Integrujemy się
Transkrypt
Integrujemy się
Spis treści 4 6 9 12 14 16 18 19 24 School trip to the Promised Land. A quick trip back and forth to the Netherlands with class 2D. Integrujemy się... Belfer the Bestia 2013 - to już X edycja! Sonda Halloweenowa. O niedźwiedziu, co się kulom nie kłaniał. Mówi jak jest. Przychylić mi nieba. Nie taki diabeł straszny... 12 6 Redakcja Redaktor naczelny: Karol Wasyluk Zastępca redaktora naczelnego: Karolina Matela Dyrektor kreatywny: Piotr Butlewski Zespół: Joanna Chudy, Aleksandra Chomicka, Weronika Dziewanowska, Zofia Rychłowska, Zuzanna Włodarczyk, Dominik Jodłowski, Paweł Stępniak Szata graficzna: Małgorzata Zadrożna, Joanna Baska Konsultacja: Barbara Ropel, Agnieszka Garbacz, Artur Nowaczyk Opiekun: Artur Nowaczyk 2 Wstępniak K iedy zaczynałem swoją przygodę w Żeromskim, nie wiedziałem, ile włożę tu pracy, serca, ile wyleję potu, spędzę dni nad książkami, jak wiele wahań nastroju przeżyję i jak wiele przeciwności będę musiał pokonać, żeby się znaleźć w obecnym punkcie. Klasa maturalna to idealny moment na refleksje. Chociaż może nie ma na to za bardzo czasu... W każdym razie przez ostatnie kilka tygodni oprócz intensywnej nauki do nadchodzącej matury snułem w swojej głowie różne scenariusze. Jak wyglądałoby moje życie, gdyby nie ta szkoła? Cóż, z pewnością nie siedziałbym teraz o północy, pisząc ten tekst, mając w pamięci dopiero co zrobione 100 zadań matematycznych z popularnej „podkowy”. Z pewnością lepiej bym się wysypiał i prawdopodobnie oszczędziłbym sobie trudu podróżowania komunikacją podmiejską. Z pewnością miałbym więcej czasu dla rodziny czy znajomych. Brzmi znajomo? Ale czy rzeczywiście wszystko maluje się w ciemnych barwach? Czy nie ma pozytywów? Postanowiłem kierować się słowami „Always look on the bright side of life” z popularnego filmu Monty Pythona i wyszukać prawdziwe zalety mojej licealnej drogi. Szkoda czasu na roztrząsanie stanu wiedzy. Każdy indywidualnie musi ocenić swój progres, a matura ewentualnie może pomóc w podsumowaniu wszystkich osiągnięć. Jednak szkoła to nie tylko nauka. Chociaż prócz zdobywania wiedzy uczy też cierpliwości, pokory i wytrwałości w dążeniu do celu. Nie zliczę godzin i chwil, kiedy miałem to wszystko rzucić, odpuścić sobie, tak zwyczajnie, po ludzku. Nie wiem, czy to kwestia męskiej dumy czy charakteru, ale zawsze po krótkiej chwili „podnosiłem rękawicę” i znowu stawałem do momentami nierównej walki. Przegrane? Co chwila. Nie oszukujmy się, nikt nie jest idealny. Każdy ma swoje mocne i słabe strony. W pewnym momencie moje mocne gdzieś się zatarły, a słabe wypiętrzyły. I znowu młody człowiek staje przed pytaniem, jak sobie poradzić. Kiedy coś, co jest naszą zaletą, nagle traci znaczenie, nie ma absolutnie żadnego punktu odniesienia. Jedyne co można zrobić, to z pokorą przyjąć stan rzeczy i przejść do kolejnego punktu. Cel. Każdy ma inny. Nie musi być to szkoła, a nawet zdrowiej, jeśli mamy cele pozaszkolne, jeśli nasze życie nie kręci się tylko na płaszczyźnie szkoła - dom. Dobrze mieć jakąś odskocznię, która sprawia radość, jest jak tlen… Patrząc z perspektywy czasu, zmiana mentalna, jaka u mnie zaszła, jest niewiarygodna. Liceum to z pewnością okres najbardziej intensywnego kształtowania charakteru. Porównajcie siebie z gimnazjum i siebie z dnia dzisiejszego. Może dla pierwszych klas jest jeszcze trochę za wcześnie na jakieś wnioski, ale rocznik 96’ z pewnością mnie rozumie. Ta zmiana to chyba największa zasługa liceum, a właściwie Żeroma. Edukacja? Bardzo przydatna, otwiera nam drogę na cały świat, owszem. Ale to od nas zależy, co z tą wiedzą zrobimy. Od nas zależy, jak pokierujemy naszym życiem i czy w ogóle będziemy wykorzystywać nabyte umiejętności, a żeby zrobić to rozsądnie, właśnie zmiana postrzegania pewnych spraw jest kluczowa. Zmiany także w „Jerome”. Następny numer będzie prowadzony całościowo pod czujnym okiem Karoliny Mateli, której wkład w ten projekt jest nieopisany. To jest między innymi przykład osoby, która wytrwale dąży do celu. Zostawiam Was w dobrych rękach. Redaktor Naczelny Karol Wasyluk 3 4 School trip to the Promised Land A group of 26 students from our school spent 9 days in Israel. We began our trip by visiting Caesarea, the site of the ancient Roman regional capital and port, named by Herod the Great in honor of Caesar Augustus. Caesarea was one of the most ambitious port-building enterprises of the Roman world. Following Herod’s death, Caesarea became the place of residence for Jewish Roman commissioners and the provincial capital of Judea. We saw there an old aqueduct near the Mediterranean Sea, a big amphitheater, columns of three styles: doric, ionic and corinthian and a hippodrome. We continued our journey to Haifa, where we visited Mt. Carmel, had a scenic view of Bahai garden, also known as the Hanging Gardens of Haifa, the city and the harbour. Haifa is a major port and industrial center in Northern Israel. It is said that in Jerusalem people pray, in Tel Aviv they have fun but in Haifa they work. The next point of our trip was Nazareth where we visited the church where Jesus changed water into wine. Later we went to the town of Tabgha - the traditional site of the miracle of the multiplication of the loaves and fishes and the fourth resurrection appearance of Jesus. The end of the day we spent by the Jordan River, exactly Yardenit Baptismal Site. This is a baptism site located along the Jor- dan River in the Galilee. The Jordan River flows into the Dead Sea and is considered to be one of the world‘s most sacred rivers. In the next few days we went to Jerusalem. We spent there a whole day. We were walking throuh the city, guided by a Polish priest through the station of the cross. We saw the Wailing Wall, a Jewish district with many Orthodox Jews and the Church of Holy Sepulchre. Also Mount Olives offered us a vantage view of the Old City, we could see the temples which symbolise the help offered to Jerusalem by different countries. There are 12 temples altogether. The last point of our trip was Tel Aviv – the capital city of Israel. We were inside Jaffa Old City, we walked through flea markets watching for bargains. We also visited the Polish embassy. We went to the Dead Sea where inside AHAVA’s complex we enjoyed mud pack/bath and floated on the water of the Dead Sea. To sum up I’d like to say, that this trip was a great experience, I had a lot of fun but also I got to know a new culture, food and old monuments. It was a wonderful time. Zofia Rychłowska 5 6 A quick trip back and forth to the Netherlands with class 2D The topic for today is Netherlands. You could probably notice that there were six people missing of class 2D between 23rd of May and 1st of June. And that’s because of European integration project “Youth in action”. If you want to know something more about project itself just google it. So I, as a person interested in Netherlands themselves due to the landscapes and Hieronymus van Aeken called Bosch, decided to have a bit of a talk with one of the people who went there. Here comes the interview with Justyna Denysenko of 2D, who kindly agreed to answer a few questions of mine. Hi Justine, how are you? I can see you’re holding up quite good. That’s quite a shame I’d say. There should be a left-luggage room in such a big city. Why, thank you. Well, there was one at the station but those were the lockers and you could only access them using a credit card. And we didn’t really want to do that. I’d like to get to the interview right away, because I really hope for ravenous curiosity of “Jerome”’s readers. Do you mind? No, not really. Let’s just skip to the subject. I’m glad you’re also eager about our little chit-chat. Basing on my information your trip was quite exhausting, because you had to travel about 1200km. Although you went that far and reached Amsterdam, surprisingly you didn’t really stay there for much longer than a few hours. Could you please tell me more about that? You see, we went to Amsterdam just because we had to travel by international bus and it was the easiest way. As you mentioned we went there on the first day. The bus left us at some bus stop in the Amsterdam. We got off, just having all our luggage, standing in the middle of the town, not really sure what to do... The first thing was that we were really hungry after the whole journey because we hadn’t stopped even for a while, so we just wanted to sit somewhere and have a cup of coffee, what we did immediately. And next, after we satisfied our first needs, as a bunch of foreigners we wanted to just go and see some interesting places in the city. But unfortunately we couldn’t leave our baggage anywhere so we spent our time looking after it. Oh, okay, I get it now. If you could please continue the story. Sure thing. After we spent some time at Amsterdam we got to the railway station to get onto our train to Lelystad. The noticeable thing about Amsterdam is that the bike traffic is actually as dangerous as the car traffic – they have separate pedestrian crossings for bicycle paths and you really have to watch out for the cyclists. And besides the city is very clean. Whole Netherlands are actually quite clean. Anyway, we got onto our train and we went to Lelystad, another quite big city. We spent some time there and then one of the participants of the project came for us in a van. And that’s basically how we got to our location. Must have been quite tiring. The center you lived in was somewhere around the village of Bant if I’m correct, and you stationed by the lake. Yes, that’s true. Let’s then talk about your activities. I’m sure that miss Deja wouldn’t take you there if you couldn’t learn anything so let me just ask you – how was your time organized? Did you feel that you have 7 too much time on your hands? Absolutely not! There was just enough free time, although we’ve had really many activities. You see, the project’s purpose is mainly integration of young people. In our group there were people between sixteen and twenty five years old. Our activities were based on discussions, sketches, and also body exercises called „energizers”. „Energisers” where to make us keep concentrated but they also demanded cooperation and creativity. For example we had to move the ball to the other edge of hall without using our hands – passing the ball to next member of group. At first it was a football and so it wasn’t that hard, but in the end we got to move a ping-pong ball. We were literally rolling on the floor to get that done! And after all our exercises and free time, in the evening, each country was presenting its native stuff. I haven’t mentioned it yet – there were six countries along with us – the Netherlands, Turkey, Romania, Italy and Sweden. The so called Culture Evening went on with people singing or dancing, or just talking about their homelands, and then they were regaling us with their national dishes. May I ask you what did you prepare? Yes, of course. At our Poland Evening we executed a quiz with grants for people who answered the questions correctly. And about the food. Each country had to prepare a food for one day of week. Ours was Tuesday. We spent six hours making a vegetable salad the day before, and on Tuesday another six hours preparing dumplings and toasts. I know that toasts aren’t really very Polish, but it was just for breakfast and we were really struggling to survive. [chuckle] The dumplings though were commonly accepted and admired so I guess we succeeded. Still it took a lot of work and effort to do everything. Of course miss Deja was helping all the time. The purpose about preparing dishes is to make them delicious and I think you got that one done right. We’re running out of time so one of the last questions: could you please describe the most memorable sights and moments of that trip? Oh man, okay. Let’s start with saying that the whole Netherlands is actually really pretty, clean and modern. And the landscapes are amazing. Seeing flower fields outside the window of a bus, filled with splattered stains of red tulips reaching for the edge 8 of horizon is an amazing experience. I was also very impressed by the village we went to. The whole village was floating on water of the humungous lake. We went there to have a ferry trip. The sights were breathtaking. We were also doing canoes on our lake but it was incomparable after all. The village itself was also amazing –like Venice but much cleaner and prettier. I got really bewitched with the sights. And about the most memorable happenings... for sure making all those dumplings and meeting amazing people. But I also have a short, quite funny story. During our free time we were talking about some topic and one of girls asked our friend about nail polish. But she misunderstood and started shouting “NO, IT’S NOT POLISH! YOU GOT IT WRONG!”. And we actually all laughed at that because she just popped up with all the screaming and fluster over a misunderstanding. So you sure have things to remember. That’s quite nice. Let me ask you the last question – did you enjoy your time in the Netherlands? Was it worth it? It totally was! I had a great time, got to meet amazing people, and saw wonderful things. And it all has happened thanks to miss Deja whom we’re very grateful to. So, yeah, it was great. I suppose you will study extra hard now to compensate all what she did for you. [laugh] Thank you very much for the interview. It’s really great I got to talk with you. So, see ya soon. Thanks too, see ya! Dominik Jodłowski Integrujemy się... „Deszcz pada, słońca nie ma, wiatr wieje, a my mamy chodzić i podziwiać rzeźby znajdujące się na świeżym powietrzu? Ja dziękuję, wracam do domu!” – tak wyglądała moja pierwsza myśl po wyjściu z autokaru. Jako klasa humanistyczna pojechaliśmy na wycieczkę integracyjną do Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku, aby połączyć przyjemne z pożytecznym. W małej miejscowości usytuowanej zaledwie 15 kilometrów od Radomia, na czternastu hektarach ziemi znajduje się zespół podworski. Niewiele osób wie o istnieniu tak pięknego miejsca. Można tam zwiedzić pałac Józefa Brandta, absolwenta Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Monachium, wybitnego, polskiego malarza XIX wieku. Na terenie Centrum znajduje się też kaplica, oranżeria, wozownia, budynki gospodarcze i malowniczy park, w którym można podziwiać rzeźby wybitnych polskich artystów współczesnych, m.in. Andrzeja Dłużniewskiego, Adama Prockiego, Jerzego Kędziory i wielu innych. Głównym powodem naszej wizyty w Orońsku była jednak wystawa rzeźb Magdaleny Abakanowicz – oryginalnej i interesującej rzeźbiarki współczesnej. Artystka urodziła się w Falentach niedaleko Warszawy w 1930 roku, a swoją przygodę ze sztuką zaczęła podczas studiów na ASP w latach 50. Na początku lat 60. nastąpił przełom w jej twórczości, kiedy to artystka zaczęła tworzyć swoje pierwsze abakany, czyli wyglądające jak płaskorzeźby tkaniny o urozmaiconej fakturze. Starała się pogodzić miękkie płótno z fascynacją barwy. Na licznych wystawach prace te podwieszano pod sufitem. Abakany stały się przepustką do spełnienia marzeń o sławie poza granicami Polski. Prace rzeźbiarki uzyskały liczne nagrody i odznaczenia, m.in. Nagrodę Fundacji im. Alfreda Jurzykowskiego (1982 r.), Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski (1998 r.), Order Sztuki i Literatury (2004 r.) Polska artystka osiągnęła sławę nawet za oceanem! Jest laureatką nagród nowojorskiego Centrum Rzeźby w Nowym Jorku (1993) oraz nagrody Leonarda da Vinci w Meksyku, posiada również tytuły doktora honoris causa wielu światowych uczelni. Sukces Abakanowicz nie dziwi, ponieważ dzięki swojemu nowemu, świeżemu i nowatorskiemu spojrzeniu na sztukę, artystka opowiada o sobie i wyraża swoje poglądy, które dotyczą współczesności i są jednocześnie na tyle uniwersalne i ponadczasowe, że każdy w najdalszym zakątku świata dostrzeże w nich coś dla 9 siebie. Prace artystki można interpretować na wiele sposobów. Są wykonane z płótna workowego i żywicy. Wielkie formy gipsowe artystka wypełnia tkaniną oraz żywicą i czeka aż stwardnieje. Efekt jej pracy jest niesamowity. „Po wielu latach materiałem moim stało się to, co miękkie, o skomplikowanej tkance. Odczuwam w tym bliskość i pokrewieństwo z tym światem, którego nie chcę poznać inaczej, jak dotykając, odczuwając i łącząc z tą częścią mojego, noszoną najgłębiej” – tak wypowiada się na temat swoich prac sama artystka. Ludzie bez głów, olbrzymie abakany, plecy, to tylko niektóre z jej prac wykonanych właśnie tą techniką. Jej podejście do sztuki jest inne i oryginalne. Abakanowicz, tworząc rzeźby, nie opowiada tylko o sobie, ale przekazuje historię całego świata. „Bambini” to tytuł jednej z serii prac rzeźbiarki. Na przestrzeni parkowej w Orońsku znajduje się kilkanaście rzeźb, przedstawiających dzieci. Elementem łączącym każdą z nich jest brak głów i wypełnienia - nie mają pleców. Na pierwszy rzut oka postacie są takie same, jednak po chwilowej refleksji można zauważyć, że każde „dziecko” jest inne. Tak samo jest z jej innymi rzeźbami. Choćby „Tańczące figury”. Dzięki temu, że artystka każdą z nich wykonywała oddzielnie, mimo pozornej identyczności wyglądają inaczej, mają inne ułożenie tkaniny, inną grubość. Każda z sześciu figur, które stoją w Oranżerii ma swój wyjątkowy i niepowtarzalny charakter. Mówiąc o charakterze prac Abakanowicz, trzeba nadmienić, że każda jej rzeźba może być interpretowana w dowolny sposób. Artystka zachęca do myślenia i indywidualnej refleksji. Pewnie właśnie dlatego jej prace są tak popularne. Teraz chwila dla osób, które lubią fakty i cyferki… W Chicago w Grant Parku znajduje się 106 figur, a każda z nich ma ponad dwa metry wysokości. W Waszyngtonie w National Gallery of Art mieści się 30 figur wykonanych z brązu. To jeszcze nie wszystko! Na Litwie w jednym z parków są 22 betonowe 10 prace. Natomiast w Milwaukee w stanie Wisconsin 6 kolumn z aluminiowymi ptakami znajduje się przy Women’s Club of Wisconsin. Imponujące, prawda? Prace Magdaleny Abakanowicz porozsiewane są po całym świecie. Możliwe, że podczas swoich podróży widzieliście jakieś rzeźby, ale nie wiedzieliście, że ich autorką jest polska artystka urodzona w Falentach niedaleko Warszawy. Jeśli jesteście miłośnikami rzeźby, interesujecie się sztuką lub po prostu lubicie obcować z kulturą wysoką, powinniście odwiedzić Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku. Wystawa Magdaleny Abakanowicz trwała do 3 listopada 2013 roku, jednak warto zobaczyć również stałą ekspozycję. Naprawdę jest wyjątkowa i warta uwagi. Na koniec dodam jeszcze, że na początku nie byłam zachwycona pomysłem wycieczki integracyjnej do jakiegoś muzeum, jednak potem stanowczo zmieniłam zdanie. Myślę, że warto przy tej okazji przypomnieć słowa Adolfa Rudnickiego: „Człowiek nie jest aniołem, ale winien być istotą kulturalną” i starać się korzystać z każdej okazji, by rozwijać swoją wrażliwość. Zuzanna Włodarczyk 11 Belfer the Bestia 2013 - to już X edycja! W środę szesnastego października 2013 roku odbyła się dziesiąta już edycja naszej szkolnej gali „Belfer the Best’ia”! W plebiscycie wyłoniono najskuteczniejszego, najbardziej kreatywnego i przyjacielskiego oraz nauczyciela z największym poczuciem humoru. Wręczono również nagrody X-lecia nauczycielom, wyróżniającym się przez lata w naszej szkole. Z okazji okrągłej rocznicy gościliśmy absolwenta naszego liceum Kamila Dominiaka – jednego z pomysłodawców gali, a obecnie aktora teatru Komedia. Imprezę uświetniły występy uczniów. Uroczystość otwierał porywający występ Karoliny Waszkiewicz, która zagrała nam na akordeonie inter-pretację utworu „La noyée” Yanna Tiersena, znanego ze ścieżki dźwiękowej do filmu pt. „Amelia”. Następnie na scenę wkroczyli prowadzący – Natalia Podsiadła z 2d, Karolina Matela z 2e oraz Kuba Stojek z klasy 2f. Po krótkim wstępie oraz przemówieniu Dyrekcji odbyła się prezentacja amatorskich filmików uczniów niegdysiejszej klasy artystycznej, w tym obecnego na sali Kamila Dominiaka. Gospodarze zaskoczyli go kilkoma pytaniami, więc gość opowiedział o swoim pobycie w murach naszego liceum. Pierwsze zostały wręczone nagrody dekady – za całokształt działalności, które otrzymali, a właściwie otrzymały: Pani Dyrektor Anna Szczepańska-Filipp i Pani Dyrektor Ewa Pachniak-Kaźmierska, Pani Profesor Dorota Borkowska, Pani Profesor Joanna Chudy (i Pani Profesor Beata Ostatek także) oraz Pani Profesor Lidia Karaś. Po wręczeniu jubileuszowych nagród Piotr Frysz z klasy 2a zagrał na gitarze utwór Masona Williamsa „Classical Gas”. Następnie przyszła pora na ogłoszenie wyników tegorocznego plebiscytu. W tym roku Bestią najskuteczniejszą okazała się Pani Dyrektor Ewa Pachniak-Kaźmierska. Nagroda w pełni zasłużona! Wystarczy przypomnieć rezultaty matur rozszerzonych z matematyki w roku 2012. Według Rankingu Perspektyw zajęliśmy pierwsze miejsce w Polsce w tej kategorii, o czym zadecydowały wyniki dwóch klas, które uczyła właśnie Pani Dyrektor Pachniak. Po wręczeniu nagrody dla umilenia czasu piosenkę „It’s Time” popularnego ostatnio zespołu Imagine Dragons zaśpiewała nam Paulina Skowrońska z klasy 2d. W niedługim czasie dowiedzieliśmy się, kto został bestią najbardziej kreatywną, a kto przyja- 12 zną, a okazały się nimi kolejno: Pani Profesor Dorota Borkowska oraz Pani Profesor Ewa Muras. Po wręczeniu nagród piosenkę „Valerie” Amy Winehouse w wersji z serialu „Glee” zaśpiewała Justyna Denysenko z 2d. I muszę wam powiedzieć, że naprawdę dała świetny występ. Ostatni już tytuł, a mianowicie tytuł Bestii z największym poczuciem humoru, został wręczony Panu Profesorowi Arturowi Nowaczykowi. Warto tutaj wspomnieć, że wraz z Piotrem Butlewskim z 3a profesor Nowaczyk opracowywał design dyplomów dla uhonorowanych, a więc przygotował dyplom dla samego siebie… Ciekawe, czy mu się podoba... Po wręczeniu ostatniej nagrody Klaudia Zaręba z klasy 2e wraz ze swoim partnerem, Rafałem Wiewiórem zatańczyła dla nas choreografię hip-hopową, którą sama ułożyła, dając pokaz świetnej współpracy oraz dostarczając nam sporo dobrej rozrywki. Na zakończenie prowadzący podziękowali wszystkim zaangażowanym – a więc klasie 2d, nauczycielom wychowania fizycznego, wyżej wspomnianemu już profesorowi Nowaczykowi oraz kilku innym osobom – za przygotowanie gali. Do komentarza został dosyć niespodziewanie powołany przewodniczący Rady Rodziców – Pan Denysenko, który bardzo pozytywnie ocenił nasze poczynania i był mile zaskoczony ciepłą atmosferą, oraz klimatem całej imprezy. Finałem było odśpiewanie piosenki „Mamma Mia” zespołu ABBA oraz grupowy taniec, do którego włączyli się wszyscy występujący, prowadzący, kilka osób z widowni, a nawet paru nauczycieli. Tym pozytywnym akcentem zakończyła się X edycja gali Belfer the Best’ia, która nie mogłaby się odbyć bez naszych wspaniałych nauczycieli, ale przede wszystkim, nas, uczniów i bez naszych głosów. Warto na koniec wspomnieć, że gala dowodzi, iż każdy z naszych głosów się liczy, i że nasze zaangażowanie w życie szkoły jest bardzo potrzebne. Tą refleksją kończę artykuł i stwierdzam, że w sumie dobrze, że mamy taką imprezę. Dominik Jodłowski 13 Sonda Halloweenowa C hodząc po szkole, pytałyśmy Żeromszczaków, jak obchodzą tegoroczne Halloween. Najwięcej osób odpowiedziało (jak na prawdziwych katolików przystało), że nie uznają tego święta. Jednak jest to dobra wymówka na zabawienie się - o czym wiedzą pozostali. Prawie jedna czwarta uczniów zamierza bawić się na imprezie, bo jak lepiej przezwyciężyć strach przed duchami niż w grupie? Następnie, jako rozrywka na wieczór wygrywa maraton horrorów. Tyle samo głosów otrzymało: chodzenie po domach i zbieranie cukierków, wywoływanie duchów oraz spędzanie czasu z rodziną. Kolejnym pytaniem (tym z rodzaju bardziej naukowych) było: Z jakiego obrzędu wywodzi się zwyczaj Halloween? W tym miejscu trzeba pochwalić odpowiadających, gdyż prawie wszyscy zrobili to poprawnie. Więcej niż połowa zagłosowała na celtyckie święto Samhain. W ten dzień wszystkie światła i ogień były wygaszane, by duchy szukające śmiertelników nie mogły wyprzeć ich dusz i same zamieszkać w ich ciałach. Inni zagłosowali za słowiańskimi dziadami i za rzymskim świętem Lemuria. Większość pytanych podczas Halloween najchętniej wybrałaby strój wiedźmy. (Hokus pokus Power!) Reszta głosów była podzielona między superbohatera, ducha, zombie i... Hello Kitty! Powszechnie wiadomo, że niewinnie wyglądający kotek jest tak naprawdę dziełem szatana, więc czemu nie? Najstraszniejszym potworem według uczciwej sondy została szanowna Buka! Zdobyła prawie połowę głosów! Tylko trochę mniej uzyskał za to Dracula, co daje mu drugie miejsce! Reszta rozłożyła się równo między Frankensteina i Wilkołaka. Przedmiot, który Żeromszczakom kojarzy się z Halloween to lampiony z dyni (trzy czwarte odpowiedzi). Następny jest kościotrup, a po równo głosów otrzymały cukierki i strach na wróble. Aleksandra Chomicka i Weronika Dziewanowska Jak obchodzisz halloween? Spędzam czas z rodziną Nie obchodzę Wywołuję duchy Chodzę po domach i zbieram cukierki Oglądam maraton horrorów Wybieram się na imprezę 0 14 5 10 15 20 25 30 35 Za kogo najchętnie przebierasz się na halloween? Zombie Hello kitty Ducha Wiedźmę Superbohatera 0 5 10 15 20 25 30 Co najbardziej kojarzy ci się z Halloween? Cukierki Kościotrup Lampiony z dyni Strach na wróble 0 10 20 30 40 50 60 70 80 Jaki jest twoim zdaniem najstrasznieszy potwór? Wilkołak Dracula Frankenstain Buka 0 5 10 15 20 25 30 35 40 45 50 15 O niedźwiedziu, co się kulom nie kłaniał. W edynburskim zoo i w londyńskim Imperial War Museum oraz w Canadian War Museum w Ottawie znajdują się tablice upamiętniające tego samego żołnierza II wojny światowej. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że ów żołnierz nosił swojsko brzmiące imię Wojtek i był… niedźwiedziem. Posłuchajcie opowieści o niezwykłym szeregowcu z armii generała Andersa. Niedźwiadek był sierotą znalezionym w górach Hamadan przez irańskiego chłopca, który zamierzał sprzedać go do cyrku. I być może miś zabawiałby publiczność zmyślnymi sztuczkami, gdyby chłopiec nie natknął się na polskich żołnierzy. Armia polska, którą w 1942 roku generał Władysław Anders wyprowadził z ZSRR do Iranu, przemieszczała się właśnie do Palestyny, skąd przetransportowana do Włoch, miała jako II Korpus Polski, wziąć udział w walkach prowadzonych przez aliantów z Niemcami na Półwyspie Apenińskim. Polacy podarowali chłopcu kilka konserw, a on zostawił im misia. Jeden z żołnierzy nadał mu imię Wojtek i tak niedźwiadek wstąpił do armii. Wojtek, karmiony najpierw mlekiem z butelki, a potem zwiększonymi racjami żołnierskiego wiktu wyrósł na okazałego niedźwiedzia. Miał 2 metry wzrostu i ważył 250 kilo. Szybko przywykł do żołnierskiego życia i przywiązał się do swoich współtowarzyszy broni. Przejął też niektóre ich obyczaje, zaczął nawet palić papierosy, a ściślej mówiąc, zjadał je, popijając piwem. Brał udział w ćwiczeniach, jeździł wojskową ciężarówką, ale najbardziej lubił zapasy z żołnierzami. Podobno czasami nawet pozwalał im wygrać. Miał w namiocie wygodne posłanie, ale kiedy czuł się samotny, właził na prycze żołnierzy i zasypiał przytulony do nich jak do mamy. Swój chrzest bojowy Wojtek przeszedł w bitwie o Monte Cassino. To ufortyfikowane przez Niemców wzgórze skutecznie blokowało aliantom drogę na Rzym. Przez kilka miesięcy bezskutecznie szturmowali je Brytyjczycy, Amerykanie i Nowozelandczycy. W maju 1944 roku ruszyło polskie natarcie. W rozkazie skierowanym do swoich żołnierzy przed bitwą generał Anders napisał: Jeśli zdobędziemy Monte Cassino, a zdobyć je musimy, wysuniemy sprawę polską – obecnie tak tłamszoną – na czoło zagadnień świata i damy rządowi polskiemu nowy atut w obronie naszych praw. Wojtek brał udział w bitwie o Monte Cassino wraz z 22. Kompanią Zaopatrzenia Artylerii. Nie zważając na nieustanną kanonadę, dzielnie nosił pociski na stanowiska polskich żołnierzy. Ponoć nie upuścił 16 ani jednej skrzynki z amunicją. Był najbardziej niezwykłym bohaterem tej bitwy i miał swój udział w tym wielkim zwycięstwie. Jeden z żołnierzy 22. kompanii zaprojektował jej symbol – niedźwiedzia niosącego w łapach pocisk artyleryjski. Wojtek przeszedł cały szlak bojowy II Korpusu. Po zakończeniu wojny zamieszkał w zoo w Edynburgu. Często odwiedzali go tam „koledzy z wojska”. Ku osłupieniu publiczności przeskakiwali ogrodzenie wybiegu dla misia i starym zwyczajem wdawali się z nim w zapasy lub po prostu wspominali z nim wojenne przygody. Niedźwiedź – żołnierz – był bardzo popularny. Pisała o nim prasa, publikowano jego zdjęcia, powstawały audycje radiowe, został też honorowym członkiem Towarzystwa Polsko-Szkockiego. Niewielu żołnierzy generała Andersa zdecydowało się wrócić po wojnie do rządzonej przez komunistów Polski. Większość układała sobie życie na emigracji, rozjeżdżając się po różnych krajach. Wizyty u Wojtka były coraz rzadsze, a niedźwiadek stawał się coraz bardziej smutny. Ożywiał się tylko na dźwięk polskiej mowy. W edynburskim zoo przeżył aż do 1963 roku. Wojtek stał się w Wielkiej Brytanii bohaterem kilku książek, piosenek, a nawet sztuki teatralnej. Jego historię poznawały kolejne pokolenia młodych Anglików. Kiedy książę Karol wraz z synami zwiedzał Imperial War Museum, pod tablicą poświęconą Wojtkowi przewodnik zaczął opowiadać jego historię. Brytyjski następca tronu przerwał mu, mówiąc, że on i jego synowie doskonale tę historię znają. W Polsce dopiero od niedawna zaczęło się ukazywać więcej publikacji o tym niezwykłym wojennym bohaterze. Powstały też dwa filmy dokumentalne i komiks, a 7 czerwca tego roku, w Żaganiu odsłonięto pierwszy w Polsce pomnik Wojtka. Przedstawia niedźwiedzia niosącego w łapach pocisk. Joanna Chudy PS .Jeśli zainteresowała was ta historia, to polecam książkę Wiesława Lasockiego, pt. „ Niedźwiedź Wojtek, polski bohater wojenny”. 17 Mówi jak jest ”Mariusz Max Kolonko - Boston Massachusetts” to zwrot, który zapadł w pamięć wielu osobom śledzącym przed laty korespondencje z USA w telewizji publicznej. Teraz nadszedł czas, aby zapamiętaći powtarzać jak mantrę „Mariusz Max Kolonko - Mówię jak jest”. Małe, ciasne pomieszczenie, brak profesjonalnych kamer, brak oświetleniowców, ekipy od make-upu. W takich warunkach powstaje niezależne dziennikarstwo, które już teraz trafia do szerokiego grona odbiorców. W listopadzie 2012 roku miało miejsce rozpoczęcie działalności kanału Max Kolonko - MaxTV na portalu YouTube. Po nieco ponad pół roku od powstania pierwszego nagrania, kanał zyskał 150 tysięcy subskrybentów, a facebookowy profil dziennikarza ponad 55 tysięcy polubień. Na czym polega fenomen pana Mariusza? Wiele osób w naszym kraju narzeka na prasę, telewizję ze względu na ich stronniczość bądź brak ważnych tematów. Rzesze ludzi rezygnują całkowicie z oglądania wiadomości, śledzenia prasy tylko po to, aby uniknąć tak zwanej „medialnej papki” i swego rodzaju ogłupienia medialnego. W podobnym położeniu znalazłem się ja sam. W poszukiwaniu dziennikarstwa opiniotwórczego, które skłania do przemyśleń, refleksji, ale nie opowiada się za żadną ze stron, nie mówi, co jest lepsze, co jest gorsze, mówi zwyczajnie „jak jest” natrafiłem na Maxa Kolonkę i odnalazłem ten dawno utracony w polskich mediach sens poważnego dziennikarstwa. Pan Kolonko w swoich nagraniach nie omija tematów niewygodnych, jak to się teraz często dzieje w programach informacyjnych na całym świecie, aby broń Boże nie urazić którejś ze stron. Problem islamizacji Europy? Jak najbardziej, wyraźmy opinię. Mity Guantanamo? Ważny temat, nie można go puścić bokiem. Chcecie się dowiedzieć, kim był tak naprawdę Krzysztof Kolumb? Nie ma problemu Max Kolonko przedstawi rzetelne informacje. Co w tym wszystkim zachwyca? Naturalność, polot, błysk w oku i przede wszystkim wielka wiedza tego człowieka. Przygotowanie merytoryczne do każdego kolejnego nagrania jest imponujące. Szczerość i odwaga w poruszaniu często tematów tabu godna oklasków. Nie dziwi, co za tym idzie, rosnąca popularność kanału MaxTV. Ludzie mają dość oglądania w kółko tego samego, mają dość nieprofesjonal- 18 nych mediów, które potrafią wałkować nieistotne tematy przez kilka miesięcy (mama Madzi z Sosnowca). Tematy ważne, lecz pomijane, bądź skutecznie wygłuszane jak np. morderstwo brytyjskiego żołnierza w Londynie przez dwóch czarnoskórych muzułmanów znajdują miejsce właśnie w dziennikarstwie niezależnym. O tym, że ludzie chcą poruszania poważnych kwestii w mediach, świadczy liczba wyświetleń nagrania zatytułowanego „Atak w Londynie”. Ponad 1.2MLN odsłon robi spore wrażenie, jest to rekord, jeśli chodzi o popularność komentarza politycznego Naturalność, opanowanie, odpowiedni „feeling” to kolejne z cech wyróżniających Mariusza Maxa Kolonkę spośród innych. Dla mnie jest natomiast ważny jego stały kontakt z widzami – odbiorcami – tego co ma do przekazania. Na końcu swoich wypowiedzi, przemyśleń, Kolonko czyta także przemyślenia wszystkich tych, którzy chcą wiedzieć „jak jest”. Nawet jeśli są to niewygodne komentarze! Teraz spróbujmy wyobrazić sobie któregoś – ze znanych nam z wieczornych wiadomości – dziennikarza, odczytującego nieprzychylne wiadomości od widzów, potrafiącego konkretnymi argumentami podważyć prawdziwość oskarżeń i obrócić wszystko na swoją korzyść. Trudne? No właśnie... Jeśli i Wy poszukujecie obiektywnych wypowiedzi, doświadczonego i obytego w medialnym świecie człowieka, to „Max Kolonko - MaxTV” jest idealnym miejscem. Do tego poziomu powinni dążyć wszyscy, którzy chcą przekazywać ludziom jakieś wartości, a nie pleść zwykłe banialuki. Trzeba doceniać dziennikarstwo niepokorne, lekko prowokacyjne, ale w zawartości programowej daleko wyprzedzające szeroko nam znane brukowce typu „Fakt” czy media jak TVN24. Może wtedy więcej osób w Polsce będzie wiedziało „jak jest” i będzie mówiło „jak jest”. Karol Wasyluk Przychylić mi nieba Autor: Paweł Stępniak Stephanie uważnym wzrokiem obserwowała płynne ruchy ptaka. Z ogromnymi emocjami odczuwała każdy powiew unoszący kruka wyżej i wyżej. Bystrymi oczyma chwytała każde przechylenie dziobu, najmniejsze poruszenie łapką czy ugięcie skrzydła. Te małe, bezbronne zwierzę było ucieleśnieniem jej marzeń. Jej rajem i ucieczką od brutalności życia codziennego. Teraz ona stała w oknie, wspominając marzenia, które udało jej się spełnić. W ręce trzymała medalion przedstawiający orła. Pozłocenie było już silnie wytarte, ale bez trudu można było rozpoznać sylwetkę ptaka. Kobieta przytuliła pamiątkę do piersi i w tym samym momencie kruk za oknem zniknął za pobliskim parkiem. Stephanie odwróciła głowę i spojrzała na swoją córeczkę bawiącą się lalkami. Uroniwszy łzę przyrzekła sobie, że zrobi wszystko, by jej mały skarb spełnił swoje najskrytsze marzenia. 19 Kolejny krzyk rozdzierający ciszę klatki schodowej, wychodzący z drzwi pod numerem 11, zbiegający schodami aż do głównego wejścia kamienicy. Rozsypujący się budynek znajdował się w jednej z biedniejszych dzielnic podparyskiego Saint-Denis. Rodzinna miłość nie była tu czymś normalnym czy pożądanym. Żaden z sąsiadów nie miał zamiaru interweniować, kiedy Ojciec znowu bił Matkę. Każdy, słysząc powtarzające się dantejskie sceny, tłumaczył się w myślach ze swojej obojętności. Wszyscy wiedzieli, jaka rodzina mieszkała na 6 piętrze, a większość pobliskich policjantów pamiętała nawet wzór tapet ściennych. Ojciec był pijakiem, często bił swoją żonę i córkę. Nikt nie mógł go powstrzymać, sąsiedzi byli zbyt starzy i wiedzieli, do czego zdolna jest ta bestia. Matka była sprzedawczynią w sklepie, a jedyną rzeczą, która trzymała ją w domu była ich pięcioletnia córeczka – Stephanie. Pracowała ciężko, ale większość pieniędzy i tak była przeznaczana na alkohol. Czasami była także zmuszana do rozkradania kasy sklepowej, bo jej mężowi nie starczyło na kolejną butelkę. Nikt nie pamiętał już starych czasów, gdy On wracał do domu z bukietem pięknych róż, całował żonę w usta i zbliżał policzek do pękatego brzucha ciężarnej kobiety. Problemy zaczęły się wcześnie, gdy okazało się, że to jednak nie był chłopczyk. Ciągłe kłótnie wpędzały męża w coraz to gorsze nałogi, aż do tego najgorszego – przemocy. Bo jak inaczej można nazwa coś, co musiał zrobić każdego dnia, coś co krzywdziło go wewnętrznie, a jego żonę – zewnętrznie. Na samym szczycie listy ich problemów był powód wszelkiej nienawiści. Mała dziewczynka, która jeszcze wtedy nie rozumiała, dlaczego tatuś starał się krzyczeć jeszcze głośniej od niej. Czego tak potrzebował, że każdy mieszkaniec ich kamienicy musiał usłyszeć jego niewygórowane żądania? Dni, miesiące, lata leciały, a w ich rodzinie nic się nie zmieniało. Stephanie zaczęła chodzić do szkoły, gdyż lokalny ośrodek pomocy społecznej zdobył fundusze na jej kształcenie. Szkoła podstawowa była opłacona z góry, toteż Ojciec nie mógł dostać kolejnych pieniędzy na alkohol. Wkrótce jednak jego gniew ucichł, a dziewczynka 20 mogła zacząć normalną naukę. Na początku roku do jej grupy dołączył wyjątkowy chłopiec. Był cichy, nieśmiały, mało udzielał się w klasie, nie potrafił nawiązać kontaktu z rówieśnikami. Szczupły, odrobinę wyższy od Stephanie, co chwilę odruchowo odgarniał blond włosy opadające na czoło, przykrywające jego głęboko niebieskie oczy. Dziewczynka zdecydowała się jednak, że wśród tych wszystkich dzieci, które przechwalały się tylko swoimi elektronicznymi sprzętami, to właśnie on skrywa najciekawszą historię. Miał na imię Sven, był synem szwedzkiego imigranta. Oddany do domu dziecka spędził tam cztery lata. Nie było mu aż tak źle, oprócz jednego szczegółu, który determinował jego relacje z innymi dziećmi. Czuł się jak wyrzutek, nie spotkał nigdy innego szwedzkiego dziecka. Inne sieroty wyśmiewały go, mówiły mu, że nie znajdzie przyjaciół i zostanie odesłany do swojego biologicznego ojca. Jego aktualna rodzina, która zdecydowała się go adoptować, nie czuła do niego miłości, była jego opiekunem. I właśnie w tej z pozoru beznadziejnej sytuacji, dzieci nawiązały przyjaźń, która wkrótce miała odmienić ich życie. Codziennie rozmawiali o swoich przygodach, przeżyciach, wspomnieniach, o wszystkim, co w jakiś sposób ubarwiło ich życie. Po lekcjach wybierali się do pobliskiego parku, spacerowali razem, rozmawiali, starali się miło spędzić czas. Podziwiali zwierzęta, które powracając z zimowych wojaży poszukiwały miejsc na swe gniazda. Biegali po trawie, radośnie krzycząc, by co chwilę przystanąć przy kwiatku i napawać się jego zapachem. Wkrótce Sven dostał od swoich opiekunów małego pieska. Zdecydowali się nazwać go na cześć swych dążeń i ekscytowali się, gdy robił się większy, podobnie jak ich ambicje i życiowe cele. Na imię dano mu Rêve, co znaczy „marzenie”. Były to najpiękniejsze chwile w życiu Stephanie. Zaznała wtedy prawdziwej przyjaźni, dobroci, mogła nareszcie zaczerpnąć coś ze swego dzieciństwa. Za każdym razem wychodziła z domu z szerokim uśmiechem na twarzy, gdyż miała przed sobą wizję spotkania z najlepszym przyjacielem. Radość rozpierała ją od środka, a dla przypadkowych przechodniów mogła wydawać się aniołem, unoszącym się tuż nad ziemią dzięki swej miłości do świata. Posiadała tę niesamowitą, z pozoru dziecinną zdolność, którą każdy z nas stracił bądź dopiero straci – umiejętność czerpania radości z prozaicznych rzeczy. Miała wrażenie, że słońce uśmiecha się do niej, ptaki śpiewają jej ulubioną melodię, a trawa porusza się w żywym rytmie… Każdego dnia przychodziło jednak bolesne rozdarcie. Nadchodził moment, gdy musiała pożegnać się z przyjacielem i zostawić marzenia oraz Marzenie za sobą. Wracała do domu, a tam czekała na nią dawka bólu, krzyku i żalu. Radość zmieniała się w smutek, ekscytacja w grobową ciszę, a radosne podskoki w ból zadawany ręką własnego ojca. Zawieszona między dwoma światami tkwiła tak przez dni, tygodnie, miesiące. Nie mogła wytrzymać w takiej sytuacji, musiała wyrwać się z tej chmury, która przykrywała jej niebo. Jej niebem były marzenia i ambicje, zakryte przez dym patologii i niskiej samooceny. Musiała złapać w żagle jakiś potężny podmuch, który rozpędzi tę czarną mgłę i pomoże spełnić jej własne ambicje i marzenia. To jednak miało przyjść dopiero za kilka lat. Był jedenasty maja dwa tysiące trzynastego roku, dzień siedemnastych urodzin Stephanie. Jeszcze tylko rok pozostał do jej uwolnienia, pełnoletności, która zerwie więzy rodzinnego domu. Dziewczyna nie miała co myśleć o przyjęciu urodzinowym, cukierkach rozdawanych kolegom z klasy czy ogromie prezentów. Wstała rano, zjadła dwie kromki chleba posmarowane pasztetem i zaczęła przebierać się w swoim pokoiku. Po chwili do środka weszła jej Matka, usiadła cicho na krańcu łóżka i bez żadnego słowa objąwszy ją ramieniem mocno przytuliła. Wyjęła z kieszeni malutką paczuszkę i podała ją córce. Ta pospiesznie odwinęła kolorowy papier, otworzyła małe, tekturowe pudełeczko i wyjęła z niego prezent – prześliczny, pozłacany naszyjnik z medalionem przedstawiającym orła unoszącego rozłożone skrzydła. Stephanie uradowała się prezentem, nigdy nie otrzymała czegoś tak wartościowego. Mogła pomarzyć o telefonie komórkowym, komputerze czy tablecie. Pospiesznie założyła wisiorek i ucałowawszy matkę wybiegła z mieszkania. Radosnym krokiem podążała w stronę pobliskiego kiosku, gdzie zwykle spotykali się ze Svenem. Jak co dzień spotkała go opartego o rozłożysty dąb, ze słuchawkami w uszach, zamyślonego, zapatrzonego w dal. Odkąd się poznali, nie zmienił się prawie wcale. Zyskał jedynie trochę dystansu do swojego położenia i do wyzwisk pod jego adresem. Mimo wszystko Stephanie podziwiała go za jego wewnętrzną siłę i niezłomność, podobał się jej coraz bardziej. Być może kiedyś zostaną razem, dwójka dzieci z trudnych domów złączona pragnieniem spełnienia marzeń, przełamującym wszelkie bariery. To był zdecydowanie optymistyczny obrazek, ale w dniu jej urodzin jak najbardziej uzasadniony. Blondyn trzymał w dłoni piękny bukiet czerwonych róż, a gdy zauważył swoją przyjaciółkę uśmiechnął się jeszcze szerzej. Podszedł do niej, mocno uścisnął i wręczył kwiaty. Stephanie czuła się niczym najszczęśliwsza dziewczyna na świecie, ten dzień był dla niej czymś nieziemskim, a to był dopiero początek. Po lekcjach mieli iść do kina za pieniądze zarobione przez dziewczynę podczas ostatniego weekendu. Tylko raz czuła się tak uradowana, a było to gdy poznała swego najlepszego przyjaciela. Tym razem także spacerowali chodnikiem, była piękna pogoda, ptaki śpiewały, a obok nich podreptywał Rêve. I nagle cała radość skumulowana w jej sercu rozpadła się w jednej chwili niczym szyba postawiona na drodze rozpędzonego kamienia. Samochód jadący przed nimi wpadł w poślizg i pędził prosto na nich. Co ludzie robią w takich momentach? To co nam się wydaje, co jest opisywane we wszystkich przeżyciach. Stephanie mocniej ścisnęła dłoń Svena, a przed jej oczyma pojawiły się wszystkie piękne momenty, które pamiętała, cały ten czas spędzony z przyjacielem, 21 wszystkie wspólne wypady. Wymazała w tej chwili z pamięci wszystkie krzywdy wyrządzone jej w domu, a jej ciało wypełniło wszechogarniające szczęście. W tym uniesieniu miała wrażenie jakby wznosiła się nad ziemię, więc zamknęła oczy i pozwoliła się ponieść. Po chwili odetchnęła głęboko, otworzyła oczy i spojrzała przed siebie. Ujrzała drzewo, a konkretniej jego czubek. Spojrzała w bok i zobaczyła Svena, który z szeroko otwartymi oczyma próbował pojąć, co się właśnie stało. Pod ich stopami widać było ulicę i samochód, który zderzył się z drzewem, przy którym przed chwilą stali. W ciągu sekundy pojawili się kilka metrów wyżej, unosząc się w powietrzu. Latali. Stephanie nie mogła w to uwierzyć, w pierwszej chwili była przerażona, ale gdy zorientowała się, że nic im nie grozi, ogarnęło ją niesamowite poczucie spełnienia. Spełniło się jej największe marzenie, które umożliwiało jej wyrwanie się z przytłaczającego domu i szybowanie gdziekolwiek zapragnie. Uśmiechnęła się do zachodzącego słońca, które oślepiało jej oczy. Zmrużyła oczy i roześmiała się radośnie do nieba, Svena, świata, ludzi na dole i do samej siebie. W myślach rozbrzmiewały słowa jej ulubionej piosenki, a na usta cisnęło się radosne zawołanie, którym oznajmi wszystkiemu wokoło jak bardzo jest szczęśliwa. Spojrzała w bok i zobaczyła swego przyjaciela, który z zamkniętymi oczami wystawiał twarz na powiewy wiatru. Unosili się tak kilka minut, mimo że dla nich była to wieczność. Po jakimś czasie uniesienie opadło i oboje niczym opuszczani na jakiejś niewidzialnej linie znaleźli się na ziemi. Szybko otrząsnęli się, a Stephanie chwyciła smycz Rêve’ego. Ludzie już zmierzali w ich kierunku, a z ich twarzy można było wyczytać, że ich pozbawione wyobraźni mózgi jeszcze nie do końca pojęły, co się przed chwilą stało. Dziewczyna złapała chłopaka za rękę, pociągnęła za smycz i cała trójka szybko pobiegła w stronę osiedla, gdzie mieszkała młoda Francuzka. Pożegnali się przy jej bloku, Sven pobiegł w kierunku swojego domu, a jego przyjaciółka zabrała psa i weszła z nim na szeroką klatkę schodową. Przeskakując po kilka stopni, dobiegła do drzwi z numerkiem 1. Druga jedynka już 22 dawno odkleiła się od plastikowej powierzchni. Pociągnęła za mosiężną klamkę i wpadła do ciemnego mieszkania; przebiegła korytarzem i nie witając się z Matką, wpadła do swojego pokoju. Upadła na łóżko, skrywając twarz w poduszce i zamiast zacząć płakać, co zwykle robią nastolatki w takim momencie, zaczęła się śmiać z czystą, niepohamowaną radością. Z pewnością większość sąsiadów zamarła w bezruchu zdziwienia, gdy spod „jedenastki” słychać było radosny śmiech, a nie to co zwykle – jęki, krzyki i płacz. Czysta barwa głosu Stephanie łamała twarde opoki ludzkich serc, była niczym katharsis wyzwalające ze smutku i trwogi. Tego dnia nawet jej Ojciec nie śmiał podnieść na nią ręki, a wszyscy sąsiedzi chodzili uśmiechnięci, wiedząc że ten dzień był początkiem czegoś wyjątkowego. Naturalny porządek jej życia nie został jednak zachwiany. Nadal miała przed sobą dwa życia, to w domu i to poza nim. Nadal czuła przytłaczającą chmurę domowej przemocy, z której wyłaniała się, by zaczerpnąć powietrza, gdy tylko nie było jej w domu. Za każdym razem jednak, gdy spotykała się ze Svenem, wspominali wszelkie chwile spędzone razem, a nagromadzona radość pozwalała im na unoszenie się i najprawdziwsze latanie. Z czasem przychodziło im to coraz łatwiej, a po kilku tygodniach byli w stanie wylecieć poza miasto i spędzać romantyczne popołudnia na brzegu Sekwany, oświetlani przez blask zachodzącego słońca. Pewnego razu, gdy siedzieli na szczycie wysokiego mostu i podziwiali światło załamujące się w delikatnych falach pokazujących się rytmicznie na rzece, Sven objął mocniej swą przyjaciółkę i z niezmąconym spokojem, powoli pocałował ją. Zmrużyli oczy i utrzymywali się w tym wyznaniu miłości. Sven, kładąc dłoń na jej piersi, wyczuł wzmożone bicie serca i przyśpieszony oddech. Po chwili rozłączyli wargi i trwali bez słowa w uścisku, dopóki słońce w pełni nie schowało się za horyzontem. Następnie odlecieli w kierunku domu. Gdy wylądowali na dachu kamienicy, Stephanie przytrzymała rękę swego ukochanego, uniemożliwiając mu odlot. Wyjawiła mu, że już nie może dłużej tak żyć. Opowiedziała mu o chmurze, która wdzierała się w jej ciało, tamując wszelkie źródła radości. On nie powiedział nic, przytulił ją tylko jeszcze mocniej. Wiedziała jednak, że zgodził się bez słowa. Jutro uciekną z domu, w dzień jej osiemnastych urodzin. Delikatny wiatr rozwiewał włosy dziewczyny siedzącej na pożółkłym murku i opierającej się o stalową barierkę. Było wcześnie rano, Słońce ledwo wychylało się zza wysokich, administracyjnych wieżowców otaczających zewsząd osiedle Stephanie. Było dosyć chłodno, wiosna długo przedłużała swoje przybycie, a w nocy temperatura niebezpieczne oscylowała w okolicach zera. Dziewczyna była jednak odpowiednio ubrana, miała na sobie ciemne dżinsy, obcisłą bluzkę, dosyć grubą, dżinsową kurtkę przykrywającą wiotkie ramiona i czapkę z daszkiem na głowie. Nie miała zegarka ani telefonu, ale dobrze wiedziała, że jej druga połówka już się zbliża. Z pozoru otępiale wpatrywała się w horyzont, ale po prostu kierowała wzrok w kierunku, z którego przyleci Sven. Objęła się ramionami i wypuściła z ust kłębuszek pary, który szybko rozpłynął się w powietrzu. Czekała już prawie pół godziny, on wciąż się spóźniał, a ucieczka była zaplanowana na szóstą rano. O siódmej wstawała jej matka, która następnie budziła ją do szkoły. Nie mogła dopuścić by ktokolwiek odkrył jej zniknięcie. Przeniosła na chwilę wzrok na pobliski stadion, mekkę francuskich kibiców i stolicę krajowej piłki nożnej - Stade de France. Podziwiała jego potężne łuki i dach w kształcie jaja. Uśmiechnęła się pod nosem, myśląc o tych wszystkich ludziach, dla których to miejsce jest spełnieniem marzeń i z powrotem spojrzała na horyzont. Zza najbliższego wieżowca wysunął się mały punkcik, rosnący aż do sylwetki człowieka o blond włosach. Dziewczyna od razu poznała swego przyja- Czasu zostało im niewiele, więc pospiesznie sprawdzili zgromadzone zapasy. Decyzję podjęli już dawno, ich celem będzie Belgia; mieli nadzieję, że tam nie dosięgną ich poszukiwania. Chwiejnym krokiem wspięli się na murek okalający szczyt budynku i wsparli się na stalowej barierce. Ostrożnie przełożyli nogi na drugą stronę i złapali się za ręce. Stali tak przez chwilę niezdecydowani, walczący z myślami. Odgrzebywali z pamięci wszelkie dobre wspomnienia i zbierali siłę, która miała zanieść ich aż za granicę. Zamyślili się jeszcze bardziej i utkwili w martwym punkcie, bo żadne z nich nie było w stanie zrobić kroku jako pierwsze. W końcu Stephanie, poczuwszy odpowiedzialność za swą przyszłą wolność, poluźniła uścisk na barierce i odchyliwszy się do przodu zrobiła zdecydowany krok ku odległemu chodnikowi daleko pod nimi. Starała się myśleć tylko o tych najwspanialszych rzeczach, ale nie otwierała oczu przez następne kilka sekund. W końcu przemogła się i spojrzała na Svena. Był uradowany, sprawiał wrażenie całkowicie beztroskiego, odchylał głowę, by wiatr figlarnie rozwiewał jego bujną, jasną grzywkę. Stephanie także się uśmiechnęła, ale nuta melancholii kazała jej odwrócić głowę, by po raz ostatni ujrzeć dom, w którym spędziła osiemnaście ciężkich lat. Od razu jej uwagę przykuła chuda sylwetka, w długim, różowym szlafroku. W tym momencie postać w jednym geście uniesionej ręki przekazała jej wszelkie uczucia: poczucie winy, radość z sukcesu, ulgę i wiarę w lepsze jutro. Na balkonie stała jej Matka, która ostatkiem sił powstrzymywała bezlitosny grymas i płacz, by nie obudzić swego męża. Dzisiaj wstała wyjątkowo wcześnie, by wręczyć córce prezent-niespodziankę z okazji jej osiemnastych urodzin. ciela (w końcu niezbyt wielu ludzi posiadło umiejętność latania z wykorzystaniem siły marzeń) i podniecona wstała z miejsca. Po chwili już trwali w uścisku, szczęśliwi że są razem. 23 Nie taki diabeł straszny... czyli poznaj swojego nauczyciela! Mijamy ich codziennie na korytarzach, ale kto wie, jaka twarz naprawdę kryje się za dziennikiem? Imię i nazwisko: Ewa Pachniak-Kaźmierska Zad 1 (1 pkt.): Kim by Pani była, gdyby nie została Pani nauczycielką? Po studiach rozpoczęłam pracę na uczelni. Myślałam o pracy naukowej, a do szkoły przyszłam na tzw. chwilę, żeby trochę „dorobić”. No i chwila trwa. Zad 2 (1 pkt.): Czego nie lubiła Pani najbardziej w szkole? Nudnych lekcji. Pozamerytorycznych wątków w ocenianiu ucznia. Na wuefie skoków w dal oraz lekcji PO (byłam czwartą noszową). Zad 3 (2 pkt.): Jakiej lektury Pani nie przeczytała? Nie mogę powiedzieć. To epopeja. Uniknęłam katastrofy dzięki ojcu. Gdy jęczałam, że muszę to czytać, zachęcał mnie do lektury i dość dokładnie mi to dzieło opowiedział . Przeczytałam po maturze. Zad 4 (4 pkt.): Co sądzi Pani o uczniach w Żeromie? To oni wówczas spowodowali, że zostałam w szkole. Zawsze miałam fajnych uczniów. Co roku przychodzą coraz fajniejsi. Świetni ludzie, mogą wszystko osiągnąć. Zad 5 (2 pkt.): Jaka jest Pani pasja? Nie śmiałabym swoich zainteresowań nazywać pasją. Zapytałam męża. Odpowiedział: „ To oczywiste - szkoła”. Zad 6 (4 pkt.): Jaka jest Pani ulubiona książka? Moja ulubiona lektura - wyniki matur i niech tak zostanie. Zad 7 (3 pkt.): Jakie jest Pani ulubione miejsce na Ziemi? Jeszcze szukam. A właściwie nie o to chodzi, by złapać króliczka…. Zad 8 (2 pkt.): Co lubi Pani robić w wolnym czasie? Ilość mojego wolnego czasu jest bliska ε (epsilon). Wkrótce moi uczniowie z 2a dowiedzą się, co to w matematyce oznacza. Zad 9 (2 pkt.): Co zabrałaby Pani na bezludną wyspę? Za każdym razem pod koniec roku szkolnego MARZĘ o wyjeździe na bezludną wyspę. Ten stan trwa zwykle około tygodnia. I dobrze. Nie wybieram się na odludzie. Lubię ludzi. Zad 10 (2 pkt.): Posiada Pani motto życiowe? Z dzieciństwa pamiętam słowa babci: „Nie czyń komu tego co tobie nie miłe”. A mój ojciec powtarzał: „Jeśli coś robisz, rób to dobrze albo wcale”. I tak mi już zostało. 24 Karolina Matela