teodolitem pod monte cassino
Transkrypt
teodolitem pod monte cassino
Bronislaw Dzikiewicz TEODOLITEM POD MONTE CASSINO wyd. MON (R.I.P.) 1984, ISBN 83-11-07043-1, wyd. I, naklad 20,000 + 250 szt. (...) Na początku 1939 roku dało się już odczuć w społeczeństwie wielkie zaniepokojenie z powodu wzrastających napięć między Polską a Niemcami. Mimo tej sytuacji Wojskowy Instytut Geograficzny wykonywał planowane prace. W marcu przestawił się jednak na realizację zadań związanych z przygotowaniami do działań wojennych. Przystąpiono — szkoda, że tak późno — do sporządzania katalogów współrzędnych prostokątnych dla artylerii. Nowa państwowa osnowa geodezyjna (triangulacja) wykonywana przez Wydział Triangulacyjny WIG objęła dotychczas stosunkowo nieduży obszar kraju, zaszła więc pilna potrzeba przeliczenia współrzędnych prostokątnych punktów osnowy geodezyjnej terenów byłych zaborów na współrzędne w odwzorowaniu quasi-stereograficznym WIG, przyjętym przy opracowywaniu nowych map topograficznych Polski. Na podstawie obliczonych współrzędnych prostokątnych punktów osnowy geodezyjnej w odwzorowaniu WIG sporządzono katalogi do poszczególnych map w skali 1:100 000. Jednakże do chwili wybuchu wojny nie wydrukowano wszystkich. Wzory przeliczeniowe opracował Wydział Kartograficzny, a same przeliczenia wykonywał Wydział Triangulacyjny i kilkunastu topografów. W celu przyspieszenia tej pracy szef WIG, pułkownik dyplomowany Tadeusz Zieleniewski, zarządził dwunastogodzinny dzień pracy z krótką przerwą na obiad. Kierowałem grupą, która przeliczała austriackie współrzędne prostokątne (Cassini-Solner) na współrzędne w odwzorowaniu WIG. W kwietniu spytałem szefa Wydziału Triangulacyjnego podpułkownika inżyniera Plesnera, co będę robił w czasie wojny. Odpowiedział mi, że wszystko jest przewidziane w planie mobilizacyjnym i z chwilą roz poczęcia wojny każdy zostanie dokładnie poinformowany o swoich zadaniach. Przez cały okres działań w 1939 roku żadnych tego rodzaju informacji nie otrzymałem. W maju na skutek rzekomego polepszenia się stosunków z Niemcami oficerowie Wydziału Triangulacyjnego i Topograficznego wyjechali w teren na prace polowe, a prace obliczeniowe zostały przerwane do czasu ich powrotu. Moja grupa otrzymała specjalne zadanie — powiązanie punktów triangulacyjnych Zaolzia z nowo wykonywaną triangulacją Polski. W tym celu należało wykonać obserwacje na pięciu wieżach pierwszego “rzędu, mających współrzędne czechosłowackie (austriackie), z czego trzy punkty znajdowały się na granicy i dwa punkty na Zaolziu, a trzy na nowo obliczanej sieci powierzchniowej kieleckokrakowskiej — jako punkty dowiązania. Dojście do wież było bardzo uciążliwe, ponieważ większość punktów triangulacyjnych znajdowana się na szczytach gór powyżej 1000 metrów. Mając współrzędne od trzech do pięciu punktów pierwszego rzędu w układach współrzędnych prostokątnych polskich i czechosłowackich, można było przeliczyć współrzędne wszystkich punktów triangulacyjnych Zaolzia na układ polski. Prace w terenie rozpocząłem koło Karwiny, na punkcie pierwszego rzędu, kwaterując w Cieszynie w przydzielonym mi przez magistrat pałacyku bogatego przemysłowca pochodzenia żydowskiego. Mój gospodarz dość często przychodził do mnie wieczorem i dopytywał się, czy prędko będzie wojna i czy ma już jechać na Węgry, ponieważ obawiał się, że gdy wkroczą tu Niemcy, może być rozstrzelany. Po zakończeniu obserwacji na tym punkcie, zmieniłem kwaterę i nie wiem, jakie były dalsze losy tego człowieka. Na początku czerwca pojechałem służbowo do Warszawy, gdzie polecono mi, bym w dalszym ciągu kierował przeliczaniem współrzędnych prostokątnych austriackich na współrzędne WIG, i w tym celu przydzielono kilku obliczeniowców, którzy wraz ze mną wyjechali w teren. Następną kwaterę urządziłem w miejscowości Rajcza, skąd dojeżdżaliśmy na obserwacje do punktu triangulacyjnego „Racza Wielka” (1236 m) na załamaniu granicy (przy czym dwa słupy wieży były po stronie polskiej, a dwa po czeskiej). Dowódca Brygady Ochrony Pogranicza przydzielił mi trzech żołnierzy (podoficera i dwóch szeregowców) jako ochronę w czasie obserwacji, co było jak najbardziej uzasadnione, gdyż po drugiej stronie granicy już znajdowała się straż niemiecka, a nie czechosłowacka. Przydzieleni mi pracownicy cywilni przeliczali współrzędne austriackie na polskie. W czasie obserwacji czuwała pod wieżą ochrona mająca przygotowane granaty i karabiny gotowe do strzału. Noc wszyscy spędzaliśmy w schronisku, które znajdowało się w odległości około 50—100 metrów od granicy. Wieczorami, stojąc nad granicą, widzieliśmy wiele świateł na poszerzanej przez Niemców szosie, wiodącej w kierunku Polski. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ja wykonuję pracę nie związaną w danej chwili z wojną, gdy po drugiej stronie dzień i noc trwają intensywne do niej przygotowania. Już wówczas było jasne, że wojna jest nieunikniona. Rano widywałem chodzące wzdłuż granicy patrole niemieckie, jednak w czasie prowadzenia przez nas obserwacji żaden z nich nie pokazywał się. Co drugi dzień wracaliśmy wieczorem na kwaterę. Po zakończeniu prac na „Raczy Wielkiej” rozpoczęliśmy obserwację z wieży „Hala Lipowska” (1323,8 metra). Schronisko znajdowało się przy samej granicy czeskiej, a jego gospodarzem był Niemiec, wobec czego nie mogłem tam nocować i musieliśmy codziennie dojeżdżać do leśniczówki, skąd już trzeba było wspinać się na szczyt góry. Na kilka dni przed zakończeniem obserwacji do schroniska przybyło dziesięciu szeregowców pod dowództwem sierżanta, ponieważ przypuszczano, że ten obiekt, położony w gęstym lesie, z dala od dróg komunikacyjnych, może być dla członków różnych organizacji niemieckich łatwym punktem przejścia do Polski. Gdy sierżant zwrócił się do gospodarza o kwaterę; dla oddziału, ten zaprowadził go do dużej komórki na drzewo. Sierżanta mało szlag nie trafił z powodu bezczelności Niemca. Ze złością powiedział: „To wy tu będziecie mieszkać, a ja z oddziałem — w schronisku!” Na drugi dzień oburzony opowiadał mi, jak podle gospodarz chciał potraktować polskich żołnierzy i jaką dostał nauczkę. Już tej samej nocy złapano dwóch podejrzanych ptaszków, którzy zapukali do schroniska. Wraz z zakończeniem obserwacji na wieży „Hala Lipowska” zakończone zostały przeliczenia współrzędnych. Odesłałem więc obliczeniowców do Warszawy. Następnie rozpocząłem obserwacje na punkcie pierwszego rzędu „Barania Góra” w rejonie miejscowości Wisła. Dwudziestego sierpnia zakwaterowaliśmy się w Trzyńcu na Zaolziu, skąd dojeżdżaliśmy do wieży znajdującej się na wierzchołku Jaworowo w Górach Jabłonowskich, na wysokości powyżej 1000 metrów. Przechodząc codziennie koło schroniska, które również prowadził Niemiec, widzieliśmy przez otwarte okna gromadę jego rodaków bardzo głośno dyskutujących. Kierownikami schronisk byli tutaj w większości Niemcy, którzy uprawiali robotę wrogą Polsce, toteż przed samą wojną schroniska zamknięto, a ich gospodarzy ewakuowano. Niestety, trochę za późno. Wrogie nastroje skierowane przeciwko Polakom odczuł również topograf kapitan Bronisław Słupeczański, którego spotkałem 24 sierpnia. Wykonywał on w tym rejonie uaktualnianie map. Opowiedział mi, że gdy poprzedniego dnia przyszedł do schroniska, by zjeść obiad, na sali zapanowała grobowa cisza, wszyscy patrzyli na niego złym okiem, jak na intruza. Wypił więc tylko kufel piwa i wyszedł. Dwudziestego piątego zakończyłem prace na wieży „Jaworowo”, co umożliwiła mi wyjątkowo piękna pogoda. Gdyśmy wracali do Skoczowa, samochód nasz doznał awarii. Musiano przyholować go do Trzyńca. Wysłałem kierowcę z uszkodzoną częścią do Katowic, w celu jej naprawienia lub kupna nowej, bowiem w tym mieście znajdowało się przedstawicielstwo polskiego Fiata. W tym właśnie czasie została zarządzona częściowa mobilizacja i wielu ludzi pracujących w terenie na Zaolziu ściągnięto do Cieszyna. Znajdowałem się w bardzo trudnym położeniu, bo nie mogłem wyjechać razem z grupą, a sytuacja była tak napięta, że w każdej chwili groził wybuch wojny. Na mostach stali saperzy gotowi do wysadzenia ich w razie konieczności. Kierowca powrócił dopiero 28 sierpnia wieczorem, zmordowany, ale z potrzebnymi częściami. W nocy samochód został zreperowany i rano wyjechaliśmy do Skoczowa. Przejeżdżając przez Cieszyn, odczuwaliśmy również wojenne nastroje. Stacjonujący tam pułk piechoty był już w pogotowiu bojowym. Dwudziestego dziewiątego otrzymałem rozkaz likwidacji grupy i powrotu do Warszawy. W Skoczowie spotkałem porucznika Gostyńskiego, który w tym rejonie wykonywał triangulację szczegółową (niższych rzędów). Załadowaliśmy do wagonu towarowego cały sprzęt geodezyjny. Dojechał szczęśliwie do stolicy. Telefonicznie wezwałem do Skoczowa heliotropistów, by wypłacić im należne uposażenie. 30 sierpnia wieczorem udałem się samochodem do Warszawy. Pierwszego września około piątej rano przyjechałem do Milanówka, gdzie przebywała moja rodzina. Matka żony poinformowała mnie, że był u niej kierownik szkoły, którą się opiekowała, i powiedział, że kapitan Blank jest szpiegiem niemieckim. Oficer ten mieszkał w Milanówku, miał własną willę, a dzieci jego chodziły do wspomnianej szkoły. Osiem lat pracował w Wydziale Topograficznym WIG, a w styczniu 1939 roku przeszedł do pracy w Wydziale Triangulacyjnym. Musiał mieć niemałe poparcie, ponieważ do tego Wydziału na ogół nie przyjmowano topografów. Po przyjeździe do Warszawy, 1 września, zameldowałem podpułkownikowi Plesnerowi o kapitanie Blanku. Mój przełożony zamiast zawiadomić żandarmerię, sam zaczął prowadzić dochodzenie, nie wierząc, że to, co mu zakomunikowałem, jest prawdą. Obowiązki szefa WIG pełnił wówczas podpułkownik Jerzy Lewakowski, zastępca pułkownika Zieleniewskiego, który przed wybuchem wojny został wyznaczony na dowódcę 33 dywizji piechoty (drugi rzut mob.). W związku z mobilizacją zaczęli 1 września przybywać rezerwiści, których część miała przydział do oddziałów pomiarowych WIG. Zmobilizowanych zakwaterowano w szkole podstawowej przy ulicy Raszyńskiej. WIG powinien był zorganizować pięć oddziałów pomiarowych geograficznych, z których każdy miał być przydzielony do jednej z armii. Te oddziały oprócz wykonywanych prac pomiarowych: triangulacyjno – topograficzno kartograficznych, miały zaopatrywać poszczególne armie w mapy. Każdy z nich miał otrzymać do dyspozycji kilka samochodów ciężarowych oraz jeden terenowy. Niestety, tylko jeden oddział, pod dowództwem podpułkownika Mieczysława Szumańskiego, zdołał wyjechać 5 września do swojej armii. Błyskawiczny przebieg wojny spowodował, że już po trzech, czterech dniach walki większość oddziałów wycofała się poza początkowo przewidziane rejony działania. Potrzebne były nowe mapy. W tym jednak czasie ewakuowano również większość okręgowych i rejonowych składnic map. Miejsca postoju ewakuowanych składnic znane były tylko nielicznej grupie oficerów, co stało się jednym z powodów braku dostatecznej ilości map w wojskach walczących. WIG raz tylko — w 1928 roku — brał udział w manewrach i nie wykazując sam żadnej inicjatywy, nie otrzymał też żadnego zadania od kierownictwa. Od tej pory w żadnych ćwiczeniach nie uczestniczył. Z tego powodu dowódcy i oficerowie sztabu różnych szczebli nie stykali się ze służbą geograficzną na manewrach, zapomnieli w nawale pracy, że WIG może i powinien dostarczyć im potrzebne mapy. Tym bardziej, że mając samochody ciężarowe, mógł to uczynić na żądanie armii i każdej większej jednostki. Ta nieznajomość zadań WIG spowodowała, że brak map w oddziałach stał się jeszcze większy. Wobec niekorzystnej sytuacji na froncie rozpoczęto ewakuację WIG do Lwowa. Rozłożono ją na kilka rzutów. W nocy z 4 na 5 września obudzono mnie i zawiadomiono, że na Dworcu Wschodnim stoi pociąg ewakuacyjny i należy z rodzinami opuścić Warszawę. Większość wojskowych WIG uczyniła to już tej nocy. Wszyscy oficerowie i podoficerowie, którzy nie wyjechali, otrzymali rozkaz, żeby być stale, dzień i noc, w WIG do dyspozycji dowództwa. Żonę wraz z dziećmi wysłałem więc do teściowej do Milanówka, umówiwszy się przedtem z nimi, że będą tam mieszkać do mego powrotu z wojny. Piątego września przystąpiono do ładowania map, instrumentów i sprzętu do pociągu towarowego, którym miała również jechać część oficerów, pracowników i zmobilizowanych żołnierzy. W ładowaniu brali udział wszyscy wojskowi i cywilni pracownicy WIG. Jednocześnie niszczono dokumenty pozostawione przez oficerów, którzy wyjeżdżali. W czasie przygotowywania tych materiałów do spalenia w kasie pancernej kapitana Patka, kierownika Referatu Personalnego, znaleziono szereg kopert z odznaczeniami dla oficerów; w jednej z nich był przeznaczony dla mnie Srebrny Krzyż Zasługi wraz z legitymacją. Gdyby nie ten przypadek, nigdy bym się nie dowiedział o otrzymanym odznaczeniu. Szóstego rano otrzymałem rozkaz zastąpienia na pewien czas majora Skrzywana, kierującego załadowaniem sprzętu do wagonów. Po przybyciu na stację zobaczyłem, że jest zupełnie pusta. Nie było tam ani jednego wagonu, ani jednego kolejarza, stał tylko nasz pociąg towarowy, do którego zaczęto ładować już mało wartościowy sprzęt, opóźniając w ten sposób odjazd. Zrobiło to na mnie przygnębiające wrażenie. Wstrzymaliśmy załadunek i udaliśmy się z majorem Skrzywanem do zawiadowcy stacji, któremu poleciliśmy, aby jak najszybciej wysłał pociąg za Wisłę, ponieważ w każdej chwili most może być zbombardowany. Zawiadowca odpowiedział nam, że most już jest uszkodzony i nie wiadomo, kiedy da się go naprawić. Wobec tego odszukaliśmy podpułkownika Lewakowskiego i zameldowaliśmy, że ładowanie jest zakończone, ale pociąg nie może w tej chwili odjechać. Jak mnie później we Lwowie informowano, pociąg ten wieczorem pod dowództwem kapitana Buchalczyka został wysłany W kierunku Badom—Dęblin, lecz z powodu wysadzenia mostu pod Radomiem powrócił do Warszawy, skąd skierowano go na Lwów. W drodze między Łukowem i Siedlcami został zbombardowany i częściowo zniszczony. Zginął dowódca trans portu, kapitan Buchalczyk. Żołnierze i pracownicy opuścili pociąg, pozostawiając kilkanaście osób do ochrony transportu, i po sformowaniu przez oficerów grup marszowych skierowali się do Kowla lub wprost do Lwowa. Szóstego września o godzinie osiemnastej wyjechał do Lwowa trzeci rzut, samochodami do prac triangulacyjnych, prowadzonymi przez oficerów, pod dowództwem pod pułkownika Plesnera, który zabrał do swego pojazdu kapitana Blanka. W każdym samochodzie jechały dwie osoby. Moim współpasażerem był kapitan Fischer. Do samochodu załadowałem jeden teodolit Wilda oraz skrzynkę, do której włożyłem po kilka egzemplarzy wszystkich druków obliczeniowych, przewidując, że sprzęt i instrumenty wysłane pociągiem towarowym będą długo w drodze. Po zakończeniu działań wojennych kapitan Blank powrócił do Milanówka i wkrótce został landratem (starostą) w Grodzisku Mazowieckim, a dzieci jego wstąpiły do organizacji Hitlerjugend i paradowały z opaskami ze swastyką na rękawie. Kolumna w drodze rozbiła się na małe grupy. Myśmy szczęśliwie dojechali do Lwowa, zmieniając się przy kierownicy. Po przyjeździe otrzymaliśmy kwatery w prywatnych mieszkaniach. Zamieszkałem u bardzo sympatycznych doktorostwa. Wojskowemu Instytutowi Geograficznemu przydzielono budynek szkolny przy ulicy Abramowicza, w którym oczekiwaliśmy na dalsze rozkazy. W kilka dni później do Lwowa przyjechał podpułkownik Lewakowski. W tym czasie w pobliżu naszego budynku lotnicy niemieccy rzucili bombę, która wyrwała duży lej, lecz na szczęście nikogo nie raniła. Ósmego września wyjechał z Warszawy ostatni rzut. Na trzech samochodach meblowych wywieziono matryce oraz albumy map całej Polski, wydrukowanych w skali 1:25 000 i 1:100 000 oraz w skalach mniejszych. Rodziny oficerów wraz z kilkoma wojskowymi zostały ulokowane w okolicy Równego. Było dużo różnych projektów wykorzystania nas. Między innymi zaproponowano dowódcom jednostek liniowych przydzielenie im oficerów, którzy przed przyjściem do WIG-u służyli w danej broni. Dowódcy ci nie skorzystali jednak z propozycji twierdząc, że mają obsadzane wszystkie stanowiska, a ponadto oficerowie WIG-u posiadają mały staż liniowy i są w większości w zbyt wysokich stopniach (powyżej poruczników). Ostatecznie utworzono kompanię oficerską, do której wcielono oficerów w stopniach od podporucznika do majora. Dowodził nią major Bohdan Zagrajski. Wobec tego, że byłem jedynym oficerem mającym teodolit, podpułkownik Plesner zatrzymał mnie do swojej dyspozycji. Piętnastego rano podpułkownik Leśniak zaproponował kapitanowi Michalskiemu i mnie przydział do geograficznej grupy pomiarowej, tworzącej się pod jego dowództwem przy sztabie obrony Lwowa. Oprócz dowódcy w skład tej grupy początkowo mieli wchodzić dwaj triangulatorzy i trzej topografowie. W tym czasie wszystkim jednostkom nieliniowym, nie biorącym bezpośrednio udziału w walce, wydano rozkaz opuszczenia miasta. Między innymi uczynić również Wojskowy Instytut Geograficzny. Wieczorem podpułkownik Plesner wezwał kapitana Michalskiego i poinformował nas, że w nocy ewakuuje się samochodami dowództwo WIG oraz część oficerów i że jesteśmy na liście wyjeżdżających. Jeśli wiec zechcemy, przydział do grupy pomiarowej obrony Lwowa może zostać anulowany. Michalski chętnie skorzystał z tej możliwości, ja zaś postanowiłem pozostać. Losy oficerów, którzy z braku miejsc w samochodach pozostali w mieście, potoczyły się następująco: niedawno przydzielonych do WIG z artylerii dowództwo obrony Lwowa skierowało do pułków artylerii, pozostałych wcielono do grupy pomiarowej. W ten sposób grupa ta została mocno rozbudowana. Utworzono w niej dwie sekcje: topograficzną i triangulacyjną, a resztę topografów przydzielono do jednostek liniowych. Sekcji triangulacyjnej, której zostałem dowódcą, oddano do dyspozycji duży zakład profesora Romera do drukowania map. Sekcją topograficzną dowodził osobiście kierownik grupy, podpułkownik Leśniak. Problem map przedstawiał się we Lwowie tragicznie, nie miały ich ani sztaby, ani walczące oddziały. Pierwszą więc pracą, jaką wykonała sekcja triangulacyjna, było wydrukowanie planu miasta w skali 1:10 000 z wykazem współrzędnych w układzie lokalnym. Następnie wydrukowano mapę okolic Lwowa w skali 1:100 000, wydaną przez zakład Romera. Na mapę tę naniesiona była siatka kilometrowa i wykaz współrzędnych w układzie lokalnym. Później odnaleziono cztery matryce gotowych do druku map rejonu Lwowa w skali 1:25 000. Przywieźli je oficerowie WIG-u, lecz z powodu szybkiej dalszej ewakuacji nie zdążyli nikogo o tym zawiadomić. Głównym zadaniem topografów przydzielonych do jednostek było zaopatrzyć je w mapy. 18 września wydrukowano mapy w skali 1:25 000, topografowie nanieśli na nie dokładnie linię frontu. Okazało się przy tym, że w niektórych przypadkach oddziały polskie znajdowały się tam, gdzie sądzono, że jest nieprzyjaciel, i odwrotnie — Niemcy byli tam, gdzie przypuszczano, że są polskie jednostki. Dopiero teraz sztab obrony Lwowa poznał rzeczywisty przebieg linii frontu. Chcę tu podkreślić wielką ofiarność pracowników zakładu Romera, którzy dzień i noc drukowali mapy, a gdy zabrakło prądu elektrycznego, czynili to ręcznie na maszynach płaskich. Jedną z ciekawszych prac sekcji triangulacyjnej było wyznaczanie współrzędnych stanowisk niemieckiej artylerii ciężkiej, która ustawiona bardzo blisko linii frontu wyrządzała swoim ogniem duże straty w ludziach i sprzęcie. Stanowiska jej wyznaczono w następujący sposób: na czterech punktach triangulacyjnych (trzy kościoły i kopiec Unii Lubelskiej) ustawi liśmy teodolity Wild 1 (przy czym na kościołach ustawienie to było ekscentryczne). Jeden teodolit mieliśmy własny, a trzy pożyczyliśmy z Politechniki Lwowskiej. Kierunki na punkty triangulacyjne zostały pomierzone przy świetle dziennym, nocą zaś zaobserwowano kierunki na błysk ognia dział. Po zredukowaniu kierunków pomierzonych na wieżach kościelnych na centryczne wyznaczono wcięciem wprzód dokładnie stanowiska dział. Odpowiednie współrzędne przekazano natychmiast dowódcy dywizjonu artylerii ciężkiej. O świcie dywizjon ten otworzył silny ogień, wyrządzając nieprzyjacielowi duże straty w ludziach i sprzęcie. Obserwatorzy artyleryjscy opowiadali, jak Niemcy, zaskoczeni ogniem naszych dział, w popłochu przesuwali stanowiska swej artylerii daleko do tyłu. Od tego czasu ostrzeliwała ona stale kopiec Unii Lubelskiej, ale nasze straty w ludziach zmniejszyły się znacznie. Dwudziestego pierwszego września zameldował się u mnie podporucznik rezerwy, kierownik miejscowej składnicy mob. Pojechałem z nim do fortu, gdzie w magazynie były ułożone w skrzyniach, po pięć tysięcy, mapy całego okręgu lwowskiego w skalach 1:25 000, 1:100 000 i mniejszych. O tym, jak ludzie stracili głowę, świadczy fakt, że i szef WIG, i oficer mob., i szefowie wydziałów, a także oficerowie dowództwa Okręgu Korpusu zapomnieli, że we Lwowie była taka składnica. Gdy zapytałem podporucznika, dlaczego tak późno się zgłosił, zameldował, że dopiero na kilka dni przed wojną przejął składnicę od oficera zawodowego, który pojechał na front, i czekał na kogoś, kto zgłosiłby się po mapy. Tyle pracy włożyliśmy, żeby wykonać te mapy, których brak tak dotkliwie dawał się odczuć na froncie i w sztabie obrony miasta, a tymczasem one leżały sobie spokojnie w składnicy, czekając na odbiorców. W nocy z 16 na 17 września dowództwo WIG wraz z częścią oficerów wyjechało samochodami ze Lwowa na Węgry, biorąc ze sobą trzy wozy meblowe, zawierające matryce i albumy wydanych map w skali 1:25 000, 1:100 000 i innych. Węgrzy wszystkich oficerów WIG skierowali do obozu w miejscowości Eger, natomiast wozy wraz z obsługą zatrzymali na granicy. Po dwóch dniach nasz oficer opiekujący się tymi wozami otrzymał polecenie poprowadzenia ich do Budapesztu i zameldowania się w Polskiej Ambasadzie. Stamtąd skierowano go do Węgierskiego Wojskowego Instytutu Geograficznego. Komisyjne przejmowanie materiałów trwało kilka dni, po czym oficer dostał odpowiednie pokwitowanie i został skierowany do obozu dla internowanych żołnierzy Wojska Polskiego. Podpułkownik Lewakowski przed opuszczeniem Warszawy wyznaczył kapitana Bronisława Słupeczańskiego na komendanta gmachu WIG. Zamieszkali tam pozostający w Warszawie oficerowie i pracownicy instytutu. Zadaniem ich była głównie ochrona gmachu i zaopatrywanie walczących oddziałów w mapy. Kapitan Słupeczański jednocześnie brał z bronią w ręku udział w obronie Warszawy. * * *