Lenistwo… kocham leniuchowanie... - Małgorzata

Transkrypt

Lenistwo… kocham leniuchowanie... - Małgorzata
Autor: Małgorzata Marko
Lenistwo… kocham leniuchowanie... Letnimi porankami lubię leniwie wracać do
rzeczywistości. Aż tu nagle... miłość mojego życia, nieogolona, rozczochrana, udziela mi
informacji: – Kochanie kleik Ci zrobiłem. „Sam sobie wypij te gluty” – myślę. – Sobie też
zrobiłem, dodałem otręb i miodu. Też chcesz? – radośnie ćwierka Pan mąż.
Z natury jestem łagodna, ale czuję w sobie wzrastającą chęć mordu. – Nie, dziękuję – mówię
uprzejmie, zastanawiając się jednocześnie, który z mojej kolekcji noży kuchennych jest
największy i najbardziej tępy. „Kiedyś go zabiję” – raduję się w duchu. Ale pełnia szczęścia
się rozwija... Wpada Maks, kolejna miłość mojego życia... „Gdzie pchasz ten brudny,
śmierdzący pysk!” – marudzę dla zasady. Maks, to stary owczarek niemiecki... taki jak ja:
leniwy, marudny... ale jak popatrzy tymi oczyskami... Lubi kleik lniany i to mnie cieszy.
Maks wypija kleik i moje ego człapie się do łazienki... I tu zaczyna się horror: wyczesujemy
(ja i moje ego) z włosów to, co trzeba wyczesać po nałożeniu na noc maści, włazimy na wagę,
starannie unikając patrzenia na wskaźnik wagi i jeszcze staranniej unikamy patrzenia w lustro.
Po kąpieli w solance, krochmalu lub jakimś innym cholerstwie, wyłazimy z wanny... Znowu...
smarowanie... natłuszczanie... Robię to kolejny... może pięćdziesięciotysięczny raz... Jest lato,
dłonie mam ładne, twarz jak zwykle... Cholera, psoriasis vulgaris ma to do siebie, że
w większości przypadków – jakie znam – twarze mają swoisty urok. Tak sobie myślę (może
się chwalę – ale mam zdolność myślenia), że nam, osobom chorym na łuszczycę – Bóg,
Matka Natura, Wisznu, Sziwa, Gospodin, Jahwe, Opatrzność w cokolwiek każdy z nas wierzy
– dała to coś. Nie wiem co to jest – ale jest (podejrzewam, że nadmierna miłość własna).
Ćwierć wieku choruję na łuszczycę i przez ćwierć wieku spotykam ludzi dobrych,
serdecznych, otwartych, bezpośrednich – współchorych. Odnośnie lekarzy – mam ciepłe
wspomnienie – tak stare jak ja.
Pamiętam Pana Profesora w klinice dermatologii (kontrowersyjny człowiek), chodził do
„brzydkich” dzieciaków i potrafił poświęcić im mnóstwo czasu. Ogromne wyrazy szacunku
Panie Profesorze Urban. Profesora już nie ma – została nadzieja i „to coś” w sercach
dzieciaków – teraz dorosłych. Pan Profesor potrafił dać dzieciom to, czego nie dali im rodzice
– czynił je wyjątkowymi.
Mam też moją lekarz rodzinną – najlepszą z najlepszych – panią doktor R. Nie jest
dermatologiem, ale jest zrównoważona, zdystansowana i chce chcieć. Mądra, otwarta,
inteligentna kobieta. Jest pediatrą... i bardzo dobrze.
I tu dochodzimy do sedna. Przeogromnie boli i jednocześnie odbiera mi wszelką nadzieję,
widok chorych dzieci.
Dzieciaki cierpią najbardziej, nie dlatego, że są chore – są "inne". Inność boli najbardziej.
Myślałam o programie z UE, może poszukać funduszy – próbowałam.
Nie interesuje to PCPR-u, MOPS-u, nikogo!!! Brzydkie, chore, nieeuropejske dzieci i w
dodatku niewpisujące się w definicję...
„Te choroby to nie problem, nie rozumiem o czym pani do mnie mówi” – powiedziała
tleniona, wytapirowana i wymanikiurowana pracownica opieki społecznej.
To fakt, wiedziałam, że nie rozumie, co usiłuję jej powiedzieć (wydawało mi się, że mówię
poprawną polszczyzną). Myślę, że niezrozumiałe było to, że nie proszę, tylko oferuję...
Pamiętam ośmiolatka z Ukrainy chorego na rybią łuskę (też dermatoza i podobnie paskudna)
– spacerowałam z nim codziennie... Mówiłam mu, że jest wyjątkowy (prekrasnyj, umnyj,
oczeń charoszy… itp). Pewnie niewiele rozumiał z mojego gadania, ale... Przyjazne, szczere
słowa mają moc...
Pisałam o miłościach mojego życia... Ostatnią i największą miłością jest Michał. Młody
ambitny i inteligentny chłopak. Jak dobrze pójdzie, za rok – może półtora, otworzą z Dorotą
(mam nadzieję, że przyszłą synową) lecznicę dla zwierząt. Lubię Dorotę za jej spokój,
bezpretensjonalność, naturalność.
Jak większość chorych, czasami mam chęć pójść za światłem... tęczowym mostem... Są takie
chwile, kiedy łuszczyca się nasila, świat jest upierdliwy, ludzie wścibscy. Zmęczenie totalne...
psyche siada... soma zdechła... i myśl, ile jeszcze razy... dam radę wstać i pójść dalej... Ale
wstaję... i idę...
Tacy jesteśmy, my – chorzy na łuszczycę: mamy swoje plany, marzenia, wizje, nadzieje...
Czasami brzydka skorupa kryje wyjątkowe wnętrze.
Z biegiem czasu uczymy się udawać, że złośliwe uwagi nas nie obchodzą, ale zawsze bolą tak
samo.
Tak bardzo chciałabym wyjść na plażę w krótkiej sukience... tak bardzo chciałabym zobaczyć
zachwyt w oczach mojego męża…
Wiem, że każdy – każdy z nas chorych... jest sam ze swoją chorobą... ale trzeba wstać i iść
dalej…
Wstajemy, idziemy... tak długo i tak daleko, jak dajemy radę... Jeżeli będziemy kochani
i będziemy kochać… pójdziemy. A jak długa będzie nasza droga, zależy tylko od Was…
naszych rodzin, naszych przyjaciół...
Maks (mój pies) już przeszedł po tęczowym moście... pewnie czeka... nie zawiodę... przyjdę...