6. - opal

Transkrypt

6. - opal
Szosa
6. Przy pracy
6/1

6. Przy pracy
Warszawiacy, pracujący w innych brygadach, byli stale głodni. Ryzykowali i odchodzili na żebry i
kiedy ich złapano, katowano okrutnie. Niektórych oddano w ręce żandarmów, którzy ich maltretowali i
potem rozstrzeliwali. W Warszawie głód był powszechny od zamknięcia getta półtora roku temu, tak, że ci
obozowcy nie mogli liczyć nawet na minimalną pomoc stamtąd i byli zdani wyłącznie na wikt firmowy.
Chodzili obdarci, wychudzeni i zawszeni. Niektórzy stali się apatyczni i obojętni na wszystko, co się wokoło
nich dzieje. Zmarli, których raz w tygodniu wywożono na żydowski cmentarz w Siedlcach, rekrutowali się
głównie spośród nich.
Często rozmawialiśmy na temat wojny, o tym, co się dzieje na frontach. Niektóre grupy tłukły
kamienie na placach rynkowych okolicznych miasteczek i tam można było kupić za 20 groszy dziennik.
Gazety te krążyły z rąk do rąk i stanowiły obok rozmów naszą jedyną strawę duchową. Niestety, ostatnio
było cicho na wszystkich frontach europejskich, ale wierzyliśmy, że gdy się ociepli, alianci uderzą na
faszystów ze wszystkich stron. Wiele mówiono o froncie afrykańskim, który zagrażał bezpieczeństwu
Żydów w Palestynie. Bundowiec Abramek, tradycyjny przeciwnik syjonizmu, zarzucał Agencji Żydowskiej,
że w ogóle nie interesuje się Żydami pod okupacją. Polski Rząd w Londynie też nie chce myśleć o nas, ale
syjoniści uważają, że ich zadaniem jest zbawić cały naród żydowski i dlatego powinni zainteresować
naszym losem wielkie mocarstwa. Jeżeli nie zrobią tego teraz, to będzie za późno.
Marek i ja zakrzyczeliśmy go. Na pewno w Ameryce, Palestynie i Rosji robią wszystko co mogą, żeby
ulżyć naszej doli, ale Niemcy nie zezwalają na żadną pomoc. Przecież duża część przywódców żydowskich
różnych odcieni uciekła na Zachód i do Rosji i na pewno mówią światu o naszej niedoli.
Pan Uszer widział to inaczej.
– Głupie dzieci. Co Żydów w Ameryce czy w Palestynie, czy nawet naszych dawnych przywódców
my w ogóle obchodzimy? Oni sobie tam dobrze żyją i już. Nikt nam nie pomoże. Taki jest świat i nie można
mieć o to pretensji.
Niezupełnie zgadzaliśmy się z nim. Przecież na początku wojny działał "Joint", mimo ograniczeń,
jakie okupanci wprowadzili.
W ogóle, cokolwiek ktoś z nas powiedział, zawsze znalazł się oponent. Pan Uszer był dla mnie
najciekawszym człowiekiem w tym towarzystwie, bo dużo widział i miał swój własny, oryginalny pogląd na
wiele rzeczy, właśnie dlatego, że nie miał szkolnego wykształcenia. W dzieciństwie chodził do chederu; sam
nauczył się czytać i pisać po polsku i po rosyjsku.
Kiedyś rozmowa zeszła na temat kamieni, któreśmy tłukli. Skąd się biorą właśnie tutaj?
Opowiedziałem to, co wiedziałem jeszcze z gimnazjum. Moi rówieśnicy przyjęli to z zainteresowaniem.
Słyszeli coś o lodowcach, które gdzieś tam na północy istnieją do dziś. Słyszeli też, że kiedyś sięgały one o
wiele dalej na południe, więc to było całkiem zrozumiałe dla nich. Pan Uszer jednak nie mógł tego strawić.
– Czego w tych szkołach nie wymyślą! Jak człowiek może wierzyć w to, że tutaj, nad Siedlcami i
Łosicami, były tysiące metrów lodu, i do tego nadzianego kamieniami jak placek rodzynkami? Kto słyszał,
żeby takie śniegi wędrowały czy płynęły jak woda? To są bajki! Niedowiarki nie wierzą, że wody się
rozstąpiły, kiedy Żydzi przechodzili przez Morze Czerwone, ale takie bzdury przyjmują jako naukową
prawdę. To jest jeszcze śmieszniejsze niż opowiadania tych uczonych ludzi, że my wszyscy pochodzimy od
małpy.
– To może pan powie, skąd tu na polach biorą się te kamienie?
– Dlaczego wszystko trzeba wytłumaczyć? Dlaczego tam rośnie drzewo, na górze jest chmura i
Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy”
OPAL
Szosa
6. Przy pracy
6/2
myśmy się w ogóle urodzili? Tu nie ma nic do tłumaczenia. Bóg tak chciał i już. Po co wymyślać takie
bzdury i zawracać ludziom głowy? W szkołach powinni ludzi uczyć jak się coś robi, a nie opowiadać takie
historyjki.
Nikt nikogo w takich kwestiach nie mógł przekonać, ale dla mnie ciekawy był jego sposób
rozumowania.
***
Pewnego razu przyszedł wiejski ksiądz do Fingerlego; powiedział, że w parafii chcą gotować zupy dla
robotników i prosił o zezwolenie na jej rozdawanie. Fromek był tłumaczem i opowiedział nam o tej
rozmowie.
Oburzony Fingerle powiedział po niemiecku, że to jest niedopuszczalne.
– Ci ludzie należą do naszego przedsiębiorstwa, to nie są żebracy, lecz nasi robotnicy. Jeżeli dostaną
jedzenie za darmo, to zrobią się leniwi i nie będzie się im chciało pracować.
Usiłując żartować, mówiliśmy o tym, jaka to smaczna i pożywna zupa przeszła nam koło nosa.
Pocieszające było, że w okolicy są jeszcze litościwi ludzie. Jeżeli ksiądz jest skory do pomocy, to parafianie
też chyba są dobrzy. Początkowo mówiliśmy na ten temat tylko teoretycznie. Jedzenie nie było jednak
tematem, o którym można było mówić w sposób abstrakcyjny. Intensywna praca po kilkanaście godzin
dziennie na świeżym powietrzu powodowało, że stale byliśmy głodni, mimo dodatkowego judenrackiego
chleba.
Jeden z chłopców łosickich, Icie Rozenbaum, wymknął się korzystając z deszczu, kiedy wszyscy
nadzorcy schronili się w jakimś ustronnym miejscu. Icie trafił do zagrody, gdzie przyjęła go gospodyni,
poczęstowała gorącą zupą i dała mu trochę warzyw i kawałek chleba. W drodze powrotnej przydybał go pan
Wacek, zabrał, wysypał żywność do błota i pobił chłopca do krwi. Fromek załatwił potem, żeby to nie
doszło do Fingerlego.
Przy pracy pilnowali nas trzej żołnierze z grupy wartowniczej, kwaterującej koło obozu. Nasza praca
ich nie interesowała, mieli tylko pilnować, żeby robotnicy nie uciekli, ale szybko zorientowali się, że nie
mamy dokąd się ulotnić. Po stronie aryjskiej nikt nie byłby skłonny nas u siebie ukryć a poza tym wiedzieli,
że nasi bliscy w getcie mogliby ciężko odpokutować za naszą ucieczkę.
Żołnierze znaleźli sobie we wsi ciepłą kwaterę i od czasu do czasu wyglądali na świat, przechadzali
się i rozmawiali z robotnikami. Byli to ludzie starsi, po pięćdziesiątce. Nie mówili z nami o polityce, ale sam
fakt, że nas traktowali jak ludzi świadczył, że nie przesiąkli jeszcze całkowicie ideałami Nowych Niemiec.
Okazało się, że przybyli niedawno z jakiejś jednostki wartowniczej we Francji i sądzili, że Żydzi, którzy tu
pracują, są skazani na roboty za jakieś przestępstwa. Pewnego dnia jeden z żołnierzy zatrzymał się przy nas i
zapytał pana Uszera czy mówi po niemiecku i on odpowiedział, że rozumie ten język. Żołnierz chciał
wiedzieć, czemu nas przysłano na roboty. Pan Uszer odparł: "bo jesteśmy Żydami". Żołnierz nie zrozumiał i
zwrócił się do mnie z pytaniem co przeskrobałem, że mnie tu wsadzili. Marek zorientował się, że tamten po
prostu nie pojmuje, że bez jakiejkolwiek winy skazano nas na katorgę, więc wytłumaczył mu, że Niemcy
zarzucają nam wywołanie wojny.
– Ach, so! – Wreszcie zrozumiał. Spytał jeszcze skąd jesteśmy, co robiliśmy dawniej, gdzie są nasze
rodziny i poszedł sobie. Zachowywał się jak człowiek; nie pasował do naszego obrazu Niemca, do którego
już przywykliśmy.
– Ci jeszcze nie wiedzą, że są nadludźmi – powiedział potem Marek – Ciekawe, jak długo potrwa, aż
przywykną do nowej roli. Nigdy bym się nie spodziewał, że właśnie ja będę musiał wyjaśniać Niemcowi,
kto wywołał tę wojnę.
Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy”
OPAL
Szosa
6. Przy pracy
6/3
Po pracy wracaliśmy do obozu; po kontroli przy bramie, nasi aryjscy opiekunowie wracali do siebie, a
my przechodziliśmy pod kuratelę personelu obozowego: dwóch folksdojczów, komendanta i jego zastępcy,
polskich dozorców i żydowskich policjantów.
Na oświetlonym placu przed kuchnią ustawialiśmy się w ogonku po gorący rumianek; robotnicy z
małych miasteczek otrzymywali też judenracki chleb. Tutaj był też "rynek", na którym wymieniano chleb na
papierosy, koszulę, spodnie, czapkę; mały kawałek chleba wymieniano czasem na kilka kartofli czy
buraków. Bulwy oglądano starannie ze wszystkich stron, tak jak dawniej gospodyni oglądała kurę na rynku.
Sprzedawano też kawałki drewna, na których w niedzielę można było coś upitrasić. Byli nawet kupcypośrednicy. Handel był biedny, skarłowaciały, na miarę obozu. Wszystko miało wartość rynkową, tylko zupy
i rumianku nie można było wymienić, zupa niemal zawsze była podła, a rumianek każdy mógł otrzymać w
dowolnej ilości.
Potem wracaliśmy do swoich barłogów w nigdy nie opalanych barakach. Ściany pokrywały się
srebrnym szronem powstałym ze skroplonych oddechów. Kto miał jeszcze ochotę i siłę, mógł się umyć.
Zaopatrzenie w wodę było tu lepsze niż w getcie. Kierownictwo urządzało apele pod różnymi pretekstami.
Po powrocie wszystkich grup z pracy, stan liczbowy nigdy się nie zgadzał. Lichtenfeld twierdził, że jeszcze
nigdy w obozie rzeczywisty stan osobowy nie był zgodny z tym na papierze. Czasem ludzi było w
rzeczywistości nawet więcej niż to wynikało z list, czego nikt nie potrafił wytłumaczyć. Trzymano nas na
apelu godzinami, szukano po barakach i przywlekano tych, którzy nie stawili się z braku sił. Liczono bez
końca otrzymując za każdym razem inny wynik. Ludzie mdleli, czasem kogoś pobito i potem pozwalano się
rozejść. Kto miał jeszcze siłę, ten klął, ale obozowcy wygłodzeni, schorowani i osłabieni przyjmowali
wszystko obojętnie. Z czasem nauczyłem się rozróżniać tych, którzy lada dzień mieli umrzeć. Wiedziałem,
że nie ma dla nich ratunku. Ze strachem myślałem o tym, że po zbudowaniu drogi mogą nas wysłać dalej i
wtedy znajdziemy się w położeniu warszawiaków. Właściwym celem Firmy było chyba wymordowanie jak
największej ilości ludzi, a nie budowa drogi.
W nocy czasami Fingerle przychodził do baraku z żołnierzami ze straży i wrzaskiem wzywał nas do
wyjścia. Na ogół kazał tylko odliczyć, rzucał kilka słów o tym, że należy pracować dla Firmy z
poświęceniem i oddaniem, po czym odsyłał nas do łóżek. Nieraz wygłaszał dłuższe mowy i z zapałem
tłumaczył o zbawiennym wpływie pracy na zdeformowaną psychikę Żydów. Kiedy spostrzegał, że ktoś nie
słucha, wywoływał go z szeregu i wlepiał mu własnoręcznie jakąś ilość uderzeń szpicrutą. Najgorzej było,
kiedy kazał się nam gimnastykować. Wszystko zależało od jego humoru.
Kiedy tylko mogłem, chodziłem do zatłoczonej izby chorych, która podlegała Zalusiowi. Jako
sanitariusz był on zajęty przyjmowaniem chorych i nie miał czasu na rozmowy. Często czekała na mnie zupa
w rondelku na piecu. Tutaj mogłem się też umyć i położyć na jego łóżku.
W początkowym okresie Zaluś był w obozie jedynym sanitariuszem na blisko dwa tysiące ludzi, z
których nikt chyba nie był całkowicie zdrów. Izba chorych składała się z trzech pokoi: jeden był
przeznaczony na skład nieboszczyków, w drugim mieszkał sanitariusz, a w trzecim przyjmował pacjentów.
Znalezionych w barakach czy na terenie obozu zmarłych oraz tych, których zakatowano na śmierć przy
pracy, przynoszono do izby chorych; Zaluś stwierdzał zgon, przykładając ucho do serca i podstawiając małe
lusterko przed usta zmarłego. Przeważnie nieboszczyków przynoszono częściowo już rozebranych. Potem
zgłaszali się ludzie i prosili sanitariusza, żeby pozwolił zdjąć z umarłego resztę jego łachmanów.
Początkowo Zaluś odmawiał ze względów zasadniczych; uważał za poniżające zdzierać ze zmarłych ich
skąpe odzienie. Kiedyś jednak Lichtenfeld był obecny przy odmowie i przekonał go, że to nie ma sensu. W
tych warunkach nie można stosować ogólnie przyjętych norm. Zaluś przyznał mu rację i od tego czasu
przekazywano wszystkich zmarłych nago, zawiniętych w strzępy starych worków papierowych. O zmarłych,
pochodzących z okolicznych miasteczek, Lichtenfeld powiadamiał odpowiedni Judenrat. Olbrzymią ich
większość stanowili jednak w tym czasie obozowcy ze stolicy, którzy często umierali bezimiennie. Nie
wszyscy znali się między sobą i czasami nie wiadomo było, jak nieboszczyk się nazywał.
W izbie chorych szafy do przechowywania materiałów pierwszej pomocy były niemal puste.
Znajdowało się tam tylko kilka instrumentów jak skalpele, nożyczki, strzykawki, lewatywa i palnik bez
Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy”
OPAL
Szosa
6. Przy pracy
6/4
benzyny. W jednej z szaf Zaluś trzymał nasze prowianty, przysyłane z domu. W trzecim, największym
pokoju, gdzie przyjmowano pacjentów stały: łóżko, stół i kilka krzeseł. Zaluś często żalił się przede mną.
– Ręce człowiekowi opadają. Nie jestem lekarzem. Przybywają ludzie ze złamanymi gnatami, a ja nie
umiem ich zestawić. Lekarz z prawdziwego zdarzenia może by sobie z tym poradził nawet przy braku
elementarnych środków, ale po co? żeby przedłużyć męki nieszczęśliwca? Ludzi z okolicznych miasteczek
odsyłamy w miarę możności do domu i lekarz też by tak zrobił. Warszawiaków odstawiamy do szpitala w
Siedlcach, wiedząc co ich tam czeka. To wszystko jest beznadziejne. Tu przede wszystkim potrzebny jest
chleb, a nie lekarz czy lekarstwa.
Zgłaszający się chorzy tłoczyli się przed wejściem do pokoju przyjęć.
Codziennie było tu więcej pacjentów niż do najbardziej wziętych lekarzy w stolicy, mimo że
wiedziano, że nie można liczyć na skuteczną pomoc, bo sanitariusz nie bardzo się zna i nie dysponuje
odpowiednimi środkami. Czasem dochodziło do wstrząsających scen. Pewnego razu chory, któremu Zaluś
nie mógł pomóc, zwymyślał go, że jest sadystą i mordercą, awanturował się i chciał go pobić, mimo że
ledwo stał na nogach. Nie pomogły żadne tłumaczenia; wezwano policjanta, który odprowadził chorego do
baraku.
Zaluś każdego tygodnia przedstawiał imienną listę chorych komendantowi obozu, który większość
nazwisk wykreślał bez sprawdzania. Krzyczał na Zalusia, że pomaga "nierobom" wykręcać się od roboty.
Potem Zaluś w asyście jednego policjanta żydowskiego szedł z zaakceptowanymi chorymi do lekarza, który
urzędował przy biurach Firmy w pobliżu toru kolejowego. Niemiecki lekarz, starszy mężczyzna bez dwóch
palców u lewej ręki, przyjmował tych, którzy przeszli przez filtr kontrolny kierownictwa obozu. Chorzy
ustawiali się w rzędzie i Zaluś referował, co każdemu dolega. Bez zbędnego badania, nie każąc nawet się
rozebrać, medyk oceniał większość jako zdrowych markierantów.
– Naturalnie, zdrowy, jak koń – ględził po niemiecku, patrząc na wynędzniałego człowieka, z którego
zwisały łachmany. – Przeklęci Żydzi! Tylko żreć by chcieli i nie pracować. Przecież tu nie sanatorium.
Zdarzało się, że wręczał sanitariuszowi jakieś pigułki i kazał rozdać je wszystkim chorym bez
względu na to, co im dolega. Kiedyś zaprosił do gabinetu człowieka skarżącego się na ból nerek i w
obecności Zalusia wysmarował mu plecy jodyną, mrugając porozumiewawczo.
– Przecież wszystko jedno, co mu dam. Jutro musi i tak iść do roboty. Nasi żołnierze, tam na froncie,
bardziej cierpią. Nie trzeba było rozpętywać wojny.
Czasem, nie wiadomo czym się kierując, zwalniał kogoś z pracy na dzień, czy dwa. Zaluś na własną
rękę zatrzymywał w obozie niektórych chorych, ale to było możliwe tylko kiedy było pewne, że dany
baumeister toleruje nieobecność jednego czy dwóch chorych. Tacy półlegalnie zwolnieni musieli się
ukrywać w czasie dnia. Od czasu do czasu szukano "dekowników" pod łóżkami, siennikami i w latrynach.
Złapani z reguły dostawali publicznie dwadzieścia kijów za pierwszym razem, a recydywiści więcej. Od
czasu do czasu Zaluś przekazywał kogoś do szpitala w siedleckim getcie, ale tam niechętnie przyjmowano
obcych, bo zawsze mieli nadmiar własnych chorych.
Ci, którzy nie byli w stanie chodzić, zostawali w barakach bez względu na konsekwencje. W okresie
chłodów niektórzy z wysoką temperaturą, czy z zapaleniem pęcherza moczowego po prostu nie mogli zejść
z łóżek, żeby się załatwić, lub nie zdawali sobie z tego sprawy i robili pod siebie. Podczas obchodu
znajdowano tych chorych w łóżkach lub po kątach. Policjanci żydowscy musieli zawlec lub przenieść ich na
plac, na specjalny apel. Zaluś musiał wówczas komendantowi obozu tłumaczyć dolegliwości każdego
chorego, tak jakby tamten nie wiedział, dlaczego ludzie tutaj dogorywają. Uznani przez kierownictwo za
zdrowych otrzymywali swoją karę bykowcem. Najgorzej poturbowanych Zaluś zabierał do izby chorych,
aby ich opatrzyć, po czym wszyscy wracali do baraków. Tam jedni szybko umierali na swoich barłogach,
inni z reguły dochodzili do stanu, że musiano ich uznać za całkowicie niezdatnych do pracy. Leżeli potem
bezwładnie po różnych kątach i też dogorywali na oczach wszystkich. Co jakiś czas zbierano takich i
odsyłano do siedleckiego getta, gdzie ich po prostu wyładowywano na bruk za główną bramą. Judenrat
musiał ich zabrać do szpitala, gdzie niebawem umierali; chowano ich na żydowskim cmentarzu we wspólnej
Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy”
OPAL
Szosa
6. Przy pracy
6/5
mogile. Firma każdego tygodnia żądała nowych robotników i Arbeitsamt dostarczał ich z okolicznych gett.
Zaluś mocno przeżywał to wszystko.
– Możesz mi wierzyć, że wolałbym pójść z tobą budować drogę – żalił się przede mną – Przykro mi,
kiedy myślą, że nie chcę im pomóc. Przecież tu nic nie zależy ode mnie. To jest niedopatrzenie, że
pozostawili etat sanitariusza. Komendant obozu zarzuca mi, że nie dbam o ludzi i dlatego jest tylu chorych.
Powiedziałem Wasilewskiemu, że jeżeli chcą zbudować drogę, to powinni dać ludziom jeść i wtedy byłoby
mniej chorych. Śmiał się i powiedział, żebym nie był taki mądry, bo takich tu się nie lubi. Miałem szczęście,
że nie dostałem po łbie. To prawdziwa męka patrzeć na ludzi, którym w niczym nie można pomóc.
Zaluś w pierwszym okresie wysłuchiwał każdego i wpisywał wielu na listę chorych. Szybko jednak
zorientował się, że mija się to z celem, a jemu grozi pobiciem. Znał dobrze język niemiecki, rozmawiał
swobodnie z lekarzem Firmy i od czasu do czasu otrzymywał od niego jakieś środki opatrunkowe i maści,
ale to była kropla w morzu potrzeb. Wspólnie z Lichtenfeldem napisał list do okolicznych Judenratów, które
miały tu swoich obo-zowców z prośbą o przysłanie najpotrzebniejszych leków. Przezornie nie podali, że
głównie skorzystają z tego warszawiacy, obawiając się odmowy. Żaden Judenrat nie był w stanie opędzić
minimalnych potrzeb własnych nędzarzy.
Nasze matki z Łosic przy każdej sposobności wysyłały solidne, jak na możliwości gettowe, paczki
żywnościowe: chleb, kawałek słoniny, marmeladę buraczaną, warzywa. Wiedzieliśmy, że często są to
produkty, które tam rodziny odbierają sobie od ust. Do każdej paczki dołączone były listy. Do Zalusia pisał
Borys, a do mnie Moniek, czasem koślawymi literami dopisywała Nadzia. Do wojny zdążyła ukończyć dwie
klasy szkoły powszechnej. Uczyła się wprawdzie potem prywatnie i sztukę czytania opanowała dobrze, ale z
pisaniem było gorzej; uważała, że gramatyka i pisownia są nudne. Listy były obszerne; głównie
informowano o tym, co się dzieje w domu. Moniek pisał, że grupa, która ukrywa trzech zbiegłych jeńców
sowieckich na terenie getta i udziela im pomocy, nakazała mu wstąpić do żydowskiej policji i radził się
Zalusia czy powinien to zrobić. Dodatkowym argumentem za jego wstąpieniem było, że mógłby wówczas
odciążyć Nadzię, na którą spadł cały ciężar utrzymania rodziny i ryzyko przy wychodzeniu z getta, ale mama
sprzeciwiała się temu planowi.
Pisano nam też o innych sprawach, bardziej ogólnych. Znów organizuje się wysyłkę nowej partii ludzi
do obozu. Żandarmeria dla zwiększenia poczucia niepewności od czasu do czasu łapie ludzi na ulicach lub
wyciąga z domów do dorywczej pracy w okolicy miasta. Częste są wypadki zabijania ludzi wychodzących
bez przepustki po za granice getta. Po tamtej stronie drutów są tacy, którzy specjalizują się w tropieniu i
szantażowaniu Żydów. Syn Żbika, który wcale nie należy do biednych, zajmuje się tym procederem.
Zdarzały się wypadki zastrzelenia ludzi stojących przy ogrodzeniu getta. Judenrat gorączkowo stara się dla
mieszkańców getta o pracę przy robotach polnych w oko-licznych dworach, również dla dziewcząt. Jest
wielu chętnych do pracy na roli, ponieważ w niczym nie mogą pomóc rodzinom, a z ich odejściem ubywała
jedna gęba do miski. Znów powróciła moda zawierania małżeństw, aby uniknąć wysyłki do odległych
obozów. Wszyscy oczywiście wiedzą, że jeżeli Niemcy zażądają dużej liczby ludzi, to nic nie pomoże i
poślą też młodych małżonków. Nazwa firmy "Wolfer und Goebel" wzbudza grozę w getcie.
Wielkie mrozy minęły, ale teraz dają się odczuć skutki odwilży. Nieczystości w getcie cuchną. Doły
kloaczne są przepełnione, a żandarmeria robi trudności z wywożeniem fekalii za miasto, aby wymóc
odpowiednio wysokie opłaty. Dla smrodu nie ma jednak granic i żadne „ustawy norymberskie” nie
przeszkodzą mu się szerzyć. Dla dobra aryjczyków w końcu zezwolono na wywiezienie ekskrementów, za
co Judenrat musiał zapłacić dwukrotnie: najpierw żandarmerii, a potem też polskim urzędnikom, bo
odchody wywieziono na magistrackie pola.
Zaluś miał niechęć do pisania, wobec czego ja podjąłem się odpisywać w jednym liście do obydwu
rodzin. Sakramentalnie zaczynałem od potwierdzenia odbioru paczki i podziękowania. Wiemy, jaki to
wysiłek dla nich i mamy nadzieję, że nie opłacają go niedojadaniem całej rodziny. Opisywałem pracę
Zalusia i swoją. Czujemy się dobrze i jesteśmy zdrowi. Praca jest ciężka, ale nie ponad siły. Nam osobiście
powodzi się nieźle. Gorzej jest tym, którzy nie otrzymują żadnej pomocy. Powietrze nam służy i opaliliśmy
się, mimo że słońce jeszcze nie zaczęło przypiekać. Niemcy oczywiście biją, ale do nas jeszcze nikt się nie
Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy”
OPAL
Szosa
6. Przy pracy
6/6
przyczepił. Nie ma się o co niepokoić, wszystko będzie w porządku. Pisałem prawdę, ale niepełną; nie
wspominałem o powszechnej nędzy i licznych zmarłych.
Wiedzieliśmy, że w obu domach przeczytają list, a potem matki wiele razy go przestudiują, szukając
między wierszami. Oczyma wyobraźni widzieliśmy, jak pani Mordkowicz zdejmuje i przeciera okulary i
mówi do mojej mamy:
– Można by pomyśleć, że posłaliśmy ich na letnie wakacje do pensjonatu. Mój Zaluś potrafi tak
zalewać, ale twój Nojuś? Myślałam, że jest jeszcze za mały, żeby tak koloryzować.
– Och, oni wszyscy są dostatecznie dorośli, żeby kłamać – odpowiadałaby moja mama – Jeszcze
przed wojną, gdy wracali z wakacji, nie opowiadali wszystkiego.
Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy”
OPAL

Podobne dokumenty