym milczeniu Noel przełknął to niepoŜądane potwierdzenie tego, co juŜ wiedział. Zawiedziony i przygnębiony, czuł wielką niechęć do dziewczyny, jak to zwykle bywa, gdy ktoś przekaŜe nam jakąś straszną wieść. Pomyślał sobie, Ŝe rola średniowiecznego gońca nie była chyba zabawna. Z duŜym prawdopodobieństwem moŜna było stracić głowę lub posłuŜyć za mięso armatnie ogromnej katapulcie. Czekał, aŜ dziewczyna sobie pójdzie. Nie odchodziła. Cholera - pomyślał. WłoŜył ręce w kieszenie i zszedł do niej po schodkach. Zagryzła wargi. - Co za szkoda! To przykre, kiedy zdarzy się coś takiego. - Nie wiem, co się mogło stać. - Najgorsze - powiedziała tonem kogoś zdecydowanego szukać jasnych stron sprawy - kiedy przyjdzie się w niewłaściwy wieczór i nie jest się oczekiwanym. Kiedyś mi się to zdarzyło i był straszny kłopot. Pomyliłam daty. Zawracanie głowy. - Sądzi pani, Ŝe pomyliłem daty. - To się często zdarza. - Ale nie dziś. Rano dostałem kartkę. Trzynastego. - Dziś jest dwunasty - powiedziała. - AleŜ skąd! - Był tego pewien. - Jest trzynasty. - Bardzo mi przykro, ale jest dwunasty. Czwartek, dwunasty maja. - Mówiła przepraszającym tonem, jak gdyby ta pomyłka była jej winą. - Trzynasty jest jutro. Jego zamroczony ponczem mózg powoli obrabiał tę informację. Wtorek, środa... cholera, ona ma rację. Dni mu się pomieszały, stracił rachubę. Czuł się idiotycznie i dlatego natychmiast zaczął się tłumaczyć ze swojej głupoty. - Miałem duŜo pracy. PodróŜ samolotem. Byłem w Nowym Jorku. Dziś rano wróciłem. Ta zmiana czasu zaburza umysł. Zrobiła współczującą minę. Jej pies obwąchiwał mu spodnie. Cofnął się w obawie przed zmoczeniem. W blasku zachodu jej włosy wyglądały zdumiewająco. Miała szare oczy z zielonymi plamkami i cerę mleczarki rumianą jak brzoskwinia. Gdzieś. Ale gdzie? Zmarszczył brwi: - Czy my się juŜ gdzieś nie spotkaliśmy? - Tak, rzeczywiście - uśmiechnęła się. - Jakieś pół roku temu. Na cocktail party u Hathawayów przy Lincoln Street. Ale tam było z milion ludzi, więc nie ma powodu, Ŝeby pan miał mnie pamiętać. Nie, nie pamiętał. Nie była bowiem z tych dziewcząt, które by zarejestrował, chciał z nimi przebywać czy choćby rozmawiać. Zresztą przyszedł wtedy na przyjęcie z Vanessą i większość czasu spędził na pilnowaniu jej i powstrzymywaniu od poszukiwań innego męŜczyzny, który by ją zaprosił na kolację. - Och, to nadzwyczajne - powiedział. - Bardzo mi przykro. I jak to miło, Ŝe pani mnie zapamiętała. - Właściwie to był jeszcze jeden raz. - Zamarł w obawie przed kolejną gafą. - Pan pracuje w Wenborn and Weinburg, prawda? Jakieś sześć tygodni temu gotowałam tam lunch dla dyrekcji. Pan mnie jednak nie zauwaŜył, bo miałam na sobie biały kitel i roznosiłam talerze. Nikt nigdy nie patrzy na kucharki i kelnerki. Ma się dziwne uczucie, jakby się było niewidzialną. Uświadomił sobie, Ŝe to prawda. Czując teraz do niej nieco więcej Ŝyczliwości, zapytał, jak się nazywa. - Alexa Aird. - Ja jestem Noel Keeling. - Wiem. Zapamiętałam z przyjęcia u Hathawayów, a potem z lunchu. Musiałam rozlokować gości i wypisać nazwiska na kartach. Noel sięgnął pamięcią do tego dnia i przypomniał sobie przyjemne szczegóły przygotowanego przez nią posiłku. Wędzony łosoś, doskonale wysmaŜony kotlet, sałata i cytrynowy sorbet. Na samą myśl o tych przysmakach poczuł ślinkę w ustach. A to przypomniało mu, Ŝe jest wściekle głodny. - Gdzie pani pracuje? - U siebie. Jestem wolnym strzelcem. - Powiedziała to z pewną dumą. Noel miał nadzieję, Ŝe oszczędzi mu historii swej kariery. Nie czuł się na siłach stać tam i słuchać. Był głodny, ale co waŜniejsze, chciał się napić. Musi znaleźć jakąś wymówkę, uwolnić się od niej i pójść. Otwarł usta, by to zrobić, ale ona przemówiła pierwsza. - Przypuszczam, Ŝe pewnie nie miałby pan ochoty na drinka ze mną? To zaproszenie było tak niespodziewane, Ŝe nie odpowiedział od razu. Spojrzał na nią, napotkał jej lękliwe spojrzenie i uświadomił sobie, Ŝe jest nadzwyczaj nieśmiała i Ŝe taka propozycja wymagała od niej nie lada odwagi. Nie był teŜ pewien, czy ona zaprasza go do najbliŜszego pubu, czy do jakiegoś lokalu pod arkadami, pełnego jej okolicznych znajomych, z których jeden na pewno mył jej dopiero co włosy. Nie ma sensu jej ufać. Był ostroŜny. - A gdzie? - Mieszkam dwa domy dalej od Penningtonów. A pan, jak się wydaje, dojrzał juŜ do drinka. - Dojrzałem. - Porzucił ostroŜność. - Nie ma nic gorszego niŜ przyjście gdzieś o niewłaściwej porze i świadomość, Ŝe to z własnej winy. Co moŜna by wyrazić bardziej taktownie. Ona jest jednak miła. - Jest pani bardzo miła. - Zdecydował się. - Bardzo mi się podoba ten pomysł.