Szelest podszewki u spódnicy ocierającej się o rajstopy. Stukot

Transkrypt

Szelest podszewki u spódnicy ocierającej się o rajstopy. Stukot
Szelest podszewki u spódnicy ocierającej się o rajstopy. Stukot
odstawianych na bok obcasów. Bawełna.
Cisza.
Koronka.
Milczenie niespodziewanie zostało przerwane. Coś jakby trzask, tłuczone
szkło. Ona zdawała się tego nie słyszeć, gdy przesuwała delikatną dłonią po
nagim ramieniu. Włosy cicho zaszemrały. Najwyraźniej aspirowały do roli liści
w tym dziwacznym przedstawieniu. Nieśmiało podniosła oczy spod opuszczonej
głowy. Powieki lekko błyszczały, gdy je unosiła. Przekrzywiła głowę, niepewna
wobec kobiety, którą widziała przed sobą.
W jednej chwili obie zwróciły się do siebie plecami. Chwila milczenia
poprzedzona została pociągnięciem sporego łyku czerwonawego płynu z
kieliszka, który po akcie służebności dalej wiernie trwał stykając się brzegiem
swojej chłodnej powierzchni z jej rozgrzanymi i wilgotnymi wargami.
„Czym jestem?”
Przeszła parę metrów, niby tańcząc do muzyki, jaką tworzyły jej stopy
przy udziale drewnianej podłogi. Pięć skrzypnięć, chłód. Dreszcze.
„Figurą bezkształtną.”
Obiema rękoma przerzuciła włosy całą ich objętością na prawe ramię.
Spadały powoli, jak gdyby czas się zmęczył i zaczął zionąć srebrzystym
płomieniem. Zachwiała się. Płomień otaczał ją zewsząd, lizał jej nagie ciało,
zaślepiał oczy. Chwytając się chropowatej powierzchni ściany, usiadła na ziemi.
Przez chwilę wpatrywała się w pusty już kieliszek, jakby chciała, by jakieś
magiczne moce ponownie go napełniły. Nic z tego. Westchnęła. Moment, w
którym jej ramiona uniosły się i zaraz opadły z rezygnacją zdawał się trwać
wieczność.
Nie przestając wpatrywać się w swego wykończonego przyjaciela, ułożyła
się na podłodze jak na najwygodniejszym posłaniu. Uniosła kieliszek nad głowę.
Światło odbijało się od niego, tworzyło przedziwne obrazy. Widziała w nich
każdy wschód i zachód słońca. Każdą spadającą i zawieszoną gdzieś w
przestrzeni diamentową gwiazdę.
„Nieporządkiem.”
Obróciła się na brzuch i spojrzała w niebo wyglądające zza okna. Liczyła
mknące po nim puchate chmury. Zdążyła doliczyć nieco ponad tysiąca, gdy
zdecydowała się wypełnić puste naczynie. Sięgnęła po stojącą na ziemi butelkę.
Upiła kilka łyków. Chwilę potem uświadomiła sobie, że płomień zaczął sięgać
jej ust i wkradać się do płuc. Skuliła się. Dźwięki i obrazy zaczęły się ze sobą
przeplatać. Ktoś krzyczał, ktoś łkał, ktoś błagał.
A ona nie mogła pomóc. Ona nie mogła…
Nikt nie mógł. Nikt nie wiedział. Nikt nie chciał.
Kobieta siedząca naprzeciwko poruszyła się. Uniosła ramiona. Chciała
krzyczeć, ale nie mogła. Już nie mogła. Głos uwiązł w zaciśniętym jak pętla
gardle.
Siedząca na ziemi patrzyła nieruchomymi oczami. Poczuła wilgoć na
policzku. Uniosła dłoń, by zmazać plamę palcem. Czy to trunek, czy to łzy
wisielcze? Zamrugała przestraszona. Podniosła się.
„Rzeźbą bez nazwy.”
Chwyciła za leżące na stole ostrze. Chwilę je badała, obracała w dłoniach.
Zaraz wymierzyła jego koniec w przezroczysty nadgarstek. Zaśmiała się
szczerze i przeraźliwie. Podeszła do miejsca, w którym przed chwilą wisiała jej
podobizna. Poczuła nagły dotyk zimna w okolicy gardła.
„Czym mogę zostać?”
Nie miała pewności co do chęci posiadania tej wiedzy. Rzuciła ostrze w
jego poprzednie miejsce, z różnicą pięciu centymetrów i paru milimetrów.
Sięgnęła po ostatni pozostały łyk.
Przysunęła krzesło na sam środek pokoju. Było południe, promienie
słońca wpadały przez okno i oświecały czubek jej głowy, tworząc niby aureolę.
Przerzuciła nogi przez drewniane ramię i z przekrzywioną w prawo głową
wpatrywała się we własne odbicie. Spojrzała na swoje nagie uda.
Jedna, druga, trzecia…
Bez znaczenia. Uśmiechnęła się do siebie.
Zasnęła.