szeroki_margines numer strony

Transkrypt

szeroki_margines numer strony
Piotr Iljicz i tekturka
„Precz z małostkowymi babami!” – wyrwało się Kisielowi, autorowi Gwiazdozbioru
muzycznego, gdy pisał o kobietach w życiu Chopina. Mógłby powtórzyć te słowa, i to z większym
uzasadnieniem, w rozdziale o Czajkowskim. Nazwisko, które tam pada, Nadieżdża von Meck, jest
za przykładem innych biografów poprzedzone określeniem protektorka.
Jaka tam protektorka.
Bogata wdowa, którą stać było na opłacanie prywatnej orkiestry kameralnej. Więc list
wystarczyło kropnąć do dyrektora moskiewskiego konserwatorium: przyślijcie mi, Mikołaju
Borysowiczu, swoich najzdolniejszych studentów, koszt nie gra roli. A ponieważ kasa
konserwatorium to wiecznie niesyta paszcza, przysłano niezwłocznie młodych grajków na dwór
magnatki, szefowej przedsiębiorstwa pokrywającego Rosję siecią „dróg żelaznych”.
Chłopcy przyjechali z kuferkiem partytur. Oprócz muzyki klasycznej wypada zaprezentować
coś współczesnego. I oto zabrzmiał w salonie cukierkowy, przystępny, melodyjny, łatwo w ucho
wpadający Pietia Czajkowski.
Było naturalną koleją rzeczy, iż melomanka zwróciła uwagę na tę muzyczkę i rozsmakowała się
w niej. A potem w równie naturalny sposób zrodziło się zainteresowanie osobą kompozytora. I oto
miła niespodzianka: przystojny kawaler. Kawaler, chłopak do wzięcia, w dodatku urodziwy. Zaś
ona – ciepła wdówka. Któraż kobieta w tych okolicznościach nie pomyślałaby o romansie.
Mógłby ktoś zrobić uwagę: polegało to tylko na korespondencji; korespondentka nie dążyła do
osobistej znajomości, a nawet stanęła między nimi umowa: przyjaźń, ale na odległość.
No właśnie, jak najdalej od jego oczu, w których mogłoby się odbić rozczarowanie. Bo przecież
trudno żywić złudzenia, gdy się patrzy w lustro, bezlitośnie informujące o starości i szpetocie.
Pokazujące na swej tafli twarz baby-jagi. Więc lepiej nie dążyć do spotkań; zbyt wielkie ryzyko.
Poczekajmy, może Pietia zrobi pierwszy krok?
Babinie nie zaświtało, że choćby była młoda i piękna, to i tak nic z tego. Pietia nie interesował
się kobietami.
Jakże wymowny jest rozwój korespondencyjnego romansu. Na początku ona wylewna, on
powściągliwy. Nie od razu rozruszało się jego pióro. Co innego Nadieżda – straszliwa egzaltacja. Z
czasem, gdy zaczęło do niej docierać, że z tej mąki chleba nie będzie, piórowstręt okazywała coraz
wyraźniejszy. Wysychał strumyczek słów i – rubelków. A on coraz gadatliwszy; ubrdało się
pięknoduchowi, że znalazł przyjaciela w spódnicy, pokrewną duszę.
Precz z małostkową, samolubną babą!
Odpalić komuś sto czy nawet pięćset rubeliansów było dla von Meck tym samym co splunąć,
tak więc złości naiwność historyków gadających o wspaniałomyślności i wielkoduszności. Drażni
powierzchowność komentatorów, którzy unikanie spotkań kwitują westchnieniami: „Ach, jakie to
poetyczne!”
Nie ma tu żadnej poezji. Pro-tekturkę krępowało poczucie własnej brzydoty, ot. Unikała swego
wybrańca utrzymując z nim kontakt listowny. Wolała, aby on zawarł najpierw znajomość z jej
portretami, które zawsze są wyidealizowane. Toteż wystrzegając się na razie spotkań zapraszała
Czajkowskiego do swego pałacu na wsi, do swojej kamienicy moskiewskiej. W czasie nieobecności
1
właścicielki Czajkowski korzystał z jej rezydencji, gdzie służba spełniała wszelkie jego życzenia i
gdzie ze ścian patrzyły nań upiększone oblicza bogatej wdowy.
Taka dziwaczna znajomość nie prowadziła oczywiście do niczego. On był zadowolony, ona nie.
Zadedykował jej symfonię, pisał do niej listy, przy czym jego korespondencja stawała się z czasem
coraz obfitsza, a jej odpowiedzi coraz rzadsze. Zorientowała się, że jej przyjaciel nie przepada za
płcią odmienną. Gdy się zachwiały jej interesy, Pietia w swojej naiwności chciał ją wspierać
finansowo, on z kolei, tytułem rewanżu. Pogłoski o kryzysie okazały się przesadzone, von Meck
wciąż mogła sobie żyć w luksusie, nastręczył się jednak pretekst, by zakończyć jałową znajomość.
Do powzięcia decyzji przyczyniły się także dzieci, podliczając matkę: wpakowała w ten interes
czterdzieści tysięcy rubli! Tyle w sumie wyniosły honoraria płacone kompozytorowi w ciągu
kilkunastu lat. Riebiata nie mogła tego ścierpieć. W ten sposób definitywnie urwało się wysyłanie
listów i czeków.
Na jednym biegunie nędznik wiodący dostatnią egzystencję, na drugim człowiek przyzwoity
borykający się z nędzą – tak często bywa w życiu. Co się tyczy kompozytora Czajkowskiego,
można powiedzieć o nim: nędznik pogrążony w nędzy. Zboczeniec w wiecznej pogoni za groszem.
Homoseksualizm, pedofilia, nurzanie się we wszystkich rynsztokach na trasie Paryż-Rzym-Wiedeń
i naciąganie, wieczne dojenie bogatej a zakochanej w nim staruchy, do której w listach zwracał się
per Nadieżdo Filaterowno.
Taki jest Czajkowski w książce Anthony’go Holdena. Tak nam go przedstawił ów angielski
biograf, który w swojej pracy oparł się na dokumentach nieznanych do tej pory z racji cenzury
obyczajowej. Zacytował listy kompozytora bez skrótów.
Między innymi i ów fragment o podłych Anglikach, o pogańskiej rasie zza Kanału La Manche.
Czajkowskiemu podobała się Mała Dorrit, więc raczył wybaczyć Dickensowi, że jest Anglikiem,
ale wszystkich innych wyspiarzy mieszał z błotem.
Gdybym biografię, o której mowa, miał opatrzyć podtytułem, brzmiałby: Nędznika nędzne
życie. Holden zaś użył w swoim tytule określeń tragiczny i romantyczny. Co za wielkoduszność!
Anglik zainteresowany postacią swojego wroga, nie odwracający się doń plecami. Anglik nie
mający kompozytorowi za złe jego anglofobii, ponieważ twórcy arcydzieł, jak uwertura Romeo i
Julia, sześć symfonii, Koncert fortepianowy b-moll, opera Eugeniusz Oniegin, wybacza się
wszystko.
Lecz w miarę postępów lektury, w miarę tego, jak na oczach czytelnika wznosi się piramida
zboczonych eskapad i żebranin o kolejną przesyłkę rubli, wrażenia czytelnicze zmieniają się. Spoza
bezpośredniej relacji dobiega głos biografa: „Zaliczasz nas, Anglików, do pogańskiej rasy. A ty
kto?”
Napisał swoją książkę, by nędznemu kacapowi przyłożyć, a nie żeby go sławić i windować na
piedestał.
W sposobie umierania Czajkowskiego przejawia się jego delikatność, powściągliwość.
Samobójstwo, owszem, lecz nie gwałtowne, a stopniowe. Zażywanie przez dłuższy czas
minimalnych dawek arszeniku, aby obserwatorom śmierć wydała się naturalna.
Samobójczy stan będący udziałem Czajkowskiego w pięćdziesiątym trzecim roku życia to nie
pierwszyzna. Po raz pierwszy desperacki nastrój ogarnął go dwadzieścia lat przedtem. Ta
wcześniejsza nieudana próba samobójcza była pod pewnym względem podobna do późniejszej, tej,
co się powiodła. Ta sama za młodu metoda w dążeniu do usunięcia się z tego świata. Już nie
dawkowanie trucizny, lecz wejście do rzeki – nie po to, żeby się utopić; byłoby to zbyt gwałtowne,
nie w guście Piotra Iljicza. Jego zamiarem było nabawienie się zapalenia płuc, jako że wieczór był
zimny.
Za pierwszym razem źródłem desperacji było bezsensowne małżeństwo, za drugim – strach
przed skandalem. Postawiono mu ultimatum: skończysz z sobą albo wytoczymy ci proces o
2
uwiedzenie młodzika. Jest to hipoteza biografa angielskiego. Zaś Modest Czajkowski twierdzi, że
przyczyną śmierci brata był przypadek: przez nieostrożność zaraził się cholerą pijąc surową wodę.
Jeszcze inny pogląd znajdujemy w książce Henryka Swolkienia. Zdaniem polskiego autora owo
sięgnięcie po szklankę surowej wody przez człowieka, który słyszał o grasującej w Petersburgu
epidemii, nie musiało być lekkomyślnością. Niewykluczone, że tkwiła w tym premedytacja.
Czajkowski wiedział, co robi; chciał się zarazić.
Im bardziej rośnie stos biografii pisanych przez muzykologów i historyków, tym większa w
umyśle czytelnika nastaje rozterka. Może by wobec tego odłożyć na bok dysertacje i wziąć do ręki
opowieść, coś spod pióra artysty? Zawierzyć jego wyobraźni, a choćby i fantazji? Nigdy się nie
dowiemy, jak naprawdę było, więc koniec końców pogrążmy się w stworzonym przez artystę
świecie, jeżeli nawet niewiele miał wspólnego z rzeczywistością. Jurij Nagibin, autor powiastki
Kompozytor i jego dama, nie zaspokaja naszej ciekawości i tkwiącego w nas pożądania prawdy,
lecz syci pragnienie piękna. W jego opowiadaniu wszystko jest urokliwe; czytelnik mający potrzeby
estetyczne dostaje to, czego mu trzeba; czytelnik oczekujący wzruszeń ma także to drugie – emocje.
Przeżywa je, gdy list od Czajkowskiego dochodzi wreszcie do rąk adresatki – prawdziwy punkt
kulminacyjny, kąsek dla wymagającego czytelnika, nieskłonnego zadowolić się niedbale
skonstruowaną gawędą. I nie na tym polega owa kulminacja, że wzruszenie Nadieżdy udziela się
czytelnikowi, bynajmniej. On gotów załkać wraz z rządcą.
Rządca jest zainteresowany w tym, aby skończyło się czekanie na epistołę, bo dopiero od tej
chwili dziedziczka będzie zdolna zająć się interesami. Dojdzie do skutku sprzedaż lasu, a przy tej
okazji wpłynie coś do ekonomskiej kieszeni. Dla wszystkich oznacza to wielką ulgę, dla adresatki i
całej pałacowej służby, gdy po długim oczekiwaniu przybywa poczta. Rządca chlipie, ale nie jest to
wzruszenie Harpagona na widok odnalezionej szkatułki ze złotem. To widok płaczącej ze szczęścia
jaśnie pani wydobywa zeń chlipnięcie. Oddajmy głos autorowi: „Wówczas rządca, stary wyga,
przechera, również chlipnął zapominając o lesie, o wszystkich rozliczeniach, ciesząc się cudzą
radością, a w tym bezinteresownym porywie przeżył piękną chwilę lepszego życia.”
3

Podobne dokumenty