Więc pan jest po raz pierwszy wewnątrz rakiety?

Transkrypt

Więc pan jest po raz pierwszy wewnątrz rakiety?
l
Więc pan jest po raz pierwszy wewnątrz
rakiety? — zapytał pilot rozpierając się leniwie w swym
ruchomym fotelu i splatając nonszalanckim ruchem ręce
na karku, co bynajmniej nie uspokoiło pasażera.
— Tak — odpowiedział Martin Gibson, nie odrywając
oczu od chronometru, odmierzającego sekundy.
— Tak sądziłem. Nigdy nie oddał pan dobrze tego momentu w swoich opowiadaniach: te wszystkie nonsensy
o omdleniach pod wpływem przyspieszenia. Dlaczego
ludzie piszą takie rzeczy? To nie jest dobre dla sprawą
— Bardzo mi przykro — odpowiedział Gibson. —•
Przypuszczam jednak, że ma pan na myśli moje wcześniejsze opowiadania. Kiedy je pisałem, podróże międzyplanetarne jeszcze się nie rozpoczęły i musiałem fantazjować.
— Być może — powiedział niechętnie pilot, który nie
zwracał najmniejszej uwagi na instrumenty, mimo że
start miał nastąpić za dwie minuty.
— Bawi mnie, że start, tak często przez pana opisywany, będzie pan za chwilę przeżywać.
Określenie — pomyślał Gibson — nie należało do tych,
których by on sam użył, lecz rozumiał punkt widzenia
tamtego. Dziesiątki jego bohaterów wpatrywało się zahipnotyzowanym wzrokiem w bezlitosne wskazówki
chronometru, oczekując na wyrzucenie ich rakiety
w przestrzeń. A teraz — jak zawsze, gdy czeka się
dostatecznie długo — rzeczywistość dogoniła fantazję.
Od opisywanej chwili dzieli jego samego zaledwie dziewięćdziesiąt sekund. Tak, to mogło bawić, był to piękny
przykład dziejowej sprawiedliwości.
Pilot rzucił na niego okiem, odgadł jego uczucia
i uśmiechnął się pogodnie.
— Niech się pan nie da nastraszyć swym Własnym
opowiadaniom. Przecież kiedyś wystartowałem stojąc,
tak dla zakładu, choć przyznaję, nie było to zbyt mądre.
— Nie boję się — odpowiedział z niepotrzebnym naciskiem Gibson.
— Hm — chrząknął pilot, raczył przy tym rzucić
okiem na zegar. Wskazówka sekundowa miała do wykonania jeszcze jeden obrót. — Poza tym ja bym się tak
nie trzymał fotelu. To tylko stop berylomanganowy, może go pan zgiąć.
Zawstydzony Gibson rozluźnił mięśnie. Wiedział, że
musi się opanować, lecz świadomość miała niewiele
wspólnego z rzeczywistością.
— Oczywiście — powiedział pilot, nadal swobodnie,
lecz jak zauważył Gibson, śledził teraz z uwagą tablicę
z instrumentami — byłoby to bardzo niewygodne, gdyby
trwało dłużej niż kilka minut. O, zaczynają działać pompy paliw. Niech pan się nie niepokoi, jeśli zaczną się
dziać dziwy z pionem, niech pan pozwoli fotelowi przesuwać się tak, jak mu się podoba. Jeśli to pomoże, to
niech pan zamknie oczy. (Słyszy pan? Teraz zaczynają
działać rakiety zapłonowe.) Potrzebujemy około dwudziestu sekund do nabrania pełnej mocy — to naprawdę
nic wielkiego. poza hałasem. Musi się pan z tym po
prostu pogodzić.
Lecz Martin Gibson nie zdążył się pogodzić. Utracił
bowiem świadomość już przy przyspieszeniu nie pr^ekraczającym przyspieszenia windy ekspresowej.
6
Ocknął się po paru minutach o tysiąc kilometrów dalej, wstydząc się samego siebie. Słoneczny promień świecił mu prosto w twarz; zdał sobie sprawę, że osłona zabezpieczająca została już odsunięta. Światło nie było
tak nieznośnie ostre, jak można było się spodziewać;
dostrzegł, że tylko część pełnego natężenia przedzierała
się przez mocno przyciemnione szkło.
Spojrzał na pilota, zgarbionego nad tablicą rozdzielczą
i pilnie zapisującego w dzienniku pokładowym. Było
bardzo cicho, lecz od czasu do czasu odzywały się dziwne, stłumione odgłosy — jakby miniaturowe wybuchy — które Gibson uznał za niepokojące. Chrząknął
lekko, aby dać znać o powrocie do przytomności i zapytał pilota, co to jest.
— Termiczne kurczenie się silników — odpowiedział
krótko pilot. — Pracowały przy około pięciu tysiącach
stopni, a teraz bardzo szybko stygną. Jak się pan czuje,
dobrze?
— Świetnie — rzekł Gibson, nie mijając się z prawdą. — Czy mogę wstać?
Psychicznie powracał teraz do stanu równowagi.
Była to bardzo niestała pozycja, aczkolwiek nie zdawał
sobie z tego sprawy.
— Jeśli pan chce — powiedział powątpiewając pilot.
Niech pan jednak będzie ostrożny... i proszę się trzymać
czegoś solidnego.
Gibson promieniował radością. Nadeszła chwila, na
którą czekał przez całe życie. Był w przestrzeni kosmicznej. Niedobrze się stało, że nie widział startu, lecz podczas pisania jakoś tę część wygładzi.
Z odległości tysiąca kilometrów Ziemia była nadal
bardzo wielka... i to go trochę rozczarowało. Co wcale
nie było dziwne, widział bowiem tyle setek fotografii
i filmów wykonanych z rakiet, że nie mógł mieć niespodzianki; wiedział dokładnie, czego można oczekiwać. Tak
jak na fotografiach glob powoli okrążały taśmy chmur.
W centrum dysku, gdzie wyraźnie występowała granica
między lądem a morzem, było dobrze widać wiele drobnych szczegółów, a w kierunku horyzontu wszystko ginęło w gęstniejącej mgle. Nawet w stożku dobrej widzialności, pionowo pod nim, większość szczegółów była
nierozpoznawalna, a więc bez znaczenia. Niewątpliwie
meteorolog wpadłby w zachwyt na widok ruchomej
mapy pogody rozłożonej poniżej, lecz większość meteorologów i tak przebywała w górze, na stacjach kosmicznych, skąd mieli jeszcze lepszy widok. Gibson wkrótce
zmęczył się wyszukiwaniem miast i innych dzieł ludzkich. Uprzytomnił sobie, że wszystkie tysiąclecia cywilizacji ludzkiej nie spowodowały zauważalnej zmiany
w panoramie tam, w dole.
Z kolei Gibson spojrzał na gwiazdy i rozczarował się
po raz drugi. Były ich setki, lecz wyglądały blado i nędznie, jakieś duchy tych oślepiających miriad, które spodziewał się znaleźć. Zawiniło tu ciemne szkło okna, które
przygasiło Słońce i obdarło gwiazdy z ich blasku.
Gibson był już zmęczony. Tylko jedna rzecz odpowia- .
dała jego oczekiwaniom. Uczucie unoszenia się w powietrzu, możność przerzucania od ściany do ściany po
dotknięciu palcem, były tak przyjemne, jak się tego
spodziewał — choć pomieszczenie było zbyt zatłoczone,
aby można było dokonywać bardziej ambitnych eksperymentów. Nieważkość była zachwycająca, bajkowa, co
prawda dopiero obecnie, gdy istniały już leki na unieruchomienie organów równowagi i choroba kosmiczna
należała do przeszłości. Był z tego bardzo zadowolony.
Jakże cierpieli jego bohaterowie. (Bohaterki też, lecz
o tym nigdy sią nie wspominało.) Przypomniał sobie
pierwszy lot Robina Blake'a w początkowej wersji Pyłu
Marsa. Gdy pisał tę książkę, był pod silnym wpływem
D. H. Lawrence'a. Byłoby rzeczą ciekawą układanie
listy autorów, którzy nie wywierali wpływu na niego.
Nie ulega wątpliwości, że Lawrence był wspaniały
w opisach przeżyć fizycznych i właściwie Gibson postanowił umyślnie pokonać go w jego własnej dziedzinie.
Poświęcił cały rozdział chorobie kosmicznej — opisywał
każdy symptom, poczynając od słabych znaków ostrzegawczych (mogły być czasem usunięte wysiłkiem woli),
podnoszących się z głębi fal, których nawet największy
optymista nie mógł już ignorować, poprzez stadia wulkanicznych kataklizmów, aż do końcowego litościwego
wyczerpania.
Rozdział był majstersztykiem mocnego realizmu. Na
nieszczęście jego wydawcy, ze względu na ckliwy charakter Klubu „Książki co Miesiąc", uparli się, by go
usunąć. Włożył mnóstwo pracy w ten rozdział; gdy go
pisał, naprawdę przeżywał te sensacje. Nawet teraz...
— To bardzo zagadkowe — powiedział w zamyśleniu
lekarz, gdy spokojnego już pisarza przepchnięto przez
śluzę wejściową. — Badania lekarskie przeszedł dobrze
i na pewno otrzymał odpowiednie zastrzyki przed opuszczeniem Ziemi. Musi być psychozomatyczny.
— Niewiele mnie wzrusza, co to jest — powiedział
gorzko pilot, gdy podążał za orszakiem do serca Stacji
Kosmicznej 1. — Chciałbym tylko wiedzieć, kto wyczyści moją maszynę?
Nikt nie miał ochoty odpowiedzieć na to bolesne pytanie, a najmniej Martin Gibson, który tylko niejasno
, zdawał sobie sprawę z białych ścian przesuwających się
w jego polu widzenia. Zwolna powstało uczucie rosnącego ciążenia i ciepły, pieszczotliwy żar zaczął obejmo1
D. H. L a w r e n c e — pisarz i dramaturg angielski (1885—
1930). (Przyp. tłum.)
wać jego członki. Niebawem zdał sobie w pełni sprawę
z otoczenia. Był w sali szpitalnej i bateria podczerwonych lamp kąpała go w przyjemnym, rozleniwiającym
cieple, które przechodziło przez ciało aż do samych
kości.
— No i jak? — zapytał lekarz.
Gibson uśmiechnął się słabo.
— Bardzo mi przykro z tego powodu. Czy to znów mi
się przydarzy?
— Nie wiem, jak to się zdarzyło za pierwszym razem.
To rzecz niezwykła; środki, które obecnie posiadamy, są
uważane za niezawodne.
— Myślę, że to moja własna wina — powiedział przepraszająco Gibson. — Widzi pan, mam bardzo silną wyobraźnię i zacząłem myśleć o symptomach choroby kosmicznej, oezywiście w sposób zupełnie obiektywny. Lecz
zanim wiedziałem, co się stało...
— Dość tego! — rozkazał ostro doktor. — Albo wyślemy pana prosto na Ziemię. Nie można robić takich
rzeczy, wybierając się na Marsa. Niewiele by z pana
pozostało po trzech miesiącach.
Dreszcz przeszedł przez umęczone ciało Gibsona. Lecz
wracał szybko do siebie i zmora ostatniej godziny znikła
w przeszłości.
— Będę okey — powiedział. — Pozwólcie mi wyjść
z tego pieca, zanim się ugotuję.
Trochę niepewnie stanął na nogach. Wydawało się
dziwne, że tu, w przestrzeni kosmicznej, miał znów normalną wagę. Przypomniał sobie, że Stacja l obracała
się wokół osi i pomieszczenia mieszkalne były zbudowane wokół ścian zewnętrznych, tak że siła odśrodkowa
mogła sprawiać wrażenie ciążenia.
Wielka przygoda — myślał żałośnie — nie zaczęła się
zbyt dobrze. Postanowił jednak, że nie zostanie w niełasce odesłany do domu. Nie była to jedynie sprawa jego
godności osobistej: wpływ takiego wypadku na publiczność będzie godny pożałowania, a jego reputacja jako
pisarza — też. Drgnął, gdy wyobraził sobie tytuły:
„GIBSON ZDJĘTY ZE STATKU. CHOROBA KOSMICZNA
ZMUSZA DO POWROTU PISARZA-ASTRONAUTĘ". Nawet
stateczne tygodniki literackie podstawiłyby mu nogę,
a taki „Times"... nie, to straszne.
— Na szczęście — powiedział lekarz — mamy dwanaście godzin do startu. Wezmę pana na oddział bezgrawitacyjny i zobaczę, jak pan tam sobie da radę, nim
wydam panu zaświadczenie.
Gibson również był zdania, że ta dobry pomysł.
Zawsze uważał się za dość zdrowego i jak dotychczas
nigdy sobie poważnie nie wyobrażał, że ta podróż może
być nie tylko niewygodna, ale nawet niebezpieczna.
Można się śmiać z choroby kosmicznej dopóty, dopóki
jej się samemu nie doświadczy. Potem wygląda tu zupełnie inaczej.
Stacja Wewnętrzna — zwykle nazywana „Stacją
Kosmiczną l" — znajdowała się niewiele ponad dwa
tysiące kilometrów od Ziemi, opisując krąg wokół planety co dwie godziny. Był to pierwszy kamień milowy
Człowieka na drodze do gwiazd. Ze względów technicznych nie była już nieodzowna dla lotów kosmicznych,
jej obecność miała dziś jedynie wielki wpływ na ekonomikę podróży międzyplanetarnych. Stąd rozchodziły
się drogi na Księżyc i planety; niezgrabne rakiety atomowe unosiły się przy tej placówce Ziemi, podczas gdy
w ich ładowniach składano towary z ojczystego świata.
Stację ze znajdującą się w dole planetą łączyły rakiety-promy o napędzie chemicznym, ponieważ w myśl prawa
napęd atomowy nie mógł być stosowany w odległości
do tysiąca kilometrów od powierzchni Ziemi. Nawet ta
strefa bezpieczeństwa była uważana przez wielu za niewystarczającą, ponieważ atomowy strumień napędu ją-
10
11
drowego mógł przebyć tą odległość w czasie krótszym
od minuty.
Stacja Kosmiczna l z biegiem lat dzięki rozbudowie
urosła tak dalece, że nawet twórcy nigdy by jej nie
poznali. Wokół centralnego, kulistego ośrodka wyrosły
obserwatoria, laboratoria łączności z fantastycznymi
systemami anten i labirynt urządzeń naukowych, które
mógłby zidentyfikować tylko specjalista. Jednakże
mimo tych wszystkich dodatków głównym zadaniem
sztucznego księżyca było nadal zaopatrywanie w paliwo
małych statków, przy pomocy których człowiek rzucał
wyzwanie olbrzymiej pustce Układu Słonecznego.
— Czy naprawdę pan się teraz dobrze czuje? — zapytał doktor, gdy Gibson przeprowadzał próby ze swymi nogami.
— Myślę, że tak — odpowiedział, niezupełnie zdecydowanie.
— Chodźmy więc do izby przyjęć, gdzie dostaniemy
coś do picia... coś gorącego — dodał, aby uniknąć nieporozumienia. — Może pan tam usiąść i poczytać przez pół
godzinki gazetę, zanim zdecydujemy, co z panem robić.
Gibsonowi wydawało się, że nonsens następował po
nonsensie. Znajdował się w odległości dwóch tysięcy
kilometrów od Ziemi, w otoczeniu gwiazd, i oto musiał
siedzieć popijając herbatę — zwyczajną herbatę! —
w czymś, co mogłoby być zwyczajną poczekalnią dentysty. Nie było okien, prawdopodobnie dlatego, że widok
szybko obracającego się nieba mógłby zepsuć dobrą robotę zespołu lekarskiego. Jedynym sposobem zabicia
czasu było grzebanie w stosie już znanych czasopism
(były niewygodne do przeglądania, ponieważ drukowano
je na bibułce papierosowej). Na szczęście znalazł bardzo
stary egzemplarz „Argosy", zawierający jego tak dawno
napisane opowiadanie, że całkowicie zapomniał zakończenia, i ta lektura zajęła go aż do powrotu doktora.
12
— Tętno pana wydaje się normalne — powiedział
lekarz z uśmiechem. — Zaprowadzimy pana do komory
bezgrawitacyjnej. Proszę iść za mną i nie dziwić się
niczemu, co nastąpi.
Po tej tajemniczej uwadze wprowadził Gibsona do
szerokiego, jasno oświetlonego korytarza, który jak
gdyby zakrzywiał się ku górze w obu kierunkach od
\ <$ miejsca, w którym stali. Gibson nie miał czasu zająć się
tym zjawiskiem, ponieważ doktor odsunął boczne drzwi
i ruszył po metalowych schodach. Gibson automatycznie
postąpił za nim kilka kroków i dopiero wówczas zdał
sobie sprawę z tego, co znajdowało się przed nim. Zatrzymał się z mimowolnym okrzykiem zdumienia.
Bezpośrednio pod stopami nachylenie klatki schodowej wynosiło coś około czterdziestu pięciu stopni, lecz
dalej szybko wzrastało, aż w odległości jakichś dziesięciu metrów stopnie wznosiły się już pionowo. Potem —
i to był widok, który mógł wyprowadzić z równowagi
każdego, kto zetknął się z tym po raz pierwszy — wzrost
nachylenia następował nieustannie, aż stopnie zaczynały
zwisać i ginęły z oczu ponad i za nim.
Usłyszawszy jego okrzyk, doktor obejrzał się i zaśmiał
uspokajająco.
— Nie zawsze należy wierzyć wlasnym oczom — powiedział. — Niech pan idzie naprzód i przekona się,
jakie to łatwe.
Gibson ruszył i wtedy zdał sobie sprawę, że zachodzą
dwa szczególne zjawiska. Po pierwsze stopniowo stawał
się lżejszy; po drugie, mimo że nachylenie klatki schodowej ^wzrastało, pochyłość u jego stóp wynosiła stale
czterdzieści pięć stopni. W istocie, pion odchylał się powoli, w miarę posuwania się naprzód, tak że mimo
wzrastającego zakrzywienia nie zmieniało się nachylenie schodów.
'.'J
13
Gibson nie potrzebował wiele -czasu, by wyjaśnić to
zjawisko. Całe pozorne ciążenie było wynikiem siły
odśrodkowej, powstającej w wyniku powolnego obrotu
stacji wokół osi, a w miarę jak zbliżał się do środka, siła
ta spadała do zera. Sama klatka schodowa zwijała się
w kierunku osi wzdłuż pewnego rodzaju spirali (kiedyś
znał jej matematyczną nazwę), tak że mimo zmian pola
ciążenia nachylenie pod stopami pozostawało stale to
samo. Była to rzecz, do której ludzie żyjący na stacjach
kosmicznych muszą się szybko przyzwyczaić; prawdopodobnie, gdy powracali na Ziemię, widok normalnych
schodów był dla nich równie wstrząsający.
Na końcu schodów nie było już uczucia „góry" i „dołu". Znaleźli się w długim, cylindrycznym pomieszczeniu, w którym krzyżowały się liny; poza tym byiło ono
puste. W jednym odległym końcu przez okno obserwacyjne wpadał słup światła słonecznego. Gdy Gibson
przyglądał mu się, słup przesuwał się równomiernie po
metalowej ścianie jak światło reflektora, na chwilę
zgasł i znów zajaśniał wpadając przez inne okno. Była
to pierwsza wskazówka, którą otrzymał od zmysłów, że
stacja istotnie obraca się wokół osi. Odmierzył z grubsza
czas obliczając, ile potrzebowało go światło słoneczne,
aby powrócić na swą poprzednią pozycję. „Doba" tego
maleńkiego sztucznego świata trwała mniej niż dziewięć
sekund; wystarczało to do stworzenia uczucia normalnego ciążenia przy jego zewnętrznych ścianach.
Gibson czuł się jak pająk w sieci, gdy posuwał się za
doktorem przy pomocy rąk wzdłuż lin komunikacyjnych, podciągając się bez wysiłku aż do posterunku
obserwacyjnego. Znaleźli się, jak spostrzegł, na końcu
czegoś, co jak komin wybiegało z osi stacji, tak że znajdowali się ponad jej urządzeniami i aparaturą, maj^c
wyśmienity widok na gwiazdy.
14
Kabina kapitańska na pokładzie Aresa
nie była obliczona na więcej niż trzy osoby przy normalnym ciążeniu, lecz swobodnie mieściło się w niej
sześć osób, gdy statek był na „wolnej orbicie" i można
było, w zależności od upodobania, stanąć na ścianie lub
suficie. Wszyscy, z wyjątkiem jednego, skupieni w surrealistycznych pozach wokół kapitana Nordena, latali
już w przestrzeni kosmicznej i wiedzieli, co mają robić.
To jednak nie była zwykła odprawa. Inauguracyjny lot
i nowego statku kosmicznego jest zawsze wydarzeniem.
/'a Ares był pierwszym z serii i w ogóle pierwszym stat| -kiem kosmicznym zbudowanym przede wszystkim dla
l pasażerów, a nie do przewożenia towarów. Po przejściu
J wszystkich prób będzie miał załogę z trzydziestu osób
Ii będzie zabierał stu pięćdziesięciu pasażerów, dla których przygotowano nieco spartańskie wygody. W pierwszej podróży jednak proporcje były niemal odwrócone
, i obecnie sześcioosobowa załoga oczekiwała przybycia
l jedynego pasażera.
Ą — Ciągle nie bardzo rozumiem — powiedział Owen
ffJradley, oficer elektroniki — co mamy robić z tym
jegomościem, gdy'tu się zjawi. A w każdym razie ciekaw jestem, kto wpadł na ten genialny pomysł?
— Właśnie miałem o t3^m mówić — rzucił kapitan
Norden — przesuwając dłoń po głowie, gdzie jeszcze
przed"paru dniami znajdowała się jego wspaniała blond
czupryna. (Na statkach kosmicznych rzadko są zawodowi fryzjerzy i mimo że załogom nie zaszkodziłyby ich
wiedza^ każdy astronauta woli odroczyć jak najbariej ten straszny dzień.) — Wszyscy oczywiście znacie
,-. na Gibsona itjpoiła.
Ta uwafą wywołała chór odpowiedzi, z których nie
,- zystkie były pełne szacunku.
'i słci Marsa
17
^*«SVTEei
•'•;«?!?
— Moim zdaniem, jego opowiadania są wstrętne —
powiedział dr Scott. — W każdym razie ostatnie. Pyl
Marsa nie był zły, ale oczywiście jest obecnie całkowicie
przestarzały.
— Nonsens! — parsknął astrogator Mackay. — Ostatnie opowiadania są znacznie lepsze, gdyż Gibson zainłeresował się podstawami, a zrezygnował z krwi
i z grzmotów.
Ten wybuch łagodnego, małego Szkota był zupełnie
nieoczekiwany. Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć
kapitan Norden przerwał.
— Nie zebraliśmy się, by dyskutować nad literaturą,
Jeśli panom nie sprawia różnicy, odłóżmy to na później
będzie mnóstwo czasu. Istnieją jeden czy dwa punkty
które z polecenia Towarzystwa chciałbym wyjaśnić, za-l
nim przyjmiemy naszego pasażera. Pan Gibson jest barJ
dzo ważną osobą, znakomitym gościem i został zaproj
szony do odbycia tej podróży, aby mógł później o niej
napisać książkę. To nie jest żaden kawał reklamowy.
— Oczywiście, nie! — wtrącił bardzo sarkastycznie!
Bradley.
j
— Ale naturalnie Towarzystwo ma nadzieję, że
przyszli klienci nie zostaną... hm... zniechęceni tym, co
przeczytają. Niezależnie od tego my robimy historię
nasza inauguracyjna podróż powinna być właściwiś
opisana. Spróbujcie więc zachowywać się trochę jak
dżentelmeni — ciągnął kapitan. — Książka Gibsona ro|
zejdzie się prawdopodobnie w ilości pół miliona egzem
plarzy i nasza reputacja może zależeć od waszego zachowania w ciągu trzech najbliższych miesięcy. .
— To mi pachnie szantażem — powiedział Bradley.
— Niech i tak będzie — rzekł wesoło Norden. —
Oczywiście wyjaśnię Gibsonowi, że nie może oczekiwać
takiej obsługi, jaka będzie później, gdy otrzymamy, ste18
1
jtp
14
wardów, kucharzy i Bóg wie kogo. Zrozumie to i nie
będzie oczekiwał śniadania w łóżku każdego ranka.
— Czy pomoże w szorowaniu? — zapytał ktoś rzeczowo.
Zanim Norden mógł zająć się tym problemem, nagle
zabrzęczał dzwonek na tablicy łączności i zza siatki
głośnika wybiegł głos.
— Stacja l wzywa Aresa... wasz pasażer przybywa.
Norden pstryknął przełącznikiem i odpowiedział: —
Dobrze, jesteśmy gotowi. — I znów zwrócił się do załogi.
— Gdy popatrzy na nasze do skóry ostrzyżone fryzury, biedny chłopak pomyśli, że trafił na dzień promocji
w Alcatrazie. Wyjdź na spotkanie, Jimmy, i pomóż mu
przejść przez śluzę powietrzną, gdy przycumuje szalupa.
Martin Gibson jeszcze odczuwał radość po pokonaniu
pierwszej wielkiej przeszkody, jaką był lekarz Stacji
Kosmicznej 1. Utrata grawitacji przy opuszczaniu stacji
i*w drodze do Aresa w malutkiej napędzanej sprężonym
powietrzem „szalupie" nie wywarła na nim niemal wrażenia, lecz widok, jaki uderzył go po wejściu do kabin}'
kapitana Nordena, wywołał chwilowo recydywę. Nawet
przy braku grawitacji lubimy myśleć, że jakiś kierunek
to „dół" i że powierzchnia, do której są przyśrubowane
krzesła i stół, to podłoga. Niestety, większość zebranych
w kabinie zadecydowała inaczej: dwaj członkowie załogi zwisali jak stalaktyty z „sufitu", dwaj inni spoczywali pod dość dowolnymi kątami w powietrzu, tylko kapitan, według pojęć Gibsona, był na właściwym miejsca
Co gorsza, ogolone głowy tych normalnie dość przystojnych mężczyzn nadawały im nieco złowieszczy wygląd,
tak że cały obraz przypominał rodzinne zebranie duchów w zamku.
. Zapanowała chwila ciszy. Załoga przyglądała się
Gibsonowi. Wszyscy natychmiast go poznali, gdyż twarz
powieściopisarza była znana publiczności od chwili uka2
*
'
19
zania się przed prawie dwudziestu laty jego pierwszego
„best-sellera" — Grzmot o świcie.
Był to pucułowaty, mały człowieczek o wyrazistych
rysach, jeszcze po tej lepszej stronie czterdziestu pięciu
lat, a gdy mówił, głos jego był zadziwiająco głęboki
i dźwięczny.
— To — powiedział kapitan Norden, wskazując
wzrokiem — jest nasz mechanik, porucznik Hilton, to
jest dr Mackay, nasz nawigator — doktor nauk przyrodniczych, a oto prawdziwy doktor — dr Scott. Porucznik Bradley jest oficerem elektroniki, a Jimmy Spencer,
który spotkał pana przy śluzie, jest naszym praktykantem i ma zamiar zostać kapitanem, gdy dorośnie.
Gibson rozejrzał się po niewielkiej grupie z pewnym
zdziwieniem. Było ich tak niewielu: pięciu i chłopiec.
Jego twarz musiała zdradzić myśli, bo kapitan Norden
uśmiechnął się i mówił dalej:
— Niewielu nas, prawda? Lecz musi pan pamiętać,
że nasz statek jest niemal automatyczny, a poza tym nic
nigdy się w przestrzeni nie dzieje. Gdy zaczniemy nasze
regularne rejsy pasażerskie, załoga będzie trzydziestoosobowa. W tej podróży naszym obciążeniem są towary,
tak że w rzeczywistości jesteśmy szybkim frachtowcem.
Gibson przyglądał się uważnie ludziom, którzy przez
najbliższe trzy miesiące będą jego jedynymi współtowarzyszami. Jego pierwszym wrażeniem (nie dowierzał
nigdy pierwszym wrażeniom, lecz było mu trudno mi
zapobiec) było zdumienie, że wydawali się tacy zwyczajni, jeśli nie brać pod uwagę tak powierzchownych
cech, jak ich dziwaczne postawy i brak włosów. Nie
można było zgadnąć, że należą do najbardziej romantycznego zawodu, znanego światu od chwili, gdy ostatni
cowboye zamienili swe rumaki.na helikoptery.
Na znak kapitana, którego Gibson nie spostrzegł,
członkowie załogi oddalili się wyfruwając bez wysiłku
20
z zadziwiającą precyzją przez otwarte drzwi. Kapitan
Norden znów usiadł na swym fotelu i podał Gibsonowi
papierosa. Pisarz przyjął go z powątpiewaniem.
— Pan jednak pali? — zapytał. — Czy nie marnuje
się przez to tlenu?
— Wywołałbym bunt — zaśmiał się Norden — gdybym zakazał palenia przez trzy miesiące. Zresztą zużycie tlenu jest nieduże.
Kapitan Norden — pomyślał Gibson — wcale nie
pasuje do wymyślonego wzoru. Szyper kosmicznego
liniowca według najlepszej, a w każdym razie najpopularniejszej, tradycji literackiej powinien być posiwiałym, bystrookim weteranem, który spędził połowę
swego życia w eterze i może nawigować po Układzie
Słonecznym całkiem na ślepo dzięki swej fantastycznej
znajomości dróg w przestrzeni. Musi być także służbistą';
kiedy wydaje rozkazy, jego oficerowie powinni podrywać się na baczność (co nie jest łatwe bez grawitacji),
dziarsko salutować i szybko odchodzić.
Natomiast kapitan Aresa miał z pewnością poniżej
czterdziestki i mógłby być uważany za przemysłowca,
któremu się poszczęściło. Co się zaś tyczy służbistości, to
Gibson nie zauważył w ogóle śladu dyscypliny. To wrażenie, jak stwierdził później, nie było całkiem ścisłe.
Dyscyplina na pokładzie Aresa była autodyscypliną;
była to jedyna możliwa jej forma wśród ludzi tego typu.
— A więc nigdy przedtem nie był pan w przestrzeni — mówił Norden, patrząc w zamyśleniu na Gibsona.
— Niestety nie. Podejmowałem kilka prób, aby udać
się w podróż na Księżyc, ale jest to zupełnie niemożliwe
poza wyjazdami służbowymi. Szkoda, że podróże kosmiczne są tak piekielnie drogie.
Norden uśmiechnął się.
— Mamy nadzieję, że Ares zrobi coś, aby to zmienić.
Muszę powiedzieć — dodał — że panu udało się napisać
21
-i...,
dużo na te tematy, przy... hm... minimum doświadczenia.
— Owszem! — odpowiedział Gibson z grymasem,
który miał być lekkim uśmiechem. — Jest to powszechnie spotykane mniemanie, że autor musiał doświadczyć
wszystkiego, o czym pisze w swoich książkach. Gdy byłem młodszy, czytałem wszystko, co mogłem dostać
o podróżach kosmicznych, i robiłem wszystko, aby oddać
koloryt lokalny. Proszę nie zapominać, że wszystkie
moje powieści międzyplanetarne napisałem w młodszych latach; prawie wcale nie zajmowałem się tym tematem w ciągu ostatnich kilku lat. To po prostu dziwne,
że ludzie jeszcze łączą moje nazwisko z tą dziedziną.
Norden zastanawiał się, ile z tej skromności było udane. Gibson musiał doskonale wiedzieć, że jego powieści
o kosmosie uczyniły go sławnym i sprawiły, że Towarzystwo zaprosiło go na tę wyprawę. Norden uznał, że
cała sytuacja jest bardzo zabawna. Jednakże trzeba będzie poczekać; tymczasem należy wyjaśnić temu lądowemu szczurowi, jaki jest tryb życia na Aresie.
— Na pokładzie statku stosujemy się do normalnego
czasu południka Greenwich i na „noc" wszystko jest
zamykane. Nie ma wacht, jak to bywało w dawnych
czasach; automaty przejmują nasze obowiązki, gdy śpimy, a więc stała służba nie jest potrzebna. Oto jeden
z powodów, które pozwalają na utrzymanie tak małej
załogi. W tej podróży mamy mnóstwo miejsca i każdy
otrzymał własną kabinę. Pańska jest normalnym apartamentem pasażerskim; jedynym zresztą, który już został wykończony. Mam nadzieję, że będzie wygodny.
Czy pańskie bagaże są na pokładzie? Ile panu pozwolili
zabrać?
— Sto kilo. Są w śluzie wejściowej.
— Sto kilo? — Norden zdołał ukryć zdziwienie. Jegomość chyba emigruje zabierając ze sobą cały spadek
22
r
n
rodzinny. Norden odczuwał strach każdego prawdziwego astronauty przed zbędnym ciężarem i nie wątpił, że
Gibson wiózł wiele niepotrzebnych gratów. Jeśli jednak
Towarzystwo zgodziło się, a ciężar, na który Gibson
dostał pozwolenie, nie został przekroczony, nie ma
przeciwko czemu protestować...
•
. — Zawołam Jimmiego, aby zaprowadził pana do kabiny. Jest on naszym pomocnikiem w tej podróży, zarabia pracując i tak opłaca przejazd, a przy tym uczy się
trochę o lotach kosmicznych. Większość z nas zaczyna
w ten sposób, zaciągając się na przeloty na Księżyc
w czasie wakacji. Jimmy to zdolny chłopak, właśnie
otrzymał stopień magistra.
Gibson poczuł się dumny, że jego boyem będzie
absolwent wyższej uczelni. Poszedł za Jimmim — który
wydawał się nieco onieśmielony jego obecnością — do
kabin pasażerskich.
Apartament był mały, lecz ślicznie zaprojektowany
i z doskonałym smakiem urządzony. Pomysłowe oświetlenie i lustrzane ściany sprawiały, że wydawał się
znacznie większy, niż był w rzeczywistości, a osadzone
na osi łóżko mogło być w „dzień" odwrócone i służyć za
stół. Było bardzo niewiele oznak braku grawitacji; zrobiono wszystko, aby podróżny czuł się jak w domu.
Przez następną godzinę Gibson układał swoje rzeczy
i zapoznawał się z mechanizmami i urządzeniami pokoju. Sprzętem, który mu się najbardziej podobał, było
lustro do golenia, które po naciśnięciu guzika stawało
się okienkiem patrzącym w gwiazdy. Zastanawiał się,
jak było skonstruowane.
Gdy w końcu wszystko porozkładał na właściwych
miejscach, nie miał nic więcej do roboty. Położył się na
łóżku i zapiął elastyczne pasy wokół piersi i ud. Złudzenie ciężkości nie było zbyt przekonywające, ale było to
lepsze niż nic i dawało pewne poczucie pionu.
23
Leżąc spokojnie w jasnym, małym pokoiku, który
miał być jego światem przez sto dni, mógł zapomnieć
o rozczarowaniach i drobnych przykrościach, jakie rzuciły cień na jego odlot z Ziemi. Teraz nie było powodu
do zmartwień; po raz pierwszy od niepamiętnych czasów złożył całą swą przyszłość w ręce innych. Zajęcia,
terminy pogadanek i wszystkie inne sprawy zostawił na
Ziemi. Uczucie błogiego odprężenia było zbyt wspaniałe,
aby mogło być trwałe, lecz chciał, aby jego umysł rozkoszował się nim tak długo, jak tylko było to możliwe.
Po upływie nieokreślonego czasu delikatne pukanie do
drzwi kabiny wyrwało go ze snu. Przez chwilę nie zdawał sobie sprawy, gdzie się znajduje, wreszcie powróciła zupełna świadomość. Odpiął przytrzymujące go pasy i wyskoczył z łóżka. Ponieważ jego ruchy nie były
jeszcze zbyt skoordynowane, uderzył w sufit, zanim
dopadł drzwi.
Stał w nich Jimmy Spencer, trochę zdyszany.
— Pozdrowienia od kapitana, sir, czy nie chciałby
pan przyjść, aby zobaczyć start?
— Oczywiście — odpowiedział Gibson. — Proszę zaczekać, zaraz wezmę aparat fotograficzny. Po chwili
ukazał się z nowiutką Leicą XXA, przybraną w pomocnicze obiektywy i światłomierze, na którą Jimmy patrzył z nieukrywaną zazdrością. Szybko dotarli do galerii obserwacyjnej, biegnącej jak kolisty pas wokół
korpusu Aresa. Gibson ujrzał gwiazdy w ich pełnym
blasku po raz pierwszy, nie przyćmione już ani przez
atmosferę, ani przez przyciemnione szkło; ponieważ był
po „nocnej" stronje statku, filtry słoneczne zostały odsunięte. Ar es, w odróżnieniu od Stacji Kosmicznej, nie
obracał się wokół swej osi, lecz był utrzymywany w stałym położeniu przez swe żyroskopy, tak że gwiazdy
tkwiły nieruchomo na jego niebie.
Gdy spoglądał na rzeczy, które tak często i tak bezskutecznie usiłował opisać w swych książkach, stwierdzał, że bardzo trudno jest zanalizować wrażenia —
a Gibson jako pisarz nie lubił tracić wrażeń, które mogą
z korzyścią być zastosowane w druku. O dziwo, ani
jasność, ani liczba gwiazd nie wywarła większego wrażenia w jego umyśle. Podobne niebo widział ze szczytów ziemskich gór lub z pokładów obserwacyjnych samolotów stratosferycznych; nigdy przedtem jednak tak
żywo nie odczuł, że gwiazdy są wszędzie dokoła, poniżej horyzontu, który już nie istniał, a nawet pod jego
stopami.
Stacja Kosmiczna l była skomplikowaną, lśniąco polerowaną zabawką, unoszącą się w próżni parę metrów
poniżej okna. Nie można było ocenić jej rzeczywistej odległości lub wielkości, ponieważ kształt jej był niecodzienny, a uczucie perspektywy zawodziło. Ziemia
i Słońce były niewidoczne poza korpusem statku.
Nagle zadziwiająco blisko odezwał się bezcielesny
głos z ukrytego głośnika:
— Sto sekund do startu. Proszę zająć swoje stanowiska.
Gibson bezwiednie wyprężył się i zwrócił do Jimmiego
0 poradę. Zanim jednak zdążył sformułować pytanie,
jego przewodnik powiedział szybko: „Muszę wracać na
służbę" i zniknął w zgrabnym locie, pozostawiając Gibsona z jego myślami.
Następne półtorej minuty minęło nadzwyczaj powolnie, choć czas często podawały głośniki. Gibson zastanawiał się, kto jest spikerem: nie był to głos Nordena
1 najprawdopodobniej było to po prostu nagranie, którym kierował automatyczny .obwód, pełniący obecnie
nadzór nad statkiem.
— Dwadzieścia sekund do startu. Do rozwinięcia
mocy potrzeba było około dziesięciu sekund.
24
25
— Do startu dziesięć sekund.
— Pięć sekund, cztery, trzy, dwie, jedna...
Coś bardzo delikatnie chwyciło Gibsona i przesunęło
go wzdłuż wygiętej, oszklonej ściany na miejsce, które
nagle stało się podłogą. Trudno było zorientować się,
że „góra" i „dół" znów powróciły, a jeszcze trudniej połączyć ten fakt z odległym, słabym grzmotem, który
przerwał ciszę statku. Daleko, w drugiej kuli, która była
połową Aresa, w tym tajemniczym, odgrodzonym świecie umierających atomów i automatycznych maszyn,
gdzie żaden człowiek nie mógł wejść bez utraty życia,
wyzwolono te same siły, które napędzają gwiazdy. Nie
było jednak uczucia narastającego, bezwzględnego przyspieszenia, towarzyszącego zawsze startowi rakiet o napędzie chemicznym. Ares miał nieograniczoną przestrzeń
do manewrowania; mógł dowolnie długo wychodzić ze
swej dotychczasowej orbity i powoli wchodzić na przejściową hiperbolę, która prowadziła do Marsa. W każdym
razie maksymalna moc jego atomowego napędu mogła
nadać dwutysięcznotonowej masie przyspieszenie równe
zaledwie jednej dziesiątej grawitacji ziemskiej; w tej
zaś chwili przyspieszenie wynosiło mniej niż połowę tej
niewielkiej wartości.
Gibson nie potrzebował wiele czasu, by to obliczyć.
Przyspieszenie statku było bardzo niewielkie — nadawało mu ciężar nie przekraczający czterech kilogramów,
tak że jego ruchy były praktycznie biorąc nieskrępowane. Stacja Kosmiczna l nie zmieniała prawie wcale
swego położenia i musiał czekać prawie minutę, zanim
zauważył, że Ares rzeczywiście powoli się od niej oddalał. Wówczas przypomniał sobie o swym aparacie
i zaczął fotografować odlot. Gdy w końcu — jak miał
nadzieję — udało mu się rozwiązać skomplikowany problem przesłony przy małym, silnie oświetlonym przedmiocie na kruczoczarnym tle, stacja odsunęła się już
wyraźnie. Po dziesięciu minutach wyglądała jak daleki
punkt świetlny, który trudno już było odróżnić od gwiazd.
Gdy Stacja Kosmiczna l całkowicie znikła, Gibson
przeszedł na „dzienną" stronę statku, aby zrobić trochę
zdjęć cofającej się Ziemi. Gdy ją ujrzał, była wielkim,
cienkim sierpem, zbyt długim, aby go można było objąć
jednym rzutem oka. Potem zauważył, że sierp powoli
się rozszerza, ponieważ Ares musiał przynajmniej jeszcze raz okrążyć Ziemię, nim zdoła się oderwać i skierować na Marsa. Minie dobra godzina, zanim Ziemia wyraźnie zmaleje; w tym czasie przejdzie znów z nowiu
do pełni.
Tak więc — myślał Gibson — tam w dole jest całe
moje dotychczasowe życie i życia wszystkich moich
przodków aż do pierwszej kropli galarety w pierwszym
pierwotnym morzu. Żaden kolonista ani badacz rozwijając żagle u brzegów swej ojczystej ziemi nie zostawiał
tyle za sobą, ile ja teraz pozostawiam. W dole, za tymi
chmurami, leży cała historia ludzkości; wkrótce będę
mógł przysłonić moim małym palcem to, co jeszcze dla
poprzedniego pokolenia było jedyną własnością Człowieka i wszystko, co potrafił swą działalnością uchronić
przed czasem.
To nieuniknione oddalenie się od znanego ku nieznanemu miało w sobie coś z ostateczności śmierci. Tak samo obnażona dusza, pozostawiając za sobą wszystkie
swoje skarby, odchodzi w końcu w ciemność i noc.
Gibson ciągle jeszcze siedział na posterunku obserwacyjnym, gdy po godzinie Ares osiągnął wreszcie prędkość ucieczki i uwolnił się od Ziemi. Co prawda nic się
nie zmieniło, ponieważ Ziemia nadal panowała na niebie, a silniki wydawały ten sam przytłumiony, daleki
grzmot. Dopiero po dziesięciu godzinach nieprzerwanego
działania wykonają swe zadanie i można będzia wyłączyć je na pozostały okres podróży.
26
27
Ten sam obraz gwiazd wypełniał okienko, gdy seria dźwięków gongu, rozlegająca się z głośników radiowęzła statku, zbudziła go z dość mocnego snu.
Ubrał się pośpiesznie i pobiegł na pokład obserwacyjny,
zastanawiając się, co w ciągu nocy stało się z Ziemią.
Mieszkańca Ziemi zaskakuje widok dwóch księżyców
na niebie. O dziwo, obydwa obok siebie, w pierwszej
kwadrze, jeden dwukrotnie większy od drugiego. Minęło
kilka sekund, zanim Gibson zdał sobie sprawę, że patrzy
na Księżyc i Ziemię — i dalsze kilka, zanim połapał się,
że mniejszy i odleglejszy sierp był jego ojczyzną.
Ares, niestety, nie przelatywał blisko Księżyca, który
i tak był ponad dziesięć razy większy od tego, jaki Gibson oglądał z Ziemi. Widać było wyraźnie łańcuchy kolistych kraterów wzdłuż poszarpanej linii oddzielającej
dzień od nocy. Nie oświetlona część dysku była słabo widoczna wskutek padającego na nią odbitego światła
ziemskiego. — Cóż to... — Gibson pochylił się nagle do
przodu, aby stwierdzić, czy nie mylą go oczy. Tak, nie
było wątpliwości: poniżej, pośród tej zimnej i delikatnie
lśniącej krainy, oczekującej na świt, od którego dzieliło
ją jeszcze wiele dni, błyszczały maleńkie iskierki światła,
podobne do świętojańskich robaczków. Nie było ich tam
przed pięćdziesięciu laty; były to światła pierwszych
księżycowych miast, mówiące gwiazdom, że wreszcie,
po miliardzie lat oczekiwania, na Księżyc przyszło życie.
Dyskretne chrząknięcie, płynące z nieokreślonego kierunku, przerwało marzenia Gibsona i lekko modulowany głos zauważył w tonie swobodnej rozmowy:
— Jeśli pan Gibson łaskawie przyjdzie do messy,
znajdzie jeszcze na stole nieco ciepłej kawy i trochę
owsianki.
Szybko spojrzał na zegarek. Zupełnie zapomniał
o śniadaniu: rzecz niesłychana. Niewątpliwie ktoś poszedł po niego do kabiny i nie znalazłszy szukał go przy
pomocy radiowęzła.
Gdy wpadł przepraszając do messy, załoga dyskutowała nad jakością różnych typów statków kosmicznych.
Jedząc Gibson obserwował niewielką grupkę dyskutujących zapamiętując sobie i notując w myśli ich zachowanie i charakterystyczne cechy. Norden prezentując
załogę ograniczył się niejako do naklejenia etykietek.
Gibson dotychczas nie zdefiniował jeszcze osobowość'
swych towarzyszy. Wiedział i myślał o tym z zacieka,
wieniem, że zanim skończy się podróż, będzie prawdo->
podobnie lepiej znał każdego z członków załogi od wiek- l
szóści swych znajomych na Ziemi. W maleńkim świecie
Aresa nie mogły istnieć sekrety ani maski.
W tej chwili mówił dr Scott. Później Gibson miał się
przekonać, że była to scena normalna. Wydawał się trochę pobudliwym typem, który podrażniony lubił zabierać głos w sprawach, w których być może nie posiadał
najlepszych kwalifikacji. Tym, który mu oponował
w sposób najbardziej udany, był Bradley, specjalista od
28
29
Gibson spał, gdy chwila ta nadeszła. Nagła cisza, całkowity zanik nawet tego lekkiego ciążenia, jakie panowało na statku w ostatnich godzinach, przywróciły mu
półświadomość. Zaspany rozglądał się po ciemnym pokoju dopóty, dopóki jego oczy nie trafiły na mały obrazek gwiazd w ramach okienka. Były one oczywiście całkowicie nieruchome. Trudno było uwierzyć, że Ares
oddalał się od orbity Ziemi z szybkością tak wielką, że
nawet Słońce nie mogłoby go nigdy dogonić.
W półśnie umocnił zapięcia pościeli, aby nie zdryfować na pokój. Minie około stu dni, zanim znów będzie
miał uczucie ciężaru.
— Świetnie — uśmiechnął się Norden. — Zaczniemy
od pomieszczenia kontrolnego.
Przez dwie następne godziny unosili się po labiryncie
korytarzy, które krzyżowały się w różne strony w kulistym korpusie Aresa.
Wkrótce Gibson tak pozna wnętrze statku, że będzie
mógł na ślepo trafić z jednego końca na drugi; lecz teraz
jeszcze często się gubił.
Ponieważ statek był kulisty, został podzielony, jak
Ziemia, na strefy i szerokości „geograficzne". Wynikająca z tego nomenklatura była bardzo pożyteczna, ponieważ natychmiast uzmysławiała „geografię" liniowca.
Iść „na północ" oznaczało kierować się ku pomieszczeniu kontrolnemu i kwaterom załogi. Podróż na równik
była albo wizytą w wielkiej jadalni, zajmującej większą
część centralnej płaszczyzny statku, albo w galerii obserwacyjnej, opasującej cały korpus liniowca. Półkula
południowa była niemal w całości zbiornikiem paliwa
i ładownią oraz zawierała różne mechanizmy. Teraz
Ares nie używał już swych silników i tak się obrócił
w przestrzeni, że półkula północna znajdowała się stale
w świetle słonecznym, a „nie zamieszkana" półkula południowa w cieniu. Na samym biegunie południowym
znajdowały się małe metalowe drzwi, zaopatrzone
w zbiór imponujących pieczęci urzędowych i napis:
„Otwierać tylko na SPECJALNY ROZKAZ Kapitana lub
jego Zastępcy". Za nimi znajdowała się długa, wąska
rura łącząca główny korpus statku z mniejszą kulą, znajdującą się w odległości stu metrów; były w niej siłownia
i silniki napędowe. Gibson dziwił się, po co w ogóle potrzebne są drzwi, jeśli nikt nie może przez nie przechodzić; potem przypomniał sobie, że roboty Komisji Energii Atomowej, obsługujące mechanizmy, muszą mieć
jakąś drogę, aby mogły dotrzeć do miejsca swej pracy.
32
! Choć moża się to wydawać dziwne, największe wraenie wywarły na Gibsonie nie cuda naukowe i techliczne statku, których zresztą się spodziewał, lecz puste
kwatery pasażerskie, które jak plaster leżących obok
siebie komórek w ulu zajmowały większą część północnej strefy umiarkowanej. Wrażenie było raczej nieprzyjemne. Dom tak nowy, że nikt w nim jeszcze nie mieszkał, może być bardziej samotny aniżeli stare, wyludnione ruiny, które kiedyś tętniły życiem i mogły być
zamieszkane przez duchy. Uczucie pustki było bardzo
silne w rozbrzmiewających echem, jaskrawo oświetlonych korytarzach, które kiedyś zapełnią się życiem, lecz
obecnie są nagie i puste w słonecznym świetle przenikającym przez ściany, świetle znacznie błękitnie j szym niż
na Ziemi i dlatego twardym i zimnym.
Gibson był wyczerpany umysłowo i fizycznie, gdy
wrócił do swej kabiny. Norden był aż nadto sumiennym
przewodnikiem i Gibson podejrzewał, że oprowadzał
go z jakimś ukrytym zamiarem. Zastanawiał się, co
współtowarzysze podróży myślą o jego działalności literackiej; przypuszczał, że wkrótce dowie się o tym.
Leżąc na tapczanie porządkował swe wrażenia, gdy
usłyszał ciche pukanie do drzwi.
— Do diabła! — zaklął z cicha. — Kto tam? — dodał
trochę głośniej.
— Jim ... Spencer, mister Gibson. Mam radiogram
.dla pana.
Młody Jimmy wpłynął do pokoju, niosąc kopertę ze
znakiem oficera łączności. Była zaklejona, lecz Gibson
rzypuszczał, że on jeden na statku nie znał jej zawarości. Domyślał się, od kogo mogła pochodzić, i jęknął
1wewnętrznie. Nie można uciec od Ziemi; złapie cię,
dziekolwiek będziesz.
Depesza była krótka i zawierała tylko jedno nieporzebne słowo:
laski Marsa
33
r-V <
„NEW YORKER", „REYUE DES QUATRE MONDES", „LIFE
INTERPLANETARY" CHCĄ PO PIĘĆ TYSIĘCY SŁÓW KAŻDY. NADAJ RADIEM DO NAJBLIŻSZEJ NIEDZIELI. SERDECZNOŚCI. RUTH.
Gibson westchnął. Opuścił Ziemią tak pośpiesznie, że
nie było czasu na konferencje z jego agentką, Ruth
Goldstein, nie licząc rozmowy telefonicznej przez pół
świata. Lecz przecież powiedział jej, ze chce, by go pozostawili w spokoju przez dwa tygodnie. Oczywiście,
nigdy to nie pomagało. Ruth zawsze robiła swoje, pewna, że dostarczy materiału na czas. Dobrze, tym razem
nie da się nad sobą znęcać, a ona diabelnie długo poczeka; zasłużył na te wakacje.
Chwycił notatnik i gdy Jimmy ostentacyjnie patrzył
gdzie indziej, napisał szybko:
PRZYKRO. WYŁĄCZNE PRAWA JUŻ PRZYRZECZONE
„HODOWCY PROSIĄT POŁUDNIOWEJ ALABAMY" I „MIŁOŚNIKOWI DROBIU" SZCZEGÓŁY PRZEŚLĘ LADA MIESIĄC. KIEDY OTRUJESZ HARRY'EGO? SERDECZNOŚCI.
MART.
!
7 nienawidził rozpoczynania pisania. Gdy raz zaczął, było
ł
: -inaczej... czasem.
*
Wakacje Gibsona trwały cały tydzień. Po upływie
tego czasu Ziemia była zaledwie najbardziej błyszczącą
z gwiazd i wkrótce miała zniknąć w aureoli Słońca.
Trudno rnu było uzmysłowić sobie, że znał kiedykolwiek
jakieś inne życie niż to w małym, zamkniętym wszechświecie Aresa. Załoga rakiety nie składała się już z Nordena, Hiltona, Mackaya, Bradleya i Scotta, lecz z Johna,
Freda, Angusa, Owena i Boba.
Poznał ich wszystkich, choć Hilton i Bradley zachowali jakąś dziwną rezerwę, której nie zdołał przełamać.
Każdy z tych ludzi miał określony i ostro zarysowany
charakter; nieomal jedyną ich wspólną cechą była inte1
ligencja. Gibson wątpił, czy współczynnik inteligencji
któregokolwiek z nich był niższy od 120 i niekiedy kręcił się z zakłopotaniem, gdy przypominał sobie załogi
wymyślone przez siebie dla swych fikcyjnych statków
kosmicznych. Przypominał sobie głównego pilota Grahama z książki O pięć księżyców za dużo, który był dotychczas jego ulubioną postacią. Graham był twardy
(czyż kiedyś nie przeżył pół minuty w próżni, zanim
dotarł do swego skafandra kosmicznego?) i regularnie
wypijał butelkę whisky dziennie. Wyraźnie kontrastował z doktorem nauk przyrodniczych (astronautyka),
członkiem Królewskiego Towarzystwa Astronautycznego, Angusem Mackayem, który teraz siedział spokojnie
w kącie czytając gęsto upstrzone notatkami Opowieści
canterburskie2, pociągając od czasu do czasu łyk z plastycznej gruszki, wypełnionej... mlekiem.
Harry był drugą, nie związaną businessem połową
firmy „Goldstein i S-ka". Był szczęśliwym małżonkiem
Ruth od przeszło dwudziestu lat, przy czym w ciągu
ostatnich piętnastu Gibson nigdy nie przestawał przypominać im, że wpadają w rutynę, potrzebują zmiany
i że cała sprawa nie może tak wlec się dalej.
Wybałuszając nieco oczy Jimmy Spencer zniknął
z tym niezwykłym telegramem, pozostawiając Gibsona
samego z myślami: oczywiście, będzie kiedyś musiał zacząć pracować, ale tymczasem maszynę do pisania ukrył
w szufladzie, aby jej nie widzieć. Miał nawet ochotę
przyczepić do niej jedną z kartek z napisem:
„NIEPOTRZEBNE W DRODZE — MOŻE BYĆ PRZECHOWYWANE W PRÓŻNI", lecz po męsku przezwyciężył tę
pokusę. Jak większość pisarzy, którzy nigdy nie musieli
polegać jedynie na swych literackich zarobkach, Gibson
Chodzi o współczynnik obliczany na podstawie tzw. testów
do badania zdolności.
2
Najznakomitsze dzieło angielskiego poety i pisarza, Geoffrey
Chancera (1340—1400). (Przyp. tłum.)
34
35
1

Podobne dokumenty