Portret. Ryszard Kapuściński Władca słów

Transkrypt

Portret. Ryszard Kapuściński Władca słów
Poznaj Świat nr 3 (602) (2007-03-01)
Portret. Ryszard Kapuściński
Władca słów
Autor: Roman Warszewski
W świat z bocznej ulicy Niektórzy zarzucali mi, że wyjeżdżając za
granicę, uciekam przed Polską, przed tematami, których i u nas w
kraju jest co niemiara. Mówiono niekiedy, że dlatego wyjeżdżam w
świat, iż obawiam się walki z cenzurą, a pisanie o zagranicy jest, w
pewnym sensie, pójściem na łatwiznę...
– Ale przecież to nie tak – mówił Ryszard Kapuściński. – Prawda jest całkiem inna. Przyczyna, dlaczego
zdecydowałem się pisać o świecie, była w zasadzie tylko jedna...
Ciekawość
Kapuściński uważał, że w stechnicyzowanym i odhumanizowanym świecie przełomu wieków wagę
ciekawości przestaliśmy doceniać. Tymczasem ciekawość, połączona z dociekliwością, jest jedną z
najbardziej podstawowych sił napędowych człowieka. On sam zwierzał się wielokrotnie, że – według niego
– ciekawość może być siłą napędową silniejszą od popędu seksualnego. – To ciekawość sprowadziła
ludzkość z drzewa na ziemię – przekonywał. – Pytanie o to co jest za horyzontem, a potem jeszcze dalej,
było przecież jednym z pierwszych pytań, które ludzie sobie zadawali. Zadawali je sobie chyba nawet
wcześniej, niż potrafili mówić...
Pochodził z bocznej ulicy świata. Z Pińska, na Białorusi gdzie urodził się w roku 1932. Z zakątka czwartej,
a może nawet piątej ligi. Jakby tego było mało, mieszkał przy ulicy Błotnej (dziś Suworowa). Tam
naprawdę nie było niczego ciekawego. Tym silniejsza była jego wola i chyba długo nieuświadomione
postanowienie, by wyrwać się w świat. Jak najdalszy. Jak najszerszy.Jak najmniej zrozumiały.
Bo pytanie o to, co jest za horyzontem, rodziło nieuchronną konieczność dania na nie odpowiedzi.
Metoda
– Z czasem wypracowałem sobie własny sposób – opowiadał. – Wiedziałem, że w jednej chwili człowiek
wzrokiem może objąć tylko mały wycinek horyzontu. Więc nigdy nie interesowały mnie szerokie
perspektywy. Zawsze najpierw skupiałem się na szczególe. Koncentrując się na detalu, na jego podstawie,
starałem się zrekonstruować obraz całości.
Ulica Błotna i wojna, która przypadła na jego dzieciństwo, głęboko w niego zapadły. Przez całe życie nosił
je w sobie. Stały się dla niego czymś w rodzaju wzorca metra. Wzorcem tego, co najbardziej powinno go
interesować, gdzie powinien wykazać się największą dociekliwością. Pasjonowały go więc bieda, nędza i
ci, którzy we współczesnym świecie pozbawieni są głosu. Także konflikty, gdy ci najbardziej uciskani nagle
mają ów niepowtarzalny przebłysk świadomości, że powinno być inaczej i gdy masowo zaczynają
powstawać z kolan.
Szczęściarz
– Miałem szczęście – przyznawał. – Byłem wielkim szczęściarzem, bo początki mojej pracy dziennikarskiej
przypadły na okres przebudzenia wielu narodów, na czas dekolonizacji. W latach sześćdziesiątych cała
Afryka nagle ożyła w wielkim zrywie wolnościowym. Było tam stosunkowo niewielu korespondentów w
ogóle, a jeszcze mniej z tak zwanego bloku wschodniego. I mimo że była to praca katorżnicza, że często
byłem pozbawiony podstawowych środków do życia, wiedziałem, że tak naprawdę mogę mówić o
niepowtarzalnym szczęściu. Bo do Afryki trafiłem w naprawdę jedynym takim momencie w historii.
Przebywał w Kongo, Angoli, Kamerunie, Ghanie, Senegalu, Egipcie, Maroku. Nieco krócej był w
Mauretanii, Kenii, Ugandzie, Tanzanii, Etiopii.
Z podróży tych powstawały książki: „Czarne gwiazdy”, „Gdyby cała Afryka”, „Jeszcze jeden dzień życia”,
„Jak zginął Karl von Spreti”, „Chrystus z karabinem na ramieniu”. Te dwie ostatnie dotyczyły Ameryki
Łacińskiej. Bo w końcu lat sześćdziesiątych, spożytkowując swoje afrykańskie doświadczenia, jako
korespondent PAP trafił do Ameryki Centralnej i Południowej. Ten region też wrzał, wszędzie szerzyła się
partyzantka walcząca z prawicową dyktaturą. Był w swoim żywiole. Znów był na froncie, a właśnie tam
czuł się jak w domu.
Na linii frontu
– Na własne oczy widziałem dwadzieścia siedem rewolucji – opowiadał. – Byłem na dwunastu frontach, a
pięć razy miałem być rozstrzelany.
Mimo że często pracowałem pod ogniem i pod ostrzałem, nigdy nie nosiłem broni przy sobie. Nawet noża!
Myślałem tak: Jak złapią, zawsze w jakiś sposób można wybronić się bezbronnością. Można udawać
kogoś, kto przypadkowo znalazł się na froncie.
Pani Alicja
Na jego powroty ze świata z niepokojem, ale i z wiarą, czekała w Warszawie. Najpierw w małym
mieszkanku na Woli, a potem w domu przy Prokuratorskiej. Żona Alicja. Pani doktor, specjalistka od
celiakii – rzadkiej choroby dziecięcej. Można domyślać się, że nie były łatwe te pięćdziesiąt cztery lata,
które przeżyła razem z Ryszardem. Jego przez całe miesiące nie było w domu, a gdy przyjeżdżał, miał tyle
rzeczy o napisania i do zrobienia. Tyle spotkań, które musiał odbyć, tyle lektur, które musiał przeczytać.
Żona najpierw łączyła pracę dla niego z pracą lekarza, później poświęciła się Mu całkowicie. Nigdy na to
nie narzekała – przeciwnie, traktowała nowe zadania jako wyzwanie. Nigdy też nie pociągały jej blask
świateł i kamery – nawet gdy Ryszard szedł odbierać nagrody, doktoraty czy inne wyróżnienia. Większość
uroczystości oglądała, siedząc w fotelu przed telewizorem.
Kariera
– Ważnym przełomem stał się dla mnie „Cesarz” – mówił. – To książka, która (gdy ją pisałem) pozwoliła mi
wykorzystać – jeśli chodzi o warsztat i sposób odmalowywania rzeczywistości – wszystkie zebrane
doświadczenia; a potem, gdy już była gotowa – umożliwiła mi wyjście z twórczością w szeroki świat.
Opowieść o dworze Hajle Selasje przetłumaczono na dwadzieścia osiem języków i przerobiono na sztukę,
która święciła sukcesy w Londynie i w Nowym Jorku. Potem to samo stało się z „Szachinszachem” –
reportażem, a właściwie esejem o Iranie i szachu Rezie Pahlawim – oraz z „Imperium” – książką o
rozpadzie Związku Radzieckiego.
Własna droga
Z czasem w mojej pracy doszedłem do wniosku, że w fachu, którym się trudnię od półwiecza, nie istnieje
nic ważniejszego niż subiektywizm. Ważna jest osobista refleksja. To, co doświadczamy w naszym
wnętrzu. Innej prawdy niż prawda subiektywna w rzeczywistości nie ma. To ona jest najcenniejsza.
Idąc tym szlakiem, chciał jeszcze wrócić do kraju dzieciństwa – do Pińska, a potem dotrzeć jeszcze na
wyspy Mikronezji, prowadzony – jak niegdyś przez Herodota – tym razem przez Bronisława
Malinowskiego. To miały być dwie kolejne książki, które żyły już w jego zamyśle, które koniecznie chciał
napisać. Którymi na pewno znów by nas zadziwił.
23 stycznia 2007 roku wyruszył jednak w inną podróż – jeszcze dłuższą, w jeszcze odleglejsze regiony.
Jak mówił uwielbiany przez niego Edward Stachura: „Odszedł drogą wszystkich ludzi”.
I nie przekaże nam już stamtąd żadnej relacji.
Zobacz również: Spotkania z mistrzem(...)