Żaneta Larkowska

Transkrypt

Żaneta Larkowska
†
DZIEŃ NIEPODLEGŁOŚCI
MOICH MARZEŃ
Niby dzień jak co dzień, czyli z miłego, spokojnego snu, nagle, bezczelnie wyrywa mnie
irytujący dzwonek mojego głupiego budzika, przez który o godzinie siódmej z samego
rana jestem już wściekła, nie przytomna, ale wściekła. Gdyby nie to, że on jedyny jest w
stanie mnie obudzić, dawno wyrzuciłabym go przez okno. Na dodatek te złośliwe
promienie słoneczne! Zdaje się , że nie mają, co do roboty, tylko wpychać się do mojego
pokoju przez małe szparki w żaluzjach oraz drażnić mnie i tak zdenerwowaną, świecąc
uparcie prosto w oczy… ale to nie o tym miałam… zresztą, nie ważne! Zacznijmy, więc od
początku…
Po wygrzebaniu się z cieplutkiej, grubej pościeli-co i tak przychodzi mi z trudnością,
ponieważ uwielbiam spać- patrzę na swoje zaspane oblicze w lustrze i jak zwykle
stwierdzam-masakra! Włosy poczochrane, jakby dopiero co popieścił mnie prąd,
podkrążone, na wpół otwarte, wiecznie ciężkie powieki po pewnym czasie stwierdzają, że
mnie nie lubią, a potem opadają wbrew mojej woli. Potem przychodzi czas na
odświeżenie, czyli zazwyczaj chluśnięcie chłodną wodą w twarz. Przecieram oczy, ubieram
się i wychodzę z psem, innymi słowy- standard. Wszystko to zajmuje mi zwykle około pół
godziny.
Wróciłam już obudzona do domu ,po jakiś kolejnych trzydziestu minutach, skończyłam
odrabiać lekcje i zaczęłam rysować. Kątem oka popatrzyłam na zegarek-RANY! Już
jedenasta!- wydarłam się na cały głos. I biegiem na przystanek! Najpierw jednak
rzucałam się po pokoju jak szaleniec, wrzucając książki i zeszyty do plecaka, czesząc się i
na hura ubierając. Oczywiście skończyło to się, po długiej szarpaninie ze spodniami, tzw.
zaliczeniem gleby. Nagle ,hej, hej moment- coś nie tak… Dzisiaj przecież jest wtorek…
wtorek, zaraz, który dzień miesiąca?- usiłowałam sobie przypomnieć. Po chwili jednak
zaczęłam wertować kartki kalendarza. Zmarszczyłam brwi i przymrużyłam oczy, jakby nie
wierzyła w to, co widzę. 11 LISTOPADA - WTOREK - DZIEŃ NIEPODLEGŁOŚCI!!! Wygięłam
twarz w dziwacznym uśmiechu. Odskoczyłam od kalendarza jak poparzona i krzyknęłam:
-Mam wolne! Jest, jest, jest!
Wręcz podskakiwałam z radości w myślach układając plany na calutki dzień. Szybko
ogarnęłam mieszkanie i za schowka próbowałam wyciągnąć pewną ,ważną dla mnie
rzecz. Siłowałam się dość długo z wydostaniem długiego kija. Przypominało to raczej
walkę z powietrzem.
-Uff... nareszcie!
Wyciągnęłam to, co chciałam , czyli wielką flagę polski. Przecież dzisiaj nie może jej
zabraknąć-pomyślałam. Umocowałam ja na balkonie i krzyknęłam:
-Jeszcze Polska nie zginęła!
1
A ktoś z dołu dokończył:
-Póki my żyjemy!
Kiedy spojrzałam na chodnik, okazało się, że są to moje szalone przyjaciółki- Ewelina,
Sara i Ewa, które właśnie miały do mnie wpaść. Zaczęłyśmy się śmiać.
-Cześć dziewczyny, co tam słychać?- zaczęłam od progu, kiedy tylko weszły do środka.
-W porządku- odpowiedziały zgodnie.
-Dasz się porwać dzisiaj z domu?- zagadnęła Ewelina.
-Na Zappio, będzie pół naszej szkoły- ciągnęła Sara.
-To od „władzy wyższej„ zależy…
-No jasne, jak zwykle. Ale muszę ci powiedzieć, że jeśli nie pójdziesz to będziesz żałować.
Oprócz defilady symulacji powstań, będą akrobacje powietrzne samolotów wojskowych i
nie tylko. Przede wszystkim można będzie pogadać z pilotami…-mówiła dalej Ewa,
posyłając mi podejrzliwy uśmieszek.
-No chodź, no nie daj się prosić…
Wszystkie trzy zrobiły minki coś w stylu biednego psiaka, po czym popatrzyły po sobie i
roześmiały się znowu.
-No już dzwonie, tylko przestańcie- powiedziałam ze śmiechem w głosie.
Po kilku minutach rozmowy uzyskałam zgodę. Po chwili wybiegłyśmy z domu.
-To gdzie idziemy?- spytała Ewelina.
-No jak to gdzie, na Zappio chyba nie?- zapytałam ze zdziwieniem.
-Ok.,ale te pokazy mają się zacząć za…dwie godziny? A do tego czasu…-nie zdążyła
skończyć, bo przerwała jej Sara.
-Może pójdziemy do kościoła? Przecież są dzisiaj te Msze poświęcone pamięci o Dniu
Niepodległości.
-Eeee tam, to ja już wole TV włączyć, ponoć jakieś filmy historyczne puszczają i nie tylko.rzuciła Ewa.
-Nuuuudy- odpowiedziałam razem z Eweliną.
-No to ,co? Radia będziemy słuchać?- spytała z ironią Ewa.
-No może jeszcze greckiego?- zapytała Ewelina.
-Nie no ,dziewczyny błagam, czy my jesteśmy jakimiś starymi babciami co się przed
radiem zbierają- odezwałam się.
-RMF FM- zaśpiewała Sara.
-Nie, jeszcze lepiej- Radio Maryja- zagrzmiałam poważnym tonem.
Roześmiałyśmy się przechodząc przez ulice. Stanęłyśmy nagle po drugiej stronie.
-Musimy coś wykombinować.
-Hmmmm
-Może pójdziemy się pohuśtać- powiedziałam ledwo dławiąc śmiech.
Odwróciłam się i pokazałam im plac zabaw dla dzieci stojący za nami. Ponownie
wybuchłyśmy śmiechem. W tym momencie zauważyłyśmy, że w naszą stronę idą: Hania,
Sandra, Marcin i Bartek.
-Hej ludzie, co tu robicie?- zapytał zaskoczony Marcin.
Przywitaliśmy się każdy z każdym serdecznym całusem w policzek.
-Nie mamy pojęcia gdzie iść.- odpowiedziałyśmy po chwili.
2
-Achaś, to tak jak my. Błąkaliśmy się jakieś pół godziny po Patisjonie, a teraz tutaj, eh!oznajmiła Hania.
-Co tam słychać?- zaczęła Sandra.
-Wszystko gra…
Popatrzyliśmy po sobie.
- I zapadła tak a niezręczna cisza…- nareszcie odezwał się Bartek.
Roześmialiśmy się znowu.
-Może jednak udamy się do metra i pojedziemy na Zappio. Tam przynajmniej coś
wymyślimy.- popatrzyłam się na zegarek- Jest już za piętnaście pierwsza.
-To i tak została godzina-powiedziała znużonym tonem Ewka.
-Wy też tam idziecie?- przerwał Marcin.
-No pewnie, a co lepszego mamy do roboty? Poza tym, jak co roku, będzie na pewno
świetnie.
-To chodźcie, pójdziemy razem.
-OK.
I ruszyliśmy w stronę metra. Oczywiście po drodze, jak zwykle, opowiadaliśmy sobie
jakieś śmieszne sytuacje, które zdarzyły się ostatnio w szkole. Ale nie był to jedyny powód
do śmiechu. Hania zgubiła buta na ruchomych schodach, po czym została nazwana
Kapciuszkiem. Sandra wpadła na wielkiego faceta i o mało się nie przewróciła, a
Marcinowi odbiło się w metrze, tak głośno, że ludzie którzy siedzieli w przedziale
przesiedli się na następnej stacji. Oczywiście gdyby tego było mało z hukiem na jednej z
nich do naszego przedziału wpadli kolejni nasi znajomi. Był to Majkel, Kamil i Zbyszek.
Zajęliśmy prawie wszystkie miejsca. Odwróceni do siebie twarzami rozmawialiśmy tak
głośno, że powstał gorszy szum niż na przerwach międzylekcyjnych w naszej szkole. Kamil
i Zbysiu wyciągnęli z plecaków butelki z bliżej nie określonym napojem i rozdali każdemu.
Naraz przyssaliśmy się do swoich butelek. Zapadła kilkuminutowa cisza, słychać było
tylko bulgotanie napoju i charakterystyczny dźwięk jadącego metra. Ciszę tą przerwał
jednak donośny odgłos beknięcia.
-Pozdrowienia od tasiemca- odezwałam się za Kamila.
Roześmiali się. Wysiedliśmy na Syntagmie i przebiegliśmy na drugą stronę. Gdy
skręciliśmy za parkiem, nie obeszło się bez głupich podtekstów typu:
-„Mamy krzaczki i czego więcej nam potrzeba”.
Na to ja- powodu!
W dobrym nastroju trafiliśmy na miejsce, w którym miała zacząć się „impreza”.
Większość dzieciaków z naszej szkoły już tam była. Byli również nauczyciele ze swoimi
rodzinami, a nawet spora grupka wojskowych. Samoloty stały pośrodku placu, połyskując
w słońcu wywierały niezwykłe wrażenie. Z boku, gdzieś w ich tle, przygotowywano się do
defilady. Grupa teatralna chyba jeszcze nie dotarła. Niewiele myśląc porozsiadaliśmy się
na ławkach i zaczęliśmy opowiadać kawały. Po jakimś czasie podeszli do nas nauczyciele
historii, pan Grzegorz i pan Łukasz. Już wtedy przeczuwałam, że mają w tym jakiś interes.
Przywitaliśmy się grzecznie. Zamieniliśmy kilka słów, po czym z ust pana Grzegorza padło
pytanie:
-Moglibyście nam pomóc?
Popatrzyliśmy po sobie.
3
-No pewnie, o co chodzi?
-Musimy rozłożyć stoiska z jedzeniem i napojami, taki mały poczęstunek, harcerzy jeszcze
nie ma…- ciągnął pan Łukasz.
-Darmowe jedzenie! Czemu nie?!
-No, nie zupełnie…
Rozległ się śmiech. I zabraliśmy się do pracy. Od tej pory nie brakowało nam zajęcia.
Dobiła godzina druga, na szczęście w porę ze wszystkim się uporaliśmy.
Tłum ludzi zalał cały plac. Muzyka zaczęła grać. Na początek odśpiewaliśmy pierwszą
zwrotkę hymnu, wysłuchaliśmy drętwego przemówienia i nareszcie zaczęliśmy się bawić.
Najpierw ruszyły defilady, którym towarzyszyły okazałe, piękne platformy. Posypało się
konfetti i brokat. Później pokazy lotnicze. Z oczywistych przyczyn samoloty nie startowały
ani nie lądowały na placu, ale przelatywały co chwila nad naszymi głowami robiąc
spektakularne akrobacje. Za niektórymi snuły się czerwono-białe kłęby dymu, z których
piloci formowali przeróżne kształty, w tym Naszą flagę. Ożywiona młodzież obległa
samoloty, które już wcześniej stały na placu. Każdy niemal chciał wejść, dotknąć chociaż
wnętrza samolotu. Serdeczni piloci pozwalali na wszystko. Pamiętam jak podsadzaliśmy
Majkela do jednego z nich. Źle się oparł i runął na ziemię. Na szczęście nic mu się nie
stało, a my obróciliśmy to w żart .Następnie na scenę wyszła grupa teatralna . Chłopcy
weszli „ za kulisy” i podwędzili trzy miecze i dwie strzelby. Udając żołnierzy bawili się jak
dzieci.
-Oni nigdy nie wydorośleją…!- śmiałam się z dziewczynami.
Kiedy spektakl dobiegał końca chłopcy odłożyli wszystko na miejsce i co najlepsze nikt
nie zorientował się , że mogole te rzeczy opuściły wydzielone im miejsce.
Gdy zrobiło się ciemno, rozgwieżdżone niebo rozbłysło falami pięknych fajerwerków.
Wszyscy podziwialiśmy ich kolorowe kształty z uniesionymi głowami, leżąc na trawie.
Po zabawie wojskowi podziękowali za pamięć i obecność na placu. Zapadła chwila
ciszy dla uczczenia pamięci o poległych, walczących dla naszego narodu ludzi. Wszyscy
się potem rozeszli. Pożegnałam się ze znajomymi i w nie zachwianym humorze wróciłam
do domu. Na miejscu opowiedziałam rodzicom o wszystkim, a dziadkowie, którzy
przyjechali w odwiedziny opowiadali ciekawe historie związane z dążeniem do tak
upragnionej niegdyś niepodległości.
Tak właśnie wyobrażam sobie mój wymarzony Dzień Niepodległości Polski, tu, w
Atenach, jako pełen pozytywnych emocji, zabawy oraz wspaniałych wspomnień ,prosty
zwykły dzień przepełniony jednocześnie czymś niesamowitym, dającym tyle radości…
Żaneta Larkowska kl. III b Gim.
4