mój afganistan od a do z

Transkrypt

mój afganistan od a do z
MÓJ AFGANISTAN OD A DO Z
2014-11-27
Poproszony przez „Polskę Zbrojną” o subiektywne podsumowanie misji w Afganistanie,
postanowiłem zrobić to w formie alfabetu. Poszedłem zatem tropem, który wyznaczyłem
sobie kilka lat wcześniej, gdy wydałem pierwszą książkę. Zaprezentowane hasła są
identyczne z tymi, które zawarłem w „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Tyle że
ilustrujące je treści mają charakter bardziej osobisty. Zapraszam do mojego Afganistanu.
A jak „ajdik”
Ów spolszczony akronim miny pułapki już zawsze będzie mi się kojarzył z poległym 4 września
2009 roku Marcinem Porębą. Byłem zbyt blisko tej śmierci, by tak po prostu o niej zapomnieć.
Doświadczenia z patroli „na kołach” pozbawiły mnie części poczucia humoru. Gdy znajomi –
zorientowani nieco w tematyce afgańskiej – określają dziurawe polskie drogi mianem „ajdisztrase”,
zupełnie nie wkręcam się w tę konwencję. Mam nadzieję, że to minie. Tak jak minęły nerwowe
reakcje na autoreklamowy spot jednej z sieci kin, zaczynający się od efektownego wybuchu.
B jak Bagram
To może się wydawać dziwne, ale przez jakiś czas czułem dyskomfort za każdym razem, gdy
zjawiałem się w Bagram – z jego sklepami, barami, kawiarniami, siłowniami, szkołami salsy i
filiami uniwersytetów. Z pełnymi przeróżnego jedzenia i picia kantynami. „I to ma być wojna?”,
pytałem sam siebie. „Prawdziwy Afganistan jest w wysuniętych bazach, małych posterunkach,
gdzie wpiernicza się racje żywnościowe. A tu? A tu to wstyd przebywać…”. Z czasem pojąłem, jak
wielkie znaczenie ma owo imponujące zaplecze współczesnej wojny. Dziś, gdy o nim myślę,
przypomina mi się smak… lodów waniliowych.
C jak cywile
Sterty łusek z wystrzelonych przez Polaków naboi były dla afgańskich chłopców łupem nie do
pogardzenia. Walczyli o złom brutalnie, co dla najmłodszego z nich – raptem sześciolatka –
skończyło się rozbiciem głowy. Raną zajęli się żołnierze, a ja – przepędziwszy konkurentów –
zacząłem zbierać łuski do butelki po wodzie. Napełnioną wręczyłem poszkodowanemu
dzieciakowi. I wtedy zdałem sobie sprawę z wieloznaczności tego gestu. Afgańczycy, oby wasze
dzieci nie musiały już zbierać wojennego złomu! Oby jak najszybciej…
D jak dom
Gdy ten prawdziwy był daleko, domem stawał się boks w bichacie albo łóżko w kontenerze czy
namiocie. Bardzo szybko myślałem o tym miejscu w taki sposób, a przecież „wpadałem” do
Afganistanu na kilka tygodni. Urządzałem się jednak po spartańsku, z rzadka organizując sobie
dodatkowe sprzęty (krzesła, lampy, półki – zaprzyjaźniona ekipa zespołu odbudowy prowincji
chętnie służyła pomocą). Nie było więc tak swojsko, jak w żołnierskich boksach, gdzie stały
telewizory, lodówki, kuchenki i całe to domowe ustrojstwo. Tymczasowy charakter mojego „domu”
był widoczny zwłaszcza rano – gdy zamykałem drzwi, udając się na „linię”, skąd ruszał patrol.
Autor: Marcin Ogdowski
Strona: 1
Chciałem bowiem, by w razie czego komisyjne pakowanie należącego do mnie bagażu odbywało
się jak najsprawniej.
E jak emocje
Wiele razy słyszałem pytanie, jaki rodzaj emocji wywołuje we mnie Afganistan. Cenię sobie
szczerość, więc odpowiem wprost: nie lubiłem go. I bałem się jak diabli. A jednocześnie czułem
radosne podniecenie za każdym razem, gdy wsiadałem do samolotu. Latałem tam, bo kocham
wojsko i jego słynny brak logiki. Latałem, bo uwielbiam tę zuchwałą świadomość, że „znowu się
udało”. „Dobrze, że wojny są tak straszne, bo inaczej byśmy je polubili”, mawiał słynny
amerykański gen. Robert E. Lee. Stary wyga miał rację.
F jak front
Gdy przed laty stawiałem pierwsze kroki w wojennej reporterce, babcia była przerażona – jej
ukochany wnuczek leciał na wojnę. Wtedy tylko przeczuwałem, dziś wiem to z całą mocą –
drugowojenne doświadczenia naszych dziadków były wielokroć intensywniejsze od tego, co działo
się w Afganistanie. Nie zmienia to faktu, że ludzie ginęli i zostawali ranni. I że niektóre starcia
miały epicki rozmach. Wspominam o tym, bo chciałbym skorzystać z okazji i włączyć się w
dyskusję o tym, czy „za Afganistan” należałoby nadawać najwyższe wojskowe odznaczenia.
Należałoby – wielu zasłużyło na Virtutti Militari.
G jak „gromiki”
Wyjątkowo nie będzie o komandosach, lecz o… grupie reporterów odwiedzających misje. Nie
wiem, kto wymyślił to określenie – ja usłyszałem je od Adama Roika z Combat Camery
Dowództwa Operacyjnego. Setnie się wówczas ubawiłem. Wśród „gromików” było wielu dzielnych
i odpowiedzialnych dziennikarzy. Były też łachudry, szukające taniej sensacji. I „bohaterzy”,
nadający „wojenne relacje” bez wyściubiania nosa z bazy. Ci, z którymi przyszło mi pracować, do
dziś pozostają moimi kolegami.
H jak hołd
Wciąż czekam na pomnik weteranów. Wielu Polaków pewnie już nigdy nie zmieni negatywnej
opinii na temat naszego udziału w irackiej i afgańskiej misji. Nawet jeśli tak jest, miejsce
upamiętniające poległych po prostu się im należy.
I jak Indianie
Dzielni ludzie z bojówki. Podkreślający swoją wyższość nad „wodzami”, czyli sztabem, i „resztą
wsi” – głównie logistykami. Najbardziej narażeni na śmierć i rany, więc z dziennikarskiego punktu
widzenia najciekawsi. Może to i nieprofesjonalne, ale fajnie było od czasu do czasu poczuć się
częścią „plemienia”.
J jak język
…nienawiści. Zjawisko widoczne w internecie, gdzie pod każdym tekstem poświęconym misji
afgańskiej pojawia się masa tak zwanych hejtów – negatywnych i obraźliwych komentarzy.
Czytając je, nie mogęoprzeć się wrażeniu, że jedyną winą polskich żołnierzy było to, że nie
walczyli z przeważającymi siłami wroga. Że byli od niego lepiej wyposażeni i wyszkoleni. Długo
wahałem się, co robić z takimi komentarzami na swoim blogu. Wprawdzie parszywe, ale mamy
Autor: Marcin Ogdowski
Strona: 2
przecież wolność słowa. Ostatecznie zacząłem je traktować jak wirtualne śmieci – wyrzucać.
K jak koleżeństwo
Pamiętam, jak jeden z żołnierzy – po powrocie z akcji, w której jego kolega został ciężko ranny –
rzucił hełmem o ziemię, krzycząc: „Pierd…! Pierd… to!”. Ale następnego dnia znów wsiadł do
wozu i pojechał na patrol. Bo nie zostawia się kumpli. Takie sytuacje były dla mnie esencją
„turbomęskiej przygody” (określenie wymyślone przez kpt. Marcina Gila, rzecznika V i XI zmiany).
Pierwotna męska solidarność, znakomicie wpisująca się w romantyczną wizję wojny.
L jak latanie
Nie wszyscy mieli tyle szczęścia, by latać do Afganistanu wygodnymi „pasażerami” i obszernymi
transportowcami – w ten sposób pod Hindukusz przerzucano główne siły każdej zmiany. Wojskowi
z bieżących uzupełnień, a także dziennikarze dostawali się na teren misji niewielkimi casami.
Kilkunastogodzinna podróż uczyła spania w najróżniejszych pozycjach, kontrolowania pęcherza
oraz obojętności na nieustanne buczenie. Prawdziwa szkoła charakteru.
M jak mikroby
Pomny przykrych doświadczeń żołądkowych z Iraku, w Afganistanie starałem się nie jadać poza
bazą. Ale gdy któregoś razu pewien pułkownik policji afgańskiej poczęstował mnie kebabem, nie
wytrzymałem. Danie było co prawda zawinięte w nie najświeższą gazetę, ale pachniało tak
aromatycznie… „Grunt to odpowiednia dezynfekcja”, mawiali w takich sytuacjach żołnierze. I nie
chodziło im o płyn, którym myliśmy dłonie przed wejściem do kantyny, mający ponoć 99procentową skuteczność w zwalczaniu wszelakich bakterii.
N jak nieprzyjaciel
Kiedy zaczynałem wyjeżdżać do Afganistanu, każda osoba mająca akredytację musiała nosić
kamizelkę z napisem „PRESS”. Wkładałem taką do czasu, aż przekonałem się, że równie dobrze
mógłbym sobie wyrysować na piersiach tarczę strzelniczą. Dziennikarze stali się bowiem celem.
W Afganistanie zginęło ich więcej niż podczas II wojny światowej. Bo śmierć żołnierzy
spowszedniała, a zabicie reportera gwarantuje odpowiednią medialną „pompę”. A o to przecież
fundamentalistom chodzi. Poza tym, pracując „przy wojsku”, byłem dla talibów oficerem wywiadu,
działającym pod przykrywką. Mogłem i starałem się pisać o nich obiektywnie. Tam jednak byli dla
mnie nieprzyjaciółmi.
O jak obłuda
„Pisz prawdę, a nie jak jest”, usłyszałem kiedyś z ust pewnego oficera, któremu nie bardzo
podobała się otwarta formuła zAfganistanu.pl. Na szczęście spotkałem na swej drodze mnóstwo
wojskowych z otwartymi głowami, świadomych wagi niezależnego dziennikarstwa.
P jak pech
To paradoks mojej roboty, że najgorsze chwile są nierzadko tymi najlepszymi. Bo pech innych (ale
i mój własny) – który niesie lęk, ból, śmierć – to zarazem świetny temat na materiał. Rynkowy
sukces TVN24 nie nastąpiłby tak szybko, gdyby nie atak na WTC, który dał pretekst do
nieprzerwanej wielogodzinnej relacji. Czasami zastanawiam się, czy blog zAfganistanu.pl miałby
tylu czytelników, gdybym nie zjawił się w Ghazni w tak dramatycznym okresie, jakim był wrzesień
Autor: Marcin Ogdowski
Strona: 3
2009 roku… Choć pracuję w zawodzie od kilkunastu lat, wciąż mam problem z akceptacją tej
dwoistości.
R jak reguły
Charakter pracy reportera wojennego sprawia, że nieustannie walczy on z pokusą kreowania
własnego, bohaterskiego wizerunku. Tymczasem nie wolno mu zapomnieć, że to nie o nim jest
historia, którą opowiada, że on się tylko przygląda. Było mi trudno pod tym względem, bo byłem
pierwszym „wojennym blogerem” z Polski. I starałem się pisać o tej wojnie głównie przez pryzmat
własnych doświadczeń. Mam jednak nadzieję, że nie złamałem wspomnianej reguły. Sam nie
czuję się bohaterem.
S jak sprzęt
Gdy w 2004 roku poleciałem do Afganistanu, miałem ze sobą aparat i kilkanaście rolek filmu. Dwa
razy się zastanawiałem, nim zrobiłem jakieś zdjęcie – by nie tracić kliszy na bezsensowny kadr.
Rok później, do Iraku, zabrałem już „cyfrówkę”. Trzaskałem migawką z nonszalancją, o jaką siebie
nie podejrzewałem. Fotograficzna rewolucja cyfrowa, która wówczas zaczynała się na dobre,
dotarła i do armii. Efekt był taki, że popularna „małpka” stała się nieodzownym elementem
misyjnego wyposażenia. Niektórzy przywozili sprzęt z Polski, większość kupowała go w PX-ach.
Zdjęcia – a z czasem i filmiki – robili wszyscy. Tym sposobem Irak i Afganistan to najlepiej
udokumentowane misje Wojska Polskiego.
T jak trauma
Kilka miesięcy po przykrym incydencie w Afganistanie wsiadłem do samolotu lecącego z
Warszawy do Bagram. Na szczęście CASA miała międzylądowanie w Krakowie, a ja, pod byle
pretekstem, opuściłem lotnisko. Nie dałem rady lecieć… „Wymiękłem. Ale wstyd. To koniec”,
myślałem wówczas. Tak samo myśli wielu żołnierzy borykających się ze stresem pourazowym.
Zajęło mi trochę czasu, zanim zrozumiałem, że każdy ma prawo do słabości, którą można przekuć
w siłę. Wystarczy chcieć i pozwolić sobie pomóc.
U jak uposażenie
„Wam, dziennikarzom, muszą nieźle płacić za przyjazd do Afganistanu…”, mówili wojskowi,
przekonani, że reporterskie uposażenie wiąże się z czymś więcej niż dietą i zwrotem kosztów.
Bawiły mnie żołnierskie miny, gdy zapewniałem, że dziennikarzom z Polski nie o kasę w tej
robocie chodzi. I wyjaśniałem, że wielu moich kolegów po fachu wręcz dokładało z własnej
kieszeni, by móc się znaleźć w Afganistanie. Co w jakiejś mierze też wyjaśnia, dlaczego tak mało
informacji płynęło stamtąd do kraju.
W jak wolne
To był luksus. Powrót z patrolu czy konwoju oznaczał dla mnie wejście w fazę „pracy biurowej”.
Pisanie tekstów, obróbkę zdjęć, obowiązkowe odhaczanie obecności na profilu społecznościowym
blogu. To ostatnie wymagało dobrego planowania, by nie odbić się od drzwi wypełnionej po brzegi
kafejki internetowej. Zwykle oznaczało to nocne nasiadówki w towarzystwie egzotycznych
administratorów, bez skrępowania oglądających pornosy.
Z jak zAfganistanu.pl
Autor: Marcin Ogdowski
Strona: 4
„Panie Marcinie, (…) złotymi zgłoskami zapisał się
Pan w dokonaniach polskiego dziennikarstwa. (…) Wdzięczność dla Pańskiej osoby ze strony
Kobiet – Serc Afganistanu, których tysiące przewinęło się przez Blog i Forum, jest nie do
oszacowania. Moim marzeniem jest zlot na przykład w Warszawie, w Sali Kongresowej, i
możliwość wręczenia Panu godnego upominku (…)”, napisała kilka dni temu jedna ze stałych
użytkowniczek zAfganistanu.pl. Czytałem zawstydzony, ale jednocześnie czułem się zawodowo
spełniony. Taki dar przyniósł mi „polski Afganistan”.
Autor: Marcin Ogdowski
Strona: 5

Podobne dokumenty