Ruslan Szoszyn Białorusin 24 lat Doktorant w Instytucie Lingwistyki

Transkrypt

Ruslan Szoszyn Białorusin 24 lat Doktorant w Instytucie Lingwistyki
Ruslan Szoszyn Białorusin
24 lat
Doktorant w Instytucie Lingwistyki Stosowanej UW
Dziennikarz Dziennika „Rzczpospolita”
Skąd przyjechałeś?
Pochodzę z miasta Miadziół, które leży w północno-zachodniej części Białorusi, nazywanej
Wileńszczyzną. Mam bliżej do Wilna niż do Mińska, lecz dzieli nas granica.
Dlaczego?
Do wyjazdu zmusiła mnie sytuacja polityczna w kraju. Na studiach zaangażowałem się
w działalność opozycyjną. Szybko dano mi do zrozumienia, że na Białorusi nie można łączyć
studiów, czy pracy z działalnością społeczną. Tam jeżeli nie współpracujesz z władzą, to
znaczy, że jesteś przeciwko władzy. Nie można bezkarnie zakładać organizacji, podejmować
oddolnych inicjatyw. Nie można bałamucić innych przeciwko rządzącym władzom. Na żadną
państwową uczelnię nie zostaniesz przyjęty, jeżeli zostałeś wyrzucony z powodu działalności
politycznej.
Na czym polegała Twoja działalność?
Zaangażowałem się w działalność młodzieżówki opozycyjnej partii Białoruski Front
Narodowy. Zajmowaliśmy się min. dziennikarstwem obywatelskim. Miałem swoje pierwsze
publikacje w opozycyjnej prasie. Budowaliśmy sieci niezależnych lokalnych stron
internetowych, na których ludzie pisali o problemach w swoich regionach, o złym stanie
dróg, zastoju kulturalnym, czy braku perspektyw. Pokazywaliśmy perspektywę prowincji,
a nie stolicy. Niby nic, a i tak redaktorom tych witryn groziły represje, wyrzucenie z pracy
itp.
Tobie również?
Tak. Studiowałem fotografię prasową. W szkole wiedzieli, czym się zajmuję i zaczęto dawać
mi do zrozumienia, że jeżeli nie zrezygnuję z działalności społecznej, to następna sesja będzie
moją ostatnią. Na Białorusi prawo wygląda tak, że jeżeli uczeń zostanie usunięty z uczelni po
18 roku życia to z automatu trafia do wojska. Mówili mi, że już mogę się szykować do armii.
Wzywano na rozmowy w obecności pracowników uczelni i funkcjonariuszy KGB.
Widziałem, że dyrektorka była bliska płaczu z przerażenia, bo moje zachowanie odbije się na
jej dalszym losie. Straszyli mnie również, że zniszczę sobie życie tą „gównianą” opozycją.
Że Zachód, zwodzi młodych ludzi, którzy marnują swoje życie i lądują na śmietniku. Obiecali
mi szczęśliwą przyszłość i mówili, że mam potencjał by zrobić karierę na Białorusi. Wszystko
na nic. Kontynuowałem swoją działalność opozycyjną. Rozbudowałem siatkę niezależnej
prasy w Mińsku. Wszystko wskazywało na to, że zbliża się moment wyrzucenia mnie
z uczelni.
Zdałem sobie sprawę, że muszę jeszcze raz zastanowić się nad przyszłością. Dwa lata
w wojsku były nie do przyjęcia. Szukając możliwości dowiedziałem się o programie
stypendialnym im. Konstantego Kalinowskiego. Moja sprawa została pozytywnie rozpatrzona
i wyjechałem do Polski.
Na czym polega ten program?
To polski program stypendialny utworzony w 2006 pod patronatem Prezesa Rady Ministrów.
Był odpowiedzią na masowe relegowanie z uczelni białoruskich studentów po protestach
wywołanych sfałszowaniem wyborów prezydenckich. Stypendium jest przyznawane osobom,
które z powodów politycznych nie mogą kontynuować nauki na Białorusi. Po przejściu
miesięcznego kursu języka polskiego zdawaliśmy egzamin. Ci, którzy je zdali, automatycznie
byli przyjmowani na polskie uczelnie wyższe.
Jakie były warunki stypendium?
Dostawaliśmy 1240 złotych miesięcznie przez dziewięć miesięcy w roku. O mieszkanie i całą
resztę musieliśmy zadbać sami. Warunkiem było zaliczenie wszystkich egzaminów, nie
mogliśmy oblać żadnej sesji.
Rozumiałem, że nie mogę sobie pozwolić na zmarnowanie tej szansy. Skończyłem
w Warszawie studia licencjackie na specjalizacji reportaż multimedialny, potem studia
magisterskie na dokumentalistyce. Teraz jestem na studiach doktoranckich w Instytucie
Lingwistyki Stosowanej UW.
Jak sobie radziłeś z językiem?
Było trudno. Pierwsze osoby odpadły już w trakcie egzaminów, a to był dopiero początek
trudności. Poznaliśmy podstawy przydatne podczas robienia zakupów w sklepie, a mieliśmy
studiować na wyższej uczelni. Z 60 paru osób, które rozpoczęły studia tytuł magistra uzyskało
około 10. Reszta nie poradziła sobie z językiem. Wiem, że ci którzy wrócili na Białoruś mieli
duże problemy ze wznowieniem studiów. Części się udało gdzieś wcisnąć po kilku latach.
Na początku na wykładach prawie nic nie rozumiałem, nie potrafiłem też dobrze pisać, więc
zaliczanie sesji było bardzo trudne. Na szczęście wykładowcy szli nam na rękę, pozwalali
zdawać ustnie egzaminy, poświęcali swój czas, żeby dać nam szansę i sprawdzić naszą
wiedzę.
A jak wyglądał twój kontakt ze studentami?
Na początku odbyłem bardzo dużo rozmów o polityce. Wypytywali mnie o sytuację
społeczną i polityczną na Białorusi, o to dlaczego przyjechałem, jak u nas wygląda życie. Tak
było przez pierwsze dwa lata. Z czasem zdałem sobie sprawę, że dla nich to jest interesujące,
ale dla mnie męczące. Traktowali mnie przez pryzmat mojej przeszłości. Miałem dosyć
odgrywania roli białoruskiego opozycjonisty.
Poza tym miałem trudniejszą sytuację, niż większość rówieśników. Czas studencki, to dla
większości czas zabawy, imprezowania. Oczywiście i ja brałem w tym udział, ale zdawałem
sobie przy tym sprawę, że nie mogę sobie pozwolić na zrobienie kroku w tył, że ciągle muszę
iść do przodu. Oblanie sesji znaczyło powrót na Białoruś, a tam nic na mnie nie czekało.
Co najwyżej wojsko. Większość moich polskich kolegów była utrzymywana przez rodziców,
ja od początku musiałem pracować. To nas różniło, oni mieli luz, ja sobie na ten luz nie
moglem pozwolić.
Jak przebiegała Twoja droga zawodowa?
Od początku musiałem dorabiać do stypendium. Przez chwilę pracowałem w Dolnośląskich
Surowcach Skalnych S.A. jako doradca zarządu do spraw współpracy z Białorusią. Poza tym
współpracowałem z Polsatem, zrobiłem z nimi film o Polakach na Białorusi. Pracowałem
jako korespondent dla ukraińskiego portalu obozrevatel.com, to jeden z największych portali
informacyjnych na Ukrainie. Pisałem dla nich reportaże z Polski. Część moich tekstów było
przedrukowywanych w Polsce, min. przez Angorę. Wykonywałem różne prace fizyczne m.in.
pracowałem jako ogrodnik. Musiałem w jeden dzień pomalować 60 metrów płotu z jednej
i drugiej strony. Ale to miało swoje dobre strony.
Moje doświadczenia pracownika fizycznego ułatwiły mi szukanie tematów. Zetknąłem się ze
światem pracowników ze wschodu. Napisałem reportaż o człowieku, który podzielił teren
swojej posesji murem. Po jednej stronie w kilkunastu wagonach wynajmowało prycze
kilkudziesięciu imigrantów. Na podwórku był wspólny wychodek. Brudno, biednie, tłoczno.
Po drugiej strony muru właściciel wybudował sobie „zameczek” z pustaka. Za jedno miejsce
w barakowozie brał 350 złotych, w sumie zarabiał kilkanaście tysięcy miesięcznie. Mimo to,
jeżeli ktoś się spóźniał z zapłatą, zabierał paszporty. To wyglądało jak obrazki z telewizji
o wykorzystywaniu pracowników w Azji. Ta publikacja zrobiła trochę zamieszania na
Ukrainie.
Co robisz teraz?
Tuż po skończeniu studiów magisterskich zacząłem współprace z działem zagranicznym
w dzienniku „Rzeczpospolita”. To dla mnie duża szansa. Nie wiedziałem, czy po studiach uda
mi się kontynuować dziennikarską ścieżkę, czy znajdę pracę w polskiej prasie. Zajmuję się
Białorusią, Ukrainą, Rosją, byłymi republikami radzieckimi. Robię przegląd pasy, piszę
teksty analityczne i publicystyczne. W ciągu dziewięciu miesięcy pracy mam już ponad 150
publikacji. Najbardziej interesuje mnie dziennikarstwo reportażowe, śledcze. W miarę
możliwości staram się jak najwięcej czasu spędzać w terenie. Nie chciałbym być jedynie
dziennikarzem, który kontaktuje się ze światem za pośrednictwem telefonu i komputera.
Byłeś też zaangażowany w działalność fundacji Otwarta Białoruś.
Tak. Jestem aktywnym działaczem mniejszości białoruskiej w Polsce. Nagrałem dziesiątki
rozmów z uchodźcami politycznymi z Białorusi, pomagałem im szukać pracy, mieszkań. Nie
jest łatwo wynająć mieszkanie w Polsce, jak się jest ze wschodu. Organizowaliśmy spotkania,
na których doradca tłumaczył jak sobie poradzić w urzędzie dla uchodźców, jakie dokumenty
przynieść, gdzie szukać taniego tłumacza. Wydaliśmy po polsku i angielsku książkę „Ekipa
do zabijania” o tajemniczym zaginięciu białoruskich polityków w 1999 roku.
Jaki jest według ciebie stosunek Polaków do Białorusinów?
Przede wszystkim Polacy mają bardzo słabe rozeznanie na temat tego, co się dzieje, za
wschodnią granicą. Ci z pogranicza to wiedzą, tu Ukraina, tu Białoruś, tu przejście graniczne,
stąd jadą papierosy. Takie rzeczy. Ale w Warszawie... Nie wiadomo. W prasie pisze się
głównie o Zachodzie. Polacy wiedza co się dzieje w Niemczech, co w Wielkiej Brytanii, ale
na Białoruś? Dopiero jak będą wybory, jak kogoś wsadzą do więzienia, wtedy wyświetlą parę
obrazków z Białorusi. Łukaszenko po raz piąty wygrał wybory, „panie prezydencie, po raz
piąty witamy!”. Ekspert powie, że tam jest bardzo trudna sytuacja polityczna, sąsiedztwo
Rosji, kraj jest uzależniony od surowców, od kredytów, dwa dni i koniec.
Kiedy zarabiałem jako ogrodnik zatrudniali mnie ludzie, którzy bali sie brać Ukraińców, bo
stereotyp jest taki, że Ukraińcy są niebezpieczni. Mnie się nie bali, bo nic o Białorusi nie
wiedzieli. To byli zamożni, wykształceni ludzie mający domy pod Warszawą, a pytali
o Białoruś, bo „coś w mediach słyszeli, że jest dyktatura”. Niecałe 200 km od ich domów jest
granica, ale wymiana miedzy krajami kończy się na przemycie papierosów i alkoholu.
Czy myślisz o powrocie na Białoruś?
Ułożyłem tu sobie życie. Mam dziewczynę, wynajmuję mieszkanie, mam pracę i studia.
Swoją pracę magistrską pisałem o tym jak przedstawia się naród białoruski w rosyjskiej
prasie, w poezji, programach rozrywkowych. W ramach doktoratu kontynuuję badania na
podstawie współczesnej literatury rosyjskiej. Badam współczesną rosyjskiej literatury przez
pryzmat imperialnej retoryki. Szczególnie interesuje się osobą Aleksandra Prochanowa,
jdenego z najbardziej znanych przedstawicieli współczesnego rosyjskiego imperializmu.
Analizując teksty można wyczytać między wierszami, że Rosjanie to naród o wysokiej
kulturze, a Białorusini to taki naród „przy ziemi”, rolniczy. Kreowanie takiego wizerunku
wpływa na to jak jesteśmy odbierani, ale także na to, co sami o osobie myślimy.
To kontrowersyjny i bolesny temat. Moje własne badania są dla mnie ważniejsze niż praca,
bo bardziej się przy tym rozwijam.
Poza tym na Białorusi nic na mnie nie czeka. Byłoby mi bardzo trudno wrócić tam
i kontynuować pracę dziennikarską, czy działalność społeczną. Media niezależne są słabo
rozwinięte i bardzo tępione przez władze, a droga do mediów oficjalnych jest dla mnie
zamknięta. Wystarczy wpisać moje nazwisko do internetu, żeby wiedzieć w jakiej partii
byłem, jakie „bzdury” wypisywałem w polskiej prasie.
Ale w 2015 roku będą wybory. Może coś się zmieni, nasz prezydent też nie jest wieczny,
może ustąpi, może będzie liberalizacja. Białoruś potrzebuje ludzi wykształconych, twórczych,
myślących.

Podobne dokumenty