O SOBIE
Transkrypt
O SOBIE
O SOBIE ZADEBIUTOWAĆ... Podczas uroczystej, pierwszomajowej akademii szkolnej, tuż po części oficjalnej z recytacjami wierszy rewolucyjnych poetów – wdarłem się nagle na scenę i ku przerażeniu naszej pani wykrzyczałem: DO CZYNU Już ptaszki śpiewają I wiosna się budzi A ludzie nie mają Co włożyć do buzi Lecz bieda już dzisiaj Nie będzie nas męczyć Nie bójcie się misia Musimy zwyciężyć Po czym ukłoniłem się i zszedłem z godnością ze sceny. Był rok 1954. Miałem wtedy osiem lat, byłem w drugiej klasie szkoły podstawowej... i autorem pierwszego publicznie wygłoszonego, mojego wiersza. Kierownik naszej szkoły na oczach wszystkich obdarował mnie czekoladą. Było to pierwsze i najważniejsze w moim życiu honorarium. Wierszyk mi się podobał, nie tylko dlatego, że udało mi się dobrać odpowiednie rymy i utrzymać rytm jak wyliczankę, ale przede wszystkim dlatego, że był bojowy jak tamte, które miałem okazję słyszeć podczas szkolnej akademii. Nazajutrz wykaligrafowałem ten wierszyk na kartce papieru, którą przylepiłem pod zdjęciem prezydenta Bieruta, wiszącym w naszej klasie obok godła, żeby wszyscy mogli go przeczytać. Nie wiem dlaczego wybuchła potem taka awantura. Kierownik nakrzyczał na mnie i zwyczajnie wytargał za uszy, a na dodatek zostawił ,,po kozie”, jak to się u nas nazywało siedzenie za karę w szkole po lekcjach. Kilka dni później w szkole czekali na mnie dwaj panowie u kierownika szkoły. Długo wypytywali mnie, kto mi kazał napisać ten wierszyk i co pani mówiła na lekcji. Zdenerwowałem się i zacząłem głośno krzyczeć, że to przecież ja go napisałem, bo podobały mi się te wiersze rewolucyjne, które słyszałem podczas akademii szkolnej i chciałem im dorównać. Panowie popatrzyli na siebie zdziwieni i kazali mi recytować te wiersze akademijne. Na co ja odparłem, że pamiętam tylko fragmenty i siłę, jaka z nich biła. Potem spytałem czy oni je może pamiętają, bo przecież na pewno chodzili kiedyś do szkoły i uczyli się tych wierszy. Ale oni dziwnie zamilkli i całkiem zmienili temat, pytali o panią Krzyżanowską, co też to ona mówiła o tym moim wierszyku. Opowiedziałem im z detalami, jak go chwaliła i jak rozmawialiśmy o przednówku i o głodzie przed żniwami, które u nas kończą się dopiero po św. Annie. Jeden z nich powiedział, że to było przed wojną, bo teraz nikt nie głoduje. Popatrzyłem na niego czy nie żartuje i odpaliłem, że chyba jest głupi albo z miasta, aż kierownik pociągnął mnie za ucho i powiedział, żebym go przeprosił. Ale za co go miałem przepraszać, niech pójdzie po domach, to się przekona. Ale kontyngenty to co, każdy musi obowiązkowo przekazać państwu ileś tam Stanisław Franczak www.stowarzyszenietworcze.pl kilo ziemniaków, zboża i świń. Nie bardzo wiedziałem gdzie to państwo jest, ale pewnie w mieście, bo tam ludzie nie orzą i nie sieją, a muszą jeść. Wychodziło na to, że my musimy na nich pracować i dlatego jest ten przednówek. Wyłożyłem im to wszystko jak głupim, ale oni tylko kręcili głowami i powiedzieli, że ze mnie nic dobrego nie wyrośnie. No masz, komu tu wierzyć, pani czy im? Na szczęście pani Krzyżanowska była starsza i mądrzejsza, a oni nawet wierszy rewolucyjnych nie umieli, widać, że źle się musieli uczyć w szkole, to jak im teraz wierzyć? Zresztą kierownik też nic nie mówił, to utwierdziło mnie w przekonaniu, że to jakieś gamonie. Już miałem zapytać skąd oni są, ale szczęściem zobaczyłem pistolet za pazuchą u jednego i wtedy dopiero domyśliłem się, że to przecież tajniacy. A tacy to nic dobrego, chodzą węszą i nic innego nie robią. Kto wie, czy w ogóle chodzili do jakiejś szkoły. Kierownik kazał mi już iść, a ten wyższy powiedział, żebym więcej nie pisał podejrzanych wierszyków, nie wieszał ich w klasie, ani nie wypisywał kredą na murze czy moście, bo pójdę za to do więzienia. Podejrzanych, tak powiedział! Chciałem go zapytać, co to są te podejrzane wierszyki, ale kierownik popatrzył na mnie groźnie i ofuknął mnie, żebym już poszedł nareszcie i że on ze mną jeszcze pogada, a teraz obniża mi stopień z zachowania. No wiecie, coś podobnego? Byłem tak zaskoczony, że stałem jak wryty i kierownik musiał mnie pchnąć do drzwi, żebym wyszedł. Ale nie na tym koniec. Ci smutni tajniacy, bo oni nigdy się nie uśmiechają, kazali przyjść do kierownika naszej pani Krzyżanowskiej. Zabrało jej to sporo czasu, bo schody do kancelarii kierownika są wysokie, a pani kuleje i nie może tak szybko wyjść jak każdy inny, choć zawsze jej ktoś z nas pomaga. Długo jej nie było i mieliśmy wolne, opowiedziałem wszystkim, o co mnie pytali, czym mi grozili. Klasa podzieliła się, jedni byli za tym, żebym dalej pisał wierszyki, inni zaś żeby dać sobie spokój, bo nas wszystkich zaaresztują. W dodatku wróciła zapłakana pani Krzyżanowska i nic nie chciała mówić, tak że już cała klasa była przeciw mnie, bo to wszystko przeze mnie. Pod koniec lekcji pani już nie smarkała w chustkę i nie płakała, ale kazała mi podejść i na oczach klasy przytuliła mnie i powiedziała, żebym był sobą i pisał dalej wierszyki, a może i książki. Nikt w klasie już nie wiedział, czy to dobrze, czy źle, ale ja wiedziałem jedno, że będę pisać i wiersze, i dziennik, że będę sobą, tak jak powiedziała to pani, będę pisać uczciwie o wszystkim, co jest ważne w życiu. I że kiedyś napiszę książkę o Bieńkówce, o szkole i o naszej klasie. Alw na długo wywietrzała mi z głowy wszelka poezja, choć jeszcze raz czy dwa zbierałem jej gorzkie żniwo. A to wtedy, gdy nasmarowałem na murze szkoły jakiś dwuwiersz, to znów wtedy, gdy na poręczy drewnianego mostu zrymowały mi się dwa słowa: Dyrek–syrek. Rzecz w tym, że to nasza wychowawczyni tak się nazywała. za każdym razem odsiadywałem swoje ,,po kozie” i przysięgałem sobie, że więcej już nie będę. W ostatniej klasie szkoły podstawowej porozsadzono wszystkich chłopaków dla świętego spokoju w jednej ławce z dziewczynami. I wtedy znów zaowocowała moja ,,poezja”. Napisałem miłosny wiersz dla Marysi, z którą dzieliłem ławkę, a ona odtąd z wdzięczności odrabiała mi zadania z matematyki. W liceum założyłem gazetkę ,,Głos Szkoły”, do której głównie sam pisywałem złośliwe felietoniki z życia szkoły, dowcipy i oczywiście wiersze. W gazetce mieściły się także wszelkie oficjalne komunikaty dyrekcji i ogłoszenia o pracy społecznej oraz imprezach sygnowanych przez szkolny ZMS. Pisemko przepisywała na matrycę szkolna sekretarka, a ja zwyczajnie odbijałem na powielaczu spirytusowym kilkadziesiąt egzemplarzy, które potem z zyskiem sprzedawaliśmy razem z bułeczkami w uczniowskim sklepiku. Już wtedy uprawialiśmy kapitalizm o czym sami jeszcze nie wiedzieliśmy. Do czasu, rzecz jasna, nim nie palnąłem czegoś głupiego o dyrektorze, co spowodowało ostateczne zamknięcie gazety. Stanisław Franczak www.stowarzyszenietworcze.pl Ale pisać, głównie poezji, już nie przestałem. Podczas studiów na UJ założyłem grupę poetycką ,,SALAMANDRA”, która programowo sprzyjała turpistom i wszyscy jej członkowie specjalizowali się w opisywaniu brzydoty. Mój prawdziwy prasowy debiut miał miejsce na łamach czasopisma UJ pt. ,,Akcenty” 1973 roku. Potem wiele lat terminowałem w prasie literackiej i kulturalnej, od ,,Argumentów” po ,,Poezję” i ,,Życie Literackie”, „Kulturę”, „Literaturę” i w innych czasopismach. Uczestniczyłem w wielu konkursach literackich w prasie i radiu, sprawdzając swoje umiejętności warsztatowe. Ale pierwszą książkę poetycką wydałem sam w nieoficjalnym obiegu w roku 1981, zatytułowaną Pożar, którą kolportowałem wśród przyjaciół. Oficjalny, potrójny debiut nastąpił w 1984 r., kiedy to ukazały się trzy tomiki naraz (efekt ,,leżenia” w wydawnictwach i czekania w kolejce na planowy przydział papieru). Pierwszy z nich, ,,Ballady – malowanki na szkle” to tom niejako rodowodowy, opisujący ludzi, ziemię i ich kulturę, a zwłaszcza legendy i podania beskidzkie. Za honorarium mogłem kupić, nie bez znajomości, zamrażarkę, która zresztą do dziś znakomicie funkcjonuje. Równolegle wydane zostały tomiki ,,Całopalenie” nakładem Wydawnictwa Literackiego oraz ,,Kim jestem”, opublikowany przez KAW w Rzeszowie. Wkrótce osiągnę kopę lat i mam na swoim koncie ponad 30 książek poetyckich i prozatorskich. Krytyka próbowała zaszufladkować mnie jako autentystę, następcę E. Zegadłowicza, Jalu Kurka i J.B. Ożoga, ale ,,na złość” napisałem też książki ,,nieautentystyczne”. Ostatecznie L. Żuliński i M. Kisiel zaklasyfikowali mnie jako poetę dwunurtowego, bliskiego również postawom egzystencjalizmu, chętnie sięgającego do źródeł filozofii Wschodu, buntującego się przecie społeczeństwu konsumpcyjnemu, którego celem samym w sobie są tylko wartości materialne. Stąd też w moim dorobku sporo jest wierszy o charakterze metafizycznym. W prozie zaś PT Czytelnicy znaleźć mogą echa autobiograficzne i opisy „małej ojczyzny”, problemy wojny i transformacji społeczno-politycznej, bohaterów legendarnych i współczesnych, zwykłych ludzi. Wystarczy być dobrym obserwatorem wrażliwym na cierpienie i krzywdę ludzką, by chwycić za pióro. Reszta to sprawa talentu i umiejętności warsztatowych, a także przychylności krytyki i łaskawości Czytelników. A debiut, jak z tego widać, ma wiele twarzy. Liczy się wszak konsekwencja, upór i praca nad słowem. I każdy kto ma pieniądze, albo sponsora (co za słowo) może zadebiutować. Powodzenia!!! Stanisław Franczak www.stowarzyszenietworcze.pl