Show publication content!

Transkrypt

Show publication content!
PERESADA
WIEJSKIE WSPOMNIENIA MIESZCZUCHA
Mam rok. Dziadek Marian i jego brat, Stach, dostają spadek do podziału. Kilkaset metrów ziemi na
wsi. A może to kupili? Opowieści rodzinne są różne, a akurat do wiarygodności informacji w mojej
rodzinie trzeba podchodzić z powściągliwą rezerwą. Stachu ze swoją żoną, Marychą, stawiają tam
dom. Są starzy i bezdzietni, wyprowadzają się z Warszawy. Kto wie, czy nie zaliczonoby ich do
prekursorów. Kierunek migracji był wszakże całkiem odwrotny.
Dziadek Marian przy pomocy Dziadka Franka stawiają mały domek letniskowy. Pomaga im mój
ojciec. Kopią studnię, stawiają sławojkę. O tym wszystkim dowiaduję się oczywiście jakiś czas
potem. Trzy metry od domku zasadzają dwa srebrne świerki. Żeby rosły razem ze mną.
Mam trzy lata. Chyba z tego okresu pamiętam pierwsze ,jedziemy na wieś”.
A kiedy mam lat pięć, to pamiętam już dobrze. „Jedziemy na wieś” zamiennie z Jedziemy na
działkę” zawsze wprawiało mnie w dziecięcy zachwyt. Znaczyło to, że znów cały dzień będę się
babrać w ziemi, chodzić z dziadkiem po lesie w poszukiwaniu grzybów, albo z babcią po mleko do
starej Andziakowej. Bowiem całą bliższą i dalszą rodziną jeździliśmy na działkę, mimo że domek
był bardzo mały. Ułożenie kilkunastu osób na trzech łóżkach było nie lada wyczynem. Niektórzy
spali w kuchni, inni w namiocie albo w samochodzie. Gwoli sprawiedliwości dziejowej należy też
dodać, że poglądy na pewne kwestie zdrowotne traktowane były wówczas po macoszemu, tak więc
wszystkie dzieci w rodzinie regularnie i ze wszystkich stron okadzane były dymem tytoniowym. A
paliła cała dorosła populacja, przynajmniej u mnie w rodzinie.
Po mleko zawsze chodziliśmy do Andziakowej, a nigdy do Kalmusowej, chociaż było tak samo
blisko. A jak u Andziaków mleka nie było, to szło się do Biczyków, dość daleko. Daleko oczywiście
jak na nogi przedszkolaka, może ze dwieście metrów. Nasza altanka i chałupa wuja Stacha były
jednymi z nielicznych siedzib „mieszczuchów” we wsi. Była jeszcze jedna otoczona sosnowym
borem wielka drewniana willa, o której opowiadano we wsi rozmaite legendy. Po latach prawda
okazała się nader prozaiczna - właścicielem jej, jak również hektara lasu wokoło był wysoko
uplasowany partyjniak. Jego działka przylega do dziś) do rozstaju dróg, gdzie stoi krzyż. Przy
krzyżu tym odkąd pamiętam odbywają się nabożeństwa majowe. Niezależnie od pory roku krzyż
jest ukwiecony. Oczywiście bogato ozdobiony jest też portretami „naszego” papieża.
Kiedy mam sześć lat, zaczynam kojarzyć coś więcej. Na przykład, jak „do nas na wieś” się jedzie.
Autobus pospieszny, przesiadka na placu Dzierżyńskiego, dalej na dalekie przedmieście (dziś
zabudowane ogromną ilością paskudnych gargameli zwanych luksusową dzielnicą sypialną),
następnie „zieloną linią” do pewnego uzdrowiska. A dalej na piechotę prawie trzy kilometry
gruntową, dziurawą drogą. Do „naszej” wsi. Mniej więcej wtedy, a może rok później, na odcinku od
autobusu do końca tej ostatniej, kładą asfalt. Który, oczywiście zaraz nadaje się do remontu. Przez
następne kilka lat poznam każdą dziurę w tej drodze, każde wybrzuszenie, każdą łatę. Mając sześć
lat jeżdżę z dziadkiem na zakupy. Rowerami. Dziadek na „Jubilacie”, a ja początkowo na rowerze
„Pinio”, a następnie na „Wigry 3”, ale na stojąco, bo za mały byłem, by siedząc, dosięgnąć do
pedałów. W szopie, zwanej też komórką była też jakaś stara kolarka, ale nie umiałem na niej
jeździć. A jak już dorosłem do tego, by umieć, rozpadła się ze starości. Z dziadkiem jeżdżę też na
ryby, a to już jest prawdziwa wyprawa - pięć, może sześć kilometrów. Dziś stawy, w których
łowiliśmy, są własnością prywatną.
Najbliższy sklep spożywczy był w dwóch trzecich drogi do autobusu. Był otwarty krótko, miał
słaby asortyment, ale kolejki w nim zawsze były. Większy sklep, samoobsługowy, był już przy
2
przystanku autobusowym. Jeszcze kawałek dalej była piekarnia i kiosk „Ruchu”. Na prawdziwy
targ, na który zjeżdżali się rolnicy z kilkunastu okolicznych wsi trzeba było jechać kolejne trzy
kilometry dalej. To już była prawdziwa wyprawa, zwłaszcza dla sześciolatka nie dosięgającego do
siodełka.
Mam siedem lat. Czasy były wówczas takie, że siedmioletnie dziecko uważane było za
samodzielne. Zostałem więc kiedyś wysłany do najbliższego sklepu po chleb czy inny drobiazg.
Gdy wracałem, na szosie panoszyło się stado gęsi. Wiedziałem o nich tyle, że na czerwony kolor
reagują jak byk na płachtę. Czy to prawda, do dziś nie wiem. Nie wiedziałem, co robić,
zdecydowałem się zagrać va bank i rozpędziłem się jak tylko dałem radę i z całym impetem
wjechałem w stado, starając się jednak nie najechać na żadną gęś. Udało się przejechać bez
szwanku, choć kilka osobników przez kilka metrów mnie goniło. Pamiętam to do dziś. A teraz?
Stada gęsi w Polsce, na drodze, nie widziałem od bardzo dawna.
Mniej więcej w tym samym czasie zaczynam pomagać ojcu i dziadkowi w uprawianiu grządek.
Chodzimy na pole, zbieramy krowie placki. Nawozimy tym lichą mazowiecką glebę szóstej klasy,
mało co wyrasta, ale smak, a zwłaszcza zapach tamtych pomidorów pamiętam do dziś. Na małym
spłachetku ziemi mamy pomidory, ogórki, marchew, dwa drzewka wiśniowe, czarne i czerwone
porzeczki, agrest. Pielę grządki, nabieram wody ze studni. Na okolicznych łąkach uczę się zbierać
szczaw, liście babki. Umiem zbierać dzikie jeżyny i maliny, oraz morwy, których dziś już nigdzie
chyba nie ma. Moi koledzy w Warszawie, mimo że sami mają w większości rodzinę na wsi, nie
znają takich atrakcji. Uczę się odróżniać gatunki grzybów, zbierając je z dziadkiem i ojcem.
Nierzadko, gdy wieczorem idę do Andziakowej po mleko, zdarza mi się iść z nią na pole po krowę i
asystować przy dojeniu. Smak świeżo wydojonego mleka, dziś już niemal zapomniany.
Uczę się grać w piłkę na szosie, którą z rzadka przejeżdża samochód. Częściej spaceruje nią krowa,
chodzą gęsi i kury. Za bramkę służy przęsło od płotu wuja Stacha i ciotki Marychy. Punkt, z którego
wykonuje się rzut kamy wyznacza oś jezdni, wyraźna linia, dobrze widoczna i dziś, trzydzieści lat
później. Rzecz jasna ciotce i wujowi nie bardzo podoba się ciągłe uderzanie piłką o płot, więc
gramy tam albo wtedy, gdy ich nie ma, albo do czasu, aż nas przegonią. Często piłka wpada
(przypadkiem lub nie) w krowi placek, wynikają wówczas drobne scysje, kto ma piłkę wyczyścić.
Dziś krowich placków na szosie już nie ma... Równie często piłka, kopnięta zbyt wysoko wpadała
na posesję ciotki Marychy, a wtedy to już była bieda...
Uwielbiam rano wstawać i chodzić do Andziakowej po mleko. Wracać z dwulitrową bańką, tak
balansując uchwytem, by ani kropla się nie ulała.
Pamiętam muchy, które zawsze w ogromnych ilościach były w naszym domku, głównie za sprawą
tego, że tuż za płotem była stajnia i obora należąca do wspomnianych już wcześniej Andziaków. Był
prawie koniec XX wieku, czterdzieści lat po wojnie, a oni nie mieli nawet sławojki, tylko żerdź za
stodołą, a za żerdzią specjalny dół. Zapach obornika, wszechobecny. Dziś wspominam go, jako
zapach wsi.
Nikomu nie przeszkadzało wówczas to, że na działce paliło się otwarte ognisko, na którym
piekliśmy kiełbasę. Nie wiedziało się wtedy, co to grill.
Gdy mam dziewięć - dziesięć lat, podczas każdego pobytu na wsi intensywnie poznaję, tym razem
już samodzielnie, okoliczne lasy i zbiorniki wodne. Lasy w okolicy były dwa - „mały” i „duży”.
Były też „glinki” - trzy położone obok siebie stawy, w dwóch z nich można było się kąpać. W
zasadzie to tam nauczyłem się pływać. Miejscowa fama głosiła, że każdego roku przynajmniej trzy
osoby toną w tych glinkach. Raz sam byłem świadkiem, jak wyciągano zwłoki chłopaka, który
zbytnio szarżował na motocyklu i utopił się razem z nim... Oprócz glinek, na polach rozciągających
się pomiędzy dwoma lasami, było oczko wodne, zwane potocznie „bajorem”. W zależności od pory
roku i sumy opadów miało od metra do kilkudziesięciu metrów średnicy. Kiedyś nawet z
nieżyjącym już wujkiem Andrzejem pływaliśmy tam na materacu. Innym razem, pewnego upalnego
3
lata, kilka lat później, gdy zabrałem tam dziewczynę na małe tete-a tete, dwie żaby walczyły o
miejsce w wodzie, bo obie naraz się nie mieściły... Dziś jest to teren prywatny i nawet nie można
tam wejść, powspominać...
W „małym lesie” był, zarastający dziś nowym drzewostanem, ogromny wykop, z którego pobierano
piasek na budowy. Było to na tyle ciekawe zjawisko, że kręcono tam filmy. Mówiło się, że idziemy
„na doły”.
Zbiegało się w dół na łeb, na szyję, by z trudem i z zadyszką potem się stamtąd wydostać. Do dziś
żałuję, że nigdy nie byłem tam zimą, zapewne zabawy na sankach mogły tam być pierwszorzędne.
Dużo zadaję się wówczas z miejscowymi chłopakami, z reguły starszymi ode mnie. Traktują mnie
trochę z rezerwą, dlatego, że jestem „mieszczuchem”. Fakt, nie umiałem tak jak oni (przynajmniej
na początku) chodzić po lesie boso bez patrzenia pod nogi, skakać na główkę do wody, bałem się
(pomny ostrzeżeń rodziców i dziadków) pić surową wodę prosto ze studni. Mimo wszystko
pozwalają mi uczestniczyć w swoich zabawach - polowaniach na żaby, grze w piłkę (my kontra
sąsiednia wieś), rano chodzę z nimi na grzyby. Na podwórku dwóch braci, Piotra i Pawła, instalują
bramkę do gry w nogę, jest to oczywiście samoróbka, która przewraca się po niemal każdym strzale
w słupek czy poprzeczkę, ale spędzamy tam wiele dni, często nawet po zmroku, grając niemal po
omacku. To tam w głównej mierze nauczyłem się grać w piłkę. Palimy razem ogniska. Normalne
wtedy było, że dziecko wychodziło z domu rano, wracało wieczorem, zajrzawszy jedynie na obiad.
Byłem wtedy zapalonym czytelnikiem „Świata Młodych”, pisma dla dzieci i młodzieży, które
ukazywało się we wtorki, czwartki i soboty. Jeździłem po nie rowerem do najbliższego kiosku, do
któego dowożono 3-4 egzemplarze każdego numeru. Gdy zabrakło, jeździło się dalej.
W wieku 12-13 lat zabawy podczas pobytu na działce są te same, ale jakby doroślejsze. Poza tym
uczę wtedy wielu rzeczy swoją młodszą siostrę - zbieranie grzybów, jagód, jeżyn, szczawiu... Wtedy
też, między piątą a szóstą klasą po raz pierwszy pojechałem na działkę sam. Trzema autobusami.
Czy dzisiejszy dwunastolatek zdecydowałby się na taki krok? Czy rodzice by go puścili, mimo że
teraz są telefony komórkwe i internet, a wtedy łączności nie było żadnej? Wówczas dzieci były
jednak bardziej samodzielne. W tamtym okresie zaczęły się reformy w naszym kraju. Miejscowi
rolnicy sprzedają grunty rolne po dolarze za metr kwadratowy. Do dziś to pamiętam, ponieważ
pewnego roku za naszym płotem, graniczącym z polem Andziaków, nie zaszumiało żyto. Dziś dolar
za metr, w takiej okolicy wydaje się abstrakcją, czymś niedorzecznym wręcz. Jednak wówczas, po
sprzedaniu dwóch hektarów było się bogatym człowiekiem, co wynikało z siły nabywczej dolara.
No i większość miejscowej ludności ziemię rolną sprzedała. Co będzie z tą ziemią i wioską, nikt
wówczas nie wiedział. Faktem jest, że coraz trudniej było o świeże mleko czy jajka. Nie mieliśmy
już również upraw na działce - rodzina uznała, że przecież taniej jest w sklepie kupić pomidory,
marchew etc. niż kopać się w grządkach. Grządki zlikwidowano, żeby zrobić miejsce na parking dla
samochodu...
Mniej więcej raz na rok trzeba było opróżnić sławojkę. Robiliśmy to w ten sam sposób, co
większość mieszkańców wsi - kopało się dół, a potem wiadrem wybierało ekskrementy z dołu za
sławojką, przelewało, zasypywało dół. Smród był na całą okolicę. Mi w udziale przypadało
zazwyczaj kopanie dołu. Nikomu to nie przeszkadzało, dopóki ludzie nie pobudowali sobie łazienek
i nie postawili szczelnych szamb. No i dopóki szczelnych szamb nie wymagały przepisy.
Zagajnik przy bocznej odnodze drogi (w jakiś czas potem nazwanej szumnie Ulicą Starego Dębu)
nagle stał się wielką, nieprzebytą gęstwiną. Zauważyłem to dlatego, że od dziesiątego roku życia
albo biegałem tamtędy (byłem członkiem klubu sportowego, nawet w trakcie wakacji trzeba było
dbać o formę, by pod ich koniec na testach wypadać przyzwoicie), albo chodziłem z psem na spacer.
Podczas tych biegów i marszów zacząłem zauważać zmiany w krajobrazie. Coraz mniej było pól
było wysadzanych zbożem rozmaitem,wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem, jak mawiał
wieszcz. Odległości stawały się coraz mniejsze, drzewa na rozstaju też, polany w lesie coraz mniej
4
straszne, podobnie jak mrowiska przy leśnych traktach...
Pamiętam dokładnie, że kiedy mam trzynaście lat, zdaję do siódmej klasy, ostatni raz idę ze starą
Andziakową na pole po krowę i asystuję przy dojeniu. Pamiętam też, że przyszywany kuzyn Melon
zabrał mnie nocą na cmentarz. Cmentarz ten położony jest mniej więcej w połowie drogi między
przystankiem autobusowym a naszą działką. Pierwszy raz nocą na cmentarzu - niesamowite
przeżycie. Potem nocleg w namiocie. Rozbitym co prawda trzy metry od domu, ale jednak. Do dziś
pamiętam, jak wyszliśmy, obaj w kapturach, bocznym wyjściem z cmentarza na boczną drogę, a
przejeżdżający tamtędy powoli samochód przyspieszył, bardzo przyspieszył...
Pamiętam, że gdy miałem trzynaście lat spędzałem sporo czasu z dziadkiem. Był jeszcze wówczas
silnym mężczyzną, mimo iż dobiegał siedemdziesiątki, a całe życie palił jak smok i za kołnierz
raczej nie wylewał. Kładliśmy tego lata papę na dachu. Przez kilka dni wnosiłem wiadra z lepikiem
na dach i przybijałem gwoździe. Nigdy nie schodziłem z dachu, tylko zawsze z niego skakałem na
trawę. Mieliśmy też zabawę polegającą na ręcznym chwytaniu much i wrzucaniu ich do naczynia z
wrzątkiem. Wygrywał ten, kto złapał ich więcej. Kiedy woda stawała się chłodniejsza i wrzucone do
niej muchy wypełzały, dolewaliśmy wrzątku. A much zlatywało się z sąsiednich zabudowań
gospodarczych co niemiara.
Mam czternaście lat. Rok przełomów. Wakacje niemal całe na działce. Jestem gówniarzem, ale
uczestniczę w wielu „dorosłych” imprezach. Na zakręcie drogi, przy tzw. „urwisku”, wypijam
pierwszy w życiu kieliszek wódki, w drodze na „osiemnastkę” starszego kolegi, znanego we wsi
lowelasa, Madejaka. Pierwsze poważne kontakty z płcią przeciwną. Wszystko to w rytmie tak
udanych dla Polaków Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie. Mało mam lat, ale zauważam, że wieś się
zmienia. W jej obrębie wyrasta kilka sklepów spożywczych i kilka barów. Nikt nie ma skrupułów,
by sprzedawać alkohol nieletnim, tak więc bawimy się do upadłego. Nie ma już mleka ani jajek, we
wsi pozostało zaledwie kilka krów. Jaja z kurników przydomowych zachowywane są na własne
potrzeby.
Na wzgórzu położonym za bramką miejscowego boiska rozbijają się obozem studenci geodezji.
Przez całe wakacje mierzą drogę do najbliższego sklepu i z powrotem. Zawsze wychodzi im
inaczej. Do dziś z dumą wspominam, że grałem w barwach „naszej” wsi na bramce, jako
najmłodszy uczestnik meczu, w pojedynku przeciwko wsi sąsiedniej o wdzięcznej, ptasiej nazwie.
Mecz wygraliśmy. Po latach dochodzę do wniosku, że może to mieć związek z tym, że w wiosce
naszych rywali (nawiasem mówiąc do dziś nie wyasfaltowanej) w co drugim domu można było
kupić alkohol o dowolnej porze dnia i nocy. A zwłaszcza nocy. Krótko mówiąc, co drugi dom był
„metą”. Tak wyglądały początki kapitalizmu na wsi. Należy przy tym nadmienić, że właściciele
wspomnianych „przedsiębiorstw” nie obnosili się, przynajmniej na zewnątrz, z wysokością
dochodów. Przeżyłem kiedyś szok, gdy wszedłem do zapadającej się, drewnianej chałupy i
zobaczyłem, jakie sprzęty są w środku. Pierwszy raz widziałem tak wielki telewizor, tak wielki
monitor do komputera (a nie istniały jeszcze PC-ty) i... światło gaszone pilotem. Podejrzewam, że
mety istniały też w czasach słusznie minionych i całkiem dobrze prosperowały, jednak na początku
lat dziewięćdziesiątych zapewne władze były bardziej pobłażliwe wobec ich istnienia. Kilka razy
korzystałem z dobrodziejstw tych przybytków, kupując tam, wraz z niejakim Markiem, napoje o
wdzięcznych nazwach „Drink Nadwiślański” lub „Regina Okęcie”, po piętnaście tysięcy starych
złotych. Ten pierwszy był cudowny w smaku, ten drugi czuć było bardzo siarką i wywracał
wnętrzności na drugą stronę. Marek to koleżka starszy ode mnie o kilka lat, chyba już wówczas
pełnoletni, z którym tamtego lata zaprzyjaźniłem się z uwagi na podobne gusta muzyczne. Był
niezrównany gdy chodzi o przepowiadanie pogody. Jeśli chciało się wiedzieć, jaka będzie pogoda
nazajutrz, szło się do Marka przed zmrokiem. On siadał wtedy na progu, spoglądał w niebo i mówił.
Skuteczność miał o niebo (nomen omen) większą, niż „naukowcy” z 1MGW. Jego podwórko
przylegało (przylega do dziś) do placyku, na którym wówczas było boisko. Tak więc często umilał
nam grę muzyką, niekoniecznie zgodną z upodobaniami większości wioskowych kopaczy piłki. Ja
5
się bawiłem dobrze. Na tym właśnie boisku rozgrywane były mecze - te mniejszej wagi, lokalne,
jak też te „ważniejsze”.
Niegdyś między zagrodą Marka a sklepem, do którego drogę mierzyli studenci, pokrywało pole
żyta. Jednak już wtedy, z uwagi na przemiany społeczno-gospodarcze w kraju, leżało ono odłogiem.
Dziś teren ten jest już porośnięty sporym zagajnikiem, w którym można zbierać maślaki.
Tamtego lata, podobnie jak kilka sezonów później, jeździliśmy lub chodziliśmy z Markiem na
wspomniane glinki obserwować przez jego lornetkę dziewczęta... One przebierały się wtedy w
krzakach... A Marek nauczył mnie każdej ścieżki w promieniu kilkunastu kilometrów, co potem
kilka razy przydało mi się w różnych sytuacjach, np. kiedy uciekałem przed miejscowymi zbirami,
którzy gorzej niż ja orientowali się nocą w miejscowych ścieżynkach...
Gdy miałem szesnaście lat, kilka tygodni spędziłem na działce z kumplem Sławkiem. Czasem
przyjeżdżała do nas ciotka ze swoją córką, moją kuzynką. Niewiele jedliśmy, za to piliśmy cały czas
piwo. I oglądaliśmy piłkarski mundial rozgrywany w Stanach Zjednoczonych. Kopciliśmy papierosy
„Caro” jeden za drugim. A prócz tego dużo pływaliśmy, biegaliśmy, zwiedzaliśmy pobliskie lasy.
Nie było komórek i intemetu, ba, nie było w pobliżu żadnego telefonu, ale nikt się o nas nie bał,
rodzice nie przyjeżdżali, mimo że przez kilka tygodni nie dawaliśmy znaku życia. We wsi było już
kilka sklepów, a coraz mniej oznak „polskiej wsi”. Było to zauważalne w wielu aspektach, jednym z
przyjemniejszych było to, że nie trzeba było tłuc setkami much, które niegdyś zlatywały się z
sąsiednich zabudowań gospodarczych. Andziakowie nie mieli już stajni ani obory...
Rok 1995. Mam siedemnaście lat. Do dziś wspominam tamte wakacje jako jedne z najlepszych, a
na pewno najlepsze spędzone na... działce. Już nie mówiliśmy „na wsi”, bo to coraz mniej była
wieś. Długie wakacyjne tygodnie tam spędzałem; czasem sam, czasem z siostrą, ale również z
pewną dziewczyną, z którą dziś nie mam kontaktu, a którą wspominam z wielkim sentymentem,
ponieważ ukształtowała moje poglądy na wiele spraw. Gdy byłem sam, to czytałem „Ptaśka”
Whartona i starałem się naśladować głównego bohatera i... skakałem z dachu po kilkadziesiąt razy
dziennie. Nie powiem, żebym robił to do końca na trzeźwo. Gdy było towarzystwo (składające się
ze wspomnianej dziewczyny, a ponadto z jej przyjaciółki, mojej siostry z koleżanką i
wspomnianego wcześniej Marka), zabawy były najprzeróżniejsze. Chodziliśmy nocami na
cmentarz, z lampą naftową, straszyliśmy się nawzajem. A wspomnieć wypada, że na cmentarzu
lokalnym nie było wtedy żadnego oświetlenia, zresztą do dziś chyba nie ma, z trzech stron cmentarz
przylegał do lasu, z czwartej strony zasadniczo też, ale biegła tamtędy droga, która co prawda
posiadała latarnie, ale często one nie świeciły. W straszeniu przodował Marek. Potrafił zniknąć nam
na cmentarzu, by po kilku chwilach zajść nas od tyłu i mówić, że był porozmawiać z rodziną...
Moja siostrzyczka, która miała wtedy trzynaście lat najadała się wówczas strachu, że hej. Sam się
kiedyś tam przestraszyłem. Wiodła przez cmentarz najkrótsza droga z glinek do nas na działkę. I
kiedyś, już praktycznie po zmroku, jechałem tamtędy na wysłużonym „Jubilacie”. Ścieżka
prowadziła tak, że po lewej stronie były groby, a po prawej nowo wykopane doły, ale jeszcze
„niezamieszkane”, jak to mawialiśmy wtedy. Mówiliśmy też, że są „w stanie deweloperskim”. I gdy
tak sobie spokojnie jechałem, z jednego z tych dołów ktoś wyszedł, co dostrzegłem kątem oka.
Przestraszyłem się okropnie. Nacisnąłem na pedały, oglądając się za siebie i nie trafiłem w furtkę
wyjściową. Przydzwoniłem kołem i nosem w płot. Po chwili uciekałem, co sił w stronę szosy.
Nawiasem mówiąc ojciec Marka też kiedyś miał tam przygodę podobną, zapewne nawet gorszą.
Chyba gorszą, skoro przez kilkadziesiąt lat wolał po zmroku nadrabiać rowerem dwa czy trzy
kilometry przez las, niż przejechać odcinek szosy przylegający do cmentarza. Marek opowiadał, że
ojciec kiedyś jechał tamtędy i coś zobaczył lub usłyszał. Ale co, to nie chciał do końca życia (który
to koniec nastąpił wkrótce) powiedzieć.
Tak więc ciekawie upływały nam dni tamtego lata. Graliśmy też w karty o to na przykład, kto ma
pozmywać, bo bieżącej wody przecież nie było. Moja ówczesna dziewczyna była nieco starsza,
więc oprócz spraw damsko-męskich edukowała mnie również literacko i muzycznie. Siostra
6
natomiast do dziś wspomina nader skromne i mało wykwintne menu, którym raczyliśmy się co
dzień, składające się z makaronu, keczupu i ostrych przypraw, czyli tego, co znajdowało się w
spiżami. Nieznaczne nadwyżki finansowe bo wiem przeznaczane były konsekwentnie na papierosy
i alkohol. Siostra wspomina też, że przez cały czas chodziłem w krótkich jeansowych szortach z
napisem „Acola”, które miały guzik w kształcie piłki do siatkówki. Cóż, w sumie nigdy nie
przywiązywałem szczególnej uwagi do stroju. Ruchu jako takiego było wtedy mało. W zasadzie
chodziliśmy tylko do sklepu i z powrotem. Czasem poszliśmy do lasu poleżeć na polanie i wgapiać
się w chmury i czubki drzew. Pięknie było. Zima przyszła wtedy niespodziewanie szybko, bo na
początku października. Miał być słoneczny, piękny weekend, a przyszedł mróz. Trochę zmarzłem,
bo zabrałem do ubrania tylko sfatygowaną jeansową kurtkę z napisem „no excuses”. Trzeba
wspomnieć, że mróz trzymał tamtej zimy aż do kwietnia. Przez pół roku temperatura nie wzrosła
powyżej zera. Od tamtej pory nigdy tak nie było.
Rok później, gdy osiągnąłem już pełnoletność, nie było już tej dziewczyny. Mniej jakoś jeździłem
na działkę, a jak już pojechałem, to próbowałem odnaleźć czar czasów minionych z Markiem, ale
nie wychodziło nam. On miał już ponad dwadzieścia lat, z uwagi na to, że był wówczas
obowiązkowy pobór do wojska, a on do nauki się nie garnął, to ukrywał się przed armią. Przez
pewien czas mu się udawało, ale w końcu go capnęli.
Na wsi nastąpiły daleko idące zmiany. Na ziemiach sprzedanych przez rolników,zaczęło wyrastać
osiedle. Przez „naszą” szosę, gdzie uczyliśmy się grać w piłkę, coraz częściej jeździły samochody z
warszawskimi rejestracjami, choć nie tylko. Bajoro zostało wykupione i nie można już było nad nim
poleżeć. Sporo czasu spędzałem biegając, równie dużo siedząc na ławce pod sklepem, którego dziś
już nie ma, ponieważ zbankrutował jak większość innych - wykończony przez duże sieci handlowe.
Popijałem piwo „Królewskie”, wówczas jeszcze warzone w Warszawie, niepasteryzowane i
smaczne. Sklep ten prowadzony był przez sympatyczne małżeństwo. Kiedy przebiegałem tamtędy
podczas codziennego treningu biegowego, sklepowa, pielęgnując ogródek, pytała kiedy wpadnę na
piwo. „Pod wieczór”, odpowiadałem. I szedłem tam potem, gdy wchodziłem, nie musiałem nic
mówić. Sklepowa albo jej mąż od razu otwierali „Króla”. Spotykałem na ławeczce brodatego pana
Tomka, który od dawna już nie żyje. Rozmawiałem z nim o Dostojewskim, którego twórczość
znałem jeszcze wówczas słabo. Wskutek przepicia pan Tomek mówił mało i niewyraźnie, ale o
literaturze, zwłaszcza rosyjskiej, pojęcie miał. Słusznie odradzał mi lekturę „Biesów”, a pod
niebiosa wychwalał „Braci Karamazow”.
Może w omawianym roku, a może trochę wcześniej, na naszej działce odbywała się grubsza
impreza. Wysłano mnie i mojego przyrodniego brata Melona po skrzynkę piwa do tegoż właśnie
sklepu. Ze zmienną siłą padał deszcz. Wtedy nauczyłem się od sklepowej jednej ciekawej rzeczy otóż odradzała nam ona wyjście, mimo że deszcz na chwilę przestał padać. Mówiła, że jeszcze
minutę temu, gdy padał, na kałużach tworzyły się bąble, a to zwiastuje długotrwałe opady i to dość
intensywne. Wzięliśmy to za bajdurzenie wioskowej baby i wyszliśmy. Oczywiście po chwili lunęło
jak z cebra. Jako że byliśmy już w połowie drogi i nie miało sensu zawracać, a moknąć nie
chcieliśmy, schroniliśmy się w jakiejś gęstwinie. Deszcz padał na tyle długo, że do domu
donieśliśmy połowę zawartości skrzynki. I trzeba było iść jeszcze raz...
A potem były studia. Z wielu względów w okresie tym jakoś mało jeździłem na działkę. Pamiętam
tylko, że to wtedy wieś przestała ostatecznie pachnieć wsią. Była jedna krowa w całej wsi, ale jak
stara Kalmusowa umarła, to i krowy zabrakło. Fermę lisią zlikwidowano, bo smród przeszkadzał
nowobogackim, którzy stawiali swoje domy obciążone kredytami hipotecznymi na kilkadziesiąt lat.
Zainstalowano przy drodze latarnie. Rano nie budził już kogut od Andziaków. Sklepów było już
chyba z pięć. Po piwo nie trzeba już było chodzić daleko.
Gdy jako student pracowałem w telemarketingu sprzedając głupim ludziom równie głupie towary,
dodzwoniłem się kiedyś do kogoś młodego, ale mieszkającego od urodzenia w „naszej” wsi. Osoba
ta mówiła, że wyprowadza się, bo ma dość. Że to już nie jest to samo co kiedyś, wioska przestała
być oazą spokoju; miejscem, gdzie wszyscy się znają, gdzie świat jest poukładany. Że zmiany
zarówno w strukturze gospodarczej, jak również urbanistycznej i ludnościowej sprawiły, że ona się
stamtąd wyprowadza. Na wieś.
Gdy miałem dwadzieścia sześć lat, na skutek różnych zawirowań życiowych matka moja wraz z
drugim mężem przeprowadzili się na daczę całkowicie. Doprowadzili wodę ze studni pompą do
domku, na skutek obowiązujących przepisów musieli wybudować szambo. Bo przecież wszyscy
dookoła byli już nowocześni, na czele z tymi, których tyłki świeciły za stodołą jeszcze w
poprzedniej dekadzie. Przez wieś puszczono nawet kanalizację, a samą miejscowość wcielono
administracyjnie do pobliskiego miasteczka uzdrowiskowego. Jakiś czas wcześniej rodzina
zaciągnęła na działkę stary barakowóz w dobrym stanie, dzięki czemu baza noclegowa naszej
działki powiększyła się. Gdy jeździłem tam, latem czy zimą, sam czy z dziewczyną, to w tymże
baraku nocowałem. W poszukiwaniu ciszy i spokoju wyjeżdżałem tam i zaszywałem się w baraku,
gdy pisałem różne prace na zlecenie. Ale czegoś mi brakowało zawsze, gdy nad ranem czy też o
świtaniu pisałem jeszcze (albo już). Potem doszedłem do wniosku, że to brak wiejskich odgłosów koguta, rżenia koni, muczenia krowy. Czasem gdzieś z daleka dobiegnie jednak pianie koguta, ktoś
tam jeszcze kury trzyma na własne potrzeby, ale przecież jajek oficjalnie „dzięki” unijnym
regulacjom sprzedawać nie może...
Pocieszające jest to, że teren wioski i przylegające do niej lasy w połowie lat dziewięćdziesiątych
wcielono do parku krajobrazowego. Dzięki temu zahamowano rozbudowę gargamelowych osiedli i
nie przeprowadzono drogi asfaltowej przez las. Droga ta mogłaby być najkrótszym połączeniem
pomiędzy uzdrowiskiem a przelotówką z Warszawy do pewnego powiatowego miasta. Póki co mało
komu się chce telepać autem 10 na godzinę i testować resory. Ale jak długo jeszcze?
Dziś mam trzydzieści siedem lat. Do wioski dociągnięto autobus, który pętlę ma tam, gdzie kończy
się asfalt. Tereny, które niegdyś były obsiane zbożem, są teraz łąkami - siedliskami dla wielu
gatunków fauny. To cieszy. To dobrze, dopóki jednak ktoś nie dojdzie do wniosku, że w parku
krajobrazowym też jednak można budować jak się chce. Albo nie sprzeda lasów państwowych,
wszak i takie zakusy ma obecna władza.
Tam, gdzie kiedyś było boisko z bramkami zbitymi z drzew jest teraz profesjonalnie zorganizowany
plac zabaw dla małych dzieci. Na nim tętni życie. Jest też boisko do koszykówki, kort tenisowy,
mini-siłownia. Te świecą pustkami. Młodzież woli teraz grać w gry wirtualne... Plac zapełnia się
jedynie starszą młodzieżą i dorosłymi przy okazji wspólnego grilla, wiejskiej zabawy czy festynu
gminnego.
Stojący obok kasztanowiec, który wydawał się trzydzieści lat temu przeogromnym drzewem, na
które nie dało się wejść jest w istocie zwykłym drzewkiem o przeciętnych dla swojego gatunku
rozmiarach.
Wskutek opadnięcia wód gruntowych rów melioracyjny wiodący z jednego lasu do drugiego, który
był dla nas niemal nie do przebycia, gdy miało się kilka lat, teraz jest już tylko rowem. Wody w nim
nie ma. Przywodzi to na myśl finałową scenę jednego z moich ulubionych filmów pt. „Nad rzeką,
Nie ma już żadnej krowy, nie ma mleka, jajek, twarogów.
I tylko jedno jest niezmienne od trzydziestu lat. Nadal znam każdą dziurę w asfaltowej drodze,
łączącej „naszą” wioskę z uzdrowiskową miejscowością. Widocznie nie umieją się starać o unijne
dotacje.
A srebrne świerki, które rosły wraz ze mną i o dobre kilka metrów mnie przerosły w międzyczasie
stały się charakterystycznym elementem krajobrazu, widocznym z każdego miejsca w promieniu
kilkuset metrów. Niestety, trzeba było je ściąć, bo ich korzenie zaczęły podważać domek.
PERESADA