CO PAMIĘTAM Z SIERPNIA 1944
Transkrypt
CO PAMIĘTAM Z SIERPNIA 1944
CO PAMIĘTAM Z SIERPNIA 1944 Cóż, tylko migawki. Mieszkaliśmy przy ul. Puławskiej 118 m. 3 (wysoki parter). Samego momentu wybuchu powstania nie pamiętam – jedyne wspomnienie może być projekcją relacji mojej matki: sylwetki kilku młodych mężczyzn, chowających się w krzakach w narożniku parku Dreszera (Puławska, róg Odyńca). Pamiętam początkowy entuzjazm. Ojciec zrobił gipsową formę Orzełka i sporządził kilka (kilkanaście?) odlewów, chyba z moich ołowianych żołnierzyków. Orzełki rozdał powstańcom. W kilka dni po wybuchu powstania na naszym podwórku (wewnątrz kąta, utworzonego przez południową pierzeję ul. Malczewskiego i zachodnią ul. Puławskiej) pojawił się kilkunastoosobowy oddział, który przedostał się na Mokotów z Lasów Kabackich. Pamiętam, że jeden z powstańców był odziany w damską pelerynę przeciwdeszczową, zieloną w białe grochy. Przy tej okazji zostałem rozbrojony. A uzbrojenie moje było poważne – damski pistolet marki Kolibri kalibru 5 mm, przechowany przez ojca przez całą okupację (raz nawet wystrzeliłem z niego, trafiając w futrynę drzwi od łazienki – to w ramach wyszkolenia strzeleckiego). Do tego był zapasowy magazynek i coś ze 20 sztuk amunicji. I kabura, uszyta przez ojca z kawałka czarnej skóry na buty. Tych oto skarbów zostałem pozbawiony na korzyść którejś z łączniczek tego oddziału. Pierwsze dni powstania nie odznaczyły się niczym szczególnym. W poprzek ul. Puławskiej, od nas w stronę Śródmieścia, zbudowano barykadę z płyt chodnikowych. Mój ojciec, przydzielony do OPL (obrona przeciwlotnicza), zagonił sąsiadów do roboty i w efekcie na placyku od strony ul. Tynieckiej, obsadzonym wtedy kukurydzą, została wykopana transzeja w kształcie litery „z”, z pełnym przekryciem, do której przenieśli się mieszkańcy naszego domu. A dzieciaki bawiły się, czym się dało. W garażu od strony ul. Malczewskiego odkryliśmy samochód osobowy, którego właściciel pozwolił nam kręcić kierownicą i naciskać pedały… Idylla skończyła się szybko, wraz z rozpoczęciem przez Niemców nalotów na Mokotów. Sztukasy, wyjąc, pikowały to tu, to tam, bombardując wybrane przez 2 siebie cele. Cały czas byliśmy w pobliżu transzei, chowając się w niej na dźwięk samolotu. Wtedy zginął mój chyba równolatek, „Kotek” – Konstanty, nazwiska nie pamiętam. Jego babcia uparła się, że mu ugotuje jakąś zupkę. Wzięła go z sobą do mieszkania, rozpaliła pod kuchnią. Dym uniósł się nad kominem, przyleciał sztukas, zobaczył ślady życia, rąbnął 500-kilogramową bombę i to był koniec babci i wnuczka. Tak jak połowy kamienicy, południowej. Kiedy zostały zbombardowane domy wzdłuż ul. Malczewskiego, rodzice (i nie tylko oni) postanowili przenieść się bardziej na północ. Znaleźliśmy schronienie w piwnicy jakiegoś domu w ciągu chyba dwupiętrowych budynków. Wydaje mi się, że było to na Madalińskiego, ale nie jestem pewien. Przebywaliśmy tam do kapitulacji Mokotowa. Życie toczyło się w piwnicach, połączonych powybijanymi w ścianach przejściami. Pamiętam rozmowy o wyprawach po wodę i o tym, kogo przy tej okazji zastrzelili niemieccy snajperzy. Na klatce schodowej domu przy ul. Madalińskiego ojciec został trafiony zabłąkaną kulą w nos i zabrany do lazaretu. Pamiętam plamy jego krwi na schodach. Było to we wrześniu. Mieliśmy się z nim spotkać dopiero po powstaniu, w Milanówku. Tam też, w piwnicy tego domu, los darował mi życie. Razem z mieszkającą w tym domu dziewczynką, Basią (blondyneczka, nazwiska nie znam), oglądałem jakąś książkę z obrazkami. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, niemal stykając się głowami. Nagle rozległ się huk. „To kolejówka” – ktoś powiedział (działo kolejowe). Pocisk nie trafił w nasz dom, ale rozerwał się wystarczająco blisko, żeby ze stropu piwnicy oderwała się cegła, która spadając, zabiła Basię. Gdyby oderwała się cegła o 10 cm dalsza – zabiłaby mnie. Dalej pamiętam niewiele, dopiero wymarsz z Warszawy. Ciągnęliśmy ul. Racławicką, która wtedy miała charakter polnej drogi. Po obu stronach kolumny szli, w dość dużych odstępach, uzbrojeni żołnierze (mundury Wehrmachtu). Później mama opowiadała mi, że ze zmęczenia spałem w marszu. Niemniej jednak pamiętam, jak jakaś kobieta z dzieckiem nagle wyskoczyła z kolumny i pobiegła do domku, stojącego może 100 m od drogi po prawej stronie. Żołnierz eskorty zdjął z pasa karabin, załadował i wystrzelił w stronę tej kobiety – bardzo starając się nie trafić. Do dziś mam w oczach kąt podniesienia lufy. Kobieta i dziecko zniknęli za domem. 3 Ludzie wynosili z sobą najróżniejsze rzeczy. Moja matka niosła zawieszoną na pasku na szyi małą zieloną walizeczkę, taką tekturową. Co w niej było, doprawdy nie pamiętam. Na pewno butelka spirytusu, ale poza tym?… W każdym razie nie musiała niczego wyrzucać. A inni musieli. Obie strony drogi były zasłane porzuconymi przedmiotami, których właściciele nie mieli już siły dalej nieść. Ja skorzystałem z okazji i podniosłem oprawny w skórę dużego formatu notatnik z kartami z kredowego papieru i kieszenią z różnokolorowymi kredkami. Po jakimś czasie doszliśmy do stacji kolejowej Włochy. Tam załadowano nas do węglarek. Po niezbyt długim oczekiwaniu pociąg ruszył, ale daleko nie zajechał. Wjechaliśmy na teren warsztatów kolejowych w Pruszkowie, gdzie nas wyładowano i zaprowadzono do wielkiej hali warsztatu mechanicznego z obitymi blachą stołami. Ku naszemu zaskoczeniu spotkaliśmy tam kilkoro sąsiadów z ul. Puławskiej, którzy zrobili nam miejsce obok siebie. Ja – oczywiście – zacząłem rysować w znalezionym notesie obrazki z powstania. Po jakimś czasie zadałem matce „głupie pytanie”. Przecież ty mówisz po niemiecku – czemu z nimi nie pogadasz, żeby nas puścili? Matka spędziła dzieciństwo w Wiedniu i przez kilka lat chodziła tam do szkoły. Podczas okupacji pracowała jako tłumaczka polsko-niemiecka w fabryce marmolady. Pod moim naciskiem matka zagadała coś do wartownika, który wysłuchał jej i dokądś poszedł. Myśmy czekali pod wewnętrznym, drucianym ogrodzeniem. Po jakimś czasie wartownik wrócił, otworzył furtkę i zaprowadził nas do zielonych wagonów kolejowych, stojących na bocznicy. Wprowadzono nas do wnętrza wagonu, urządzonego na biuro. Kazano czekać. Ja – jak łatwo się domyślić – znowu zacząłem rysować. Na rysunkach były dymy i wybuchy, a na tym tle Polacy spuszczali manto Niemcom… W pewnej chwili z przeciwnej strony wszedł niemiecki oficer w mundurze. Zaczęła się rozmowa, z której niczego nie rozumiałem. Z opowieści matki pamiętam tylko, że Niemiec był bardzo sentymentalny – mówił, że jego rodzinę bombardują gdzieś pod Hamburgiem. W pewnej chwili zapytał, czy dam mu swoje rysunki dla jego syna. Matka przetłumaczyła mi jego pytanie. Zacząłem się sprzeciwiać, ale matka jakoś mnie przekonała. Dałem mu te rysunki, on zaś otworzył szufladę biurka i wyjął dwa kawałki papieru, które wypełnił, podpisał i ostemplował. Były to „Entlassungsscheiny”, 4 czyli świadectwa zwolnienia z obozu. Są gdzieś w papierach po mojej matce, z lekka nadgryzione przez myszy. A Niemiec był podobno zastępcą komendanta obozu. Poszliśmy do hali, żeby zabrać walizeczkę i pożegnać się z sąsiadami. Wywołaliśmy małą sensację. Wyszliśmy z hali na lewo, jeszcze raz przez tę samą furtkę i dalej ku wysokiej, metalowej bramie. Wachman obejrzał nasze papierki i otworzył drzwi w skrzydle bramy. Wyszliśmy na zewnątrz. Świeciło jasne słońce. Drzwi za nami zamknęły się ze zgrzytem. Chwilę tak staliśmy, w czasie i miejscu wręcz nierzeczywistym. „To w którą stronę idziemy?” – zapytała mnie matka. Na chybił-trafił pokazałem w lewo. Poszliśmy. W pewnej chwili odsłonił się widok na przystanek EKD 1. Parsknęliśmy śmiechem. Duży napis głosił: „Tworki”2. W ten sposób zakończyło się dla nas Powstanie Warszawskie. Bolesław J. Korzeniowski 1 2 Elektryczne Koleje Dojazdowe – obecnie WKD. Obecnie „Pruszków Wschodni”. Mieścił się tam powszechnie znany szpital dla psychicznie chorych.