teodolitem pod monte cassino

Transkrypt

teodolitem pod monte cassino
Bronislaw Dzikiewicz
TEODOLITEM POD MONTE CASSINO
wyd. MON (R.I.P.) 1984,
ISBN 83-11-07043-1, wyd. I, naklad 20,000 + 250 szt.
(...) Na początku 1939 roku dało się już odczuć w społeczeństwie wielkie
zaniepokojenie z powodu wzrastających napięć między Polską a Niemcami. Mimo tej sytuacji
Wojskowy Instytut Geograficzny wykonywał planowane prace. W marcu przestawił się jednak
na realizację zadań związanych z przygotowaniami do działań wojennych. Przystąpiono —
szkoda, że tak późno — do sporządzania katalogów współrzędnych prostokątnych dla artylerii.
Nowa państwowa osnowa geodezyjna (triangulacja) wykonywana przez Wydział
Triangulacyjny WIG objęła dotychczas stosunkowo nieduży obszar kraju, zaszła więc pilna
potrzeba przeliczenia współrzędnych prostokątnych punktów osnowy geodezyjnej terenów
byłych zaborów na współrzędne w odwzorowaniu quasi-stereograficznym WIG, przyjętym
przy opracowywaniu nowych map topograficznych Polski. Na podstawie obliczonych
współrzędnych prostokątnych punktów osnowy geodezyjnej w odwzorowaniu WIG sporządzono
katalogi do poszczególnych map w skali 1:100 000. Jednakże do chwili wybuchu wojny nie
wydrukowano wszystkich.
Wzory przeliczeniowe opracował Wydział Kartograficzny, a same przeliczenia
wykonywał Wydział Triangulacyjny i kilkunastu topografów. W celu przyspieszenia tej pracy
szef WIG, pułkownik dyplomowany Tadeusz Zieleniewski, zarządził dwunastogodzinny dzień
pracy z krótką przerwą na obiad. Kierowałem grupą, która przeliczała austriackie współrzędne
prostokątne (Cassini-Solner) na współrzędne w odwzorowaniu WIG. W kwietniu spytałem szefa
Wydziału Triangulacyjnego podpułkownika inżyniera Plesnera, co będę robił w czasie wojny.
Odpowiedział mi, że wszystko jest przewidziane w planie mobilizacyjnym i z chwilą roz­
poczęcia wojny każdy zostanie dokładnie poinformowany o swoich zadaniach. Przez cały okres
działań w 1939 roku żadnych tego rodzaju informacji nie otrzymałem.
W maju na skutek rzekomego polepszenia się stosunków z Niemcami oficerowie
Wydziału Triangulacyjnego i Topograficznego wyjechali w teren na prace polowe, a prace
obliczeniowe zostały przerwane do czasu ich powrotu. Moja grupa otrzymała specjalne
zadanie — powiązanie punktów triangulacyjnych Zaolzia z nowo wykonywaną triangulacją
Polski. W tym celu należało wykonać obserwacje na pięciu wieżach pierwszego “rzędu,
mających współrzędne czechosłowackie (austriackie), z czego trzy punkty znajdowały się na
granicy i dwa punkty na Zaolziu, a trzy na nowo obliczanej sieci powierzchniowej kieleckokrakowskiej — jako punkty dowiązania. Dojście do wież było bardzo uciążliwe, ponieważ
większość punktów triangulacyjnych znajdowana się na szczytach gór powyżej 1000 metrów.
Mając współrzędne od trzech do pięciu punktów pierwszego rzędu w układach współrzędnych
prostokątnych polskich i czechosłowackich, można było przeliczyć współrzędne wszystkich
punktów triangulacyjnych Zaolzia na układ polski.
Prace w terenie rozpocząłem koło Karwiny, na punkcie pierwszego rzędu, kwaterując w
Cieszynie w przydzielonym mi przez magistrat pałacyku bogatego przemysłowca pochodzenia
żydowskiego. Mój gospodarz dość często przychodził do mnie wieczorem i dopytywał się, czy
prędko będzie wojna i czy ma już jechać na Węgry, ponieważ obawiał się, że gdy wkroczą tu
Niemcy, może być rozstrzelany. Po zakończeniu obserwacji na tym punkcie, zmieniłem
kwaterę i nie wiem, jakie były dalsze losy tego człowieka.
Na początku czerwca pojechałem służbowo do Warszawy, gdzie polecono mi, bym w
dalszym ciągu kierował przeliczaniem współrzędnych prostokątnych austriackich na
współrzędne WIG, i w tym celu przydzielono kilku obliczeniowców, którzy wraz ze mną
wyjechali w teren. Następną kwaterę urządziłem w miejscowości Rajcza, skąd dojeżdżaliśmy
na obserwacje do punktu triangulacyjnego „Racza Wielka” (1236 m) na załamaniu granicy
(przy czym dwa słupy wieży były po stronie polskiej, a dwa po czeskiej). Dowódca Brygady
Ochrony Pogranicza przydzielił mi trzech żołnierzy (podoficera i dwóch szeregowców) jako
ochronę w czasie obserwacji, co było jak najbardziej uzasadnione, gdyż po drugiej stronie
granicy już znajdowała się straż niemiecka, a nie czechosłowacka. Przydzieleni mi pracownicy
cywilni przeliczali współrzędne austriackie na polskie. W czasie obserwacji czuwała pod wieżą
ochrona mająca przygotowane granaty i karabiny gotowe do strzału. Noc wszyscy spędzaliśmy
w schronisku, które znajdowało się w odległości około 50—100 metrów od granicy.
Wieczorami, stojąc nad granicą, widzieliśmy wiele świateł na poszerzanej przez
Niemców szosie, wiodącej w kierunku Polski. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ja wykonuję
pracę nie związaną w danej chwili z wojną, gdy po drugiej stronie dzień i noc trwają
intensywne do niej przygotowania. Już wówczas było jasne, że wojna jest nieunikniona.
Rano widywałem chodzące wzdłuż granicy patrole niemieckie, jednak w czasie prowadzenia
przez nas obserwacji żaden z nich nie pokazywał się. Co drugi dzień wracaliśmy wieczorem na
kwaterę.
Po zakończeniu prac na „Raczy Wielkiej” rozpoczęliśmy obserwację z wieży „Hala
Lipowska” (1323,8 metra). Schronisko znajdowało się przy samej granicy czeskiej, a jego
gospodarzem był Niemiec, wobec czego nie mogłem tam nocować i musieliśmy codziennie
dojeżdżać do leśniczówki, skąd już trzeba było wspinać się na szczyt góry. Na kilka dni przed
zakończeniem obserwacji do schroniska przybyło dziesięciu szeregowców pod dowództwem
sierżanta, ponieważ przypuszczano, że ten obiekt, położony w gęstym lesie, z dala od dróg
komunikacyjnych, może być dla członków różnych organizacji niemieckich łatwym punktem
przejścia do Polski. Gdy sierżant zwrócił się do gospodarza o kwaterę; dla oddziału, ten
zaprowadził go do dużej komórki na drzewo. Sierżanta mało szlag nie trafił z powodu
bezczelności Niemca. Ze złością powiedział: „To wy tu będziecie mieszkać, a ja z oddziałem
— w schronisku!” Na drugi dzień oburzony opowiadał mi, jak podle gospodarz chciał
potraktować polskich żołnierzy i jaką dostał nauczkę. Już tej samej nocy złapano dwóch
podejrzanych ptaszków, którzy zapukali do schroniska.
Wraz z zakończeniem obserwacji na wieży „Hala Lipowska” zakończone zostały
przeliczenia współrzędnych. Odesłałem więc obliczeniowców do Warszawy. Następnie
rozpocząłem obserwacje na punkcie pierwszego rzędu „Barania Góra” w rejonie miejscowości
Wisła. Dwudziestego sierpnia zakwaterowaliśmy się w Trzyńcu na Zaolziu, skąd dojeżdżaliśmy
do wieży znajdującej się na wierzchołku Jaworowo w Górach Jabłonowskich, na wysokości
powyżej 1000 metrów. Przechodząc codziennie koło schroniska, które również prowadził
Niemiec, widzieliśmy przez otwarte okna gromadę jego rodaków bardzo głośno dyskutujących.
Kierownikami schronisk byli tutaj w większości Niemcy, którzy uprawiali robotę wrogą Polsce,
toteż przed samą wojną schroniska zamknięto, a ich gospodarzy ewakuowano. Niestety,
trochę za późno. Wrogie nastroje skierowane przeciwko Polakom odczuł również topograf
kapitan Bronisław Słupeczański, którego spotkałem 24 sierpnia. Wykonywał on w tym rejonie
uaktualnianie map. Opowiedział mi, że gdy poprzedniego dnia przyszedł do schroniska, by
zjeść obiad, na sali zapanowała grobowa cisza, wszyscy patrzyli na niego złym okiem, jak na
intruza. Wypił więc tylko kufel piwa i wyszedł.
Dwudziestego piątego zakończyłem prace na wieży „Jaworowo”, co umożliwiła mi
wyjątkowo piękna pogoda. Gdyśmy wracali do Skoczowa, samochód nasz doznał awarii.
Musiano przyholować go do Trzyńca. Wysłałem kierowcę z uszkodzoną częścią do Katowic, w
celu jej naprawienia lub kupna nowej, bowiem w tym mieście znajdowało się
przedstawicielstwo polskiego Fiata. W tym właśnie czasie została zarządzona częściowa
mobilizacja i wielu ludzi pracujących w terenie na Zaolziu ściągnięto do Cieszyna.
Znajdowałem się w bardzo trudnym położeniu, bo nie mogłem wyjechać razem z grupą, a
sytuacja była tak napięta, że w każdej chwili groził wybuch wojny. Na mostach stali saperzy
gotowi do wysadzenia ich w razie konieczności. Kierowca powrócił dopiero 28 sierpnia
wieczorem, zmordowany, ale z potrzebnymi częściami. W nocy samochód został zreperowany
i rano wyjechaliśmy do Skoczowa.
Przejeżdżając przez Cieszyn, odczuwaliśmy również wojenne nastroje. Stacjonujący
tam pułk piechoty był już w pogotowiu bojowym. Dwudziestego dziewiątego otrzymałem
rozkaz likwidacji grupy i powrotu do Warszawy. W Skoczowie spotkałem porucznika
Gostyńskiego, który w tym rejonie wykonywał triangulację szczegółową (niższych rzędów).
Załadowaliśmy do wagonu towarowego cały sprzęt geodezyjny. Dojechał szczęśliwie do
stolicy. Telefonicznie wezwałem do Skoczowa heliotropistów, by wypłacić im należne
uposażenie. 30 sierpnia wieczorem udałem się samochodem do Warszawy.
Pierwszego września około piątej rano przyjechałem do Milanówka, gdzie przebywała
moja rodzina. Matka żony poinformowała mnie, że był u niej kierownik szkoły, którą się
opiekowała, i powiedział, że kapitan Blank jest szpiegiem niemieckim. Oficer ten mieszkał w
Milanówku, miał własną willę, a dzieci jego chodziły do wspomnianej szkoły. Osiem lat
pracował w Wydziale Topograficznym WIG, a w styczniu 1939 roku przeszedł do pracy w
Wydziale Triangulacyjnym. Musiał mieć niemałe poparcie, ponieważ do tego Wydziału na ogół
nie przyjmowano topografów.
Po przyjeździe do Warszawy, 1 września, zameldowałem podpułkownikowi Plesnerowi o
kapitanie Blanku. Mój przełożony zamiast zawiadomić żandarmerię, sam zaczął prowadzić
dochodzenie, nie wierząc, że to, co mu zakomunikowałem, jest prawdą. Obowiązki szefa WIG
pełnił wówczas podpułkownik Jerzy Lewakowski, zastępca pułkownika Zieleniewskiego,
który przed wybuchem wojny został wyznaczony na dowódcę 33 dywizji piechoty (drugi rzut
mob.).
W związku z mobilizacją zaczęli 1 września przybywać rezerwiści, których część miała
przydział do oddziałów pomiarowych WIG. Zmobilizowanych zakwaterowano w szkole
podstawowej przy ulicy Raszyńskiej. WIG powinien był zorganizować pięć oddziałów
pomiarowych geograficznych, z których każdy miał być przydzielony do jednej z armii. Te
oddziały oprócz wykonywanych prac pomiarowych: triangulacyjno – topograficzno kartograficznych, miały zaopatrywać poszczególne armie w mapy. Każdy z nich miał otrzymać
do dyspozycji kilka samochodów ciężarowych oraz jeden terenowy. Niestety, tylko jeden
oddział, pod dowództwem podpułkownika Mieczysława Szumańskiego, zdołał wyjechać 5
września do swojej armii.
Błyskawiczny przebieg wojny spowodował, że już po trzech, czterech dniach walki
większość oddziałów wycofała się poza początkowo przewidziane rejony działania. Potrzebne
były nowe mapy. W tym jednak czasie ewakuowano również większość okręgowych i
rejonowych składnic map. Miejsca postoju ewakuowanych składnic znane były tylko nielicznej
grupie oficerów, co stało się jednym z powodów braku dostatecznej ilości map w wojskach
walczących.
WIG raz tylko — w 1928 roku — brał udział w manewrach i nie wykazując sam żadnej
inicjatywy, nie otrzymał też żadnego zadania od kierownictwa. Od tej pory w żadnych
ćwiczeniach nie uczestniczył. Z tego powodu dowódcy i oficerowie sztabu różnych szczebli nie
stykali się ze służbą geograficzną na manewrach, zapomnieli w nawale pracy, że WIG może i
powinien dostarczyć im potrzebne mapy. Tym bardziej, że mając samochody ciężarowe, mógł
to uczynić na żądanie armii i każdej większej jednostki. Ta nieznajomość zadań WIG
spowodowała, że brak map w oddziałach stał się jeszcze większy.
Wobec niekorzystnej sytuacji na froncie rozpoczęto ewakuację WIG do Lwowa.
Rozłożono ją na kilka rzutów. W nocy z 4 na 5 września obudzono mnie i zawiadomiono, że na
Dworcu Wschodnim stoi pociąg ewakuacyjny i należy z rodzinami opuścić Warszawę.
Większość wojskowych WIG uczyniła to już tej nocy. Wszyscy oficerowie i podoficerowie,
którzy nie wyjechali, otrzymali rozkaz, żeby być stale, dzień i noc, w WIG do dyspozycji
dowództwa. Żonę wraz z dziećmi wysłałem więc do teściowej do Milanówka, umówiwszy się
przedtem z nimi, że będą tam mieszkać do mego powrotu z wojny.
Piątego września przystąpiono do ładowania map, instrumentów i sprzętu do pociągu
towarowego, którym miała również jechać część oficerów, pracowników i zmobilizowanych
żołnierzy. W ładowaniu brali udział wszyscy wojskowi i cywilni pracownicy WIG. Jednocześnie
niszczono dokumenty pozostawione przez oficerów, którzy wyjeżdżali. W czasie
przygotowywania tych materiałów do spalenia w kasie pancernej kapitana Patka, kierownika
Referatu Personalnego, znaleziono szereg kopert z odznaczeniami dla oficerów; w jednej z
nich był przeznaczony dla mnie Srebrny Krzyż Zasługi wraz z legitymacją. Gdyby nie ten
przypadek, nigdy bym się nie dowiedział o otrzymanym odznaczeniu.
Szóstego rano otrzymałem rozkaz zastąpienia na pewien czas majora Skrzywana,
kierującego załadowaniem sprzętu do wagonów. Po przybyciu na stację zobaczyłem, że jest
zupełnie pusta. Nie było tam ani jednego wagonu, ani jednego kolejarza, stał tylko nasz
pociąg towarowy, do którego zaczęto ładować już mało wartościowy sprzęt, opóźniając w ten
sposób odjazd. Zrobiło to na mnie przygnębiające wrażenie. Wstrzymaliśmy załadunek i
udaliśmy się z majorem Skrzywanem do zawiadowcy stacji, któremu poleciliśmy, aby jak
najszybciej wysłał pociąg za Wisłę, ponieważ w każdej chwili most może być zbombardowany.
Zawiadowca odpowiedział nam, że most już jest uszkodzony i nie wiadomo, kiedy da się go
naprawić. Wobec tego odszukaliśmy podpułkownika Lewakowskiego i zameldowaliśmy, że
ładowanie jest zakończone, ale pociąg nie może w tej chwili odjechać.
Jak mnie później we Lwowie informowano, pociąg ten wieczorem pod dowództwem
kapitana Buchalczyka został wysłany W kierunku Badom—Dęblin, lecz z powodu wysadzenia
mostu pod Radomiem powrócił do Warszawy, skąd skierowano go na Lwów. W drodze między
Łukowem i Siedlcami został zbombardowany i częściowo zniszczony. Zginął dowódca trans­
portu, kapitan Buchalczyk. Żołnierze i pracownicy opuścili pociąg, pozostawiając kilkanaście
osób do ochrony transportu, i po sformowaniu przez oficerów grup marszowych skierowali się
do Kowla lub wprost do Lwowa.
Szóstego września o godzinie osiemnastej wyjechał do Lwowa trzeci rzut,
samochodami do prac triangulacyjnych, prowadzonymi przez oficerów, pod dowództwem pod­
pułkownika Plesnera, który zabrał do swego pojazdu kapitana Blanka. W każdym
samochodzie jechały dwie osoby. Moim współpasażerem był kapitan Fischer. Do samochodu
załadowałem jeden teodolit Wilda oraz skrzynkę, do której włożyłem po kilka egzemplarzy
wszystkich druków obliczeniowych, przewidując, że sprzęt i instrumenty wysłane pociągiem
towarowym będą długo w drodze.
Po zakończeniu działań wojennych kapitan Blank powrócił do Milanówka i wkrótce
został landratem (starostą) w Grodzisku Mazowieckim, a dzieci jego wstąpiły do organizacji
Hitlerjugend i paradowały z opaskami ze swastyką na rękawie.
Kolumna w drodze rozbiła się na małe grupy. Myśmy szczęśliwie dojechali do Lwowa,
zmieniając się przy kierownicy. Po przyjeździe otrzymaliśmy kwatery w prywatnych
mieszkaniach. Zamieszkałem u bardzo sympatycznych doktorostwa. Wojskowemu Instytutowi
Geograficznemu przydzielono budynek szkolny przy ulicy Abramowicza, w którym
oczekiwaliśmy na dalsze rozkazy. W kilka dni później do Lwowa przyjechał podpułkownik
Lewakowski. W tym czasie w pobliżu naszego budynku lotnicy niemieccy rzucili bombę, która
wyrwała duży lej, lecz na szczęście nikogo nie raniła.
Ósmego września wyjechał z Warszawy ostatni rzut. Na trzech samochodach
meblowych wywieziono matryce oraz albumy map całej Polski, wydrukowanych w skali
1:25 000 i 1:100 000 oraz w skalach mniejszych.
Rodziny oficerów wraz z kilkoma wojskowymi zostały ulokowane w okolicy Równego.
Było dużo różnych projektów wykorzystania nas. Między innymi zaproponowano dowódcom
jednostek liniowych przydzielenie im oficerów, którzy przed przyjściem do WIG-u służyli w
danej broni. Dowódcy ci nie skorzystali jednak z propozycji twierdząc, że mają obsadzane
wszystkie stanowiska, a ponadto oficerowie WIG-u posiadają mały staż liniowy i są w
większości w zbyt wysokich stopniach (powyżej poruczników). Ostatecznie utworzono
kompanię oficerską, do której wcielono oficerów w stopniach od podporucznika do majora.
Dowodził nią major Bohdan Zagrajski. Wobec tego, że byłem jedynym oficerem mającym
teodolit, podpułkownik Plesner zatrzymał mnie do swojej dyspozycji.
Piętnastego rano podpułkownik Leśniak zaproponował kapitanowi Michalskiemu i mnie
przydział do geograficznej grupy pomiarowej, tworzącej się pod jego dowództwem przy
sztabie obrony Lwowa. Oprócz dowódcy w skład tej grupy początkowo mieli wchodzić dwaj
triangulatorzy i trzej topografowie. W tym czasie wszystkim jednostkom nieliniowym, nie
biorącym bezpośrednio udziału w walce, wydano rozkaz opuszczenia miasta. Między innymi
uczynić również Wojskowy Instytut Geograficzny. Wieczorem podpułkownik Plesner wezwał
kapitana Michalskiego i poinformował nas, że w nocy ewakuuje się samochodami dowództwo
WIG oraz część oficerów i że jesteśmy na liście wyjeżdżających. Jeśli wiec zechcemy,
przydział do grupy pomiarowej obrony Lwowa może zostać anulowany. Michalski chętnie
skorzystał z tej możliwości, ja zaś postanowiłem pozostać.
Losy oficerów, którzy z braku miejsc w samochodach pozostali w mieście, potoczyły się
następująco: niedawno przydzielonych do WIG z artylerii dowództwo obrony Lwowa
skierowało do pułków artylerii, pozostałych wcielono do grupy pomiarowej. W ten sposób
grupa ta została mocno rozbudowana. Utworzono w niej dwie sekcje: topograficzną i
triangulacyjną, a resztę topografów przydzielono do jednostek liniowych. Sekcji
triangulacyjnej, której zostałem dowódcą, oddano do dyspozycji duży zakład profesora
Romera do drukowania map. Sekcją topograficzną dowodził osobiście kierownik grupy,
podpułkownik Leśniak.
Problem map przedstawiał się we Lwowie tragicznie, nie miały ich ani sztaby, ani
walczące oddziały. Pierwszą więc pracą, jaką wykonała sekcja triangulacyjna, było
wydrukowanie planu miasta w skali 1:10 000 z wykazem współrzędnych w układzie lokalnym.
Następnie wydrukowano mapę okolic Lwowa w skali 1:100 000, wydaną przez zakład Romera.
Na mapę tę naniesiona była siatka kilometrowa i wykaz współrzędnych w układzie lokalnym.
Później odnaleziono cztery matryce gotowych do druku map rejonu Lwowa w skali 1:25 000.
Przywieźli je oficerowie WIG-u, lecz z powodu szybkiej dalszej ewakuacji nie zdążyli nikogo o
tym zawiadomić.
Głównym zadaniem topografów przydzielonych do jednostek było zaopatrzyć je w
mapy. 18 września wydrukowano mapy w skali 1:25 000, topografowie nanieśli na nie
dokładnie linię frontu. Okazało się przy tym, że w niektórych przypadkach oddziały polskie
znajdowały się tam, gdzie sądzono, że jest nieprzyjaciel, i odwrotnie — Niemcy byli tam,
gdzie przypuszczano, że są polskie jednostki. Dopiero teraz sztab obrony Lwowa poznał
rzeczywisty przebieg linii frontu. Chcę tu podkreślić wielką ofiarność pracowników zakładu
Romera, którzy dzień i noc drukowali mapy, a gdy zabrakło prądu elektrycznego, czynili to
ręcznie na maszynach płaskich.
Jedną z ciekawszych prac sekcji triangulacyjnej było wyznaczanie współrzędnych
stanowisk niemieckiej artylerii ciężkiej, która ustawiona bardzo blisko linii frontu wyrządzała
swoim ogniem duże straty w ludziach i sprzęcie. Stanowiska jej wyznaczono w następujący
sposób: na czterech punktach triangulacyjnych (trzy kościoły i kopiec Unii Lubelskiej) ustawi­
liśmy teodolity Wild 1 (przy czym na kościołach ustawienie to było ekscentryczne). Jeden
teodolit mieliśmy własny, a trzy pożyczyliśmy z Politechniki Lwowskiej. Kierunki na punkty
triangulacyjne zostały pomierzone przy świetle dziennym, nocą zaś zaobserwowano kierunki
na błysk ognia dział. Po zredukowaniu kierunków pomierzonych na wieżach kościelnych na
centryczne wyznaczono wcięciem wprzód dokładnie stanowiska dział. Odpowiednie
współrzędne przekazano natychmiast dowódcy dywizjonu artylerii ciężkiej. O świcie dywizjon
ten otworzył silny ogień, wyrządzając nieprzyjacielowi duże straty w ludziach i sprzęcie.
Obserwatorzy artyleryjscy opowiadali, jak Niemcy, zaskoczeni ogniem naszych dział, w
popłochu przesuwali stanowiska swej artylerii daleko do tyłu. Od tego czasu ostrzeliwała ona
stale kopiec Unii Lubelskiej, ale nasze straty w ludziach zmniejszyły się znacznie.
Dwudziestego pierwszego września zameldował się u mnie podporucznik rezerwy,
kierownik miejscowej składnicy mob. Pojechałem z nim do fortu, gdzie w magazynie były
ułożone w skrzyniach, po pięć tysięcy, mapy całego okręgu lwowskiego w skalach 1:25 000,
1:100 000 i mniejszych. O tym, jak ludzie stracili głowę, świadczy fakt, że i szef WIG, i oficer
mob., i szefowie wydziałów, a także oficerowie dowództwa Okręgu Korpusu zapomnieli, że we
Lwowie była taka składnica. Gdy zapytałem podporucznika, dlaczego tak późno się zgłosił,
zameldował, że dopiero na kilka dni przed wojną przejął składnicę od oficera zawodowego,
który pojechał na front, i czekał na kogoś, kto zgłosiłby się po mapy. Tyle pracy włożyliśmy,
żeby wykonać te mapy, których brak tak dotkliwie dawał się odczuć na froncie i w sztabie
obrony miasta, a tymczasem one leżały sobie spokojnie w składnicy, czekając na odbiorców.
W nocy z 16 na 17 września dowództwo WIG wraz z częścią oficerów wyjechało
samochodami ze Lwowa na Węgry, biorąc ze sobą trzy wozy meblowe, zawierające matryce i
albumy wydanych map w skali 1:25 000, 1:100 000 i innych. Węgrzy wszystkich oficerów WIG
skierowali do obozu w miejscowości Eger, natomiast wozy wraz z obsługą zatrzymali na
granicy. Po dwóch dniach nasz oficer opiekujący się tymi wozami otrzymał polecenie
poprowadzenia ich do Budapesztu i zameldowania się w Polskiej Ambasadzie. Stamtąd
skierowano go do Węgierskiego Wojskowego Instytutu Geograficznego. Komisyjne
przejmowanie materiałów trwało kilka dni, po czym oficer dostał odpowiednie pokwitowanie i
został skierowany do obozu dla internowanych żołnierzy Wojska Polskiego.
Podpułkownik Lewakowski przed opuszczeniem Warszawy wyznaczył kapitana
Bronisława Słupeczańskiego na komendanta gmachu WIG. Zamieszkali tam pozostający w
Warszawie oficerowie i pracownicy instytutu. Zadaniem ich była głównie ochrona gmachu i
zaopatrywanie walczących oddziałów w mapy. Kapitan Słupeczański jednocześnie brał z
bronią w ręku udział w obronie Warszawy.
* * *