NA CO CI BYŁO?
Transkrypt
NA CO CI BYŁO?
NA CO CI BYŁO? Lesław Czapliński „Na co ci było?” “ Zwodzić mnie biedną”, z takim pytaniem zwraca się Halka do Jontka. Podobne można by postawić reżyserowi Cezaremu Tomaszewskiemu w związku z jego inscenizacją wileńskiej, pierwotnej wersji „Halki” Stanisława Moniuszki, wystawionej w ramach „Opera rara”. Omawiany spektakl Opera rara rozpoczyna się od apelu widm, ale nie tych Moniuszkowskich według Mickiewiczowych „Dziadów”, lecz z udziałem śpiewaczki Marii Fołtyn, wyciągającej z grobu swego ulubionego kompozytora Stanisława Moniuszkę , by objawić go światu. Nuci przy tym dumkę Jontka „Szumią jodły”, bo jej publiczność nie usłyszy tego wieczora, skoro będziemy obcować z pierwotną, wileńską wersją opery Moniuszki. Potem rozlegnie się jej nagranie arii Toski „Żyłam sztuką, żyłam miłością”. Można się było zatem spodziewać, że będzie to przegląd martwych operowych sztamp jako teatralnych upiorów, zwłaszcza że na koniec I aktu podniesie się zasłona w głębi sceny i ukażą się nagrobki nieśmiertelnych operowych heroin: obok Halki , Gildy, Violetty, Manon Lescaut, Lulu, Butterfly i wspomnianej Toski, które, niczym świadkowie z zaświatów, pozostaną już do końca przedstawienia . Z kolei przez cały czas trwania drugiego aktu, rozgrywającego się jakby w barze pod ogromnymi wargami lub waginą, w zależności od tego, co się komu kojarzy, pojawia się ona za jego ladą w tle, w tradycyjnym, góralskim kostiumie Halki, będąc niemym i bezsilnym obserwatorem tego, jak z jej ulubioną operą, wielokrotnie przez nią wystawianą w różnych świata stronach, poczyna sobie reżyser ? Można się też zastanawiać, czy z faktu, że w roli Moniuszki obsadził on Sebastiana Szumskiego , wykonującego potem partię Janusza, wynosić należy, że traktuje tę operę jako projekcję wyrzutu sumienia jej autora po uwiedzeniu jakiejś białoruskiej dziewczyny, co pruderyjni biografowie skrzętnie ukrywają? Przydługa przedakcja sprawia, że gdy powoli schodzą się orkiestrowi muzycy i rozpoczyna się właściwa opera, widz jest już nieco przynudzony i jego zainteresowanie zdołało się ulotnić. Ludwik Prochazka, praski recenzent po czeskiej premierze „Halki” pod dyrekcją Fryderyka Smetany, niepomny przypadków Łucji Donizettiego czy Elwiry Belliniego, stwierdzał: „Wydaje się nam rzeczą ryzykowną osobę obłąkaną, a taką Halka okazuje się niedługo po rozpoczęciu akcji, robić bohaterką opery. Wątek dramatyczny ustępuje z konieczności wątkowi patologicznemu”. Autor omawianej inscenizacji zdaje się podążać tym właśnie tropem. W ten sposób powstało „Męczeństwo i śmierć góralki Halki, wystawione przez śpiewaków przytułku w Skolimowie przez pana Cezarego Tomaszewskiego”. Od początku Halka wydaje z siebie różne odgłosy i przybiera odbiegające od normy zachowania, potwierdzając chorobliwy stan swego umysłu (salto przez głowę w trakcie pieśni „Jak mój wianuszek zwiądł potargany”). Pod koniec aktu zostaje wypędzona z dworu Cześnika (poprzednika Stolnika z wersji warszawskiej), ale przedtem rozebrana, oblana jakąś cieczą i obsypana pierzem (jak postępowano w przeszłości z artystami, których sztuka nie zyskała uznania publiczności), co prowadzi do jej psychicznej metamorfozy, kiedy w następnym akcie utożsami się z ptakiem. W inscenizacji Cezarego Tomaszewskiego anihilacji uległy postacie, sytuacje, a także akcja w potocznym rozumieniu. Wszystkie one uległy daleko idącej dekonstrukcji. W rezultacie brak i żywszych wzruszeń, mimo że jest to melodramat. Zastąpiły je gagi i pomysły reżyserskie. Mniej lub bardziej trafione, lub całkowite niewypały. Nadmiar zadań aktorskich (Jontek z transporterem dla małych zwierząt w ręce czołgający się pod fortepianem) graniczy z chaosem, a ten, wiadomo, szybko się opatruje i staje się nużący. Finałowe topienie Halki przez Jontka, zanurzającego jej głowę w wanience do kąpieli niemowląt należy zaliczyć do szczęśliwszych, mimo że ulatnia się jego genderowy ante litteram wizerunek, stworzony przez Wolskiego (librecistę) i Moniuszkę, a więc postaci współczującej, a zastępuje bardziej zgodny dziewiętnastowiecznymi realiami stanowymi, skoro swój odwet kieruje przeciwko dziewce, która go zdradziła, a nie jej szlacheckiemu uwodzicielowi. Nie budziło też mojego sprzeciwu, kiedy Zofia, szlachecka narzeczona Janusza, po swoim udziale w ansamblu zajmuje się przed toaletką przygotowaniem weselnego makijażu. Nawet roztańczony Marszałek (poprzednik Dziemby) , w pierwszym akcie dodatkowo bawiący się w dyrygenta i w lustrzany sposób naśladujący tego rzeczywistego, Jana Tomasza Adamusa, tym razem występującego w długiej, szpakowatej peruce . Inne pozostają w nienajlepszym guście, jak pokraczna balerina w czarnej klasycznej paczce nałożonej na body, czy zdejmowanie butów przez weselnych gości , potem tworzących taneczny wąż, a w następnym akcie na powrót je zakładający (czy są to wiejskie obyczaje weselne – nigdy nie byłem na takiej uroczystości i wiedzę na ten temat czerpię jedynie z filmu Smarzowskiego). Gorzej z krzykami, wydawanymi przez postacie: przerażenia ze strony Zofii, nieskoordynowane Halki, które zakłócają przebieg muzyki. O ile tego rodzaju efekty uchodzą w teatrze dramatycznym, to w operowym zupełnie się nie sprawdzają, ponieważ muzyka, w zestawieniu ze swoją doskonałością natychmiast obnaża miałkość towarzyszącej jej wizji scenicznej. O tym, jak może ona zabrzmieć, kiedy nie zakłóca ją od natrętne ogrywanie, można się było przekonać w wolnym ustępie duetu Halki i Janusza „Znowu nam szczęście i raj”. Spośród śpiewaków duże wrażenie wywarła Natalia Kawałek – Plewniak. Ciemny, mocny sopran w pełni ją predestynuje do wykonawstwa tej partii. Radziłbym jedynie skupić się nad dopracowaniem większej precyzji w realizacji tekstu muzycznego. Ma pełne zadatki na stanie się wybitną odtwórczynią tej postaci. Z jak najlepszej strony dała się poznać Małgorzata Rodek jako Zofia, która w tej wersji ma o wiele więcej do zaśpiewania i to z koloraturami. Jakub Pawlik dysponuje zbyt lekkim tenorem jak na partię Jontka, zwłaszcza że w tej wersji była ona przeznaczona na głos barytonowy, zaprzyjaźnionego z kompozytorem i osiadłego w Wilnie włoskiego śpiewaka Józefa Napoleona Bonoldiego. Wileńska wersja „Halki” jest nie tylko krótsza, ale częściowo różni się od ostatecznej redakcji warszawskiej. Na dodatek sięgnięto do instrumentów historycznych, ale dekoncentracja uwagi ze względu na inscenizację sprawiła, że trudno było się na nich skupić. W związku z tym powziąłem nawet podejrzenie, że może Cezary Tomaszewski podjął się reżyserii z nienawiści do opery w szczególności, a muzyki w ogólności, gdyby nie fakt, że wprowadził na scenę siebie samego sprzed kilkudziesięciu lat jako Czarka operomaniaka – w tej roli wystąpił syn prowadzącego orkiestrę – Filip Adamus, który nadto wykazał się najlepszym opanowaniem dykcji spośród wszystkich wykonawców. A zatem możemy pokładać nadzieję dorastającym pokoleniu artystów! w nowym,