Moja Młodość
Transkrypt
Moja Młodość
Rozdział 1 Moja młodość Dzieciństwo w Prusach Wschodnich U rodziłem się 14 maja 1924 roku w Tannenwalde, w okręgu Schloßberg w Prusach Wschodnich. Moi rodzice pracowali jako robotnicy najemni w dobrach Arno Braemera. W 1928 roku przenieśliśmy się do Fichtenhöhe, wioski położonej tuż przy granicy z Litwą. Granicę tworzyła rzeka Szeszupa – po jednej jej stronie były Niemcy, po drugiej Litwa. Tam też dorastałem, a Fichtenhöhe do dziś to moja ojczyzna. Od najwcześniejszych lat rodzice uczyli mnie pracy, zlecając zajęcia odpowiednie dla chłopca w tym wieku. Byłem więc właścicielem czterdziestu królików, którymi musiałem się samodzielnie zajmować. Należało do mnie ich karmienie, w tym także zrywanie dla nich świeżej trawy. Ponieważ matka każdego dnia rano wychodziła na wiele godzin do pracy, zlecała mi dodatkowe zadania – przynoszenie świeżej trawy dla kaczek i gęsi oraz karmienie świń. Latem, w okresie żniw, w polu musieli pracować wszyscy, także chłopcy w moim wieku: wykorzystywani byliśmy przy powożeniu 11 zaprzężonymi w cztery konie wozami wypełnionymi snopami zboża albo grabiliśmy rżysko, zbierając możliwie dużo pozostawionych kłosów, które inaczej zmarnowałyby się. Wysuszone zboże wnosiliśmy potem do stodoły. Kiedyś, ilekroć była taka potrzeba, u dyrektora wiejskiej szkoły zjawiał się inspektor rolny, który prosił o zwolnienie z zajęć lekcyjnych kilku chłopców potrzebnych do pomocy przy żniwach. Szliśmy wtedy zadowoleni w pole, w końcu było to lepsze niż przesiadywanie w ławce szkolnej, ponieważ nasz nauczyciel Visarius, kapitan rezerwy, trzymał nas wyjątkowo krótko. Miał laskę wykonaną z drewna orzecha laskowego i każdy, kto gadał na lekcji, dostawał nią w tyłek. To pomagało. Na naszych lekcjach było tak cicho, że można było usłyszeć przelatującą muchę. Nasz nauczyciel kładł wielki nacisk na miłość do ojczyzny. Czasami, jak każdemu, zdarzało mi się nie odrobić pracy domowej. Tyle że inne dzieci w takiej sytuacji mogły po prostu po skończonych lekcjach iść do domu, podczas gdy ja musiałem zostać w klasie i odrobić zadanie. Potem nauczyciel sprawdzał moją pracę i dopiero wtedy mogłem pójść do domu. Inni uczniowie wyśmiewali się ze mnie, a to z kolei prowadziło do bójek. Gdy byłem mały, często dostawałem od nich solidne cięgi i z płaczem wracałem do domu, gdzie matka czule ścierała mi z twarzy łzy. Później jednak, kiedy trochę podrosłem, nie dałem już sobie w kaszę dmuchać i częściej to ja innym spuszczałem lanie. Możliwość pracy w polu przy zwożeniu zboża zawsze mnie cieszyła. Za dzień pracy w gospodarstwie otrzymywałem osiemdziesiąt fenigów i często udawało mi się zarobić nawet do ośmiu czy dziesięciu marek. Z dumą wręczałem wtedy zarobione pieniądze matce, która wpłacała je na założoną dla mnie książeczkę oszczędnościową; w ten sposób pomogła mi nieco zaoszczędzić. Ojciec z kolei zabierał mnie latem do lasu, gdzie zbieraliśmy jagody i grzyby, najchętniej jednak chodziłem nad 12 rzekę łowić ryby, a było ich w bród. Wielokrotnie udawało mi się złowić na linkę z przynętą zostawioną na noc nawet większe sztuki, takie jak szczupaki czy węgorze. Złowione ryby sprzedawałem następnie Glanertowi, właścicielowi gospody w miejscowości Moosbach. Pieniądze dostawałem również za zebrane jagody i grzyby. Jesienią sprzedawało się gęsi i świnie, a część zebranych w ten sposób pieniędzy matka także wpłacała na moje konto oszczędnościowe. Dzięki temu właśnie w momencie powołania do wojska miałem na koncie 1238 marek; książeczkę oszczędnościową z tamtych lat zachowałem na pamiątkę do dziś. Gdy miałem dziesięć lat, zostałem zapisany wraz z innymi równolatkami do Jungvolku. Matka kupiła mi wtedy za moje pieniądze mundur, z którego byłem niezwykle dumny. Kiedy skończyłem czternaście lat, przejął nas Hitlerjugend. W tamtym czasie wielokrotnie popadałem w konflikty z matką, ponieważ w każdą niedzielę musiałem stawiać się na służbę w Hitlerjugend w miejscowości Schirwindt, a matka wolała, żebym uczestniczył w tym czasie we mszy w katolickim kościele w Schillfelde. Tych dwóch spraw nie dało się jednak pogodzić – brakowało czasu. Wkrótce awansowałem na dowódcę grupy. Kiedy mieliśmy już wszyscy ukończone po osiemnaście lat – w moim przypadku było to 14 maja 1942 roku – uroczyście przyjęto nas w szeregi SA, gdzie przeszliśmy szkolenie bojowe – trwała przecież wojna. Pamiętam też, że od dziesiątego roku życia chodziłem do pewnego chłopa w Fichtenhöhe na wykopki. Chłop płacił mi za to jedną markę, poza tym otrzymywaliśmy pięć posiłków dziennie, a wieczorami wolno nam było w jego sadzie zbierać jabłka i gruszki i zabierać je do domu. Później, już podczas wojny, kiedy wielu mężczyzn dostało powołanie do wojska, osamotnione kobiety często prosiły nas o pomoc przy żniwach, więc po całodziennej pracy w obejściu 13 szliśmy jeszcze wieczorem lub nocą kosić zboże aż do trzeciej nad ranem. Kobiety wiązały i ustawiały snopki. Za tę pracę otrzymywaliśmy pięć marek i sute, smaczne posiłki, do których chłopki stawiały czasem nawet wódkę. Nad ranem rozchodziliśmy się wreszcie ze śpiewem na ustach, żeby pospać w domu chociaż kilka godzin. W marcu 1938 roku, mając czternaście lat, ukończyłem trwającą osiem lat naukę w szkole powszechnej. Od wiosny 1938 roku do 1940 uczyłem się rolnictwa w gospodarstwie Arno Braemera. Ponieważ w tym czasie wielu już mężczyzn powołano do służby wojskowej, zaczynało brakować rąk do pracy. Właśnie dlatego zostałem tak szybko przyuczony do pracy na roli. A kiedy zachorował mój ojciec Anton, właściciel gospodarstwa, Arno Braemer, zaproponował, żebym jako pracownik deputatowy przejął po ojcu gospodarowanie na Fichtenhöhe. Przydzielono mi cztery konie robocze, którymi miałem się również opiekować. Musiałem więc bardzo wcześnie wstawać, żeby je przed pracą nakarmić i wyczyścić. Byłem potwornie zmęczony, bo nie zawsze udawało mi się wieczorem wystarczająco wcześnie położyć. Rano matka ledwo dawała radę wyrwać mnie ze snu. Nic dziwnego, w ciągu dnia jedenaście godzin pracowałem – z zaprzęgiem, broną albo pługiem, siałem albo zbierałem plony. Tak więc w dzieciństwie i młodości nie byłem rozpieszczonym maminsynkiem; przeciwnie, od najmłodszych lat przywykłem do pracy i byłem zahartowany, dzięki czemu późniejsze trudy frontowego życia łatwiej mi było pokonać. Do wojska powołanie dostałem już w 1942 roku. Ponieważ jednak zachorowałem – po całym dniu pracy w upale napiłem się bardzo zimnej wody i dostałem obustronnego zapalenia płuc – na wniosek właściciela gospodarstwa komisja wojskowa przesunęła powołanie o cały rok. W dalszym ciągu brałem udział w szkoleniu bojowym w grupach SA. A kiedy w strzelaniu z broni sportowej osiąg- 14 nąłem dobry wynik, zwrócił na mnie uwagę sturmführer Sommer; uznano mnie wtedy za dobrego strzelca. Pozwolono zabrać do domu broń małego kalibru i dużą ilość amunicji, żebym jak najwięcej ćwiczył. W wolnym czasie strzelałem więc do wróbli, co wcale nie było łatwą sprawą. Wydawało mi się, że zawsze są ode mnie szybsze – umiały zawczasu mnie dostrzec i odlatywały. Musiałem bardzo ostrożnie się skradać, żeby w końcu oddać celny strzał. Jeszcze bardziej ostrożne były małe kruki. Jednak ćwiczenie czyni mistrza – w końcu zacząłem osiągać naprawdę dobre wyniki. 22 czerwca 1941 roku wybuchła wojna z Rosją. Jako że mieszkaliśmy bardzo blisko granicy, mogliśmy obserwować przemarsz żołnierzy Wehrmachtu. Rosjanie zostali zmuszeni do wycofania się na wschód, jednak granica pomiędzy Niemcami a Litwą w dalszym ciągu była pilnie strzeżona i gęsto obsadzona punktami granicznymi. Dzięki temu, że dobrze znałem okolicę, udawało mi się wielokrotnie przedostawać na drugą stronę. Wystarczyło tylko zachować ostrożność i dobrze wypatrywać, gdzie kryli się pogranicznicy. A ponieważ zawsze bardzo kochałem przyrodę i umiałem ją obserwować, bez trudu odnajdywałem wszystkie kryjówki celników. Na Litwie brakowało wielu artykułów, kupowałem więc w Schirwindt albo w Schillfelde zapalniczki, krzemienie, mydło i tym podobne rzeczy i przenosiłem na stronę litewską. Tam zamieniałem je na boczek, kiełbasę, masło, gęsi i inne towary u nas deficytowe; po wprowadzeniu kartek na środki spożywcze coraz częściej brakowało nam niektórych produktów. Tak więc o północy przedzierałem się, niosąc zakupione na wymianę artykuły, przez granicę na rzece, zawsze zachowując ostrożność, by nie wpaść w ręce pograniczników. Serce łomotało mi przy tym tak, że niemal je słyszałem. Ale to właśnie nauczyło mnie panowania nad strachem. Poza tym zawsze starałem się dobrze zapamiętać teren, po którym się poruszałem, i było to najlepsze prze- 15 szkolenie, jakie mogłem przejść przed służbą wojskową. Kiedy zostałem strzelcem wyborowym, przekonałem się, jak wiele zależało od umiejętności rozpoznania terenu i że każda, nawet najmniejsza utrata czujności mogła kosztować życie.