wojna 1939 - 1944 - Maciej Matthew Szymanski MRAIC

Transkrypt

wojna 1939 - 1944 - Maciej Matthew Szymanski MRAIC
0
NA OKLADCE: SYLWETKA POMNIKA KU CZCI POMORDOWANYCH W KATYNIU
TORONTO – KANADA
1
RODZINY ROZDZIELONE PRZEZ HISTORIĘ
MACIEJ MATTHEW SZYMAŃSKI
VANCOUVER - CANADA
2008-2009
2
3
SPIS TREŚCI
WSTĘP..................................................................5
PIERWSZA LEKCJA HISTORII............................8
RODZINA JULIUSZA LEOPOLDA KAMLERA....25
RODZINA.............................................................41
DZIECIŃSTWO....................................................63
SZKOŁA...............................................................73
WOJNA 1939 – 1944..........................................87
POWSTANIE WARSZAWSKIE 1944...............115
KONIEC WOJNY – 1949...................................129
SVERIGE – SZWECJA......................................151
KANADYJSKIE POCZĄTKI..............................163
ARCHITEKTURA...............................................199
TU I TAM..........................................................257
PRÓBA POWROTU.........................................319
VANCOUVER....................................................339
KONKLUZJE......................................................357
SPIS ILUSTRACJI............................................361
4
WSTĘP
Opowiadanie to będzie mówić o losach naszej rodziny. Rodziny mojej Ŝony i
mojej. Rodzin rozdzielonych przez historię.
Nazywam się Maciej Szymański. Urodziłem się w Warszawie 83-y lata temu w
roku 1926-ym. Moją Ŝoną jest Hanna Kamler, urodzona równieŜ w Warszawie, w tym
samym roku co ja. Mieszkamy w Kanadzie, w Vancouver, na zachodnim brzegu
kontynentu amerykańskiego. Do Kanady przyjechaliśmy 58-em lat temu. Polskę
opuściliśmy w 1949-ym roku, pięć lat po zakończeniu II wojny światowej. Mamy dwie
córki i czworo wnuków. Cała szóstka urodziła się w Kanadzie
Nim w dalszych rozdziałach tego opowiadania zapoznam was z losami naszych
rodzin, chciałbym zwrócić uwagę czytelników, Ŝe doświadczenia rodzin rozdzielonych
przez historię nie są w Polsce czymś rzadkim i wyjątkowym. Bezwzględność i
okrucieństwo historii w naszym wypadku, polega na tym, Ŝe będąc ostatnim Ŝyjącym
Szymańskim, kończę polski rozdział historii naszej rodziny. Ciąg dalszy, moje córki,
wnuczki i wnuk urodzeni w Kanadzie są juŜ Kanadyjczykami. Niewątpliwie polskiego
pochodzenia, ale Kanadyjczykami, połączonymi z ich nową ojczyzną więzami urodzenia,
wychowania i języka przede wszystkim.
Jak do tego doszło ?
Jak burzliwa historia drugiej połowy XX wieku rozdzielała polskie rodziny.
Dlaczego prawnuki pokolenia, które Ŝycie swoich najlepszych córek i synów oddawało w
ofierze Polsce, po polsku dzisiaj nie mówią ?
Dlaczego Polska jest dla nich TYLKO krajem pochodzenia ich dziadów i
pradziadów ?
Zawiły proces integracji w nowym kraju, oddalanie się od swoich najbliŜszych,
nowe spojrzenie na świat, nowi święci. Jest to rezultatem nie tylko pogłębionego przez
czas rozstania. Jest równieŜ rezultatem nieodwracalnych zmian, które przyniosła nam
ostatnia wojna światowa, późniejszy chwilowy tryumf i ostateczny upadek komunizmu.
Nowych świętych i nowe wartości przyjeliśmy nie tylko my, którzy na Zachodzie
mieszkamy od przeszło pół wieku. Równie głębokie zmiany zachodziły w świadomości
naszych rodaków Ŝyjących w Polsce.
Czy te nowe wartości były zupełnym zerwaniem z naszą tysiącletnią tradycją ?
Czy oni tam, uwierzyli w obłędną teorię dyktatury proletariatu ? czy dla nas tu
najwyŜszą wartością stał się wszechpotęŜny dolar ? Czy zapomnieliśmy o tym co było
najwaŜniejsze dla nas, dla naszych ojców i dziadów, a zapomniawszy nie potrafiliśmy
przekazać tego naszym dzieciom i wnukom ?
Będzie to tematem mojego opowiadania. Z konieczności spisanego w wielkim
skrócie. Zainteresowanych odsyłam do moich wpomnień, które p.t. JA-JO PAMIĘTA
wydałem na dwóch krąŜkach kompaktowych (CD) w latach 2002 – 2004.
5
PIERWSZA LEKCJA HISTORII
W poprzednim rozdziale wspomniałem, Ŝe losy rodzin rozdzielonych przez historię nie
są w polskiej rzeczywistości rzadkie. Pozwólcie sięgnąć pamięcią do połowy wieku
XIX-go. W czasie powstania styczniowego 1863-go roku klasztor ojców Paulinów w
Częstochowie współpracował z postańcami, słuŜąc im pomocą finansową i Ŝywnością.
Upadek powstania rozpoczyna okres represji rosyjskich, trwających przez pół wieku, do
wybuchu I-ej wojny światowej. Atmosfera ucisku i gnębienia wszystkiego co polskie
ogarnia równieŜ Częstochowę. Woska rosyjskie kwaterują w klasztorze, przed wejściem
do którego wznoszą pomnik cara Aleksandra. Liczba zakonników ograniczona zostaje do
12-tu. Jednym z nich jest brat mojej babci (matki mego ojca), ojciec Bonawentura
Gawełczyk.
Nie musiał to być człowiek lagodnego charakteru, choć na pewno odwŜny i na pewno
powaŜnie traktujący swoje zakonne powołanie. Złapawszy pijanego rosyjskiego Ŝołdaka
w kaplicy Matki Boskiej, wykopuje go na klasztorny dziedziniec. Płaci za to
szesnastoletnim zesłaniem na Syberię. Po powrocie zostaje kustoszem muzeum i skarbca
klasztornego. Z Syberii przywozi zwykły, szklany kielich, który słuŜył mu tam w
celebrowaniu mszy Świętej. Kielich ten składa jako wotum ofiarne przed ołtarzem
Czarnej Madonny.
Ojca Bonawentury nie znałem. Mój ojciec wspominał go jako dostojnego, starszego
pana, który odwiedzał często swoją siostrę i jej liczną gromadę dzieci mieszkających w
pobliskim Piotrkowie.
Był pierwszym z moich bliskich, których historia rozdzieliła z rodziną. Miał szczęście,
Ŝe nie na zawsze. Po szesnastu latach wrócił do swojej Jasnogórskiej rodziny gdzie zmarł
w roku 1909-ym. Pochowany jest w krypcie klasztornej Paulinów.
Podobnego szczęścia nie miał mój ojciec.
Karol Stanisław Szymański urodził się 1-go lutego 1895-go roku w Piotrkowie
Trybunalskim, średniej wielkości, prowincjonalnym mieście leŜącym w środkowej
Polsce. Jego ojciec, teŜ Karol, był ogólnie szanowanym właścicielem dobrze
prosperującej restauracji i kawiarni. Matka ojca, a siostra ojca Bonawentury, o którym
przed chwilą pisałem, Julianna Gawełczyk, zmarła mając lat 39, osieracając liczną
rodzinę. Ojciec mój miał sześć sióstr, jednego brata i jednego brata przyrodniego
(dziadek po śmierci babci oŜenił się po raz drugi).
W tym czasie (aŜ do końca II wojny światowej w 1918-ym roku) Piotrków Trybunalski
i ta część Polski, w której leŜał, znajdowała się pod zaborem rosyjskim i stanowiła część
carskiego imperium. Rusyfikacja Polaków była wtedy na porządku dziennym. Szkoły
były rosyjskie i uŜywanie w nich języka polskiego było surowo zabronione. W takiej to
szkole Karol otrzymał świadectwo maturalne w 1913-ym roku i dwa lata później
„emigrował” do Krakowa, miasta połoŜonego tuŜ przy południowej granicy rosyjskiego
imperium. Kraków leŜał w granicach Austro-Węgierskiego imperium Habsburgów. W
Krakowie, w Uniwersytecie Jagiellońskim (załoŜonym w 1364-ym roku), językiem
6
wykładowym był język polski. Tam, w Collegium Medicum, w 1915-ym roku Karol
rozpoczął studia medyczne.
W roku 1918-ym, mimo końca wojny światowej, świeŜo powstała niepodległa Polska,
musiała zbrojnie wytyczać swoje granice. Karol jako ochotnik zaciąga się do
nowopowstałej armii polskiej. W stopniu podporucznika pospolitego ruszenia słuŜy jako
medyk w 26-ym pułku piechoty. Później z linii frontu przeniesiony zostaje do szpitali
wojskowych w Łucku, Lwowie, Piotrkowie i Krakowie. W roku 1920-ym zwolniony
zostaje z wojska i kontynuuje studia medyczne. śeni się z Anną Trajdos (moją matką) i
wraca do Krakowa. W roku 1922-im kończy studia w Collegium Medicum Uniwersytetu
Jagiellońskiego i zaczyna pracować w klinice neurologiczno-psychiatrycznej tego
uniwesytetu. Później zostaje starszym asystentem profesora Pilca w tej samej klinice, a w
1924-ym roku otrzymuje tytuł doktora wszechnauk medycznych. W tym samym roku
ojciec rezygnuje z kariery naukowej w Uniwesytecie Jagiellońskim. Na krótko zostaje
zatrudniony przez szpital psychiatryczny w Kochanówce pod Krakowem, a w 1925-ym
roku obejmuje stanowisko dyrektora szpitala psychiatrycznego w Warcie. W Warcie
ojciec mój pracuje do jesieni 1939-go roku, kiedy to w przeddzień wojny powołany
zostaje do słuŜby wojskowej.
W ciągu swgo czternastoletniego pobytu w Warcie, ojciec potrafił rozbudować mały,
prowincjonalny szpital, w duŜą, samowystarczalną instytucję opiekującą się ponad
tysiącem pacjentów. Wprowadził nowoczesne sposoby leczenia i nową dla polskiej
psychiatrii , metodę terapii pracy w środowisku pozaszpitalnym. Szpital w Warcie
uznany został za wzorcowy i wiodący szpital psychiatryczny, a dr Karol Szymański za
zasługi jakie włoŜył w rozwój polskiej słuŜby zdrowia, odznaczony został orderem
Polonia Restituta.
Jak pisałem, w 1939-ym roku, na parę tygodni przed wybuchem wojny, ojciec
powołany zostaje do wojska. W wojsku pracuje jako lekarz, najpierw w 4-ym szpitalu
wojskowym w Łodzi, później w 2-im szpitalu w Lublinie. W październiku 1939-go roku
w nieznanych okolicznościach dostaje się do niewoli sowieckiej. Jak pamiętamy, 17-go
września 1939-go roku Armia Czerwona niespodziewanie wtargnęła na terytorium
Rzeczpospolitej Polskiej. Ojciec przewieziony zostaje do obozu dla jeńców wojennych
w Kozielsku. Z Kozielska, z datą 25-go listopada 1939 r. otrzymalismy jeden, krótki i
ostatni list od ojca.
Nazwisko ojca i jego numer obozowy (052/4) znalazły się na liście deportowanych
przez NKWD z Kozielska w dniu 27-go kwietnia 1940-go roku. Transport kolejowy Nr.
XVIII przyjechał na stację Gniezdowo 29-go kwietnia. Tego samego dnia w pobliskim
lesie w Katyniu ojciec został zamordowany. Miał wtedy 45 lat. Na wiosnę 1940-go roku,
w lesie Katyńskim, sowiecki NKWD-ysta, pojedyńczym strzałem w tył głowy przerwał
Ŝycie człowiekowi, którego poświęcenie medycynie, zdobyło mu szacunek i uznanie
rodaków.
Dokładnie w tym samym czasie, wiosną 1940-go roku, w sosnowym lesie niedaleko
Warty (obok wioski zwanej Rossoszyca), 480-ciu psychicznie chorych pacjentów
szpitala, pacjentów mego ojca, zamordowanych zostało przez niemieckie GESTAPO.
Zagazowani w zamkniętych samochodach cięŜarowych, pochowani zostali w zbiorowej
mogile.
7
Dwie obłąkane ideologie wspólnie manifestowały swoją niepoczytalną, szaloną furię
nienawiści.
Ojciec mój został zamordowany kiedy miałem 14 lat. Ostani raz widziałem go
trzeciego chyba dnia wojny, jesienią 1939-go roku, kiedy uciekając przed Niemcami z
Warty, zatrzymaliśmy się na chwilę przed szpitalem wojskowym w Łodzi. Wyszedł do
nas w mundurze i białym szpitalnym fartuchu. PoŜegnanie było krótkie. Zawsze będę
pamiętał jego ostatnie słowa : Pamiętaj, opiekuj się matką.
Niestety zlecenia tego nigdy nie wykonałem. 10 lat później, w 1949-ym roku
wyjechałem z Polski na zawsze. Ojciec nie Ŝył juŜ od 9-u lat. Ja miałem 23-y lata, matka
miała 54-y lata. Zostawiłem ją bez zawodu i zasobów materialnych, wyrzuconą z naszego
domu w Warcie, z młodszym rodzeństwem (brat miał wtedy 15 lat, siostra 23), w kraju
zrujnowanym wojną, nad którym rozciągała się czarna chmura barbarzyńskiego
komunizmu. W kraju odgrodzonym od cywilizowanego świata szczelną, Ŝelazną kurtyną.
Uciekłem przed pewnym aresztowaniem, zapewne długoletnim więzieniem lub śmiercią.
Uciekłem teŜ przed odpowiedzialnością o której mówił mi ojciec. Mimo, Ŝe wierzyłem,
Ŝe nieuchronna wojna pozwoli mi wrócić do kraju, byłem dezerterem.
Historia rozdzieliła naszą rodzinę. Wbrew nadziejom i Ŝyczeniom NA ZAWSZE.
Ojca swego znałem właściwie mało. Z domu w Warcie wyjechałem do Warszawy
mając 9 lat. Do domu wracałem oczywiście na kaŜde wakacje. Ojciec pochłonięty pracą
zawodową mało miał dla nas czasu. Wychowała mnie matka. Ona nauczyła mnie
chodzić, czytać i pisać. Nie ulega wątpliwości, Ŝe wszystkie podstawowe wartości i
prawdy, które rządziły i rządzą moim Ŝyciem, zawdzięczam jej wychowaniu.
Śmierć mego ojca, początek rozdzielenia naszej rodziny, była wynikiem wojny.
Morderstwo popełnione na moim ojcu i jego kolegach, niezrozumiałe i straszne w swojej
absolutnej negacji wszystkich wartości, które rządziły naszym Ŝyciem, miało miejsce w
czasie ostatniej wojny. Jego śmierć była dla nas symbolem tej wojny. Szokiem, który
wstrząsnął naszym Ŝyciem. Gwałtownym przejściem z beztroskiego dzieciństwa do
okrutnych prawd dorosłego Ŝycia w atmosferze barbarzyństwa jakim jest kaŜda wojna.
Moja i mojej Ŝony ucieczka z Polski była naszą własną, indywidualną decyzją.
Oczywiście opartą głównie na zawiłości historii naszego Kraju w tym czasie, ale decyzją
tylko naszą. WyjeŜdŜając z Polski zdawaliśmy sobie sprawę, Ŝe wyjeŜdŜamy na wiele,
wiele lat. Niezdawaliśmy sobie jednak sprawy, Ŝe moŜe to być rozstanie ostateczne.
Jak do tego doszło ? Co kierowało naszymi krokami ? Jak myśleliśmy i kim byliśmy
sześćdziesiąt lat temu ?
Zacznę od samego początku. Od atmosfery Ŝycia rodzinnego i społecznego, w której
formowały się nasze charaktery i osobowości. Czytelnikowi da to obraz tych czasów.
Oboje bowiem, moja Ŝona i ja, byliśmy typowymi przedstawicielami pokolenia lat
dwudziestych. Urodzeni w Polsce niepodległej, ciągle Ŝyliśmy w cieniu legendy
pokolenia naszych rodziców, którzy o tą niepodległość walczyli. Wychowani w krótkim
okresie, który dzisiaj nazywamy II-gą Rzeczpospolitą, wchodziliśmy w Ŝycie w
tragicznym czasie II wojny światowej. Jak to wyglądało ?
Po paru stronach ilustrujących Ŝycie mego ojca Karola Szymańskiego, opowiem wam
historię rodziny Kamlerów, rodziny mojej Ŝony.
8
RODZINA JULIUSZA LEOPOLDA KAMLERA
śona moja Hanna Kamler urodziła się tak jak ja w Warszawie, w tym samym
1926-ym roku.
Świetnie opracowane dzieje rodziny Kamlerów opisał Jacek Kamler w ksiąŜce
p.t. POTOMKOWIE KATARZYNY I LEOPOLDA KAMLERÓW, wydanej w
Warszawie w roku 2006-ym. Zainteresowanym gorąco polecam tą niezwykle ciekawą
ksiąŜkę, a Ŝe Hanna Kamler, matka naszych dzieci i babka naszych wnuków nosi dzisiaj
nazwisko Szymańska i w rodzinie Szymańskich odegrała pierwszorzędną rolę, winien
jestem, choć w wielkim skrócie, opowiedzieć wam historię rodziny Kamlerów.
Nazwisko Kamler sugeruje niemieckie lub holenderskie pochodzenie. Do Polski
przybyli zapewne w końcu XVIII-go lub początku XIX-go wieku. Okres ten ginie w
mrokach historii i pierwszym udokumentowanym nazwiskiem jest nazwisko Marcina
Kamlera, prapradziadka mojej Ŝony. Marcin był właścicielem tkalni w okolicach
Warszawy, przypuszczalnie w śyrardowie. Jego syn Leopold, był załoŜycielem
warsztatu stolarskiego w Warszawie w roku 1861-ym. Leopold Kamler i jego Ŝona
Katarzyna z Izdebskich mieli jedenaścioro dzieci. Jednym z nich był Juliusz Leopold,
dziadek mojej Ŝony i kontynuator stolarskich, rodzinnych tradycji.
Była to rodzina wyjątkowa. Zauroczona Polską, w tym czasie jako niezawisłe
państwo nieistniejącą. Patriotyczna w najczystszym i najprawdziwszym tego słowa
znaczeniu. Na początku stron ilustrujących ten rozdział umieściłem drzewo rodzinne
Juliusza Leopolda. Później fotografie i Ŝyciorysy poszczególnych członków rodziny.
Mówią one same za siebie. Z czterech synów Juliusza Leopolda, trzech oddało swoje
Ŝycie walcząc o wolną i niepodległą Polskę. Dwóch w roku 1919-ym, jeden w powstaniu
warszawskim 1944-go roku. Wszyscy trzej odznaczeni zostali krzyŜami Virtuti Militari i
KrzyŜami Walecznych. Ich siostra była sanitariuszką w czasie wojny bolszewickiej 1920go roku. 24-y lata później bierze udział w powstaniu warszawskim. Jeden z jej synów
ginie tragicznie w 1943-im roku, drugi walczy w powstaniu warszawskim. Ich ojciec,
pułkownik kawalerii, Stanisław Klepacz poza krzyŜem Virtuti Militari odznaczany jest
KrzyŜem Walecznych sześciokrotnie.
Przyjrzyjcie się dobrze drzewu rodzinnemu. Oto dzieci, wnuki i prawnuki tych,
którzy po przeszło stu latach niewoli, ofiarą własnego Ŝycia wytyczali granice wolnej i
niepodległej Polski, przychodzą na świat i wychowują się poza granicami Ojczyzny. W
swojej większości nie mówią juŜ po polsku.
25
Tragiczny koniec II-ej wojny światowej, ponowna utrata niezawisłości i
chwilowy tryumf komunizmu, rozdzieliła rodzinę Kamlerów. Jedni z nich, jak rodzina
Klepaczów, wywieziona z Polski po powstaniu warszawskim do obozów jeńców
wojwnnych, do Kraju zniewolonego obłędną doktryną marksistowską, wrócić nie chciała
i nie wróciła. Moja Ŝona opuściła Polskę towarzysząc mi, zagroŜonego aresztowaniem, w
mojej ucieczce.
Wyrokiem historii, rodziny nasze, rozdzielone zostały od swych bliskich w
Ojczyźnie. Wydaje się, Ŝe na zawsze. Dla najmłodszej generacji rodziny Kamlerów
Polska stała się krajem obcym. Być moŜe bliskim. Być moŜe są oni z Krajem ich
dziadów połączeni tylko coraz cieńszą nicią tradycji. Być moŜe.
Jak do tego doszło ? Jak przebiegał proces integracji z nowym światem ?
Była to droga niemal identyczna do drogi, którą przeszła rodzina Szymańskich.
Szok zderzenia się z nowym, poznawanie i wchodzenie w nowe Ŝycie. Akceptacja tego
nowego Ŝycia. Konfrontacja wreszcie z tym co było.
Będzie to tematem następnych rozdziałów, w których opisywać i analizować będę
Ŝycie emigranta w Kanadzie. Pierwsze rozczarowania i pierwsze tryumfy. Akceptacja i
budowanie nowego domu. Niespodziewane otwarcie się drzwi do powrotu. Konfrontacja
z rzeczywistością. Rozczarowanie. Jednym słowem wszystko to, co złośliwy los historii
sprawił, by rozdzielić nasze rodziny i oderwać nas na zawsze od Kraju naszych
przodków.
26
RODZINA
Druga część tego rozdziału zawierająca ilustracje, zaczyna się „drzewem”
rodzinnym Szymańskich i Trajdosów. Czytając to co piszę w tym i w następnych
rozdziałach, warto zaglądać do „drzewa rodzinnego”. Ułatwi to nie tylko zrozumienie
rodzinnych zawiłości. W wielkim skrócie, graficznie, pokaŜe to drogę jaką Szymańscy,
rodzina rozdzielona przez historię, przeszła z polskiego Piotrkowa Trybunalskiego do
kanadyjskiego Vancouver’u.
Odpowiedź na pytanie dlaczego tak się stało i jak ta droga wyglądała, znajdzie
czytelnik czytając to opowiadanie.
Rodziców mego ojca znam tylko z opowiadań i fotografii. Oboje – babcia i
dziadek zmarli przed moim urodzeniem. W środowisku moich dziadków nie było
zwyczaju zbierania i przechowywania dokumentów rodzinnych. Następne pokolenia, to
jest pokolenie moich rodziców i moje, zmieniły ten sposób postępowania. Zaczęto
zbierać dokumenty i zachowywać pamięć o osiągnięciach w pracy zawodowej,
społecznej i politycznej, zwłaszcza w słuŜbie dla Kraju, co traktowano jako oczywisty,
nie tylko obowiązek, ale równieŜ przywilej obywatelski.
O pradziadach nie wiem nic. Zapewne moŜnaby doszukać się ich śladów w
zachowanych dokumentach kościelnych w Piotrkowie Trybunalskim, mieście rodzinnym.
Ewidencja urodzin, ślubów i zgonów, była od niepamiętnych czasów prowadzona przez
kościoły parafialne. Kościołem parafialnym dziadków był koścół pod wezwaniem św.
Jakuba w Piotrkowie. W kościele tym są zarejestrowane chrzściny, śluby i pogrzeby obu
moich rodzin. Był to bowiem kościół parafialny rodziny Szymańskich jak i rodziny
Trajdosów, rodziny mojej matki. W kościele tym brali ślub moi rodzice.
Piotrków więc i jego okoliczne wsie i osady były miejscem pochodzenia zarówno
Szymańskich jak i Trajdosów. Nazwa miasta pochodzi zapewne od imienia jego
załoŜyciela, Piotra Dunina Włostowica Ŝyjącego w połowie XIII wieku. Od samych
swoich początków, miasto ze względu na swoje połoŜenie geograficzne (centrum kraju)
było ośrodkiem nie tylko Ŝycia gospodarczego, ale równieŜ aktywną sceną Ŝycia
politycznego i kulturalnego. Przez Piotrków przeszła wielka armia króla Wladysława
Jagiełły w drodze pod Grunwald. Tu w roku 1469 i 1470 wielcy mistrzowie zakonu
krzyŜackiego składali hołd Kazimierzowi Jagiellończykowi. Tu odbywały się elekcje
królów polskich (Jan Olbracht i Zygmunt August). Tu na sejmach i synodach
występowali najwybitniejsi synowie polskiego renesansu, Mikołaj Kopernik, Jan
Kochanowski i syn ziemi piotrkowskiej, Andrzej Frycz Modrzewski.
Powstania, a zwlaszcza powstanie styczniowe 1863 roku, odbiło się tu głębokim
echem. Upadek powstania i zdawałoby się ostateczna utrata niepodległości, rozpoczęła
dynamiczny rozwój gospodarczy miasta. Piotrków staje się, w ramach nowo utworzonej
Gubernii Piotrkowskiej, siedzibą nowej administracji. Wraz z gwałtownie rozwijającym
41
się przmysłem włókienniczym pobliskiej Łodzi (patrz „Ziemia Obiecana” Władsława
Reymonta), dla ekspansji ekonomicznej Piotrkowa stanął otworem niezmierzony rynek
zbytu imperium moskiewskiego.
Na tym tle nowego dobrobytu pojawia się postać mego dziada, Karola
Szymańskiego. Świetnie się mający mieszczanin piotrkowski, właściciel dobrze
prosperującej restauracji-kawiarni przy głównej ulicy miasta (dom spłonął w czasie
wojny w 1939 r.). Nie wiem kim byli rodzice dziadka. Jakie mieli wykształcenie, czym
się zajmowali i jakie mieli zainteresowania. Z opowiadań ojca wiem, Ŝe dziadek był
surowym i wymagającym człowiekiem. Musiał nim chyba być, miał bowiem
dziewięcioro dzieci. W domu moich rodziców zachowała się spora biblioteka z ex-libris
dziadka. Były teŜ w domu dziadka skrzypce, na których podobno grywał. Jak ? znów
nie wiem. Dziadek był właścicielem okazałego domu w sercu miasta. Dom, o którym w
tym czasie mówiło się kamienica, wniosła w posagu moja babcia, Julianna Stanisława
Gawełczyk. Siostra ojca Bonawentury, o którym pisałem na początku tego opowiadania.
Na przedmieściach Piotrkowa, miał dziadek mały dom połoŜony w pięknym sadzie, który
nazywano „Krakówką”.
„Krakówka”, chyba w latach sześćdziesiątych, została
sprzedana i na jej miejscu miasto wybudowało bloki mieszkalne a sad oczywiście
wycięto. Dom w śródmieściu, który w roku 1945 przywłaszczyło sobie miasto,
odzyskaliśmy w latach dziewięćdziesiątych. Przed paru tygodniami (listopad 2008)
dowiedziałem się, Ŝe siostra moja, mieszkająca w Polsce, dom ten sprzedała.
PoniewaŜ w Piotrkowie nie mieszka juŜ dzisiaj nikt z mojej rodziny, jedynym
piotrkowskim „śladem” rodziny Szymańskich jest grób rodzinny na „starym” cmentarzu.
Babcia Julianna Stanisława z Gawełczyków Szymańska była córką kupca futer z
Wielunia. Młodsza była od dziadka o lat jedenaście. śyła tylko 39 lat. ZdąŜyła w tym
czasie urodzić ośmioro dzieci i pochować trzy córki, które zmarły prawie tego samego
dnia w wyniku epidemii grypy zwanej : hiszpanką”. Z opowiadań rodzinnych wiem, Ŝe
jak na owe czasy to wiele podróŜowała i to samotnie. Domyślam się, Ŝe w ucieczce przed
ponownym zajściem w ciąŜę. Wydawała masę pieniędzy, swoich i dziadka. Była w
Wiedniu i we Włoszech. Z Watykanu przywiozła oprawną w ramy dyspensę kilku
tysięcy dni czyśca, które to dyspensy papieŜ Leon XIII sprzedawał za gotówkę. Dyspensę
odziedziczył mój ojciec, ale trzymał ją schowaną w szafie. Przypuszczam, Ŝe ojciec
trochę się tego wstydził (dyspensy, nie szafy) i zapewne wolał oglądać obrazy
współczesnych malarzy, jak np. śmurki, który masowo malował piękne piersiaste
kobiety. Taki właśnie obraz, jedną z nielicznych pamiątek rodzinnych, odziedziczyłem
po ojcu. Wisi na ścianie mojej sypialni w Vancouver. Dyspensa, którą babcia kupiła w
Watykanie rozciąga się na kilka pokoleń. Nie jestem pewien czy sięga pokolenia moich
dzieci. Na wszelki wypadek, na ulgową taryfę w ostatecznym rozliczeniu nie naleŜy
liczyć. Zwłaszcza, Ŝe dyspensę zostawioną w domu w czasie wojny 1939 roku, ktoś
ukradł.
Dziadek Szymański miał ośmioro dzieci z pierwszego małŜeństwa. Trzy córki,
Czesława, Janina i Stanisława zmarły niemalŜe tego samego dnia w listopadzie 1894 r.
Miały lat 6, 5 i 2.
42
Uratowała się Maria Stanisława zwana Bronką. Wyszła za mąŜ za Piotra
Iwanickiego w Białymstoku (czy w ŁomŜy ?) gdzie mieszkali przez prawie całe swoje
Ŝycie. Znałem ją bardzo mało i widziałem chyba tylko raz w Ŝyciu. Miała trzy córki.
Najstarsza Stanisława była lekarzem. W latach trzydziestych, po skończeniu
studiów medycznych w Uniwersytecie Wileńskim odbywała staŜ w szpitalu mego ojca w
Warcie. Stasia wyszła za mąŜ w czasie wojny czy zaraz po, za dentystę o nazwisku
Gutowski. Zamieszkali w Kolnie, gdzie praktykowali swój zawód i mieli czworo dzieci.
Stasia zmarła mając zaledwie 35 lat.
Druga córka ciotki Bronki, Hanka, była dentystką. TeŜ wyszła za mąŜ, miała
dzieci i mieszkała gdzieś na wschodzie Polski, chyba teŜ w Kolnie. Mało o nich wiem
gdyŜ wszystko to działo się juŜ po mojej ucieczce z Polski
Najmłodszą Iwanicką, Marysię, teŜ znałem raczej przelotnie. Pamiętam ją jako
dziecko, później raz tylko spotkałem ją jako osobę dorosłą. Było to w latach
osiemdziesiątych, w czasie jednej z moich krótkich wizyt w Polsce. Podobnie jak matce,
konwenans był jej rzeczą zupełnie obcą. Była abnegatem o duŜej inteligencji i dobrym
wykształceniu. Znała kilka języków. śyła skłócona z resztą rodziny, zmarła w zupełnej
nędzy w Łodzi w roku 1993.
Ciocia Jasia Topczewska, Ŝona pułkownika piechoty, który wojnę odsiedział w
obozie jeńców wojennych w Murnau, robiła wraŜenie osoby bardzo nieszczęśliwej.
Powodem być moŜe był mąŜ siedzący w niewoli, na pewno był nim Jerzyk, jedyny syn,
o którym poniŜej.
Jerzyk, z którym zawsze miałem trochę „na bakier” jest dzisiaj emerytowanym
architektem i mieszka w Łodzi. Jerzyk raczej niefortunnie wyróŜnił się jako jedyny
członek naszej licznej rodziny, który naleŜał do partii komunistycznej. W jego wypadku
do Związku MłodzieŜy Socjalistycznej. Tak zdaje się nazywano organizację
podrastających komunistów. Twierdził, Ŝe nie była to decyzja powodowana jego
przekonaniami, ale zwykły koniunkturalny oportunizm i warunek dostania się na studia,
co w świecie jego wartości moralnych, a nie był w tym odosobniony, miało stanowić
sytuację łagodzącą. Matka moja nie mogła mu tego darować i był okres kiedy traktowała
go jako „zdrajcę”. Kiedy, bodajŜe w latach sześćdziesiątych, w czasie wycieczki w
Tatry, kawał skały spadł mu na twarz i niemal wyprawił go na drugi świat raniąc
dotkliwie, mama moja informując mnie o tym, potraktowała sprawę po chrześcijańsku
pisząc, Ŝe Pan Bóg pokarał Jerzyka. Wierzyła bowiem mocno, Ŝe oportunizm tej miary
co członkostwo w partii komunistycznej, nie moŜe ujść uwadze boskiej.
Ciocia Cesia i wujek (właściwie stryjek ale nigdy go tak nie nazywaliśmy) Marek
byli parą rodzinnych bliŜniaków.
Ciocia była dentystką i przed wojną praktykowała w Łodzi gdzie wyszła za mąŜ
za nijakiego Wacka Busiakiewicza. Ten Busiakiewicz, którego niewiele pamiętam, nie
43
trudnił się Ŝadnym powaŜnym zajęciem. Podkradał natomiast ciotce narkotyki, które jako
dentystka miała w swoim gabinecie. Nie wiem czy sam je uŜywał czy tylko sprzedawał.
W kaŜdym razie jeszcze przed wojną ciocia pozbyła się Wacka drogą szybkiego
rozwodu. Niemcy wyrzucili ciotkę z Łodzi w 1940 roku. Wróciła do Piotrkowa i
zamieszkała z bratem. Po zakończeniu wojny wróciła do Łodzi do swego starego
mieszkania i gabinetu dentystycznego. Po wojnie kiedy znaleźliśmy się w cięŜkiej
sytuacji materialnej, ciotka zaopiekowała się moją siostrą. Dzidka zamieszkała u niej w
Łodzi i dzięki jej pomocy mogła studiować chemię na Uniwersytecie Łódzkim. Po
skończeniu studiów Dzidka wróciła do Warszawy a ciotka nadal leczyła zęby. Zmarła po
krótkiej chorobie na raka w 1968 roku.
Wujek Marek całe swoje Ŝycie mieszkał w Piotrkowie. Uczęszczał z moim ojcem
do tego samego gimnazjum. W 1914 roku w wieku lat 17-tu uciekł z domu i zaciągnął się
do Legionów Polskich. Uciekł, gdyŜ ze względu na kiepski stan zdrowia dziadek nie
chciał puścić go z domu. I miał rację. Jeszcze przed końcem wojny porucznik Szymański
zwolniony zostaje z wojska . Nabawił się jakiejś dziwnej choroby kręgosłupa w wyniku
której do końca Ŝycia został lekko garbatym. Stan zdrowia i ten nieszczęśliwy garb nie
pozwoliły mu na wzięcie udziału w wojnie z bolszewikami w 1920 roku. Stało się to
powodem jego licznych kompleksów. W pewnym sensie jako nagrodę za jego słuŜbę
wojskową w 1914 r. państwo polskie przyznało mu koncesję na prowadzenie hurtowej
sprzedaŜy wyrobów tytoniowych. Produkcja papierosów i tytoniu była w Polsce
monopolem państwowym. Wynajął mały sklepik na głównej ulicy miasta, w którym
spędzał całe dni, od czsu do czsu odwiedzając swoich przyjaciół, właścicieli sąsiednich
sklepów. Odwiedzaliśmy wujka zwykle w Dzień Zaduszny, kiedy cała rodzina zjeŜdŜała
do Piotrkowa w celu odwiedzenia grobów rodzinnych, składania kwiatów, zapalania
świec i zniczów. W Piotrkowie są dwa cmentarze : „stary” i „nowy”. PołoŜone tuŜ obok
siebie i rozdzielone ulicą. Grób rodzinny Szymańskich jest na „starym” cmentarzu,
Trajdosów na „nowym”.
Po powstaniu warszawskim, jesienią 1944 roku, wuj Marek przyjął nas
wszystkich, mamę, Dzidkę, mego brata Wojtka i mnie, bardzo serdecznie u siebie w
Piotrkowie. W 1945 roku moja siostra wyjechała do ciotki w Łodzi a ja na studia do
Krakowa. Niewiele później, chyba w 1946 roku mama z Wojtkiem wrócili do Warszawy,
gdzie jeszcze chyba przez rok wspomagał ich Marek. Po śmierci mego ojca wywiązał się
z roli częściowego naszego opiekuna w sposób nienaganny.
Czas wojny był okresem niezwykłej solidarności naszych rodzin.
Tak
Szymańskich jak i Trajdosów. Całą wojnę, aŜ do powstania warszawskiego klan
Trajdosów, cztery siostry – trzy wdowy, czwarta z nieobecnym, ukrywającym się męŜem
plus wszystkie ich dzieci z przyległościami mieszkały pod jednym dachem. W niezwykle
cięŜkiej sytuacji finansowej, wzajemnie się wspomagając, przetrwały wojnę, śmierć
najmłodszej siostry w Auschwitz, śmierć brata zamordowanego w poznańskim więzieniu
i powstanie warszawskie. Pocisk artyleryjski zniszczył dom na ulicy Tucholskiej gdzie
mieszkali. Klęska powstania rozdzieliła i rozproszyła jego mieszkańców po Polsce, po
niemieckich obozach jeńców wojennych, później po Europie, w końcu po świecie.
Rodzina rozdzielona została przez historię.
44
Wracam do wuja Marka. Pamiętam go jako bardzo serdecznego, chudego,
garbatego pana, zawsze w ciemnym garniturze, kamizelce z muszką pod brodą i
binoklach bez oprawy. JuŜ po moim wyjeździe z Polski, chyba w latach sześćdziesiątych,
a więc mając lat 65, wuj oŜenił się z panią Eugenią Woch, której nigdy nie poznałem, a
która zmarła w roku 1976. Przypuszczam, Ŝe był to desperacki ruch zabezpieczającoobronny przed zbliŜającą się samotną starością. Ostatni raz widziałem Marka w roku
1979. Był juŜ bardzo schorowany i załamany śmiercią Ŝony. Zmarł dwa lata później w
wieku lat 84.
Pisząc o rodzinie ojca nie mogę zapomnieć o Januszu, przyrodnim jego bracie.
Janusz był ostatnim, najmłodszym dzieckiem i synem drugiej Ŝony dziadka
Szymańskiego. Od mego ojca był młodszy o lat 18, a od swojej najstarszej siostry
przyrodniej o 22 lata. Skończył prawo w Uniwersytecie Warszawskim i przed samą
wojną został prokuratorem publicznym w Piotrkowie. Przed wojną spotkałem go
zaledwie parę razy. Lepiej poznałem go zimą 1944 roku, kiedy po powstaniu
warszawskim mieszkałem przez kilka miesięcy w Piotrkowie. Janusz mieszkał ze swoją
matką na „Krakówce” o której juŜ pisałem. Okazało się, Ŝe naleŜeliśmy do tej samej
politycznej organizacji podziemnej o nazwie Organizacja Polska (OP). OŜenił się krótko
po wojnie i prawie natychmiast został aresztowany przez komunistyczny Urząd
Bezpieczeństwa. Przewieziony do więzienia w Warszawie był długo przesłuchiwany i
bezlitośnie torturowany. Fałszywe oskarŜenie o wojenną kolaborację z Niemcami miało
skompromitować Janusza i jego obóz polityczny. Oczywiście nie miało to nic wspólnego
z prawdą. W czasie przesłuchań trzymał się dzielnie do momentu kiedy w czasie
śledztwa usłyszał krzyk i płacz torturowanej kobiety dochodzący z sąsiedniego
pomieszczenia. Oficer śledczy poinformował go, Ŝe jest to głos jego Ŝony. Było to
oczywiste kłamstwo. Janusz jednak załamał się psychicznie. Jego zeznania stały się
niezrozumiałe i bezsensowne. Po paru tygodniach Urząd Bezpieczeństwa przerwał
dochodzenia i odesłał go na oddział więzienny szpitala dla umysłowo chorych w
Tworkach pod Warszawą.
Długoletni dyrektor szpitala w Tworkach, nieŜyjący juŜ w tym czasie dr.
Łuniewski był przyjacielem mojego ojca. Mama utrzymywała kontakt towarzyski z
wdową po dr. Łuniewskim, która mieszkała w Tworkach i zawiadomiła mamę o
nieszczęsnym losie Janusza.. Dzięki pani Łuniewskiej udało się zorganizować Januszowi
łagodniejsze warunki Ŝycia w szpitalnym więzieniu. Po pownym czasie oskarŜenie
umorzono i Janusza wypuszczono na wolność. Powoli dochodził do siebie. Osiedlił się w
Szczecinie, wrócił do pracy zawodowej, tym razem w zespole adwokackim. Doczekał się
3 synów. Jednego – mojego imiennika poznałem. Jest fizykiem nuklearnym i pracuje w
Uniwersytecie Warszawskim. Janusz zmarł w Szczecinie w roku 2004.
Rodzina mojej matki pochodzi z Piotrkowa lub jego okolic. Pradziadowie i prapradziadowie wywodzili się z okolicznych wsi o takich nazwach jak Morytz, Łobudzice i
Łęki Szlacheckie. Nie ulega wątpliwosci, Ŝe byli oni wszyscy pochodzenia chłopskiego.
Ojciec matki, Mikołaj Trajdos był straŜnikiem więziennym w Piotrkowie i wedle
opowiadań rodzinnych był analfabetą. Dziadek nie gardził kieliszkiem i lubił sobie
45
wypić, który miły to zwyczaj odziedziczyło paru jego wnuków. Dziadka nie znałem,
umarł przed moim urodzeniem.
Jego Ŝona, moja babcia Waleria Januszkiewicz parę ostatnich lat swego Ŝycia
spędziła u nas w Warcie. Zmarła w 1937 roku. śyliśmy pod wspólnym dachem krótko i
zupełnie babci nie pamiętam.
Najstarsza siostra mojej mamy, ciocia Stasia, dość wcześnie wyszła za mąŜ za
Piotra Kempnego, z którym miała cięŜkie Ŝycie i duŜo dzieci. Do końca wojny mieszkali
w Lublinie. Później kiedy wujek przeszedł na emeryturę przenieśli się na krótko na
WybrzeŜe, jeszcze później do Komorowa pod Warszawą do swojej córki Niusi (Janiny),
gdzie mieszkali aŜ do śmierci wuja w 1949 , cioci w 1955. Ciocia Stasia, która najmniej
ze wszystkich ciotek znałem, była osobą cichą, dobrą i strasznie smutną. Nic chyba nie
było w tym dziwnego, przeŜyła trzech swoich synów. Dwóch zginęło na wojnie, trzeci w
tragicznym wypadku motocyklowym.
Wuja Piotrusia teŜ mało znałem. KrąŜyły o nim rodzinne legendy. Był
człowiekiem prostym, bardzo wybuchowym, w ciągłym konflikcie ze swoimi dziećmi. Z
zawodu był elektrykiem pracującym w lubelskiej fabryce samolotów. Był solidnym
rzemieślnikiem, który kochał swój zawód, nieznosił marnotrawstwa i tandety. Miał
typowy kompleks polskiego robotnika, pogardę dla ludzi inteligentnych przekładających
myślenie nad pracę rąk. Swego zięcia, Kazimierza Kłokosińskiego, który był
ichtiologiem i handlowcem odnoszącym duŜe sukcesy zawodowe w obu dziedzinach,
traktował jako człowieka niegodnego szacunku i uwagi. Nazywał go pogardliwie
„piszczykiem” i „gryzipiórkiem”.
Ich najstarszy syn Bronisław, zwany Broncikiem, mieszkał na Bielanach pod
Warszawą. OŜenił się z Janiną Zabierzowską, którą, nie pamiętam z jakich powodów,
naztwaliśmy „Boską Inez”. Broncik poległ walcząc w szeregach Armii Krajowej,
ostatniego dnia powstania warszawskiego 30-go września 1944 r. Poległ na śoliborzu,
niemal w godzinie kapitulacji tej dzielnicy miasta. Ciała czy grobu nie udało się nigdy
odnaleźć.
Jego młodzszy brat Tadeusz, przemiły i zupełnie niepowaŜny człowiek, po
zrobieniu matury pracował w szpitalu mego ojca jako urzędnik biurowy. O ile dobrze
pamiętam, zainteresowany był w pierwszym rzędzie jazdą na motocyklu i ładnymi
kobietami. W czase wojny mieszkał w Lublinie gdzie się oŜenił. Latem 1943 roku
przyjechał do Warszawt na motocyklu. Wracając do Lublina miał wypadek w wyniku
którego odniósł cięŜkie obraŜenia. Nie odzyskawszy przytomności zmarł następnego
dnia.
Najmłodszy z braci Kempnych, Mieczysław, był przez nas, młodszych kuzynów,
najbardziej lubiany. Mieczyś, bo tak był w rodzinie nazywany, chodził do gim. A.
Mickiewicza w Warszawie, mieszkając u wujka Mietka i cioci Oleńki. Po maturze
poszedł do Szkoły PochorąŜych Piechoty, którą ukończył w stopniu plutonowego i kiedy
46
wybuchła wojna powołany został do słuŜby w 21-ym pułku piechoty zwanym „Dziećmi
Warszawy”. Poległ w obronie Warszawy, na Grochowie, we wrześniu 1939 roku.
Najstarszą z trzech sióstr Kempnych była Janina zwana Niusią. Zawieszona
między pokoleniem swoich rodziców a naszym, nie naleŜała w pełni do Ŝadnego.
Egzaltowana, wiecznie nieszczęśliwa i zmartwiona stara panna, Ŝyjąca Ŝyciem innych.
Skończła historię w Uniwersytecie Warszawski i była nauczycielką. W końcowym
okresie studiów mieszkała u wujka Mietka na ulicy Wspólnej. Zaraz po wojnie
mieszkała i uczyła w Komorowie, gdzie wunajmowała ładny, duŜy dom. Dołączyli tam
do niej najpierw rodzice, później siostra Danuta z męŜem. Pamiętam ją z czasów
przedwojennych, kiedy razem z jej i moimi ciotkami, w sposób wyjątkowo histeryczny,
adorowała wujka Mietka i najświętszego z wszystkich świętych domu na Wspólnej,
„pana Romana”. Tym „panem Romanem’ był oczywiście Roman Dmowski, prezes
Stronnictwa Narodowego, przywódca polskiego obozu narodowego i częsty gość na
Wspólnej. W czasie wojny Niusia stała jakby na uboczu i nie brała udziału w
intensywnym Ŝyciu, którym tętniła Tucholska 5, dom cioci Marychny, gdzie w czasie
prawie pięciu lat wojny zebrała się większość naszej rodziny.
Danuta, młodsza siostra Niusi, nie była osobą zupełnie normalną. Znałem ją
wprawdzie mało, ale duŜo o niej słyszałem. Mieszkała z rodzicami w Lublinie aŜ do 33
roku Ŝycia, mając za złe wszystkim i wszystkiemu. Parała się malarstwem i chyba miała
talent w tym kierunku. Była asolutnie egzaltowana w myślach, mowie i uczynkach. W
1944 roku wyszła za mąŜ za małego, łysego ichtiologa, Kazimierza Kłokosińskiego.
Kazik uwielbiał Danutę i duŜą część Ŝycia spędził przed nią na kolanach. Ona zaś nie
mogła mu darować, Ŝe był łysy, mały i zupełnie niepodobny do Rudolfa Valentino.
Najlepiej zmałem najmłodszą z sióstr Kempnych, Krystynę. Poznałem ją dość
późno bo dopiero w czasie wojny. Na kilka tygodni przed wybuchem powstania, kiedy
zamieszkałem w mieszkaniu wujka Mietka na ulicy Wspólnej (mieszkanie to po upływie
prawie trzech lat od aresztowania wujka Mietka, Gestapo oddało rodzinie), zamieszkała
tam równieŜ Krystyna. Szykowaliśmy się w tym czasie do wyjścia z Warszawy celem
dołączenia do naszych (NSZ) oddziałów partyzanckich w Górach Świętokrzyskich.
Brakowało nam zespołu sanitarnego. Namówiłem Krystynę i drugą moją kuzynkę,
Stefcię Wróbel, Ŝeby dołącztły do naszej organizacji i razem z nami, jako sanitariuszki,
wyszły, Ŝe tak powiem „w pole”. W ten sposób, przygotowując się do wyjścia „do lasu”,
mieszkaliśmy wszyscy na Wspólnej, kiedy 1-go sierpnia 1944 roku o godzinie 17:00
wybuchło to nieszczęsne powstanie. W czasie powstania byliśmy w tym samym 4-ym
plutonie kompanii „Warszawianka”, walczącym w Zgrupowaniu Armii Krajowej o
nazwie „Chrobry II”. Po wojnie Krystyna w wieku lat 30 zaczęła stdiować stomatologię.
Kiedy wiele lat później spotkałem ją w Warszawie, była dentystką, miała męŜa o
nazwisku Rapacki, z którym właśnie się rozwodziła i syna Krzysztofa. Na punkcie tego
syna Krystyna zupełnie oszalała. Był to młody inteligentny chłopak, wychowywany w
przesadnie cieplarnianych warunkach przez matkę i dwie bezdzietne ciotki., które trzęsły
się nad nim i doprowadziły do tego, Ŝe dał drapaka z Polski i nic z rodziną nie chciał
mieć wspólnego. Krystyna nie potrafiła zaakceptować nieobecności jedynego i
ukochanego syna. W roku1980 popełniła samobójstwo.
47
O reszcie rodziny Trajdosów, o rodzinach sióstr mojej matki – Wróblach,
Natansonach i cioci Kowalskiej, których Ŝycie i losy przeplatały się z moim Ŝyciem w
czasie wojny i po wojnie, w Polsce i w Kanadzie, pisać będę w dalszych rozdziałach.
W dalszych rozdziałach opowiem wam równieŜ o tragicznym Ŝyciu i bohaterskiej
śmierci jedynego brata mojej matki, wujku Mietku i jego siostrze Oleńce (Aleksadrze).
Wujek Mietek, jedyny brat sześciu sióstr, był niewątpliwie wybitną indywidualnością.
Siostry darzyły go nie tylko miłością, równieŜ wielkim szacunkiem. Nie przesadzę
mówiąc, Ŝe w rodzinie Trajdosów istniał swgo rodzaju kult wujka Mietka.
W 1935 roku, kiedy jako dziewięcioletni chłopak zamieszkałem w Warszawie,
znalazłem się w najbliŜszym kręgu adoratorów i w kręgu wpływów kultu wujka Mietka.
W duŜym stopniu formowało to mój sposób myślenia i jak się później okazało,
zdeterminowało to dalsze moje Ŝycie.
Nim o tym opowiem, chciałbym podkreślić cechę charakterystyczną mojej
rodziny. Tych o których juŜ opowiadałem jak i tych, o których będę opowiadał. Cechą tą
jest solidarność rodzinna. Wujek Mietek pomagał Kempnym. Niusi jak i Mieczysiowi,
którzy mieszkali w jego domu. Mój ojciec zatrudniał Tadeusza Kempnego i ciocię
Oleńkę. Ja przez 4 przedwojenne lata mieszkałem w domu cioci Marychny, a jak
dowiecie się za chwilę, w czasie wojny, cztery siostry Trajdos ze swoimi rodzinami, pod
jednym dachem, wspólnie stawiały czoła wojennym przeciwnością i klęskom. Wuj
(właściwie stryj) Marek Szymański pomagał nam po śmierci ojca a po powstaniu
warszawskim przyjął w swoim skromnym mieszkaniu całą naszą rodzinę. U cioci Cesi w
Łodzi mieszkała moja siostra w czasie studiów.
Moje pokolenie było świadkiem tych zachowań. W ich atmosferze i w ich cieple
przechodziliśmy z dzieciństwa w Ŝycie dorosłe. Pamięć wyciągniętej ręki pozostaje na
całe Ŝycie.
48
DZIECIŃSTWO
Urodziłem się 24-go lutego 1926-go roku w Warszawie w mieszkaniu mego wuja
Mieczysława Trajdosa, u którego mieszkała w tym czasie babcia Waleria Trajdos. Działo
się to na ulicy Orlej, numeru nie pamiętam. O dziwo, dom ten stoi do dzisiaj. Okna i
balkon na pierwszym piętrze, tam się podobno urodziłem, wychodzą na jedną z głównych
arterii stolicy, aleję Solidarności, która jeszcze niedawno nosiła imię generała Karola
Świerczewskiego i jest kontynuacją zbudowanej juŜ po wojnie trasy W-Z, która z mostu
Kierbedzia nad Wisłą, poprzez tunel pod Starym Miastem i placem Bankowym, przecina
miasto.
Dlaczego urodziłem się w Warszawie, mogę się tylko domyślać. Rodzice byli w
tym czasie w trakcie przenoszenia się z Krakowa do Warty, gdzie ojciec przejął
prowadzenie szpitala psychiatrycznego i zapewne nie byli tam jeszcze na dobre
zadomowieni. Matka moja przypuszczalnie czuła się „pewniej” w domu babci. Cztery
lata wcześniej straciła swoje pierwsze dziecko. Mój starszy brat Karol, zmarł w
niemowlęctwie, po operacji ślepej kiszki. Było to w Krakowie w roku 1922.
Do Warty przeniosłem się chyba parę miesięcy po urodzeniu. Moja siostra Dzidka
urodziła się rok później, w 1927 juŜ w Warcie. W Warcie teŜ urodził się mój młodszy
brat Wojtek. Stało się to duŜo poźniej bo w roku 1934.
W Warcie, a było to małe, parotysięczne miasteczko w połowie zamieszkałe
przez śydów, mieszkaliśmy na terenie szpitala. Szpital w Warcie, wtedy jak i później
stanowił odrębny, własny świat. śył własnym Ŝyciem, osobno, obok miasta, mimo Ŝe był
jedynym większym przedsiębiorstwem, jedyną większą instytucją. W Warcie nie było
zakładów przemysłowych. Miasto Ŝyło z usług dla okolicznych wsi. Było parę
wiatraków, kilka sklepów i cotygodniowy jarmark, na który ściągali okoliczni wieśniacy
sprzedający swoje produkty i kupujący tak zwane „produkty przemysłowe”, to znaczy
buty, odzieŜ, papierosy, zapałki i ... wódke. Tą ostatnią wydaje się w pierwszym rzędzie.
Mieszkaliśmy na terenie szpitala. W bardzo starym budynku poklasztornym aŜ do
jesieni 1934 roku, kiedy to przenieśliśmy się do nowozbudowanego i nowoczesnego
budynku administracji szpitala. Budynek ten był juŜ drugim czy trzecim, nowym
budynkiem wzniesionym staraniem mego ojca. To stare mieszkanie było wręcz urocze.
Okna wychodziły na trzy strony świata. Kuchenne na mały, czworokątny dziedziniec
(dzisiaj powiedziałbym patio) z kamienną studnią pośrodku. Cztery ściany porośnięte
były dzikim winem a po brukowanym dziedzińcu biegały olbrzymie, brązowe szczury,
których panicznie się bałem. Okna pokoju jadalnego wychodziły na mały, wąski ogród
kwiatowy, siatkę ogrodzenia i ostro strome wzgórze porosnięte starymi dębami. Na
wzgórzu stał klasztor ojców Bernardynów, z którymi ojciec i szpital toczyli niekończące
się spory. Okna pokoju dziecinnego wychodziły teŜ na ogród kwiatowy, później niskie
zabudowania gospodarcze (stajnie, kuźnia) a jeszcze dalej otwarte, płaskie łąki, pośrodku
których, w odległości około kilometra, płynęła rzeka Warta.
63
W takim to miejscu, pod opieką matki wspomaganej przez pomoc domową pod
postacią jednookiej Maryni, w towarzystwie o rok młodszej siostry i paru rówieśników,
dzieci pracowników szpitala, spędziłem swoje dzieciństwo. Najpiękniejsze z pięknych.
Mego brata, który był o 8 lat ode mnie młodszy zupełnie z tych czasów nie pamiętam.
Prawdę mówiąc to w pośpiechu dziecięcego Ŝycia i zapewne z braku doświadczenia w
tym sensie, nie zauwaŜyłem ciąŜy mojej mamy i narodziny Wojtka były dla mnie duŜym
zaskoczeniem.
W wąskiej orbicie szpitalnego świata Ŝyłem niewątpliwie w sytuacji wysoce
uprzywilejowanej, z czego w tym czasie nie zdawałem sobie sprawy. Był to raj
absolutny, który skończył się w 1935 roku, kiedy w wieku 9 lat opuściłem dom wysłany
„do szkół”. Przez tych pierwszych 9 lat uczyła mnie i wychowywała matka. Zaraz po
maturze, aŜ do wyjścia za mąŜ, mama moja była nauczycielką w Kociszewie, w wiosce
leŜącej niedaleko Piotrkowa. Rola nauczycielki nie była jej więc obca. Matka moja
nauczyła mnie czytać i pisać. Nauczyła mnie wtenczas obowiązującego a dzisiaj
zapomnienego pacierza. Pokazała mi jak rozróŜniać dobro od zła, podstawy, na których
później budowałem swoje Ŝycie. To, Ŝe nie jestem sam, Ŝe mam obowiązki wobec
innych, Ŝe jestem Polakiem, nauczyła mnie matka. Dzisiaj kiedy jestem u końca drogi
mego Ŝycia, kiedy wychowanie własnych dzieci mam juŜ za sobą i kiedy patrzę jak
dojrzewają i formują się charaktery moich wnuków, widzę wyraŜnie i potrafię docenić
fundamentalną i niezastąpioną wartość wychowania jakie daje dom rodzinny.
Dzieciństwo, ten najwspanialszy i najpiękniejszy rozdział mego Ŝycia, spędziłem
otoczony i chroniony troską, radością i miłością. Nauka była przyjemnością i
podniecającą przygodą, ktora otwierała przede mną nowy świat. „Ala ma Asa”,
elementarz M.Falskiego i kaŜda nowa litera była odkryciem. Ołowiani Ŝołnierze i bitwy
rozgrywane na podłodze dziecinnego pokoju były pierwszą szkołą samodzielnego
myślenia. Wszystko to działo się w ciepłym, nieznającym niedostatku domu. W
atmosferze solidarności rodzinnej, wartości szczególnie cenionej. W otoczeniu rodziców,
rodzeństwa, licznych ciotek, wujów, kuzynek i kuzynów. A w tle były kwitnące łąki i
wolno płynąca Warta. Sosnowe lasy pachnące Ŝywicą, skrzyp skrzydeł starych
wiatraków, złote łany Ŝyta nakrapiane błękitem chabrów i czerwienią maków. Zapach
końskiego potu i gwar ludzkich głosów cotygodniowych jarmarków. Okrągłe jarmułki,
długie czarne chałaty i zapach cebuli w ciemnych Ŝydowskich sklepikach.
Jedynymi ciemnymi chmurami nad tym światem bez wad, skazy i usterek, były
lekcje gry na fortepianie, ktore usiłowała mi dawać (bezskutecznie) ciocia Oleńka.
Lekcje niemieckiego dawane mi przez autentyczną i szczerze znienawidzoną „fraulein”,
oraz rzadkie choć bolesne (dosłownie) konflikty z moją siostrą, dominującą mnie
fizycznie i Ŝarliwie strzegącej przywileju własności jej lalek.
Wszystko to skończyło się późnym latem 1935 roku, kiedy pod troskliwą opieką
mamy znalazłem się w pociągu osobowym relacji Sieradz – Warszawa. Jechałem do
Warszawy gdzie miałem zamieszkać u mojej ciotki na śoliborzu i zacząć chodzić do
„prawdziwej” szkoły. Niezupełnie chyba do tego przygotowany, w wieku lat 9 zacząłem
częściowo samodzielne Ŝycie.
64
SZKOŁA
Kiedy przyjechałem do Warszawy w 1935 roku mając 9 lat, byłem na to zupełnie
nie przygotowany. Była to dla mnie zupełna zmiana stylu Ŝycia. Wszystko było nowe,
obce, groźne. To ostatnie chyba najbardziej odczuwalne. Najbardziej groŜna wydawała
mi się nieznana, tajemnicza i obca ... szkoła.
Szkoła Rodziny Wojskowej na pobliskiej ulicy Czarnieckiego wybrana została
zapewne dlatego, Ŝe była najbliŜej. Skończyło się to wielkim fiaskiem i zupełną
kompromitacją. Miałem tam zdawać egzamin wstępny do 5-go oddziału szkoły
powszechnej. Egzamin był piśmienny i odbywał się w czasie lekcji, w klasie pełnej
uczniów. Byłem tak wystraszony, Ŝe nie tylko nic nie napisałem, ale Ŝeby podkreślić
swoją niezdolność do Ŝycia w grupie i zupełne wyobcowanie z Ŝycia społecznego ...
zlałem się w majtki. Rada Pedagogiczna Szkoły Rodziny Wojskowej stwierdziła, Ŝe
jestem nieodpowiednio przygotowany do Ŝycia szkolnego.
Tutaj zagrała dobrze zorganizowana i sprawna sieć rodzinnych znajomości.
Dzisiaj nosi to nazwę kumoterstwa, które wspierane „bodźcami ekonomicznymi”
całkowicie opanowało Ŝycie społeczne i ekonomiczne Polski. W moim wypadku nie było
mowy o przekupstwie, łapówkarstwie, czy mówiąc elegancko : kupowaniu przywilejów.
Po prostu cała Ŝeńska część mojej warszawskiej rodziny w wieku szkolnym, uczęszczała
do szkoły prowadzonej przez Siostry Zmartwychwstanki na śoliborzu. W tym czasie
dobre siostry prowadziły równieŜ koedukacyjną szkołę powszechną, do której bez
Ŝadnych „okrutnych” i niewątpliwie Ŝenujących egzaminów, zostałem przyjęty do klasy
5-ej. Uczyłem się tam tylko jeden rok. W 1936 roku, miłe siostry zdecydowały, Ŝe
obecność chłopców (nawet w tak niepowaŜnym wieku) wpływa demoralizująco na
rozwój intelektualny i budzącą się świadomość Ŝycia dziewcząt. Nie wiele pamiętam z
tego co się działo przez ten jeden rok, 75 lat temu. W pamięci pozostała mi Siostra
ElŜbieta, wychowawczyni naszej klasy, kobieta bliska chyba świętości, Siostra Felicja,
zwana „Rudą Felą”, która prowadziła chór szkolny, wyfroterowane na wysoki połysk,
niekończące się korytarze szkolne i drewniane pojemniki z wielkimi krzakami palm. O
tym, Ŝe przystąpiłem w tym czasie do Pierwszej Komunii Świętej i to razem z moją
obecną Ŝoną, wiem tylko z zachowanej fotografii. Ani Hanki Kamler, ani ceremonii nie
pamiętam.
73
Szóstą i ostatnią klasą szkoły powszechnej, tym razem tylko chłopców, była klasa
w małej prywatnej szkole Marii Ostaszewskiej na śoliborzu. Pamiętam, Ŝe był to okres
bójek i awantur, A Ŝe byłem o rok młodszy od moich kolegów, w konfliktach tych
najczęściej byłem stroną poszkodowaną.
W 1937 roku zacząłem naukę w gimnazjum. Ze względu na wiek (miałem 11 lat)
nie przyjęto mnie do Ŝoliborskiej „Poniatówki” (5-te państwowe gimnazjum imienia
księcia Józefa Poniatowskiego) gdzie uczył się mój kuzyn i z którego „ciałem
pedagogicznym” bliskie stosunki (cotygodniowa partia bridga) utrzymywała ciocia
Marychna, u której mieszkałem.
Zdawałem egzamin, który o dziwo zdałem i zostałem przyjęty do 1-ej klasy
Kolegium XX Marianów na Bielanach pod Warszawą. Restrykcje wiekowe były w
szkołach prywatnych nie obowiązujące. Nim opowiem wam o tych ciekawych, na pewno
formujących mnie, dwóch przedwojennych latach szkolnych na Bielanach, chciałbym
opisać wam dom, w którym mieszkałem i środowisko w którym Ŝyłem. Był to dom
siostry mojej matki, cioci Marychny, w którym mieszkał równieŜ jej mąŜ wujek Henryk
(zmarł w 1937 r), ich dwóch synów : Jerzy i Tadeusz, córka Stefania zwana „Pyzą” i ja.
Była to duŜa, jednopiętrowa willa (z jednym pokojem zwanym „górką” na 2-im piętrze)
przy ulicy Tucholskiej pod numerem 5, w części śoliborza, który nazywano
„dziennikarskim”. Nie bez powodu. Naszymi sąsiadami byli dziennikarze tej miary co
Wańkowicz i Goryński.
Ten krótki okres czasu, od roku 1935 do wojny w 1939 roku był niewątpliwie
okresem decydującym o całym moim dalszym Ŝyciu. Z dziecka znającego jedynie
opiekuńczy dom rodzinny, z beztroskiego czasu bez przeszkód i zmartwień, znalazłem
się w trochę obcym, choć na pewno przyjaznym świecie nieznanych mi ludzi. W kręgu
nowych ideologii, o których wcześniej nie słyszałem, nie wiedziałem nawet, Ŝe istnieją.
Wszystko to było niesłychanie interesujące, rozpalające wyobraźnię, otwierające nowe
horyzonty. Mając lat 9 w 1935 roku, a 13 w 1939, nie byłem w stanie, nie byłem
przygotowany, aby krytycznie, spokojnie spojrzeć na otaczający mnie świat.
Samodzielna, obiektywna analiza jak i synteza były mi rzeczą obcą. Latwo mnie było
przekonać. To, Ŝe przekonać się dałem było oczywiście moją „winą”. Rozsądek
przyszedł późno. W moim wypadku za późno.
Trzy były źródła, z których piłem „wiedzę Ŝycia”. Trzy autorytety, które
szanowałem i które starałem się naśladować.
Mój kuzyn Tadeusz Wróbel, z którym przez 5 lat mieszkałem w jednym pokoju.
Wuj Mieczysław Trajdos, który był równieŜ niekwestionowanym autorytetem i
„świętym” rodzinnym.
I szkoła na Bielanach.
74
Zacznę od Tadeusza. Był starszy ode mnie o 4 lata. Był harcerzem i sodalisem
mariańskim, prymusem w swojej klasie. JuŜ wtedy (a zauwaŜyłem to dość późno), miał
duŜe „zacięcie” pedagogiczne i lubił raczej podawać do wierzenia niŜ dyskutować. Został
w końcu profesorem akademickim i to podobno całkiem dobrym. U Tadeusza wisiał nad
łóŜkiem (oprawiony w złote ramki) cytat z „Myśli Nowoczesnego Polaka” Romana
Dmowskiego, zaczynający się od słów : Jestem Polakiem ...
Ten cytat z ksiąŜki Dmowskiego był katechizmem polskiego nacjonalizmu i
ustawiał nasz stosunek do Polski (nasz, to znaczy Tadeusza, wuja Mietka i szkoły na
Bielanach) w sposób oczywisty i prosty. Stał się teŜ przez następnych parę lat
obowiązującym mnie wyznaniem wiary
Wydaje mi się, Ŝe w tym miejscu, mimo załoŜenia, Ŝe opowiadanie to powinno
być krótkie, pozwolę sobie na zacytowanie pełnej deklaracji pt. Jestem Polakiem ...
Jestem Polakiem – to słowo w głębokim zrozumieniu wiele znaczy. Jestem nim nie
dlatego tylko, Ŝe mówię po polsku, Ŝe mówiący tym samym językiem są mi
duchowo bliŜsi i bardziej dla mnie zrozumiali, Ŝe pewne moje osobiste sprawy
łączą mnie bliŜej z nimi niŜ z obcymi, ale takŜe dlatego, Ŝe obok sfery Ŝycia
osobistego, indywidualnego, znam zbiorowe Ŝycie narodu, którego jestem cząstką,
Ŝe obok swoich spraw i interesów osobistych znam sprawy narodowe, interesy
Polski jako całości. Interesy najwyŜsze, dla których poświęcić naleŜy to, czego dla
osobistych spraw poświęcić nie wolno.
Jestem Polakiem – to znaczy, Ŝe naleŜę do narodu polskiego na całym jego
obszarze i przez cały czas jego istnienia, zarówno dziś, jak w wiekach ubiegłych i
w przyszłości, to znaczy, Ŝe czuję swą ścisłą łączność z całą Polską ; z dzisiejszą,
która bądź cierpi prześladowanie, bądź cieszy się strzępami swobód narodowych,
bądź pracuje i walczy, bądź gnuśnieje w bezczynności, bądź w ciemnocie swej nie
ma nawet poczucia narodowego ; z przeszłą – z tą, która przed tysiącleciem
dźwigała się dopiero, skupiając koło siebie pierwotne, pozbawione
indywidualności politycznej szczepy, i z tą, która w połowie przebytej drogi
dziejowej rozpościerała się szeroko, groziła sąsiadom swą potęgą i kroczyła
szybko po drodze cywilizacyjnego postępu, i z tą, która później staczała się ku
upadkowi, grzęzła w cywilizacyjnym zastoju, gotując sobie rozkład sił
narodowych i zagładę państwa, i z tą, która później walczyła bezskutecznie o
wolość i niezawisły byt państwowy, z przyszłą wreszcie, bez względu na to, czy
zmarnuje ona pracę poprzednich pokoleń, czy wywalczy sobie własne państwo,
czy zdobędzie stanowisko w pierwszym szeregu narodów.
75
Wszystko co polskie jest moje – niczego wyrzec się nie mogę. Wolno mi
być dumnym z tego, co w Polsce jest wielkie, ale muszę przyjąć i upokorzenie,
które spada na naród za to, co jest w nim marne.
Jestem Polakiem – więc mam obowiązki polskie – są one tym większe i tym
silniej się do nich poczuwam, im wyŜszy przedstawiam typ człowieka. .
(„Myśli nowoczesnego Polaka” napisane zostały w roku 1903)
W zasadzie w tej deklaracji, którą zacytowałem powyŜej, nie było nic
nowego poza prostotą i jasnością ujęcia. Uczyły nas i przygotowywały do tego od
wczesnej młodości najpierw dom, później tradycja i szkoła. O tym, Ŝe byliśmy
„dalszym ciągiem” polskiej elity, wiedzieliśmy i czuliśmy od wczesnego
dzieciństwa. Dmowski nam o tym przypominał, Tadeusz powtarzał, wuj Mietek
dawał przykład a szkoła nas tego uczyła.
Wiedzieliśmy, Ŝe będziemy musieli przejąć po naszych ojcach ich
poczucie indywidualnego obowiązku wobec Ojczyzny i osobistą niemal
odpowiedzialność za jej losy, wiedzieliśmy, Ŝe spadek ten jest rzeczą oczywistą i
obowiązującą.
Pokolenie nasze wyrosło z epoki romantyzmu i tragedii
narodowych. Mimo, Ŝe urodzeni w Polsce niepodległej, wiedzieliśmy, Ŝe być
Polakiem nie jest łatwo. Wielu z nas cicho marzyło, Ŝe moŜe i nam będzie dane
oddać swoje Ŝycie za Ojczyznę. J. Trybusiewicz, dziennikarz polski, w jednym
ze swoich artykułów drukowanych w paryskiej KULTURZE (w 1997 r.) w
zdaniu, które niemal brzmiało jak komentarz do obrazów Grottgera czy pism
Dmowskiego napisał : „... Ojczyzna była raną i cierpieniem, miłością, bólem i
obowiązkiem.”
Słowa Dmowskiego były równieŜ wyznaniem wiary dla wuja
Mieczysława Trajdosa. Ten katechizm narodowy kierował krokami jego Ŝycia od
pierwszej do ostatniej chwili. Kim był wuj Trajdos ?
Urodził się 11 grudnia 1887 roku w Piotrkowie Trybunalskim. W
gimnazjum naleŜał do tajnych kółek samokształceniowych i organizacji
młodzieŜy narodowej „Przyszłość” (tzw. PET) Uczestnik strajku szkolnego w
1905, wydalony ze szkoły zdawał egzamin maturalny w Krakowie. W 1908 r.
76
Rozpoczął studia na Wydziale Prawa UJ, przerwane w 1912 w związku z
rozpoczęciem pracy w warszawskiej redakcji narodowo-demokratycznego
miesięcznika dla wsi „Ognisko”. Na początku I-ej wojny światowej pracował w
redakcji „Kuriera Litewskiego” w Wilnie, a od 1915 w Mińsku Litewskim.
Unikając wcielenia do armii rosyjskiej wyjechał do Taszkientu, gdzie pracował w
organizacji niosącej pomoc polskim uciekinierom i wysiedleńcom z
Kongresówki. W 1917 wrócił do Warszawy.
Absolwent Wydziału Prawa UW (1919), doktor praw (1922). Od 1917 r.
członek Ligi Narodowej. Sekretarz Komitetu Obrony Ziem Plebiscytowych
(1922). Pracował jako redaktor „Przegądu Narodowego”, „Gazety Porannej 2
grosze”, a od 1925 redaktor naczelny „Gazety Warszawskiej”. W styczniu 1926
objął stanowisko redaktora naczelnego „Gazety Warszawskiej Porannej”. W 1928
roku po rozwiązaniu Ligi Narodowej wszedł do władz tzw. „Ogniska Głównego”
i tajnej organizacji „StraŜ” jako jeden z czołowych przedstawicieli młodego
pokolenia narodowców. Od 1935 członek Komitetu Głównego SN i Zarządu
Głównego SN. Pełnił funkcję kierownika Wydziału Akcji Gospodarczej SN.
NaleŜał do poufnego zespołu przy Rpmanie Dmowskim – tzw. siódemki, a od
końca 1935 tzw. dziewiątki. Od 24 X 1937 wiceprezes Zarządu Głównego SN ;
pomownie wybrany na to stanowisko 14 VI 1939.
Od połowy sierpnia 1939 zastępca powołanego do wojska prezesa SN
Tadeusza Bieleckiego. Po wyjeździe Bieleckiego na zachód 13 X 1939 uznany
formalnie pełniącym obowiązki prezesa Zarządu Głównego SN w Kraju (ps.
„Marek”). Organizator reaktywowania SN w konspiracji („Kwadrat”) i tworzenia
Narodowej Organizacji Wojskowej (NOW). Od połowy 1940 r. reprezentował SN
w Politycznym Komitecie Porozumiewawczym przy ZWZ.
Aresztowany 18 maja 1941 przez Niemców w Warszawie. Przewieziony
do Poznania, więziony przy ulicy Młyńskiej, następnie w Forcie VII Cytadeli
Poznańskiej, przeszedł cięŜkie śledztwo. Został tam prawdopodobnie ścięty
gilotyną. Data śmierci w 1942 r. nie jest pewna. - wg. innej wersji został
zamordowany w 1943. Miejsce pochówku nieznane.
Wujek Mietek, jedyny brat pięciu sióstr, był przez nie specjalnie kochany
i uwielbiany. Z wielu powodów. Jedyny brat, całkowicie oddany Polsce, jeden z
przywódców politycznych zajmujący wysoką pozycję w hierarchii partyjnej,
przede wszystkim człowiek prawy i szlachetny. Był przykładem i wzorem
równieŜ dla naszego pokolenia. O tym, Ŝe będę „narodowcem”, nie bardzo zdając
sobie sprawę z tego co to znaczy, wiedziałem od dawna. Nie na darmo na ulicy
Wspólnej w mieszkaniu wuja Mietka, przesiadywałem godzinami w składziku
pełnym gazet i politycznych broszur. Nie na darmo na tej samej
77
Wspólnej prowadzono mnie do drzwi gabinetu wujka, Ŝebym choć przez chwilkę
mógł popatrzeć przez dziurkę od klucza na Pana Romana ( tak w tym domu
nazywano Romana Dmowskiego). O ile pamiętam siedział odwrócony plecami
do drzwi i widziałem tylko tył jego głowy. Zawsze to coś.
Szkoła na Bielanach była szkołą doskonale wspaniałą. I taką została w
mojej pamięci. Dla mnie były to, prawdę mówiąc, jedyne dwa lata prawdziwej
nauki w moim Ŝyciu. Była to szkoła oparta o, jak to się dzisiaj mówi, prawdziwe
wartości chrześcijańskie. W swoim domowym archiwum mam dokument
podpisany przez dyrektora szkoły Dr Bronisława Załuskiego, zaświadczający o
moim pobycie w tej szkole. Ostatnie zdanie tego zaświadczenia brzmi :
Maciej Szymański pod względem zachowania i moralności odpowiadał
całkowicie wymaganiom katolickiego Zakładu Wychowawczego.
Jest to świadectwo specjalnie dla mnie cenne, jako Ŝe moim starszym
kolegą w tym czasie był Wojciech Jaruzelski, dzisiaj emerytowany generał,
oskarŜony w niekończącym się procesie sądowym, kiedyś Pierwszy Sekretarz
Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR).
Dla człowieka sceptycznego moŜe to być świadectwem krętych dróg po
których krąŜą wartości chrześcijańskie.
To tutaj, w szkole na Bielanach, w wieku lat 12, zacząłem brać aktywny
udział w Ŝyciu politycznym. Tak mi się przynajmniej zdawało. Zostałem, drogą
kontaktów kuzyna Tadeusza, członkiem Narodowej Organizacji Gimnazjalnej
(NOGA). NOGA była organizacją nielegalną, za naleŜenie do której moŜna było
„wylecieć” ze szkoły, nawet takiej jak nasza. Celem organizacji było
przygotowanie kadr młodzieŜowych do późniejszej pracy polityczno – społecznej.
Na spotkaniach dyskusyjnych Ŝadnych dyskusji nie prowadziliśmy. Najwyraźniej
nie było to potrzebne. Dmowski był naszym świętym – sanacja, śydzi i komuna,
moŜe niekoniecznie w tej kolejności, naszym przeciwnikiem.
W szkole, naszym nieoficjalnym opiekunem i mentorem był prof.
Kudławiec, nauczyciel biologii i zoologii. Prof. Kudławiec w czasie
arcyciekawych ćwiczeń laboratoryjnych, gdzie krajaliśmy królicze płuca i z łodyg
roślin robili preparaty do badań pod mikroskopem, zwalniał nas (członków
NOGA) z tych ćwiczeń, Ŝeby w korytarzach szkolnych rozrzucać ulotki, na
których brodaci śydzi z krogulczymi nosami, siedzący na workach pełnych złota,
zapraszani byli do wyjazdu na Madagaskar.
78
Jak widać ptzykład wuja i ciągłe rady kuzyna Tadeusza owocowały
pozytywnym wynikiem. Całym sercem zaangaŜowałem się w pracę „polityczną”.
Jestem Polakiem Dmowskiego stało się dla mnie syntezą wszystkich prawd. W
sposób logiczny tłumaczyło dlaczego jestem Polakiem i jakie z tego spływają na
mnie obowiązki.
JuŜ niedługo moje pokolenie poddane zostanie próbie najwyŜszej. 1-go
września 1939 roku rozpocznie się wojna światowa.
Dla mnie będzie to wyraźny koniec jednego i początek następnego
rozdziału w moim Ŝyciu. Miałem 13 lat i na pewno nie zdawałem sobie sprawy,
Ŝe ten rozdział dla mnie i moich najbliŜszych kończy epokę i styl Ŝycia. Wielu z
nas rozpoczynającej się wojny nie przeŜyło. Wielu zachowując Ŝycie weszło w
świat dla nich nie tylko nowy ale i wrogi.
Klęska, którą ta wojna się skończyła, wieloletni tryumf komunizmu, nasz
wyjazd z Polski i zetknięcie się z nowym, innym światem, zakwestionowały w
końcu roszczenia Polski i Narodu do dysponowania naszym sumieniem.
Historia rozdzieliła nasze rodziny, wydaje się bezpowrotnie. Nasz nowy
świat, który z trudem budowaliśmy na gruzach polskiego nacjonalizmu był próbą
znalezienia ponadnarodowej formy współŜycia między ludźmi, których
dotychczas uwaŜaliśmy za obcych i innych.
Nim o tym opowiem, w następnym rozdziale dowiecie się jak nasza
rodzina przetrwała wojnę.
79
WOJNA 1939 - 1944
Druga Wojna Światowa zaczęła się 1-go września 1939-go roku. Był to szok
przeogromny, nawet dla mnie trzynastoletniego chłopca. Był to niewątpliwie początek
końca epoki. Koniec stylu Ŝycia. Utrata domu.
W pełni zdałem sobie z tego sprawę dopiero parę lat później. Początkowo była to
wielka przygoda. Świadomość rozmiaru tragedii przychodzi powoli.
Sama wojna trwała dla mnie tylko 28 dni. 28-go września skapitulowała
Warszawa, (do której po wielu przygodach dobrnęliśmy chyba 6-go września) i
skończyła się niepodległa Polska. Walki toczyły się jeszcze parę tygodni dłuŜej. Obrońcy
Helu skapitulowali 2-go października a Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie” pod
dowództwem gen. F. Kleeberga skapitulowała po bitwie pod Kockiem 6-go października
1039 r. Kampania wojenna 1939-go roku skończyła się właśnie tu, pod Kockiem. Polska
jako niepodległe państwo przestała istnieć.
Zachodnia część kraju, Pomorze,
Wielkopolska i Śląsk właczone zostały do III Rzeszy Niemieckiej. Ziemie wschodnie
Polski, Wileńskie, Polesie, Wołyń i Podole, włączone zostały do Związku Sowieckiego.
Z reszty Polski utworzono Generalne Gubernatorstwo administrowane przez Niemców.
Walka z okupantem, tak niemieckim jak i sowieckim toczyła się nadal.
Kontynuowało ją wojsko polskie walczące na niemal wszystkich frontach świata, w
Kraju kontynuowała ją Polska Podziemna. Walka ta trwała nieprzerwanie przez
dokładnie 5 lat. Do 1-go sierpnia 1944-go roku, kiedy w dniu wybuchu Powstania
Warszawa była znów wolna. Tym razem ta warszawska niepodległość trwała tylko 63
dni. O tym opowiem Wam w następnych rozdziałach. Tymczasem wróćmy do 1-go
września i początku wojny.
Ten pierwszy dzień wojny zastał mnie w Warcie, w domu rodzinnym gdzie
spędzałem wakacje. Ojciec powołany został do wojska parę tygodni wcześniej.
JuŜ chyba drugiego czy trzeciego dnia wojny postanowiliśmy wyjechać do
Warszawy gdzie mieliśmy wielu krewnych. Prawdę mówiąc to z Warty uciekaliśmy
przed Niemcami. Wiadomość o barbarzyńskim zbombardowaniu pobliskiego Wielunia w
pierwszym dniu wojny dotarła do nas tego samego dnia.
Nie będę Wam opowiadał o makabrycznych szczegółach naszej wędrówki z
Warty do Warszawy. Zrobiłem to w swoich wspomnieniach pt. „Ja-Jo Pamięta”. W
kaŜdym razie zajęło to nam parę dni i uciekając z bombardowanego pociągu, przez
płonące Skierniewice, piechotką dobrnęliśmy do mieszkania mego wuja Trajdosa przy
ulicy Wspólnej 32, gdzie przesiedzieliśmy oblęŜenie Warszawy. Po paru tygodniach
pobytu na śoliborzu, wróciliśmy do Warty w końcu października. Warta włączona
została w granice Niemiec. Wczesną wiosną 1940-go roku Niemcy wyrzucili nas z
naszego mieszkania w szpitalu. Parę miesięcy później zostaliśmy wydaleni z Rzeszy
87
Niemieckiej i z paru walizkami w ręku znaleźliśmy się znów w Warszawie w domu cioci
Marychny na śoliborzu.
W tym samym czasie (kwiecień 1940) zamordowano mego ojca w Katyniu, o
czym dowiedzieliśmy się dopiero w 1943 roku.
Straciliśmy oczywiście cały nasz dobytek w Warcie, który częściowo zrabowali
Niemcy, częściowo został rozgrabiony przez uczynnych sąsiadów.
Dom cioci Marychny przy ulicy Tucholskiej 5, stał się równieŜ naszym domem
przez następnych pięć lat. Nie tylko zresztą naszym, bo na Tucholę (tak nazywaliśmy
dom na Tucholskiej 5) przeprowadziła się równieŜ cała rodzina Natansonów. Wuj Wiktor
Natanson po paru miesiącach wyprowadził się ze względu na swoje Ŝydowskie
pochodzenie i aŜ do wybuchu Powstania ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem Natry.
Na Tucholi mieszkały razem cztery siostry Trajdos. Właścicielka domu ciocia
Marychna z córką Stefcią czyli „Pyzą”, przez dłuŜszy czas jej młodszy syn Tadeusz,
później razem ze swoją Ŝoną Ewą Polak. Od czasu do czasu równieŜ starszy syn cioci
Marychny Jurek ze swoją Ŝoną Basią Janczewską. Przed ślubem Tadeusza z Ewą Polak,
na Tucholskiej mieszkał przez pewien czas jego przyjaciel Leszek Krajewski.
Dalej, ciocia Janka Kowalska oraz przez krótki czas jej córka Hanka z męŜem
Tadeuszem Dobrzańskim.
Ciocia Zena Natanson z córkami Anetą i Lusią oraz synem Witkiem. Przez
pewien czas, jak juŜ pisałem był z nami wuj Wiktor. Rok chyba przed Powstaniem,
Aneta wyszła za mąŜ za Jurka Dobrzańskiego i zamieszkali na pobliskiej ulicy
Dygasińskiego. Lusi stale towarzyszyli zakochani w miej młodzi ludzie, których
nazywaliśmy „Dochodzący”. Pierwszym był Jędruś Sikorski pseudonim „Jaskier”, który
zginął w maju 1943 r. w czasie próby ucieczki z dekonspirowanego lokalu. Potem był
Olgierd Budrewicz, jeszcze później Mietek Skrobik. Witek Natanson mieszkał ze mną w
jednym pokoju i w ostatnim roku okupacji był moim stałym towarzyszem w
najróŜniejszych konspiracyjnych poczynaniach.
Na Tucholskiej mieszkała teŜ moja mama, moja siostra Dzidka, brat Wojtek, ja i
nasza pomoc domowa, dawniej niańka Marynia.
„Załoga Tucholi”, bo uŜywaliśmy czasem tego określenia, ciągle się zmieniała.
Zmieniali się „dochodzący”, przybywali przyjaciele, nowe Ŝony i nowi męŜowie. Często
„Załoga” liczyła około 15 osób.
W casie okupacji niemieckiej Ŝycie nasze w duŜym stopniu regulowane było
przez przepisy i ograniczenia narzucone nem przez okupanta. Rygor tych przepisów był
surowy i spotkał się z natychmiastowym, solidarnym oporem całego społeczeństwa. Nie
było mowy o współpracy z wrogiem.
Ograniczenia okupacyjne zaczęły się od zupełnie dla nas podstawowej sprawy
jaką było zamknięcie polskiego szkolnictwa, począwszy od gimnazjów a skończywszy
na uniwersytetach. Czynne były tylko szkoły podstawowe (powszechne) i zawodowe.
Celem było pozbawienie Polaków wykształcenia i przygotowanie ich tylko do
88
wykonywania najprostszych funkcji pomocniczych. Mieliśmy zostać masą roboczą,
której siła mięśni będzie słuŜyła germańskiej rasie nadludzi.
Oczywiście wszystkie te ograniczające przepisy były omijane. Szkoły zawodowe
oparły swój program na programach gimnazjów ogólnokształcących. Przykładem tego
sposobu omijania obowiązujących przepisów była szkoła Sióstr Zmartwychwstanek na
śoliborzu, gdzie pod nazwą Szkoły Gospodarstwa Domowego prowadzono naukę wedle
programu gimnazjum ogólnokształcącego. Uczyły się tam „Pyza” Wróbel, Aneta i Lusia
Natanson, moja siostra i Hanka Kamler, moja przyszła Ŝona.
Działały równieŜ szkoły zupełnie tajne. Niemal kaŜde przedwojenne gimnazjum
warszawskie prowadziło kursy, na których w małych grupach w prywatnych
mieszkaniach prowadzono wykłady i ćwiczenia wedle programu przedwojennych szkół.
To samo, choć w skromniejszym zakresie, działo się ze szkołami akademickimi. Czynne
były wszystkie fakultety Uniwersytetu Warszawskiego, Politechniki i Szkoły Głównej
Gospodarstwa Wiejskiego. Wuj Wiktor Natanson przez pewien czas wykładał na tajnych
kursach Szkoły Dziennikarskiej.
CięŜkie i utrudniające Ŝycie były ograniczenia, które zabraniały poruszania się po
ulicach miasta w pewnych godzinach. Zwykle po zmroku. Nazywało się to godziną
policyjną i miało ułatwić kontrolę okupanta nad niesfornym miastem.
W pewnych godzinach nie wolno było uŜywać elektryczności. PoniewaŜ tego
rodzaju restrykcje nie były przestrzegane, zaczęto wyłączać dostawę prądu do całych
dzielnic miasta, oczywiście w godzinach kiedy był on najbardziej potrzebny.
Rozpoczęto reglamentację Ŝywności wprowadzając ograniczenia w sprzedaŜy w
formie tzw. „kartek Ŝywnościowych”.
Polskie przysłowie mówi, Ŝe potrzeba jest matką wynalazków. Zakaz uŜywania
elektryczności zrodził wymyślny sposób uŜywania sieci elektrycznej z pominięciem
licznika, co oczywiście utrudniało wykrycie winnych „przestępstwa”. Odpowiedzią na
wyłącznie elektryczności było powstanie całego nowego, chałupniczego przemysłu
produkującego wszelakiego rodzaju lampy naftowe, oliwne i karbidowe.
Ograniczenia w dostawie Ŝywności sprowadzały do miasta, dosłownie tysiące
ludzi z pobliskich wiosek i miasteczek, którzy dosłownie dzień w dzień, łamali
obowiązujące przepisy, przywoŜąc (szmuglując) i sprzedając nielegalnie Ŝywność.
Niemcy mimo dokładnej kontroli i surowych kar, nie byli w stanie opanować sytuacji.
Represje niemieckie stawały się coraz surowsze. W równym stopniu rósł opór,
mimo,Ŝe potęga niemiecka rosła w siłę i zdawało się, Ŝe jest nie do pokonania. Po klęsce
wrześniowej w Polsce przyszły niemieckie tryumfy w Norwegii, Belgii, Holandii i
Francji. Zanosiło się na długą i cięŜką wojnę. Upojona zwycięstwami w Europie, Rzesza
Niemiecka zaczęła konsekwentnie realizować swój zbrodniczy „Neue Ordnung” – Nowy
89
Porządek, którey miał jej zapewnić świetlaną przyszłość na następne tysiąc lat. Ta
świetlana przyszłość wymagała rąk do pracy. Pocztkowo próbowano załatwić to drogą
dobrowolnego zgłaszania się do pracy w Niemczech. Kiedy wielka kampania
propagandowa pod hasłem : „Jedź z nami do Niemiec” zawiodła i nie dała oczekiwanych
rezultatów, zaczęto poprostu zgarniać ludzi z ulicy i pod eskortą wysyłać ich na roboty
przymusowe (niewolnicze) do Niemiec. Tego rodzaju policyjne akcje, ulica warszawska
nazwała : „łapanką”. Niewolnicza praca na rzecz Niemiec miała stać się udziałem
wszystkich Słowian, Polaków w pierwszym rzędzie.
śydzi, najwięksi wrogowie Niemiec, winni zostać zlikwidowani. W Warszawie
jak i w innych miastach Polski zaczęto na wzór średniowieczny tworzyć getta.
Wydzielone dzielnice mieszkaniowe przeznaczone tylko dla śydów. śydzi zmuszeni
byli do nozenia na rękawach ubrania opasek z gwiazdą Dawida. Nie wolno im było
wychodzić poza obszar getta. Za pomoc udzielaną śydom, zwłaszcza za ukrywanie ich
poza gettem, wymierzano karę śmierci, wykonywaną natychmiast, często na miejscu
„przestępstwa”
Cztery ciocie z ulicy Tucholskiej stały się prawdziwymi bohaterami naszej
rodzinnej sagi. Trzy wdowy, czwarta z ukrywającym się męŜem, obarczone gromadą
dzieci, były bezradnymi świadkami tych niezwykle okrutnych czasów. Bezradnymi lecz
nieuległymi. Ich stary, często niełatwy, ale znany świat walił się w oczach. Ginęli ich
najbliŜsi, męŜowie, siostry i bracia. KaŜdy przejeŜdŜający ulicą samochód, kaŜde pukanie
do drzwi, niosły z sobą zapowiedź nieszczęścia, jeszcze jedną śmierc. Wiedziały przecieŜ
dobrze co znaczy stukot maszyny do pisania dochodzący z naszego pokoju, co nagły
strzał w pokoju „na górce”. Wiedziały o broni ukrytej pod stosem węgla w piwnicy.
Razem z nami czytały nielegalną prasę.
Nigdy, ale to nigdy, Ŝadne z nas nie usłyszało słowa skargi czy proźby o większą
ostroŜność i rozwagę. Ufały nam i wiedziały, Ŝe tak trzeba. śe my wzyscy razem z niemi
spełniamy zwykły obowiązek. śe to co robimy jest naturalną kontynuacją polskiego
przeznaczenia. śe kaŜde z nas na własny sposób wywiązuje się ze swoich obowiązków,
tak jak wywiązał się Mieczyś Kempny na przedmieściach Warszawy jesienią 1939-go
roku, mój ojciec w Katyniu, ciocia Oleńka w Auschwitz i wuj Trajdos w poznańskim
więzieniu.
Wszystkie cztery ciocie były głęboko wierzące. Mam nadzieję, Ŝe ich ciągłe
modlitwy przynosiły im spokój i nadzieję, Ŝe dawały im potrzebną do przetrwania siłę.
Praktycznym zaś świadectwem codziennych zmagań była prawie litrowa butelka kropli
walerianowych dostępna o kaŜdej porze nocy i dnia, uŜywana przed i po kaŜdym
niezwykłym wydarzeniu.
Te cztery kobiety stały się dla nas symbolem wszystkiego co najlepsze. Wzorem
poświęcenia, solidarności, odwagi i miłości. Bez nich nie byłoby Tucholi. Tego
wspaniałego domu, który w moich wspomnieniach staje się zaczarowanym zamkiem –
fortecą pełną szczęśliwych, bliskich mi ludzi.
90
Dzisiaj nie ma juŜ ciotek, nie ma teŜ większości mieszkańców Tucholi. Domu na
ulicy Tucholskiej teŜ nie ma. MoŜe to i dobrze ? Trudno sobie wyobrazić innych, obcych
ludzi Ŝyjących w tych starych ścianach, które były świadkami naszych pierwszych
miłości i pierwszych zwątpień, chwil największej radości i chwil tragicznych. Chwil,
które były świadkami naszego Ŝycia. Tucholę, jak wypadało walczącej fortecy, zniszczył
niemiecki pocisk czy bomba. Gruzy zniszczonego domu, juŜ po wojnie, usunęły zapewne
ochotnicze brygady ogłupiałej modzieŜy w niebieskich koszulach i czerwonych
krawatach. Grunt dokładnie wyrównano i Ŝeby stało się zadość nowym symbolom,
zbudowano na nich śmietnik.
Zostały tylko dwa dęby. Niech rosną. Szkoda tylko, Ŝe dwa, powinno ich być
cztery.
śycie jest Ŝyciem. Nie na darmo młode pokolenie Tucholi było pokoleniem lat
dwudziestych. Ani wojna, ani okupacja, śmierć najbliŜszych, ani cięŜka bieda, w której
Ŝyliśmy, nie potrafiły zabić w nas radości Ŝycia. MoŜe czasami była to radość trochę
desperacka, ale czy moŜna dziwić się ludziom, którym odebrano przywilej beztroskiej
młodości i którzy na co dzień, nie z własnej woli, musieli być ludźmi dorosłymi ? Kiedy
pojęcia i wartości uwaŜane za święte i sprawiedliwe, podwaŜone zostały przez
barbarzyństwo wojny i nienawiść. Kiedy słuszność prawdy zaczęła podlegać dyskusji a
zabijanie stało się bohaterstwem.
Czy zabijanie Ŝołnierzy, których pasy spięte były klamrami z napisem „Gott mit
uns” było wymiarem kary za ich cynizm i kłamstwo, sprawiedliwym wyrokiem czy
zbrodnią ? czy był czas na kontemplacje gdy do nas strzelano ?
Nic chyba dziwnego, Ŝe w tym chaosie pojęć, kaŜda chwila, w której moŜna było
zapomnieć o okrutnej rzeczywistości i zamienić ją na marzenia o „normalnosci”, którą
nam odebrano, a która podobno kiedyś była naszym przywilejem, chwila taka witana
była z największą radością.
Dlatego tańczyliśmy w dniu Ŝałoby. Śmiali się, płakali, kochali i ... wierzyli, Ŝe
świat za murami naszych domów nusi się zmienić. Ze przyjdzie dzień kiedy wszystko
nam będzie wolno, Ŝe znów świecić nam będzie słonce tylko dlatego Ŝeśmy się nie
poddali. Przy końcu tej wojennej epopei, w czasie Powstania Warszawskiego, słowa
jednej z piosenek dobrze oddały ten nastrój :
Niech płynie piosenka z barykad, wśród blokówm zaułków, ogrodów,
Z chłopcami niech idzie na wypad, pod rękę przez cały Mokotów „
Stąd domowe potańcówki, często z powodu godziny policyjnej trwające do
samego rana. Pierwsze zainteresowanie dziewczynami, pierwsze pocałunki, randki,
miłośc. Wieczory literacko – artystyczne, wiersze i piosenki. Zastępowało to teatr i kino,
do którego, jako Ŝe był w słuŜbie nimieckiej propagandy, nie chodziliśmy.
91
Był taki okres w Ŝyciu śoliborza, Ŝe piłka noŜna stała się jedyną publiczną
rozrywką. Nasz klub PROMYK z Dolnego śoliborza brał w tym udział i dzielnie sobie
radził. Do czasu, gdy ze względu na duŜą popularność i bezpieczeństwo, musieliśmy z
tego zrezygnować.
KaŜdy i kaŜda z nas uczęszczała na tajne, tak zwane „koplety” szkolne. Ja
gimnazjum skończyłem na „kompletach” zorganizowanych przez przedwojenne
gimnazjum im. Księcia Józefa Poniatowskiego. Maturę zrobiłem w 1943 roku na
‘kompletach” dawnego gimnazjum im. J. Lelewela.
Oczywiście głównym zajęciem i zainteresowaniem nas wszystkich była
konspiracja. Tajna słuŜba wojskowa i tajne uczestnictwo w Ŝyciu politycznym Polski
Podziemnej.
Konieczność kontynuowania oporu mimo przegranej kampanii
wrześniowej, była sprawą oczywistą. JuŜ w ostatnich dniach kampanii wojennej (1939),
dowództwo armii polskiej zaczęło robić pierwsze przygotowania w tym kierunku. Akcja
ta rozwijała się szybko i w rezultacie stworzono najpierw (SZP) SłuŜbę Zwycięstwa
Polski, póŜniej ZWZ (Związek Walki Zbrojnej) przemianowany w końcu na (AK) Armię
Krajową. Siłą rzeczy były to organizacje oparte i kierowane przez ludzi wywodzących się
z szeregów przedwojennej armii polskiej oraz obozu politycznego, który od przewrotu
majowego J. Piłsudskiego w 1926-ym roku sprawował władzę w Polsce. Obóz ten zwany
„sanacją” (słowo łacińskiego pochodzenia określający uzdrowienie) juŜ przed wojną nie
cieszył się poparciem większości obywateli. Przy władzy utrzymywał się metodami,
które trudno byłoby nazwać demokratycznymi. Nie zawsze uczciwe wybory, często
wysoce nielegalny system nacisku, którego symbolem stał się „obóz odosobnienia”
(oczywisty eufenizm) w Berezie Kartuskiej i przede wszystkim (jak zwykle) rozbita i
nieskoordynowana opozycja, były główną przyczyną tej sytuacji.
Niespodziewana i błyskawiczna klęska kampanii wrześniowej 39-go roku,
zaskoczyły niemal wszystkich. Rezultatem była kompletna utrata zaufania do tych ,
którzy przez lata trzymając w ręku ster rządów, w atmosferze fałszywej propagandy
sukcesu i ogólnego zakłamania, nie potrafili przygotować Polski do wojny. Większość
przywódców obozu rządzącego i prawie wszyscy wyŜsi dowódcy wojskowi opuścili
Polskę, ratując własne głowy, w ostatnich godzinach wojny. Dziś jeszcze pamiętam
pierwsze słowa wiersza komentujące ucieczkę Rydza – Śmigłego :
Generale, juŜ twe kukułcze portrety
W jutrzejszej wisiały chwale,
Chrypło radio od twej przyszłej sławy,
śe do ostatniego Ŝołnierza, do ostatniego guzika.
Będziesz bronił Warszawy.
Przy tej utracie autorytetu i zaufania dla pokolenia naszych przywódców i przy
nagłej, nieoczekiwanej utracie niezaleŜności państwowej, w kraju okupowanym w
połowie przez Niemców, w połowie przez ich nowych sprzymierzeńców, Sowiecką
Rosję, przy zniszczeniu kraju i zaczynającym się terrorze, wszystkich Polaków połączył
jeden, wspólny cel. Celem tym było odzyskanie utraconej niepodległości i klęska
92
naszych wrogów. O tym, Ŝe rozpoczynająca się wojna światowa zakończy się poraŜką
naszych wrogów i naszym zwycięstwem, byliśmy wszyscy głęboko przekonani.
Spontanicznie zaczęły organizować się małe grupy konspiracyjne o róŜnych
nazwach i pod róŜnymi sztandarami. Cel był wspólny – przygotować się do momentu,
kiedy z bronią w ręku będziemy mogli stanąć do ostatniej bitwy, na bieŜąco dawać opór i
zwalczać wroga tam gdzie jest to moŜliwe lub konieczne. Na pierwszym etapie grupy te
powstawały na zasadzie wspólnoty koleŜeńskiej, ideowej, sąsiedzkich znajomości czy
dawnych powiązań organizacyjnych jak wojsko, szkoła czy klub sportowy. Z czasem
związki te zaczęły się łączyć i konsolidować. W rezultacie powstała największa w
Europie podziemna organizacja państwowa. Z własnym rządem, wojskiem, partiami
politycznymi, szkolnictwem, nawet własnym systemem sprawiedliwosci.
Po nawiązaniu łączności z polskim rządem na uchodźctwie i z wojskiem polskim
walczącym juŜ wtedy na wszystkich frontach Europy, Polska Podziemna stała się
kontynuacją przedwojennego państwa. Na arenie międzynarodowej reprezentował nas
rząd polski w Londynie. Nasza armia, najpierw we Francji, później w Anglii, Norwegii,
Afryce, Włoszech i znów we Francji, w końcu na ziemi niemieckiej, brała odwet za
klęskę wrześniową. My w kraju przygotowywaliśmy się do ostatecznej rozgrywki.
Wszyscy razem tworzyliśmy to, co nazywało się Polską Walczącą. Naszym symbolem
była litera „P” zakotwiczona literą „W”.
Przy końcu 1942 roku konsolidacja polskich organizacji podziemnych w zasadzie
dobiegła końca. Działały dwie organizacje wojskowe. Armia Krajowa (AK), liczna,
mająca swe poparcie w rządzie emigracyjnym i Narodowe Siły Zbrojne (NSZ), mniej
liczne, ale niezaleŜne i nie mające zaufania do linii politycznej jak i sposobu
postępowania zarówno Armii Krajowej jak i rządu londyńskiego. Świadomie nie
wymieniłem organizacji występującej pod nazwą Armii Ludowej. Były to bojówki
komunistyczne w całkowitej zaleŜności i w dyspozycji Związku Sowieckiego, jako takie
znalazły się poza ramami polskiego ruchu niepodległościowego.
Na wiosnę 1941-go roku zostałem zprzysięŜony jako Ŝołnierz tajnej organizacji
wojskowej pod nazwą Związek Jaszczurczy (ZJ). Organizacja ta wkrótce stała się
inicjatorem powstania i zaląŜkiem Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ). ZałoŜycielem tej
organizacji w październiku 1939-go roku była grupa ludzi wywodzących się z tajnej
organizacji politycznej o nazwie Organizacja Polska, a jej pierwszym komendantem (i
załoŜycielem) był Władysław Marcinkowski „Jaxa”.
Organizacjom tym, Związkowi Jaszczurczemu i Narodowym Siłom Zbrojnym,
poświęciłem duŜą część swego Ŝycia (a na pewno młodości). W ich szeregach byłem w
czasie okupacji niemieckiej, walczyłem w Powstaniu Warszawskim, działałem w nich
właściwie aŜ do wyjazdu z Polski w 1949 roku.
Nim przejdę do osobistych wspomnień związanych z ZJ i NSZ, powinienem
wyjaśnić, co leŜało u podstaw ideologicznych tych organizacji. Innymi słowy, w co ja
93
sam przez tyle lat wierzyłem, co było motorem postępowania, które pokierowało losami
mojego Ŝycia. Co w końcowym rezultacie doprowadziło do opuszczenia Polski i
rozdziału mojej rodziny. Być moŜe czytelnik tego opowiadania zrozumie , dlaczego po
tylu latach wierności konkretnym ideałom, przyszedł okres przemyśleń wielu
doświadczeń nowego świata, w którym się znalazłem. I dlaczego w wyniku tych
przemyśleń musiałem zmienić zdanie, zmienić moje spojrzenie na świat i moje w nim
miejsce. Zmiana przekonań w niczym nie pomniejsza czy kwestionuje moją lojalność
dla pamięci czasów i ludzi, którzy w latach młodości dzielili ze mną wiarę w lepszą
przyszłość i w lepszą Polskę.
W poprzednich rozdziałach opowiadałem wam o początkach mego polityczno –
społecznego zaangaŜowania. Cytowałem Jestem Polakiem Romana Dmowskiego,
katechizm narodowy, który kierował krokami moich autorytetów i moimi. W tym
miejscu, pozwolicie, Ŝe przytoczę kilka zdań z ksiąŜki napisanej przez W.
Marcinkowskiego („Wspomnienia 1934 – 1945”), załoŜyciela ZJ i mego, w Kanadzie,
przyjaciela, który o genezie ruchu narodowo – radykalnego pisał tak :
śadne ze środowisk, które brały udział w walce o odzyskanie niepodległości
(1918), niezaleŜnie od tego, po której stronie w tej walce stało, nie potrafiło oderwać się
od atmosfery sprzed odzyskania niepodległości i zdać sobie sprawę, Ŝe niepodległa
Polska stała się faktem dokonanym i Ŝe to wszystko, co było podstawą ich myślenia i
działania, przestało z tą chwilą być istotne dla naszej działalności politycznej, Ŝe trzeba
było znaleźć nowe drogi myślenia i działania. Czytając dzisiaj prace historyków polskich
piszących o okresie przedwojennym, zdajemy sobie sprawę, Ŝe istotą Ŝycia politycznego
tego czasu była walka o to, kto miał rację przed odzyskaniem niepodległości. Piłsudski
czy Dmowski ? ... kaŜdy ciągnął na swoją stronę, walcząc o prawa i przywileje dla swojej
grupy lub o zapłatę za swoje prawdziwe lub rzekome zasługi w odbudowie
niepodległości. W całym tym rozgardiaszu politycznym, nikt z zacietrzewionych
konkurentów do władzy w Polsce nie chciał zauwaŜyć, Ŝe w wolnej Polsce wyrosło i
doszło do wieku, w którym powinno było wejść w Ŝycie polityczne kraju, pokolenie, dla
którego sprawa walk o odzyskanie niepodległości i sprawy ówczesnych konfliktów były
juŜ tylko i wyłącznie historią.
Mimo tych zastrzeŜen, nie ulega wątpliwości, Ŝe pokolenie Polski niepodległej, o
którym pisze Marcinkowski, kontynuowało myśl polityczną Dmowskiego a nie
Piłsudskiego. RównieŜ, Ŝe było pod silnymi wpływami (o czym dziś wielu usiłuje
zapomnieć) poglądów nacjonalistycznych szerzących się w ówczesnej Europie.
Opowiadali się za skrajnym nacjonalizmem, odrzucając system parlamentarny. śądali
bardziej równomiernego podziału dochodu narodowego pomiędzy wszystkie warstwy
społeczne. Powoływali się na katolicyzm jako na czynnik silnie związany z polskim
poczuciem narodowym raczej niŜ źródło zasad moralnych. Do sprawy Ŝydowskiej
ustosunkowywali się radykalnie, co było oczywistym dowodem egoizmu narodowego.
Byli wrogo nastawieni do masonerii, będąc wyznawcami teorii spisku
międzynarodowego. Z tym, Ŝe podobnie do masonerii stworzyli własne, tajne formy
organizacyjne.
94
Na tych zasadach programowych na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych
powstała tajna organizacja o nazwie Organizacja Polska. Miała ustrój hierarchiczny i
podzielona była nie na „stopnie wtajemniczenia”, a raczej na szczeble obrazujące poziom
wyrobienia ideologicznego, stopień zaufania do charakteru i „morale”. Przede wszystkim
zaś na gotowości do pracy dla narodu. W ramach poszczgólnych poziomów czy szczebli
zaufania wyłaniano kierownictwo drogą wyborów. Przy przejściu z niŜszego szczebla na
wyŜszy , posługiwano się elitarnym systemem selekcji. Tajność Organizacji Polskiej była
absolutna. Do tego stopnia, Ŝe o istnieniu wyŜszego poziomu dowiadywano się dopiero
przy przechodzeniu do takiego. Dokumenty decyzji podejmowanych na szczycie
hierarchii nigdy nie istniały, a członkowie wyŜszych poziomów składali przysięgę
zastrzegającą zachowanie tajemnicy w sprawach dotyczących podejmowanych decyzji,
składu personalnego, a nawet istnienia samej organizacji.
Organizacja Polska była zapleczem politycznym Obozu Narodowo Radykalnego
(ONR) przed wojną, a w czasie okupacji zarówno Związku Jaszczurczego, Narodowych
Sił Zbrojnych, SłuŜby Cywilnej Narodu oraz Inspektoratu Ziem Zachodnich.
Wrómy teraz do roku 1941-go, kiedy zostałem członkiem Związku
Jaszczurczego. W pewnym sensie była to kontynuacja moich ideowych inklinacji jeszcze
z okresu bielańskiego gimnazjum przed wojną, kiedy byłem członkiem organizacji o
nazwie NOGA. W ZJ byliśmy zorganizowani w 5 – 6 – osobowe sekcje. Głównym
zadaniem było przygotowanie się do ostatecznej rozgrywki z Niemcami w końcowej
fazie wojny. Polegać to miało w pierwszym rzędzie na wyszkoleniu wojskowym.
Organizacja nasza rozrastała się szybko i juŜ wkrótce nasze sekcje zaczęły tworzyć
plutony, później kompanie i ostatecznie batalion. Komenda ZJ utworzyła Centrum
Wyszkolenia, które powołało do Ŝycia Szkołę PodchorąŜych Piechoty. W tej Szkole
PodchorąŜych byliśmy 1-ym Batalionem. Spotykaliśmy się dość często na jedno – czy
dwugodzinnych wykładach. Podstawowym podręcznikiem był przedwojenny Podręcznik
Dowódcy Plutonu, początkowo powielany w odcinkach, później wydany jako ksiąŜka.
Ponadto produkowaliśmy rysunki broni oraz szkice do nauki terenoznawstwa i saperki.
Dysponowaliśmy teŜ niewielką ilością broni uŜywanej do nauki w czasie wykładów.
Organizacja nasza cierpiała na wyraźny brak oficerów zawodowych, zarówno wyŜszych
jak i niŜszych stopni. Rodzaj szkolenia, które przechodziliśmy, nie mógł oczywiście
nauczyć nas rzemiosła wojskowego w pełnym tego słowa znaczeniu. Uczył jednak
dyscypliny, lojalności i dawał podstawowe wiadomości z zakresu słuŜby wojskowej. Dla
większości z nas prawdziwym egzaminem z nabytych wiadomości było Powstanie
Warszawskie. W warunkach walk ulicznych większość wiedzy zawartej w Podręczniku
Dowódcy Plutonu nie bardzo była potrzebna i niewiele się przydała. Jednak brak
naprawdę fachowego i dobrego wykształcenia wojskowego nie stał się przeszkodą w
wykonaniu Ŝołnierskiego obowiązku na barykadach i gruzach miasta. Na podstawie
własnych obserwacji i doświadczeń doszedłem do wniosku, Ŝe bez względu na warunki i
rodzaj walki, właściwa motywacja i zdrowy rozsądek są największą i najcenniejszą zaletą
Ŝołnierską. W latach 1941 – 1944 wyszkolono przeszło 500 podchorąŜych na dwóch
kolejnych kursach. Ja zdawałem egzamin końcowy na wiosnę 1943-go roku i uzyskałem
stopień kaprala podchorąŜego.
95
Nie na darmo ZJ stworzony został i opierał się na strukturze organizacyjnej
przedwojennego ONR. ZJ miał się stać kadrowym zaląŜkiem przyszłej armii narodowej o
jednolitym obliczu ideowym. Równolegle więc z wyszkoleniem wojskowym odbywało
się wyszkolenie polityczne. W kaŜdym plutonie Szkoły PodchorąŜych był tak zwany
Oficer Oświatowy. Po krótkim czasie, kilku z nas wykazujących się większym
zainteresowaniem tymi sprawami, zaczęło szkolenie, które po zdaniu egzaminu
wprowadzić nas miało na pierwszy szczebel Organizacji Polskiej.
Przyznam się, Ŝe zagadnienia polityczne zawsze mnie fascynowały i
interesowały. W zasadzie program tych kursów oparty był na Deklaracji Ideowej ONR,
współczesnej historii politycznej Europy i szerokim omówieniu najnowszej koncepcji
obozu narodowego, który za główny cel wojny przyjął przesunięcie zachodnich granic
państwa na linię rzek Odry i Nysy ŁuŜyckiej. Jedną z największych ironii historii i losu
jest fakt, Ŝe zachodnie granice Polski, zgodnie z naszymi postulatami, rzeczywiście
zostały przesunięte na zachód, ale przez Armię Czerwoną i Ŝe gwarantem tej granicy
przez wiele, wiele lat był Związek Sowiecki.
Deklaracja Ideowa ONR była manifestem politycznym, zbiorem haseł
mówiących o celach, bez wskazania drogi do ich osiągnięcia. Podobnie potraktowano
nasze polityczne wykształcenie. Po odzyskaniu niepodległości, Polska w swoich nowych
granicach miała być państwem narodowym, rządzonym przez Polaków, Ŝyjącym w
dobrobycie i sprawiedliwości społecznej. Po wyeliminowaniu z Ŝycia politycznego i
gospodarczego wszystkich mniejszości narodowych (a stanowiły one w przedwojennej
Polsce 30 % ludności), mieliśmy stworzyć :
Ustrój oparty na hierarchii ofiarności, wynikający ze stopnia związania losów
kaŜdego Polaka z losami narodu jako całości, nie zaś hierarchii pieniądza i
materialistycznego stosunku do państwa.
To ostatnie zdanie jest cytatem z Deklaracji Ideowej ONR i wydawało nam się
specjalnie atrakcyjne. Całkowicie teŜ zgadzaliśmy się z zapowiedzianą walką z wrogami
narodu polskiego, to jest z międzynarodowymi organizacjami komunistycznymi,
masońskimi i kapitalistycznymi. Wszystkie akcenty antyŜydowskie w Deklaracji
wydawały się w obliczu krwawego antysemityzmu niemieckiego najwyraźniej chybione.
Dlatego zapewne pomijano je milczeniem, choć SZANIEC (nasze pismo) w pewnym
momencie w sposób wyraźny i bezkompromisowy odciął się i potępił hittlerowski sposób
„rozwiązania kwestii Ŝydowskiej”.
Oczywiście wszystko to podane było do wierzenia. Dyskusji nie było, jako Ŝe nie
dyskutuje się świętych dogmatów. Nie wydaje się zresztą, Ŝe w tym czasie, a myślę i o
naszym wieku i o stopniu przygotowania intelektualnego, byliśmy do ewentualnych
dyskusji przygotowani.
Przy końcu 1943-go roku zaczęły dochodzić nas słuchy o rozmowach mających
doprowadzić do scalenia naszych NSZ z Armią Krajową. Bardzo nam na tym zaleŜało.
Większość naszych kolegów i przyjaciół była wAK. Abstrahując od wielu słusznych i
prawdziwych przeszkód leŜących na drodze do połączenia się naszych organizacji,
czuliśmy, Ŝe w zbliŜającym się dniu ostatecznego rozrachunku z wrogiem, istnienie
96
dwóch odrębnych sił zbrojnych nie bardzo ma sens. I rzeczywiście w połowie kwietnia
1944-go roku nastąpiło zcalenie naszych organizacji.
Po zwycięstwie stalingradzkim w lutym 1943-go roku ruszyła ofensywa
sowiecka, która jesienią tego roku doszła do Dniestru. Przegrana Niemiec, w którą
zawsze wierzyliśmy, stała się szybko zbliŜającą się rzeczywistością. Tej samej wiosny
dowiedzieliśmy się o zbrodni katyńskiej. Zaraz później o zerwaniu przez Sowiety
stosunków dyplomatycznych z rządem polskim w Londynie i oskarŜeniu nas o
kolaborację z Niemcami. Ja dowiedziałem się o tragicznej śmierci mego ojca.
Wielkimi krokami zbliŜał się koniec wojny. I mimo wszystkich naszych
poboŜnych Ŝyczeń i błogich marzeń, stawało się jasne, Ŝe koniec niemieckiej okupacji
zawdzięczać będziemy Czerwonej Armii, tej samej, która w 1939 roku wbiła nam nóŜ w
plecy, wywiozła setki tysiecy naszych rodaków do syberyjskich łagrów i zamordowała
tysiące oficerów polskich, oszczędnym, pojedyńczym strzałem w tył głowy. Armia
Czerwona, sprzymierzeniec naszych sprzymierzeńców. Wróg równie śmiertelny jak
Niemcy, stawał się z dnia na dzień naszym wrogiem Nr. 1.
W miarę postępów Armii Czerwonej napływały tragiczne wieści. O likwidacji
wołyńskiej dywizji AK, o bitwie o Wilno, o mordach popełnianych przez sowieckich
partyzantów w secu naszego kraju, w Lubelskiem i w Kieleckiem. Teraz łatwiej
przychodziło zrozumieć róŜnice, które istniały między AK a nami, róŜnice, które juŜ za
kilka miesięcy miały doprowadzić do ostatecznego „rozwodu”.
26-go listopada 1943-go roku gen. Bór-Komorowski depeszował do Naczelnego
Wodza w Londynie :
Do rąk własnych Naczelnego Wodza :
Na podstawie przesłanej przez Pana Generała za L.5989 (166) instrukcji
rządu dla Kraju, wydałem do Obszarów i Okręgów rozkaz, który przedstawiam
(Zał.Nr.1). Jak z treści jego wynika, nakazałem ujawnienie się wobec
wkraczających Rosjan dowódcom i oddziałom, które wezmą udział w zwalczaniu
uchodzących Niemców. Zadaniem ich w tym momencie będzie dokumentować
swym wystąpieniem istnienie Rzplitej ...
Te samobójcze skłonności owocowały juŜ wkrótce tragedią Powstania
Warszawskiego i niemal ochotniczym marszem 16 przywódców Polski Podziemnej na z
góry przesądzoną rozprawę sądową w Moskwie.
A koniec wojny był coraz bliŜszy.
Na froncie wschodnim wojska sowieckie w ramach ofesywy zimowej, od połowy
stycznia do końca lutego 1944-go roku przeprowadziły natarcie pod Leningradem i
Nowogrodem Wielkim, zmuszając do odwrotu niemiecką Grupę Armii „Północ”.
Równocześnie od końca stycznia do połowy maja uderzeniem na południu wyzwoliły
97
prawobrzeŜną Ukrainę, Krym i Wołyń. Wojska sowieckie znalazły się na terytorium
przedwojennej Polski.
24-go maja 1944-go roku II Korpus Polski walczący we Włoszech, zdobywa
Monte Cassino otwierając drogę do Rzymu.
6-go czerwca 1944-go roku wojska alianckie lądują w Normandii.
23-go czerwca 1944-go roku Armia Czerwona rozpoczyna tak zwaną „Operację
Białoruską”, w której ponosi klęskę Centralne Zgrupowanie niemieckie na froncie
wschodnim.
W tym ostatnim dla nas roku wojny, praca konspiracyjna pochłaniała większość
mego czasu. Od 1-go stycznia nasz I Batalion odkomenderowany został ze Szkoły
PodchorąŜych do Brygady Zmotoryzowanej (optymistyczny eufemizm biurokratów z
Komendy Głównej) NSZ przy Kwaterze Głównej. Od 1-go czerwca zostaję mianowany
adjutantem Dowódcy I-go Batalionu, kapitana Stanisława Salskiego „Skowrońskiego”,
który informuje mnie, Ŝe otrzymałem nominację oficerską ze starszeństwem od 1-go
stycznia 1944 r., z zastrzezeniem, Ŝe stopień podporucznika będę mogł nosić dopiero po
wyjściu „w pole”.
Na poprzednich stronach wspominałem o naszym (NSZ) beznadziejnym stanie
uzbrojenia i o naszych konfliktach z AK i oficjalnymi czynnikami polskiego ruchu oporu
związanego z emigracyjnym rządem w Londynie. Zaślepienie tych ludzi było
zdumiewające. Nie zdawali sobie sprawy, czy moŜe nie chcieli zdawać sobie sprawy z
dwóch podstawowych i oczywistych faktów - pierwszego, Ŝe Niemców z Polski
przepędzą Sowieci, drugiego, Ŝe na zwycięzkich bagnetach sowieckich oprze sie nowa,
komunistyczna władza w Kraju. Wszystkie, ale to wszystkie partie polityczne w Polsce
(z wyjątkiem naszego ruchu) nie potrafiły nie tylko zaakceptować, ale nawet zauwaŜyć
tego faktu. Ulegali złudnym nadziejom, Ŝe nasi zachodni alianci nie dopuszczą do
dominacji sowieckiej w Polsce. Typowy przykład politycznego „wishful thinking” (po
polsku chyba chciejstwa ?). Stąd ciągłe uleganie naciskom Anglii i USA, dla których
wojenne przymierze z sowieckim komunizmem było pragmatycznym kompromisem,
celem którego było jak najszybsze zakończenie wojny i zmniejszenie własnych kosztów
tego gigantycznego konfliktu. Oczywiście nic nie ma za darmo. Częścią zapłaty była
zgoda na włączenie Polski do sowieckiej strefy wpływów. Zrobiono to z ochotą, szybko
i sprawnie, ostatecznie przypieczętowując losy Polski w umowie jałtańskiej 1945-go
roku. śelazna kurtyna miała juŜ wkrótce oddzielić Polskę od reszty wolnego świata na
długie pół wieku, a wiele polskich rodzin rozdzielić na zawsze. Mogło się zdawać,
zwłaszcza naszym aliantom, Ŝe nie była to cena wysoka. Jakby nie było płacili ją nie z
własnej kieszeni
Za tę pomyłkę cywilizowany świat płacił przez wiele lat.
98
Przeklęty świat komunizmu mordował teŜ własne dzieci. Miliony ginęły w
Sowieckim Imperium. Miliony utraciły Ŝycie w wyniku komunistycznych doświadczeń w
Chinach, Wietnamie, KambodŜy i Korei. Potrzebne było pół wieku i miliony ludzkich
istnień, Ŝeby skończyć ten nieludzki eksperyment.
MoŜe wydawać sie to uwagą nie na miejscu, ale naprawdę wystarczyłoby kilka
numerów SZAŃCA z 1944-go roku, Ŝeby dowiedzieć się, Ŝe Związek Sowiecki
przedstawia prawdziwe Imperium Zła (równieŜ określenie amerykańskiego prezydenta z
lat dopiero dziewięćdziesiątych XX wieku).
Ta beznadziejność sytuacji i zbliŜająca się katastrofa, były zapewne powodem
mojego coraz większego zainteresowania problemami politycznymi. Prace wojskowe i
przygotowywanie się do zbrojnej rozprawy z Niemcami zaczynały tracić sens. PrzecieŜ i
tak nie będziemy mogli wiele powiedzieć, jeszcze mniej zrobić. Staliśmy się narzędziem
w obcych rękach. Znów, raz jeszcze w naszej historii, sprawy zaczynają się sprowadzać
do symbolicznych gestów i bohaterskich czynów bez przemyślenia i bez sensu. Bóg,
Honor i Ojczyzna, są to hasła wypisane na kaŜdym polskim sztandarze. Rozsądek,
Rozum i Rozwaga sa pojęciami obcymi polskiemu sposobowi postepowania.
Na spotkaniach politycznych zawzięcie dyskutowaliśmy naszą sytuację, szukając
właściwej linii postępowania. We wszystkich tych naszych dyskusjach dość łatwo
potrafiliśmy identyfikować błędy naszego postępowania. Gorzej było ze znalezieniem
właściwej i słusznej drogi. Zdawaliśmy sobie sprawę z nieodwracalności sytuacji,
jednocześnie potrafiliśmy dyskutować problemy socjalne i gospodarcze powojennej,
wolnej Polski, wiedząc, Ŝe lada dzień znajdziemy się w satelickim kraju rządzonym przez
sowieckie marionetki poruszane strachem i marksistowską doktryną. Jedno wielkie
zaćmienie umysłu ! Nie do wytłumaczenia !
Znając losy naszych kolegów z AK na Wołyniu i Wileńszczyźnie, byliśmy o krok
od popełnienia tych samych błędów. Koncepcja wymarszu oddziałów NSZ na zachód
realizowana była za późno i tylko częściowo. Wypadki toczyły się zbyt szybko, my
działaliśmy zbyt wolno. W rezultacie tylko Brygada Świętokrzyska oraz kilka
indywidualnych inicjatyw uratowały powiedzmy 2000 ludzkich istnień.
Ale co dalej ? co to dało Polsce ?
Podobnie jak exodus z Polski w 1939-ym roku, Andersa z Rosji w 1942-im roku,
tak i w tym wypadku przyczyniło się to do uratowania Ŝycia tysiącom, jak i do wzrostu
liczebnego polskiej emigracji. Emigracji, która z krajów swego osiedlenia do Polski nie
wróci.
NSZ-owska koncepcja marszu na zachód, którą w popłochu usiłowaliśmy
organizować latem 1944-go roku, nie była koncepcją nową. W swoim pierwszym
wydaniu nie polegała ona na odwrocie przed Armią Czerwoną. Miała przy końcu wojny
manifestować i symbolicznie wytyczać zachodnie granice Polski na Odrze i Nysie
ŁuŜyckiej. Miało się to odbyć przy uŜyciu dwóch zgrupowań partyzanckich. Na
południu z gór Świętokrzyskich wyjść miała Brygada w kierunku na śląsk. Na północy, z
Podlasia i Mazowsza, Brygada Tucholska miała ruszyć w kierunku ujścia Odry do
99
Bałtyku. Oczywiście bez najmniejszych realnych podstaw, koncepcja ta miała takie
same szanse powodzenia jak koncepcja Powstania Warszawskiego, ktore miało
zademonstrować światu i Armii Czerwonej obecność polskiego rządu i wojska w stolicy
Kraju.
Róznica polega na tym, Ŝe Powstanie Warszawskie zakończyło się tragedią i
klęską narodową a wytyczanie zachodnich granic przez NSZ, marszem Brygady przez
Śląsk na emigrację.
Tymczasem w ostatnich dniach lipca 1944-go roku wśród Niemców w Warszawie
wybuchła panika ewakuacyjna. Przez miasto ciągnęły rozbite oddziały niemieckie.
Przedpola Pragi opanowały czołgi sowieckie. Mosty na Wiśle przygotowano do
wysadzenia w powietrze.
27-go lipca Niemcy nakazali stawienie się 100 tysięcy warszawiaków do robót
fortyfikacyjnych nad Wisłą. W odpowiedzi warszawski Dowódca AK, płk. A. Chruściel
„Monter” zarządził stan ostrego pogotowia i koncentrację podległych mu oddziałów w
rejonach wyjściowych do akcji. Niemieckie rozporządzenie wzywające do stawienia się
do robót fortyfikacyjnych zostało spontanicznie i całkowicie zbojkotowane.
Koncentracja oddziałów AK w duŜym jednak stopniu zdekonspirowała powstańcze
przygotowania. Na miasto wyszły wzmocnione patrole policyjne. Zdając sobie sprawę z
przewagi przeciwnika, Dowódca AK, gen. Bór-Komorowski, upełnomocniony przez rząd
polski w Londynie do podjęcia decyzji o momencie wybuchu Powstania, nie wierzył
Ŝeby walka mogła trwać dłuŜej niŜ dwa – trzy dni. Mając na uwadze cel polityczny
Powstania, polegający na ustanowieniu w stolicy władzy polskiego rządu w Londynie
wobec wkraczającej Armii Czerwonej, uzaleŜniał swoją decyzję od sytuacji na
zbliŜającym się do Warszawy froncie i odwlekał rozkaz wybuchu Powstania. Płk.
„Monter” otrzymawszy wiadomość, Ŝe jedna z czołówek sowickich dotarła do
Międzylesia, dalekiego, prawie przedmieścia Warszawy, zameldował gen. „Borowi”, Ŝe
sowieckie czołgi są juŜ na przedmieściach Pragi. Wiadomość ta stała się bezpośrednim
bodźcem do wydania rozkazu ustalającego godzinę „W” (godzina wybuchu Powstania)
na 1-go sierpnia o godzinie 17:00
O wszystkich tych wypadkach, jak i ogodzinie „W”, my w Narodowych Siłach
Zbrojnych dowiedzielismy się dopiero po Powstaniu.
1-go sierpnia o godzinie 14:00 miała się odbyć odprawa Dowództwa Batalionu.
Oczekiwaliśmy ostatnich instrukcji i rozkazów związanych z wyjściem z Warszawy i
dołączeniem do Grupy Północ mającej być zaląŜkiem Brygady Tucholskiej. Miejscem
spotkania był lokal na ulicy Wspólnej 32, w dawnym mieszkaniu wuja Trajdosa, gdzie
obecnie mieszkałem. Punktualnie o godzinie 14:00 zjawił się Dowódca 1-ej kompanii i
Dowódca plutonu łączności. Dowódca Batalionu i dowódcy pozostałych kompanii na
miejsce spotkania nie dotarli.
O godzinie 16:00 usłyszeliśmy odległe strzały. Około 17-ej zaczęła się strzelanina
w najbliŜszej okolicy. Wyszedłem z Dowódcą 1-ej kompanii por. „Bogusławskim” przed
dom. Od strony Marszałkowskiej, kilka domów na zachód, słychać było serie karabinu
maszynowego. Po drugiej stronie ulicy ktoś wywiesił na balkonie biało-czerwoną flagę.
100
POWSTANIE WARSZAWSKIE 1944
65 lat minęło od Powstania Warszawskiego, które trwało 63 dni. Na temat ten
napisano setki ksiąŜek i uczonych rozpraw. Do dzisiejszgo dnia historia nie potrafiła
wydać jednoznacznej opinii i oceny tych zdarzeń. Wydaje się, Ŝe w tym miejscu naleŜy
przytoczyć cytat z ksiązki Norman’a Davis’a, historyka niepośledniej miary. W swojej
ksiąŜce pt EUROPA – MIĘDZY WSCHODEM I ZACHODEM napisał :
Całkowity obiektywizm jest nieosiągalny, a poszukiwanie absolutnej prawdy o
przeszłośxi nigdy się nie zakończy. PowyŜsze postulaty stawiają przed historykiem dwa
obowiąŜki. Pierwszym jest skromność i świadomość własnych ograniczeń. Drugim jest
wyraźne rozróŜnienie niepodwaŜalnych faktów od dających się podwaŜyć opinii. Na
stronie tytułowej „Manchester Guardian” widniało hasło : FAKTY SĄ SWIĘTE –
OPINIE WOLNE. UwaŜm, Ŝe to nadal obowiązuje.
Obowiązuje to równieŜ mnie, choć historykiem nie jestem. Pisząc więc o
Powstaniu, opinie swoje, pozwolę sobie podzielić na trzy części, trzy kategorie. Tak
bowiem patrzę dzisiaj na to działo się 65 lat temu.
1 – Decyzja o rozpoczęciu Powstania
2 – Samo Powstanie
3 – Jego skutki
Fakty, które spowodowały, Ŝe Komendant Główny AK, gen. Bór-Komorowski
zdecydował o rozpoczęciu Powstania, nie wszystkie są dzisiaj znane. Wiele teŜ lat minie
nim będziemy mieli dostęp do wszystkich polskich, rosyjskich, angielskich i
amrykańskich dokumentów archiwalnych.
PoniewaŜ klęska narodowa jaką było Powstanie jest FAKTEM – decyzja o jego
rozpoczęciu musi być uznana za niewłaściwą. Prawqdę mówiąc, to w głowie się nie
mieści, jak tak waŜną decyzję moŜna było oddać w ręce ludzi tak wyraźnie
niekompetentnych i tak do tego nieprzygotowanych. Przywódcy Polski Podziemnej w
Warszawie, jak i przywódcy polscy w Londynie, zawiedli nas w sposób podobny do tego
w jaki zawiedli nas ich poprzednicy w roku 1939. Wina jest oczywiscie po naszej stronie.
W obu wypadkach bowiem, zaufaliśmy ludziom albo głupim albo wyjątkowo naiwnym.
Przewrotność i cynizm naszych aliantow (o cynizmie i współpracy naszych wrogów nie
muszę wspominać), w Ŝadnym wypadku nie moŜe tłumaczyć czy usprawiedliwiać
naszych własnych nieudolności.
Decyzja o rospoczęciu Powstania Warszawskiego w 1944 roku, wydaje się być
decyzją wielce karygodną.
63 dni Powstania, które miało trwać trzy czy cztery dni, były dowodem
najwyŜszego bohaterstwa i poświecenia, zarówno walczących zołnierzy jak i zupełnie do
tego nieprzygotowanych mieszkańców miasta. Po pierwszych paru dniach Powstanie
sprowadzało sie do heroicznej, ale bznadziejnej obrony. Trudno tu mówić o jakiejś
115
strategii wojskowej czy nawet zwykłej próbie dowodzenia zorganizowaną obroną. Walka
sprowadzała się do godnego podziwu poświęcenia, indywidualnego czy teŜ małych grup
(plutony, kompanie). Do zdumiewającego poświęcenia ludności cywilnej, pozostawionej
samej sobie, pozbawionej informacji, oszukiwanej nadzieją bliskiego zwycięstwa.
Muzeum Powstania Warszawskiego (oddane do uŜytku dopiero 60 lat po
Powstaniu), aczkolwiek czysto apologetyczne, dobrze oddaje ogrom poświęcenia i
bohaterstwa mieszkańców stolicy, jak i skalę zniszczeń miasta. Niestety Muzeum
Powstania nie mówi o jego skutkach. Budzi to podejrzenia, Ŝe jest to świadoma próba
manipulowania opinią publiczną. A skutki Powstania są wręcz niewymierne w swoim
ogromie. Powstanie było klęską nie tylko w skali bitwy o jedno miasto. Stało się klęską
w skali narodu i państwa.
Siły zbrojne Powstania zostały zniszczone. Poległo około 18 tysięcy Ŝołnierzy
Armii Krajowej. 5 tysięcy Ŝołnierzy zaginęło a 25 tysięcy zostało rannych. W gruzach
miasta zginęło lub zostało zamordowanych około 180 tysięcy Warszawiaków. Po
kapitulacji Powstania Ŝołnierze Armii Krajowej jako jeńcy wojenni zostali umieszczeni w
obozach, w głębi Rzeszy Niemieckiej a wszystkich mieszkaców milionowej stolicy
zmuszono do opuszczenia miasta. W wyniku walk, jak i w wyniku celowych zniszczeń
dokonanych przez Niemców po Powstaniu, zniszczonych zostało 72 % zabudowy
mieszkalnej (zdecydowana większość w lewobrzeŜnej części miasta), 90 % zabudowy
przemysłowej, 90 % obiektów zabytkowych, 50 % elektrowni, 30 % wodociągów.
Zburzono 25 świątyń, spalona została Politechnika Warszawska oraz większość
budynków Uniwersytetu Warszawskiego. 27-go listopada 1944 roku (prawie dwa
miesiące po kapitulacji Powstania) wysadzono w powietrze Zamek Królewski,
zniszczono szkoły, biblioteki i muzea.
Upadek Powstania i wysiedlenie mieszkańców stolicy, były niepowetowaną stratą
dla polskiego ruchu oporu, który rozbity, w kilka miesięcy później stanął w obliczu
nowej, sowieckiej okupacji.
Powstanie Warszawskie 1944 roku mimo, Ŝe było świadectwem wielu pięknych,
rzadkich i szlachetnych cech charakteru mieszkańców stolicy, było jednocześnie
dowodem niedojrzałości politycznej i obywatelskiej jej przywódców – musiało więc stać
się wielką i tragiczną klęską narodową.
Cała moja rodzina brała udział w Powstaniu. Mimo negatywnego stosunku do
samej koncepcji powstania jak i do ludzi, którzy do Powstania doprowadzili, w
momencie rozpoczęcia walki natychmiast do niej dołączyliśmy.
Opisuję to dokładnie w moich wspomnieniach JA-JO PAMIĘTA – nie będę więc
wchodził teraz w szczegóły. W kaŜdym razie w kompanii WARSZAWIANKA walczącej
w ramach Zgrupowania CHROBRY II znalazło się razem ze mną, 6 osób naszej rodziny.
116
Bronek Kempny, mój kuzyn, poległ ostatniego dnia Powstania w walkach na
śoliborzu.
Moja Ŝona, nie nosząca w tym czasie mego nazwiska, Hanka Kamler, była
sanitariuszką w plutonie osłonowym gen. Bora-Komorowskiego. Dowódcą tego plutonu
był jej ojciec Jerzy Kamler „Stolarz”, który poległ na Starym Mieście 13-go sierpnia. W
tym samym plutonie był kuzyn Hanki, Janusz Klepacz „Rok”. Ciocia Zosia Klepaczowa
„Siostra” była oficerem w KG – AK a jej mąŜ płk. Stanisław Klepacz „Jesion” w
ostatniej fazie walk o Stare Miasto był Zastępcą Dowódcy Starego Miasta, płk.
Ziemskiego „Wachnowskiego”. Wszyscy oni byli od lat związani z 7-ym pułkiem
Ułanów Lubelskich i z legendą legionów Józefa Piłsudskiego.
Klęska Powstania Warszawskiego stała się klęską mojej rodziny. Mieszkanie
mego wuja przy ulicy Wspólnej i dom cioci Marychny na śoliborzu przy ulicy
Tucholskiej, przestały istnieć. Zostały zburzone. Ludność cywilna została z Warszawy
ewakuowana, wojsko wywiezione do obozów dla jeńców wojennych w Niemczech.
Rodzina została rozbita i rozdzielona. Część rozrzucona po Polsce, w Piotrkowie,
Krakowie i Pruszkowie, częś w rozmaitych obozach w Niemczech.
Nie ulega wątpliwości, Ŝe Powstanie i jego klęska były końcem jednego etapu
historii rodziny mojej przyszłej Ŝony i mojej. Tego wyjątkowego etapu, kiedy w trudnych
chwilach wojny byliśmy wszyscy razem. W jednym mieście. Solidarni i przekonani o
słuszności naszej sprawy, bez względu na polityczne przekonania. Wszyscy byliśmy
częścią Polski Podziemnej, dla której odzyskanie niepodległości, bez względu na
wymagane ofiary, było celem najwyŜszym.
Czym była dla nas klęska Powstania, tego, jak się niektórym wydawało,
ostatecznego zrywu prowadzącego do niepodległej Polski, niech powiedzą cytowane
poniŜej słowa Hanki Kamler „Kamy”, które wziąłem z kart ksiąŜki POTOMKOWIE
KATARZYNY I LEOPOLDA KAMLERÓW (J.Kamler – Warszawa 2006) :
Myśmy byli przygotowani, Ŝe będziemy walczyć do końca. Tym bardziej, Ŝe tylu z
nas zginęło, więc czy jest sens zostawać na tym świecie po takiej klęsce ? Dlatego dla nas
kapitulacja była wielkim szokiem.
Koniec Powstania rozdzielił nasze rodziny. W wielu wypadkach na zawsze.
Część została w Polsce, część po wywiezieniu do Niemiec i po zakończeniu wojny
została na Zachodzie. Jeszcze inni, jak moja Ŝona i ja, z Polski wyjechali parę lat po
wojnie.
63 dni Powstania były krótką chwilą kiedy po raz ostatni byliśmy razem.
Czuliśmy i myśleliśmy podobnie. Podobnie marzyliśmy. Klęska Powstania była naszą
wspólną klęską. Historia rozdzieliła nasze rodziny.
117
KONIEC WOJNY - 1949
W dniu kapitulacji Powstania Warszawskiego mój przyjaciel Stefan Pietrzak
ppor. „Paciorek” i ja, otrzymaliśmy rozkaz mjr. „Mikołaja”, w tym czasie D-cy NSZ w
Warszawie, aby nie iść z resztą kompanii „Warszawianka” do niewoli niemieckiej, ale
usiłować wydostać się z Warszawy i zameldować się do dyspozycji D-cy Okręgu NSZ w
Częstochowie. Celem była dalsza praca konspiracyjna, uwaŜana za szczególnie waŜną
wobec zbliŜającej się okupacji sowieckiej.
Nasze wspólne z „Paciorkiem” przygody opisałem w swoich wspomnieniach
JA-JO PAMIĘTA. W skrócie wyglądało to tak, Ŝe wyszliśmy z Warszawy z ludnością
cywilna i po paru dniach pobytu w obozie przejściowym w Pruszkowie wywiezieni
zostaliśmy z transportem niedołęŜnych w kierunku południowym - cel transportu
nieznany. Po ucieczce z pociagu dotarliśmy do naszego punktu kontaktowego w
klasztorze na Jasnej Górze, z ktorego nas, „Paciorka” na kwaterę w jednej z
częstochowskich plebanii, mnie do mieszkania mjr. „Wąsowskiego” (Stanisława
Kasznicy) D-cę Okręgu NSZ, odprowadził jeden z ojców Paulinów. U mjr.
„Wąsowskiego” mieszkałem przez parę tygodni. W końcu października wysłano mnie do
Piotrkowa Trybunalskiego gdzie miałem zastąpić odchodzącego do Brygady
Świętokrzyskiej por. „Jana”
W Piotrkowie spotkałem całą naszą rodzinę, której szczęśliwie udało się przeŜyć
Powstanie. Jak by nie było, Piotrków był miastem rodzinnym i Trajdosów i
Szymańskich. Mieszkałi tu teraz : moja matka, siostra, brat, wszystkie Ŝoliborskie ciotki
(trzy), wuj Wiktor i parę kuzynek.
W Piotrkowie 18-go stycznia 1945 roku skończyła się dla mnie okupacja
niemiecka. Teoretycznie, Polska była znów niepodległa. Rzeczywistość była oczywiście
zupełnie inna. Znaleźliśmy się znów pod okupacją, tym razem sowiecką. Marionetkowy i
całkowicie w stosunku do Związku Sowieckiego dyspozycyjny PKWN (Polski Komitet
Wyzwolenia Narodowego) w Lublinie, był bowiem posłusznym narzędziem w ich
rękach.
JuŜ 2-go lutego wyjechałem w kierunku Warszawy. Po drodze odwiedziłem Panią
Kamlerową, matkę Hanki, która w tym czasie mieszkała w Pruszkowie. W Warszawie
byłem juŜ chyba 5-go lutego. Piechotą z Pruszkowa, przez pokryte śniegiem ruiny
miasta, dotarłem na śoliborz. Na Tucholskiej znalazłem kupę gruzu pokrytą śniegiem.
Ślady butów w śniegu. Ktoś był tu przede mną. Przez most pontonowy na Wiśle (innego
129
nie było) doczłapałem do domu ciotki Hanki, Hali Katanowej na Saskiej Kępie. Po
dwóch dniach, z ciotką, samochodem rosyjskiego pułkownika, dyrektora
propagandowego sklepu Ŝywnościowego „Osobtorg”, w którym ciotka była kasjerką,
dojechałem do Lublina. W lutym 1945-go roku Lublin był tymczasową stolicą Polski i
siedzibą władz PKWN’u. W Lublinie, według plotek słyszanych po drodze, miała być
odtworzona Politechnika Warszawska, w której zamierzałem studiować. Była to tylko
plotka, Politechnikę juŜ za parę miesięcy miano otworzyć w Warszawie.
Ruszyłem w powrotną drogę do Piotrkowa. Po drodze na rogatkach warszawskiej
Pragi spotkał mnie upokarzający wypadek. Zostałem okradziony i pobity przez
rosyjskiego Ŝołdaka. W „wolnej” od dwóch miesięcy stolicy mojego kraju ! Była to
chyba symboliczna przestroga na przyszłość.
W Koluszkach, na stacji kolejowej czekając na pociąg, a jeździły wtedy bez
rozkładu jazdy, spotkałem „Tomasza” (T. Wolframa), mego przełoŜonego w Organizacji
Polskiej. Od niego dowiedziałem się, Ŝe Stanisław Salski „Skowroński”, D-ca naszego
batalionu w Szkole PodchorąŜych, którego Powstanie zaskoczyło na wschodnim brzegu
Wisły, Ŝyje i mieszka, juŜ dzisiaj nie pamiętam, w Sosnowcu czy w Dąbrowie Górniczej.
Zaraz po powrocie do Piotrkowa napisałem do niego, dostałem odpowiedź i ... ruszyłem
w dalszą drogę, tym razem na Śląsk.
Kpt. „Skowroński”, mimo, Ŝe chciał mnie widzieć na stałe na Śląsku, dał się
przekonać, Ŝe moim głównym zadaniem i obowiązkiem były studia. PoniewaŜ miałem
zamiar studiować architekturę na właśnie organizujących się Wydziałach
Politechnicznych Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, dał mi kontakt do D-cy
Okręgu Kraków NSZ, którym w tym czasie był Gustaw Potworowski „Zych”.
Z Piotrkowa do Krakowa wyjechaliśmy razem : Danusia Mazurkiewicz, Adam
Bald i ja. Cała trójka miała zamiar studiować architekturę. Po zdaniu egzaminów
wstępnych przyjęci zostaliśmy na 1-y rok studiów. Wydział Architektury mieścił się
wtedy na Wawelu. Trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce na tego rodzaju studia.
Uczyłem się tam tylko jeden rok. Nie było to łatwe. Bieda była straszliwa i prawdę
mówiąc gdyby nie pomoc UNRRA (United Nations Relief and Rehabilitation
Administration) nie potrafiłbym przetrwać tego pierwszego powojennego roku.
Z Domu Akademickiego wyrzucono mnie po pierwszomajowej manifestacji
studenckiej. Zamieszkałem razem z moim, jeszcze przedwojennym, bielańskim kolegą i
powstańczym towarzyszem broni, Marianem Jańcem. Wynajmowalismy pokój u pana
Ludwika Nędzy na ulicy Syrokomli. Później przygarnął mnie kolega ze studiów,
powstaniec warszawski z „Czaty 49”, Marek Gadomski.
W NSZ, które stały się teraz wrogiem Nr.1 Polski Ludowej jakoś teŜ nic nam nie
wychodziło. Nawiązaliśmy kontakt z Brygadą Świętokrzyską, która kwaterowała
najpierw w Czechosłowacji, później w amerykańskiej strefie okupacyjnej Niemiec.
Zaczęli przyjeŜdŜać pierwsi kurierzy z Brygady. Łączność wewnątrz organizacji
130
zaczynała szwankować. Zwarta dotychczas organizacja zaczynała się rozsypywać. Co
chwila słyszało się o nowych aresztowaniach.
W końcu roku Marian Janiec, który ciągle mieszkał na ul. Syrokomli, zawiadomił
mnie, Ŝe UB zaczyna się o mnie dopytywać. Była to wiadomość na którą musiałem
natychmiast zareagować. Wyjechałem do Warszawy i nie meldując się zamieszkałem u
mojej ciotki w Świdrze pod Warszawą. Parę miesięcy siedziałem tam cicho jak mysz pod
miotłą. Matka moja wróciła z Piotrkowa i zamieszkała na śoliborzu. Postanowiłem
wrócić do domu. Zamieszkałem na śoliborzu i zacząłem kontynuować studia, tym razem
na warszawskim Wydziale Architektury.
W tym czasie, trochę w wyniku moich rad i nalegań, wróciła z Niemiec do Polski
Hania Kamler. Zaręczyliśmy się a ja studia na Wydziale Architektury zacząłem
traktować bardzo powaŜnie. Związałem się z Zakładem Urbanistyki, w którym dr
Kazimierz Wejchert prowadził ciekawe prace nad planami zagospodarowania
przestrzennego małych miast północnych Ziem Odzyskanych. DuŜo czasu spędzaliśmy w
terenie. Pustych w tym czasie i niezwykle urokliwych Mazurach. Małe miasteczka tych
ziem zniszczone zostały w okrutny i bezmyślny sposób przez „wyzwalającą” je Armię
Czerwoną. Inwentaryzowaliśmy te zniszczenia Ŝeby później w Zakładzie Urbanistyki w
Warszawie, pracować nad uproszczonymi planami ich odbudowy i zagospodarowania.
W tym czasie urbanistyka wydawała mi się wysoce frapująca i zapewne w przyszłości
stałaby się moją specjalnością.
Na wiosnę 1947 roku władze PRL ogłosiły amnestię dla ludzi polskiego
podziemia niepodległościowego. Oczywiście nie miałem najmniejszego zamiaru
„korzystać” z tej propozycji. Tymczasem przedostatniego dnia amnestii (której ostatni
termin upływał 25 kwietnia 1947), przeczytałem bodajŜe w „Zyciu Warszawa”, Ŝe w
Krakowie ujawnił się „Zych”. Za mało miałem czasu Ŝeby sprawdzić ile i jakie
informacje ujawnił „Zych”. Z duszą na ramieniu pobiegłem do Wojewódzkiego Urzędu
Bezpieczeństwa na Pradze gdzie ujawniłem swój pseudonim i przynaleŜność do
Narodowych Sił Zbrojnych. Zostałem natychmiast przewieziony do Ministerstwa
Bezpieczeństwa, o ile dobrze pamiętam to na Szucha lub Koszykowej. Przywitał mnie
tam młody pułkownik UB w sposób raczej serdeczny :
No nareszcie panie poruczniku, czekamy tu na pana juŜ od paru dni.
W czasie przesłuchania zorientowałem się, Ŝe właściwie wiedzą oni o nas bardzo
niewiele. Głównym zainteresowaniem pułkownika był Tadeusz Siemiątkowski „Mazur”.
Wiedzieli, Ŝe wrócił do Polski i pilnie go poszukiwali. Musiałem napisać swój dokładny
Ŝyciorys i ... puścili mnie do domu. Musiałem zgłaszać się do UB co miesiąc i co miesiąc
musiałem raz jeszcze pisać swój Ŝyciorys. Widać za kaŜdym razem pisałem to samo, bo
paru miesiącach dali mi spokój.
Przed samymi świętami BoŜego Narodzenia 1948 roku bylem w Poznaniu, gdzie
w mieszkaniu dalekiego powinowatego, kapitana NSZ „Wapniewskiego” (Zbyszka
Szpikowskiego) wpadłem w „kocioł” zastawiony przez UB. „Wapniewskiego”
131
aresztowano a mnie po dwóch dniach wypuszczono. Widać poznańskie UB nie potrafiło
połączyć mego nazwiska z warszawską amnestią. Oczywiście taki błąd nie mógł trwać
wiecznie. Ten „kocioł” jak i gwałtowna fala aresztowań zarówno w NSZ jak i wśród
moich bliskich z AK, stały się głównym powodem mojej decyzji wyjazdu z Polski.
Konsekwencją zaś decyzji wyjazdu był mój nagły ślub z Hanką Kamler.
Ucieczkę z Polski organizowaliśmy w pośpiechu. W pierwszym rzędzie uciekali
Jurek Dobrzański „Karol” i Tadeusz Siemiątkowski „Mazur”. Obaj oficerowie z
Oddziału Bojowego przy Komendzie Głównej NSZ. Ten drugi był D-cą i załoŜycielem
tego oddziału. Obaj byli moimi towarzyszami broni z powstańczej „Warszawianki”, obaj
wrócili do Polski jako kurierzy Brygady Świętokrzyskiej. Szczęśliwym zbiegiem
okoliczności „Karol” był właścicielem kutra rybackiego co niewątpliwie ułatwiło
powodzenie naszego przedsięwzięcia.
7-go marca 1949 roku z plaŜy gdańskiej w Siankach uciekliśmy z Polski
Ludowej. Oczywiście przekonani, Ŝe prędzej czy później do Kraju wrócimy.
Najprawdopodobniej w wyniku nieuniknionej i niechybnej (tak wtedy myśleliśmy)
wojny Zachodu z Rosją Sowiecką.
Jurek Dobrzański „Karol” zmarł w Toronto w 1995 roku i jest tam pochowany.
Mecenas Tomaszewski i jego syn (teŜ uczestnicy ucieczki) zmarli w Australii. Tadeusz
Siemiątkowski „Mazur” zmarł w Montrealu w 1998 roku. Do Polski wróciła urna z jego
prochami. Reszta załogi ŚPI-38, kutra którym uciekliśmy, Roman Babicki, Hanka moja
Ŝona i ja, mieszkamy w Kanadzie, naszej nowej ojczyźnie.
Los, przypadek, historia ?
Co sprawiło, Ŝe rodziny Tomaszewskich, Dobrzańskich, Babickich,
Siemiątkowskich, Kamlerów i Szymańskich zostały rozdzielone i to rozdzielone na
zawsze ?
Koniec wojny i pierwsze powojenne lata były latami chaosu, niepokoju i rozterki.
Rok 1945 na pewno nie był dla nas rokiem końca wojny. Moje środowisko, moja
rodzina i ja, świetnie zdawaliśmy sobie sprawę czym jest komunizm i obłąkana doktryna
głosząca dyktaturę proletariatu. Marksistowski stalinizm i jego polscy wyznawcy, którzy
pod ochroną sowieckich bagnetów objęli rządy w Polsce - kombinacja, która nie
wróŜyła nic dobrego. I mimo tego, Ŝe dobrze o tym wiedzieliśmy, mimo osobistych
doświadczeń, śmierci mego ojca w Katyniu i Armii Czerwonej przyglądającej się po
drugiej stronie Wisły agonii Powstania Warszawskiego, ciągle nie mogliśmy uwierzyć,
nie potrafiliśmy akceptować naszej zupełnej klęski.
Ciągle gdzieś w głebi serca tliła się nadzieja.
Głupota ? Wishfull thinking ?
Czy teŜ twarda, uparta wiara, niepozwalająca pogodzić się z przegraną ?
132
Na co liczyliśmy ? na następną wojnę, która na ziemiach polskich musiałaby
skończyć się totalną dla nas katastrofą. Na pomoc naszych „niezawodnych” aliantów,
którzy z ulgą witali koniec III Rzeszy Niemieckiej i z wigorem zaczynali budować nowy
świat ?
Naiwnie liczyliśmy, Ŝe uda się zachować resztki wolności. śe przetrwamy, Ŝe
jesteśmy silniejsi i mądrzejsi, Ŝe komunizm nie jest „aŜ tak” zły. śe moŜe tak jak inni
będziemy mogli leczyć wojenne rany, odbudowywać zniszczony Kraj.
W Powstniu Warszawskim straciliśmy dom i rodzina rozproszona została po
całym świecie. Nigdy juŜ nie spotkaliśmy się wszyscy razem pod jednym dachem, choć
wielu z nas wróciło do Warszawy i próbowało budować Ŝycie od początku. Ciotki i moja
matka w małym sklepiku na śoliborzu usiłowały zarabiać na utrzymanie, dopóki Urząd
Podatkowy walczący z inicjatywą prywatną realizując nowy wspaniały świat
„robotników, chłopów i inteligencji pracującej” nie zmusił je do likwidacji tej nieśmiałej
próby niezaleŜności.
Ci z rodziny, którzy w wyniku Powstania znaleźli się na śachodzie, do Polski nie
wracali. Czekali. Po paru latach jechali dalej, do Stanów czy Argentyny. Wrócił Jurek
Wróbel, bo w Kraju miał Ŝonę i małe dziecko. Z tych samych powodów wrócił do Kraju
Jurek Dobrzański (Ŝeby po paru latach znów wyjechać). Witka Natansona, w wieku
przedmaturalnym, ściągneli do domu rodzice. W pierwszym powojennym roku udało się
wyjechać z Polski Hance Dobrzańskiej, która dołączyła do męŜa. Ja, w swojej
bezgranicznej naiwności, miałem zapewne pewien wpływ na decyzję powrotu do Polski
Hanki Kamler, mojej przyszłej Ŝony.
Sam z entuzjazmem studiowałem na Wydziale Architektury. W tych pierwszych
powojennych latach warszawska Architektura była oazą wolności. „Realizm
Socjalistyczny „ i cięŜka ręka obowiązującej i jedynej doktryny, nie była jeszcze
przeszkodą w nauce i myśleniu. Profesorowie byli przedwojenni a większość kolegów i
koleŜanek miała podobne Ŝyciorysy i konspiracyjną przeszłość.
Sielanka ta nie trwała długo. JuŜ w 1947 roku moja naiwność (i strach
oczywiście) połączony z zupełną utratą świadomości tego co się dzieje wkoło mnie,
doprowadziły mnie do Urzędu Bezpieczeństwa i „amnestii”. JuŜ rok później, po Jałcie,
po ucieczce Mikołajczyka, sfałszowania referendum i sfałszowania wyborów, Polska
Zjednoczona Paryia Robotnicza zaczęła „przykręcać śrubę”.
W marcu 1948 zostaje skazany na karę śmierci i zamordowany ostatni D-ca NSZ
Stanisław Kasznica, u którego mieszkałem w Częstochowie po Powstaniu. Przed
świętami BoŜego Narodzenia wpadam w „kocioł” UB w Poznaniu, w mieszkaniu
Zbyszka Szpikowskiego, dalekiego krewnego i kapitana NSZ.
W tym samym czasie zaczynają się aresztowania na Wydziale Architektury.
Aresztują moich przyjaciół, Staszka Lechmirowicza „Czarta” z ZOŚKI i Wojtka
Świątkowskiego „Korczaka” z PARASOLA. Janek Rodowicz „Anoda” z ZOŚKI zostaje
133
aresztowany i zamordowany. Zaczynają się sprawdzać wszystkie najczarniejsze
przewidywania, w które, w tym szalonym (dzisiaj niezrozumiałym) transie naiwności i
niczym nie popartym optymizmie, nie chcieliśmy wierzyć. W końcu prawdę zaczynają
widzieć i ślepi. Decyzja wyjazdu, ślub i sam wyjazd, były szybkie, sprawne i ... udane.
Był to początek ostatecznego rozdzielenia mojej rodziny. Nasza ucieczka z Polski
była właśnie początkiem tego procesu. Za Atlantyk, do Kanady, wyjechaliśmy teŜ
pierwsi. Za nami pociągneli mój brat, siostrzenica, bratanica Hanki, liczni kuzyni i
kuzynki. Emigracja naszych rodzin trwała wiele lat. Będzie to tematem następnych
rozdziałów tego opowiadania. Ostateczny wynik tego procesu ilustruje DRZEWO
RODZINNE, które umiesciłem w poprzednich rozdziałach.
134
SVERIGE – SZWECJA
9-go marca 1949-go roku wylądowaliśmy w Kalmar w Szwecji. Prosto z portu, gdzie
zadeklarowaliśmy się jako uchodźcy polityczni, przewiezieni zostaliśmy na miejscowy
posterunek policji i zamknięci za kratami więziennej celi. Następnego dnia miano nas
przetransportować do obozu dla uchodźców w Landskronie, gdzie nasza proźba o prawo azylu
miała być rozpatrzona. Rzeczywiście następnego dnia, pod eskortą policjanta w cywilu,
załadowaliśmy się na pociąg i ruszyli do Landskrony. PodróŜ trwała cały dzień i wieczorem
dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia. Obóz, w którym przebywało paręset osób z niemal
wszystkich krajów wschodniego bloku, mieścił się w starych koszarach zbudowanych zapewne w
ubiegłym wieku z czerwonej cegły, w stylu i kolorze przypominającym mi warszawską cytadelę.
Otoczony był fosą, most nad którą prowadził do wielkiej drewnianej bramy.
Zaczął się okres oczekiwania. Poznaliśmy trochę mało ciekawych Polaków i zaczęliśmy
poznawać Szwecję i Szwedów. 9-go kwietnia, równo miesiąc po wylądowaniu w Szwecji,
zawiadomino nas, Ŝe rząd Jego Królewskiej Mości łaskawie akceptuje nas jako uchodźców
politycznych. Zezwala nam na pobyt i pracę w Szwecji, pod warunkiem, Ŝe będziemy grzeczni i
posłuszni. Byliśmy w siódmym niebie ! Wiedzieliśmy bowiem, Ŝe zaledwie przed kilku laty
władze szwedzkie na Ŝądanie Sowietów odesłały na Wschód tysiące obywateli łotewskich i
estońskich. Administracja obozu pokazywała nam szwedzką prasę komunistyczną, w której nasza
ucieczka nazywana była bandyckim rabunkiem mienia państwowego, a zmuszenie naszych trzech
kaszubskich rybaków do wyjazdu razem z nami aktem terrorystycznym. Tym razem Szwedzi
spisali się na medal. Sienkiewiczowi, parę lat wcześniej, dali nagrodę Nobla, mimo, Ŝe strasznie
ich w POTOPIE oczernił. Nam dali prawo azylu, łaskawie zapominając o klęsce pod murami
Jasnej Góry.
Jak znaleźliśmy Szwecję i Szwedów w tym pierwszym z nimi zderzeniu ? Dla nas był to
pierwszy w Ŝyciu wyjazd za granicę. Po czterech latach komunistycznej barbarii i pięciu latach
niemieckiej okupacji. Szok był ogromny. Tym bardziej, Ŝe prawdę mówiąc, z góry byliśmy
trochę do Szwecji uprzedzeni. MoŜe nie tyle uprzedzeni, co majacy cichy Ŝal do Szwecji,
powodowany zapewne zwykłą zazdrością, Ŝe od Kongresu Wiedeńskiego w 1815 roku nie
zaznali wojny. śe nie brali udziału w obu wojnach światowych, przeciwnie, zarobili na tych
wojnach spore pieniądze. W czasie kiedy nasz kraj i reszta Europy krwawiły w obłędnych
wojnach, Szwecja weszła na drogę pokoju, postępu i liberalizacji. Z monarchii absolutnej
przekształciła się w monarchię konstytucyjną i demokrację parlamentarną. Przez ostatnich
prawie 50 lat (pół wieku !) rządy w tym kraju sprawowała szwedzka socjaldemokracja. Ten
szwedzki socjalizm, dla mnie, na którego te słowa działały jak czerwona płachta na byka, był
sprawą wielce niepokojącą. JuŜ wkrótce mieliśmy poznać wszystkie plusy i minusy
socjalistycznego raju w skandynawskim wydaniu, w tym czasie obiekt zazdrości reszty świata.
Lekarstwo na kaŜde niedomaganie pod nazwą Welfare State – państwo opiekuńcze od kolebki do
grobowej deski. A Ŝe człowiek myślał wolno i uczył się z trudem, minęło prawie dwa lata nim z
tego raju wyjechaliśmy.
Tymczasem na codzień mieliśmy ludzi mówiących do nas innym językiem, inaczej
myślących, inaczej ubranych, świetnie zorganizowanych, jedzących na śniadanie śledzie
przyprawione cynamonem i popijających to zimnym mlekiem. Jednym słowem ludzi raczej nam
obcych. Dla polskiego nacjonalisty, a takim przecieŜ byłem, sytuacja wyraŜnie podbramkowa.
Wszystko to było nie tylko dziwne i nowe – było zupełnie obce.
151
Szwecja w 1949 roku, tak jak zawsze, leŜała na peryferiach Europy. Nie tylko tej Europy
nie znała, była teŜ jej trochę obca. Dzisiaj, sześćdziesiąt lat później, Szwecja jest częścią Europy,
członkiem Unii Europejskiej, jest pełna cudzoziemców i nie są jej obce wszystkie korzyści jak i
mankamenty zjawiska zawanego globalizacją. Tak jest dzisiaj. Nie ulega jednak wątpliwości, Ŝe
w 1949 roku Szwedzi traktowali cudzoziemców tak jak często traktuje się okazy zwierząt
egzotycznych w ogrodzie zoologicznym. Z ciekawością, z daleka i z lekką obawą.
Tymczasem ... z nowym Framlingpass’em czyli paszportem dla cudzoziemców, w końcu
kwietnia, wyrwaliśmy się nareszcie z Landskrony, obozu dla ludzi bezdomnych, pełnych
rozczarowań, Ŝalu i pretensji do losu. Hanka, Roman Babicki i ja zostaliśmy zatrudnieni w
Toftaholm Herrgardspensionat nad pięknym jeziorem Vidostern. Hanka sprzątała pokoje, Roman
pielił chwasty w ogródku warzywnym, ja byłem kelnerem. W pensjonacie poza nami pracowali
teŜ inni niewolnicy. Były to przewaŜnie studentki z Finlandii, które przyjeŜdŜały do Szwecji na
dorywcze zarobki, po cenne w tym czasie szwedzkie korony, walutę ogólnie szanowaną. Byliśmy
oczywiście wyzyskiwani w sposób bezwzględny. My, bo właściwie nie mieliśmy innego
wyjścia, Finki na zasadzie ubogiego krewnego. W Toftaholm mieszkał i pracował równieŜ pan
Hagg. Szwedzki pijaczek zajmujący się starym samochodem, cieknącymi kranami, ogródkiem
warzywnym i potrzebami seksualnymi właścicielki pensjonatu. Przypadkowo dowiedziałem się,
Ŝe to właśnie Hagg był pomysłodawcą naszego zatrudnienia w Toftaholm. Jako człowiek
alkoholowo doświadczony był przekonany, Ŝe trójka młodych Polaków bez zawodu i
poszukujących pracy, musi posiadać gruntowną znajomość produkowania samogonu. Potrzeby
pana Hagg’a były pod tym względem ogromne. Obowiązująca w tym czasie w Szwecji częściowa
prohibicja utrudniała Hagg’owi Ŝycie. Wiele więc nadziei wiązał z naszym przyjazdem do
Toftaholm. Zawiódł się na nas boleśnie i Ŝal swój odbijał na biednym Romku, którego był
bezpośrednim przełoŜonym.
Jesienią tego roku przenieśliśmy się do Sztokholmu. Prawie ! W Sztokholmie wolno
nam było pracować, nie wolno nam było w Sztokholmie mieszkać. Mieszkaliśmy więc w
podmiejskim Lahall, dojeŜdŜając do miasta pociągiem. Do Sztokholmu jechało się 20 minut
pociągiem wygodnym i szybkim, pełnym milczących ludzi. Głośna rozmowa, nie daj BoŜe
głośny śmiech w miejscach publicznych, takich jak pociąg, uwaŜany jest w Szwecji za brak
wychowania. Hania pracowała najpierw w fabryce czekolady, później w laboratorium
fotograficznym znanej firmy Hasselblad. Ja od początku do końca mojej sztokholmskiej kariery,
pracowałem jako szlifierz w fabryce wirówek do mleka – Separator. Pracowałem na ogromnej
maszynie podobnej do frezarki, na której szlifowałem stalowe tulejki będące sercem wirówki do
mleka. Tulejki te w stanie „surowym” przywoŜono prosto z odlewni, której dymiący komin
widziałem przez brudne, małe, zakratowane okienko. Obsługa szlifierki, której nauczono mnie
pierwszego dnia pracy, była niezmiernie prosta i piekielnie nudna. Przy tej głupiej maszynie
zmarnowałem długich 15 miesięcy. W mojej fabrycznej hali pełnej huczących maszyn, poza
mną, młodym Niemcem i dwoma polskimi śydami, pracowali sami Szwedzi. Ci Szwedzi,
przewaŜnie starsi ludzie, byli całkowicie pochłonięci swoją pracą. Pracowali spokojnie, sprawnie
i w milczeniu. Automaty w niebieskich drelichach. O godzinie 9-ej rano, na głos dzwonka
wszyscy przerywali pracę. Przez 10 minut trwała śmiertelna cisza, w czasie której wszyscy pili
kawę i jedli identyczne, droŜdŜowe ciastka. Po 10 minutach znów odzywał się dzwonek i prawie
jednocześnie zaczynał się huk maszyn.
Z jednym z moich Ŝydowskich kolegów byłem w dobrej komitywie. Często
rozmawialiśmy siedząc na sąsiednich WC-tach, które w naszej fabryce nie były w osobnych
kabinach, ale stały w długim szeregu, jeden obok drugiego, wzdłuŜ ściany. Bardzo to nas
zbliŜało i ułatwiało wzajemne poznanie, choć często ze względów akustycznych powodowało
152
ostrą wymianę zdań. Podobnie zaplanowany sraczyk widziałem później tylko raz w Ŝyciu, w
przedszkolu mojej wnuczki w Kanadzie. Przypuszczam, Ŝe cel w obu wypadkach był podobny.
Chodziło o łatwość obserwcji i kontroli.
W samym śródmieściu Sztokholmu, na szarej ulicy o wdzięcznej nazwie – Jungfrugatan,
w równie szarej kamienicy i obskurnym, kilkupokojowym mieszkaniu na pierwszym piętrze,
mieściło sie : Zjednoczenie Polskie, Stowarzyszenie Polskich Kombatantów, Skarb Narodowy,
kilkuksiąŜkowa Biblioteka Polska i ... ZRZESZENIE STUDENTÓW POLSKICH W
SZWAECJI. W tym to Zrzeszeniu rzuciłem się w wir pracy społecznej w myśl starych
wytycznych Organizacji Polskiej – Wszystko dla Ojczyzny ! Celem Zrzeszenia były, przede
wszystkim – samopoc, reprezentacja naszych interesów wobec zarówno Szwedów jak i polskich
struktur emigracyjnych oraz oŜywienie środowiskowych zainteresowań kulturalno –
towarzyskich. Dla wszystkich z nas emigracja była sytuacją zupełnie nową i nieznaną. Bez
ustalonych norm i przetartych dróg postępowania. Trochę po omacku, jak we mgle, kaŜdy z nas
usiłował znaleźć własną drogę. Robić to wspólnie było raźniej i wydawało się łatwiej. Na
Jungfrugatan spotykaliśmy się czasami wieczorami, częściej w sobotnie popołudnia czy w
niedzielę. Zacząłem wydawać tam pisemko studenckie, które na pamiątkę naszego klubu w
warszawskiej YMCA nazwałem śAK. Naszym prezesem był Zbyszek Januszkiewicz, dureń
zupełny, ale zawodowy społecznik. JuŜ później obserwując Ŝycie społeczne polskiej emigracji
zauwaŜyłem, Ŝe w kaŜdej grupie jest paru takich, którzy cały swój czas i energię poświęcają
pracy społecznej. Bez nich organizacje polskie na emigracji nie mogłyby istnieć. Szkoda, Ŝe ci
pełni energii i poświęcenia ludzie, imtelektualnie nigdy nie wychodzą ponad przeciętność.
Nasze Zrzeszenie było afiliowane przy Ogólnopolskim Stowarzyszeniu Studentów na
Emigracji z siedzibą w Londynie. W 1950 roku jesienią miało się odbyć ogólnoświatowe
zebranie tego Stowarzyszenia. Januszkiewicz i ja zostaliśmy wybrani jako delegaci, którzy będą
reprezentować Szwecję. Była to niesłychana dla mnie okazja. Januszkiewicz, który będąc
naszym prezesem, na te londyńskie spotkania jeździł co roku, twierdził, Ŝe będąc w Anglii bez
trudu dostanę stypendium na dokończenie studiów na jednym z polskich Wydziałów
Architektury. Jeden był w Londynie, drugi w Glasgow w Szkocji. Wyjazd był finansowany przez
naszą Centralę w Londynie. W moim wypadku była to sprawa decydująca, gdyŜ nie stać mnie
było na taki wyjazd. Chyba na dwa tygodnie przed planowanym wyjazdem, na Jungfrugatan
odbył się odczyt połączony z dyskusją, na temat bitwy pod Monte Cassino. W tej słynnej bitwie,
która miała miejsce wiosną 1944 roku, II Korpus pod dowództwem gen. Andersa odniósł wielkie
i sławne zwycięstwo. Działo się to w czasie, kiedy powojenne losy Polski były juŜ poza naszymi
plecami i bez naszego udziału zdecydowane. Alianci (USA i Wielka Brytania) sprzedali Polskę
Sowietom. Była to cena, którą płacono za przymierze i wielką złudę a nazywano to powojennym,
pokojowym urządzeniem świata. Jak pamiętamy, skończyło się to podziałem świata na dwa
wrogie sobie obozy. Danina krwi złoŜona pod Monte Cassino stała się ofiarą złoŜoną na darmo.
Poza sławą nie przyniosła Polsce Ŝadnych konkretnych korzyści. W kilka miesięcy później,
niemal identyczny błąd, to samo kierownicze środowisko polskie, popełniło raz jeszcze
rozpoczynając Powstanie Warszawskie. Tym razem złoŜona ofiara była niezmierna. Wszystko
to, z wielką jak mi się wydawało swadą, powiedziałem w dyskusji, która odbyła się bezpośrednio
po odczycie. Odczyt, jak to zwykle bywa z tego rodzaju odczytami, był pełną frazesów apoteozą
polskiego bohaterstwa i bezmyślności. Niestety trafiłem na nieprzychylnych mi słuchaczy,
którzy poczuli się głęboko dotknięci tym, co im powiedziałem. Oczywiście powinienem wziąć
pod uwagę, Ŝe na tego rodzaju odczyty przychodzą w pierwszym rzędzie uczestnicy bohaterskich
wypadków oraz ludzie związani w taki czy inny sposób z ówczesnymi decydentami. Tezy moje
nie były wogóle dyskutowane. Potępiono je natomiast jako defetystyczne i niezgodne z
„właściwą” (politically correct) postawą polskiego emigranta politycznego. Zadziwiające, jak
normalnie organizacyjnie niesprawna społeczność emigracyjna, potrafiła w sposób błyskawiczny
153
przeszkodzić mojemu wyjazdowi do Anglii. W ciągu tygodnia, jako niegodnemu tego przywileju,
studencka Centrala w Londynie, odebrała mi wszystkie uprawnienia delegata na Zjazd i
spowodowała wycofanie prawa wjazdu do Wielkiej Brytanii.
Czułem się podwójnie
zawiedziony. Odebrano mi moŜliwość studiowania w Angli to raz, dwa, polskie stosunki
emigracyjne okazały się niebezpiecznie podobne do tych, od których tak niedawno uciekłem. No
moŜe trochę przesadziłem. Polacy w Szwecji nikogo do więzień nie zamykali. Po prostu tym co
inaczej myśleli „podstawiali świnię” i nie pozwolili głośno o tym mówić. Na Zjazd pojechał
tylko Januszkiewicz, powolne narzędzie w rękach tych, którzy karmią. Zawsze do dyspozycji
bylych ministrów, konsulów i pułkowników. Działo się to 59 lat temu (słowa te piszę w 2009
roku), postanowiłem wtedy, Ŝe im dalej będę od polskiego emigranckiego grajdołka, tym łatwiej
mi będzie zachować równowagę duchową. Słowa dotrzymałem. Zdania nie zmieniłem.
W końcu czerwca 1950 roku wojska Korei Północnej (komunistycznej) zaatakowały
Koreę Południową, odnosząc początkowo znaczne sukcesy. W sierpniu wydawało się, Ŝe
komunistyczna Północ jest bliska zwycięztwa. Na pomoc wysłane zostają wojska Organizacji
Narodów Zjednoczonych, składające się głównie z sił amerykańskich. Udany desant na tyłach
nieprzyjaciela zmusza północnych Koreańczyków do odwrotu. W październiku zjednoczone
armie ONZ i Korei Południowej dochodzą prawie do granic MandŜurii. W tym momencie, do
wojny po stronie komunistycznej, dołączają Czerwone Chiny. Szala zwyciestwa przechyla się na
drugą stronę.
Dla nas w Szwecji wojna koreańska, a przede wszystkim zdecydowana postawa Stanów
Zjednoczonych, znaczyła jedno – skończył się okres ciągłych ustępstw i odwrotu. Politykę
APPEASEMENT (ugodowość, zaspokojenie), zastąpiła polityka CONTAINMENT
(powstrzymanie). Z radością stwierdziliśmy, Ŝe Zachód nareszcie przejrzał. Kto wie, moŜe wojna,
na którą tak wielu czekało, nie jest daleka. Nikt z nas nie przewidział, Ŝe polityka containment
przerodzi się w długą „zimną wojnę”, która po czterdziestu dopiero latach, zakończy się klęską
komunizmu. Naszą natychmiastową reakcją na wojnę w Korei była decyzja wyjazdu ze Szwecji.
UwaŜaliśmy, Ŝe w wypadku wojny światowej, która wydawała się moŜliwa, Szwecji nie uda się
zachowanie neutralości. Dla nas zadaniem naczelnym było znaleźć sie jak najdalej od
„Wielkiego Brata”. Niemal wszyscy z naszego grona znajomych zaczeli starania o wizy
emigracyjne. Oczywiście porozumieliśmy się z Tadeuszem Siemiątkowskim „Mazurem”, który
mieszkał w pobliskim Vesteras. Przyjechał do Sztokholmu i nad rozłoŜonymi na stole mapami,
planowaliśmy ewentualną ewakuację do Norwegii i dalej. Przy końcu roku, jednego tygodnia,
dostaliśmy trzy pozytywne odpowiedzi na nasze podania o wizy emigracyjne. Po załatwieniu
niezbędnych formalności mogliśmy emigrować do Stanów Zjednoczonych, Kanady lub
Argentyny. Decyzja nie była łatwa i odbyła się drogą eliminacji a nie preferencji. Najpierw
odrzuciliśmy Argentynę. Za daleko i zbyt egzotyczna. Na Stany mieliśmy duŜą ochotę, ale
doszły nas, niesprawdzone zresztą wieści, Ŝe ludzi w moim wieku, a miałem prawie 25 lat,
natychmiast po przyjeździe wciela się do wojska i wysyła na front koreański. Dzisiaj wiem, Ŝe
była to tylko plotka. W tamtych czasach wystarczająco dla mnie groźna. Wojsko i wojna
przestały w tym czasie być dla mnie atrakcją. W ambasadzie kanadyjskiej dowiedzieliśmy się, Ŝe
chętnie będą nas tam widzieć, ale Ŝe obecnie pierwszeństwo mają rolnicy, leśnicy i słuŜba
domowa. Nie miałem wyjścia. Zdecydowałem, Ŝe zostanę rolnikiem. W swoim Ŝyciorysie
podałem, Ŝe skończyłem szkołę rolniczą, dodając, Ŝe Ŝona i ja niczego bardziej nie pragniemy jak
pracować na Ŝyznej kanadyjskiej roli. Po przejściu badań lekarskich (gruźlików i syfilityków do
Kanady nie wpuszczali) podpisaliśmy umowę, w której zobowiązaliśmy się do pracy za wikt,
opierunek i bliŜej nieokreślone „kieszonkowe” w miejscowości Eastleigh, prowincji
Saskatchewan, na farmie Roberta Forsythe’a, przez 12 miesięcy. Nie była to łatwa decyzja. Po
pierwsze trochę mnie sumienie gryzło z tym moim rolniczym zawodem. Po drugie, nie bardzo
umiałem wypowiedzieć nazwę prowincji, do której jechaliśmy. Ani Hanka ani ja nie znaliśmy
154
języka angielskiego. Wizę wydano nam 19 grudnia 1950 roku z obowiązkiem dojechania do
Kanady przed 14 marca 1951 roku. Sprawą teraz dla nas najwaŜmiejszą było uzyskanie ulgowego
czy moŜe darmowego przejazdu na kontynent amerykański. Własnych funduszy na opłacenie
przelotu czy przepłynięcia Atlantyku nie mieliśmy. Najwiękse moŜliwości mieliśmy w
uzyskaniu pomocy od IRO (International Refugee Organization), W tym celu musieliśmy zostać
uznani przez tą organizację za uchodźców politycznych z prawdziwego zdarzenia, nadających się
do przesiedlenia (eligible for resettlement). NajbliŜsze biuro IRO pod nazwą „Mission to
Denmark” mieściło się w Kopenhadze. Tam teŜ wysłaliśmy odpowiednio udokumentowane
podanie i cierpliwie czekaliśmy na odpowiedź.
Tymczasem w Polsce stalinowski terror osiągnął swoje apogeum. Więzienia były pełne,
bezpieka wszechwładna, nędza powszechna. W odwecie za naszą ucieczkę, matka Hanki została
wyrzucona z Banku Polskiego, a Hanki brat Wojtek, zamiast na uniwersytet poszedł na trzy lata
cięŜkiej słuŜby wojskowej. Wiecznie podejrzliwa SłuŜba Bezpieczeństwa poszukiwała ojca
Hanki, który poległ w Powstaniu Warszawskim i od 5 lat leŜał w grobie na Powązkach. Moja
matka zaczęła pracować jako kasjerka-płatnik w państwowym przedsiębiorstwie
odbudowywującym warszawskie Stare Miasto. Jej miejscem pracy była nieogrzewana buda na
kółkach stojąca na placu Zamkowym. PoniewaŜ nie kradła i pracowała w lodowatej budzie,
mianowano ją Przodownikiem Pracy a towarzysz Bierut dał jej pienięŜną nagrodę i ksiąŜeczkę
oszczędnościową PKO z osobistą dedykacją. Matka mieszkała z moim młodszym bratem na
Kole a siostra Dzidka studiowała w Łodzi i mieszkała u ciotki Cesi.
6-go lutego 1951 roku Ŝegnani przez mały tłumek przyjaciół odjeŜdŜaliśmy ze
Sztokholmu do Kopenhagi. 7-go lutego w Malmo pociąg wjechał na prom i po prawie dwuletnim
pobycie w tym kraju wyjeŜdŜaliśmy ze Szwecji. Po paru godzinach byliśmy w Danii. Jak po
dwuletnim pobycie zreasumować wraŜenia wynoszone z tego kraju ?
Szwecja jest chyba bardzo piękna, choć o wyjątkowo podłym klimacie, względnie
zamoŜna, rozsądnie gospodarzona, na pewno w cywilizacyjnej czołówce świata. Wydaje się, Ŝe
na skutek swego peryferyjnego w stosunku do Europy połoŜenia, surowego klimatu i braku
słońca, jeszcze bardziej surowych, pozbawionych radości i uśmiechu zasad luterańskiej wiary,
wyrobił się szwedzki charakter narodowy. Cechuje go rozsądek, egoizm i hipokryzja. Wszystko
razem nie pozbawione jednak obowiązujących chrześcijańskich zasad miłosierdzia i
dobroczynności ... tak długo, jak nie zaczyna to rzutować zbyt silnie na własne poczucie
zadowolenia i komfortu. Kompromis celem osiągnięcia tych dwóch zasad i celów Ŝyciowych
często jest sprzeczny z tym co my, wychowani w innym świecie, przyzwyczailiśmy się uwaŜać za
postawę moralnie słuszną. Te moje uwagi są wraŜeniami bardzo osobistymi. Nazwanie zaś tego
co napisałem, szwedzkim charakterem narodowym, zapewne ryzykowne i prawdopodobnie jak
kaŜde uogólnienie, wysoce niesprawiedliwe. Jako cudzoziemcy czuliśmy się w Szwecji obco.
Czuliśmy przez skórę, wiedzieliśmy, Ŝe jesteśmy tu niepotrzebni. śe nasza tu obecność jest
zgrzytem. Niemiłym i nieszukanym świadectwem istnienia świata, który z powodów dla
tubylców niezrozumiałych, nie potrafił urządzić sobie Ŝycia w sposób rozsądny i zgodny. W
szwedzki sposób. Oczywiście w tej sytuacji nie sposób było traktować pobytu w Szwecji inaczej
jak pobyt czasowy i przejściowy. Nie chciałbym, Ŝeby te moje negatywne uwagi, sprawiały
wraŜenie zupelnego potępienia i goryczy. Nigdy nie zapomnimy, Ŝe w naprawdę krytycznym
momencie naszego Ŝycia, wyciągnięta do nas pomocna ręka była szwedzką ręką. Na promie
płynącym z Malmo do Kopenhagi rozstawaliśmy się ze Szwecją pełni wdzięczności lecz bez
Ŝalu. Chyba teŜ z ulgą. Przypuszczam, Ŝe była to ulga obustronna.
155
W Kopenhadze byliśmy dwa dni. IRO zatwierdziło nasz status uchodźców politycznych
(left the country of habitual residence for political reason). Załatwiliśmy teŜ pomyślnie sprawę
pierwszorzędnej dla nas wagi – bezpłatny przejazd do Kanady w zamian za pracę na statku.
Hanka miała pracować przy wydawaniu posiłków, ja, bezpłatną podróŜ miałem odbyć w
charakterze policjanta. Z Kopenhagi pojechaliśmy do Tirpitz, obozu dla przesiedleńców w
niemieckim Bremen. Z Bremen do Bremerhaven, gdzie zaokrętowaliśmy się na amerykański
transportowy okręt wojskowy o nazwie USNS Gen. R.M.Blatchford. 14 lutego opuściliśmy
Europę i po dziesięciu dniach burzliwej przeprawy przez Atlantyk zawinęliśmy do portu w
kanadyjskim mieście Halifax. 24 lutego 1951 roku w 25-tą rocznicę moich urodzin okręt wpłynął
do Halifax’u. Stosunkowo nieduŜa grupa emigrantów do Kanady zeszła na ląd. Reszta
pasaŜerów popłynęła dalej do Nowego Jorku. Przestałem być „policjantem”. Na szyi wisiała mi
teraz, tak jak innym, tabliczka z moim nazwiskiem i numerem 1486.
Po trapie zeszliśmy do wielkiej hali portowej o nazwie PIER 21. Siedzący za biurkiem
urzędnik, nie podnosząc głowy wbił do mego szwedzkiego paszportu dla cudzoziemców owalną
pieczątkę z napisem CANADIAN IMMIGRATION i zaraz obok drugą z napisem LANDED
IMMIGRANT. Ciągle nie podnosząc głowy zwrócił mi paszport i rzucił jedno krótkie słowo –
NEXT !
Byliśmy w Kanadzie.
156
KANADYJSKIE POCZĄTKI
Za parę dni minie 58 lat od dnia naszego przyjazdu do Kanady (piszę to w połowie lutego
2009 roku). Takie rocznicowe okazje są źródłem zarówno wspomnień jak i refleksji. Tym
ciekawszych, Ŝe robionych z perspektywy przeszło pół wieku.
Dzisiaj trudno sobie wyobrazić, Ŝe w naszych ówczesnych warunkach mogliśmy podjąć
decyzję tak ryzykowną jak emigracja do Kanady. Zapewne nasz wiek, mieliśmy tylko po 25 lat,
wojna koreańska (którą błędnie interpretowaliśmy jako początek jeszcze jednej wojny światowej)
oraz ciągle Ŝywe doświadczenia Ŝycia w komunistycznym raju, w duŜej mierze usprawiedliwiały
naszą decyzję znalezienia się jak najdalej od „Wielkiego Brata”. Była to decyzja co najmniej
śmiała, wrodzony bowiem brak samokrytycyzmu nie pozwala mi na nazwanie jej lekkomyślną.
Nie znaliśmy tu nikogo, mieliśmy 20 dolarów w kieszeni, kufer pełen polskich ksiąŜek,
dwie tekturowe walizki, nie znaliśmy języka angielskiego ani francuskiego. O tym, Ŝe decyzja
nasza była bezbłędna mogliśmy powiedzieć dopiero po dziesięciu latach. To pierwsze
kanadyjskie dziesięciolecie było raczej trudne. Chwilami pełne radości i zadowolenia, chwilami
ocierające się o dramat i katastrofę. Były jednak zawsze ciekawe i były chyba najlepszą z
moŜliwych szkołą Ŝycia. O tych pierwszych dziesięciu latach opowiem wam w tym rozdziale.
Po przejściu kontroli paszportowej i odebraniu bagaŜu w hali portowej o nazwie PIER
21, załadowaliśmy się na pociąg Canadian National Railway. Po opłaceniu biletów kolejowych,
(jak juŜ wspominałem), w kieszeni zostało nam 20 dolarów. Pierwszy odcinek podróŜy prowadził
nas do Montrealu. Wagon kolejowy nie sprawiał dobrego wraŜenia. Ławki były twarde a szyby
brudnawe. Za tymi brudnymi szybami rozciągał się widok przepiękny, krystalicznie czysto biały
i bez końca. Pola i lasy pokryte śniegiem po horyzont. Małe miasteczka, jeszcze mniejsze
stacyjki, olbrzymie samochody przypominające wielkie placki na kółkach, jeziora, potęŜna,
majestatyczna rzeka Św. Wawrzyńca.
W Montrealu pociąg stał pół dnia, mieliśmy więc czas Ŝeby wyskoczyć na miasto.
Główna ulica handlowa miasta, w tym czasie Saint Catherine Street, dzisiaj rue Sainte-Catherine
była pełna ludzi, małych, zielonych wiecznie dzwoniących tramwajów, pokryta była mazią
brudnego, topniejącego śniegu. Po nieskazitelnie czystym i cichym Sztokholmie, Montreal zimą
był szokiem. W 1951 roku było to największe miasto Kanady. Nie wróŜyło to nic dobrego. Na
rozwaŜanie zalet i wad Montrealu nie mieliśmy czasu. Czas było jechać dalej. Przed nami ciągle
była parodniowa podróŜ do Saskatchewan.
Dalsza podróŜ na zachód była niezwykle monotonna, widoki ciągle oszałamiająco
malownicze i ... groźne. Z Montrealu jechaliśmy wzdłuŜ rzeki Ottawy, którą przejechaliśmy w
Hull i wjechali w niekończącą się puszczę prowincji Ontario. Zaczęła się dzicz zupełna.
Naokoło były tylko lasy, lasy i liczne jeziora. Tory kolejowe lawirowały między tymi jeziorami,
których, wydawało się jest tu tysiące. Od czasu do czasu mijaliśmy małe stacyjki. Nie na
wszystkich zatrzymywał się pociąg. Budynki tych stacyjek były zawsze takie same. Ciemne
drewno, strome dachy, biała tablica z nazwą stacji. Czasami przy stacji stał równie mały
budyneczek z wielkim napisem – Hudson’s Bay Company. Po raz pierwszy w Ŝyciu widzieliśmy
długie, wąskie sanie zaprzęŜone w psy. Ludzi w futrzanych kapturach i futrzanych butach.
Zaczął padać śnieg, zrobiło się straszno. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, Ŝe jesteśmy w
163
Kanadzie. Taką Kanadę znałem z ksiąŜek James Oliver Curwood’a i A. Fiedlera, które czytałem
jako mały chłopiec.
Jechała z nami grupa chłopców z AK, zakontraktowana do wyrębu kanadyjskiej puszczy.
Wysiedli na jednej z tych małych stacyjek. Śnieg ciągle padał, kiedy w zielonych battledressach,
z pochylonymi głowami, kołnierzami podniesionymi do góry, znikali jeden po drugim w
drzwiach małej stacyjki.
A my jechaliśmy dalej przez ten bezludny kraj z małymi osadami rozsianymi wzdłuŜ linii
kolejowej. Sprawa zaczęła wyglądać rozpaczliwie. Byliśmy teraz zupełnie sami. Dzień zlewał
się z nocą. Zaczęliśmy tracić poczucie czasu. Niekończąca się puszcza, śnieg i twarde ławki w
wagonie niepokojąco wpływały na nasze samopoczucie.
Hanka zaczęła popłakiwać.
Debatowaliśmy nad naszą przyszłością i tym nowym, coraz bardziej prymitywnie wyglądającym
krajem. Było to wczesnym rankiem, czwartego dnia naszej podróŜy pociągiem, kiedy
postanowiliśmy przerwać naszą podróŜ, wysiąść w Winnipeg (najbliŜsze duŜe miasto, stolica
prowincji Manitoba) i zrobić wszystko co moŜna Ŝeby nie jechać dalej.
Do Winnipeg dojechaliśmy przed południem. Przejechaliśmy więcej niŜ połowę Kanady.
Minęliśmy trzy strefy czasu a do miejsca naszego „przeznaczenia” (farma w Saskatchewan)
brakowało nam jeszcze 600 km. Od Halifax’u dzieliło nas juŜ prawie 4000 km., przewaŜnie lasu.
Nad jednymi z drzwi wyjściowych z peronu wisiał duŜy napis – Immigration Canada. Urzędnik
w dworcowym biurze emigracyjnym był polskiego pochodzenia i mówił całkiem biegłą
polszczyzną. Postanowiliśmy postawić wszystko na jedną kartę. Zagrać Va Banque !
Wyjaśniłem mu naszą sytuację – kontrakt rolny był dla nas jedyną moŜliwością dostania się do
Kanady. Rolnikami, wbrew poprzednim oświadczeniom nie jesteśmy i zapewne dla naszych
łaskawych sponsorów (tak nazywano kanadyjkich farmerów, którzy mieli nas zatrudnić)
będziemy raczej uciąŜliwym obowiązkiem niŜ spodziewaną pomocą. Przyznam się, Ŝe byliśmy
zaskoczeni pełnym zrozumienia i moŜe nawet sympatii podejściem tego urzędnika do naszej
sytuacji. Nie odbyło się oczywiście bez moralnych pouczeń o obowiązku mówienia prawdy w
kaŜdych okolicznościach. Skończyło się to na konkretnej propozycji, Ŝe urząd emigracyjny
pomoŜe nam w znalezieniu pracy w Winnipeg. Tymczasem zaofiarowano nam mieszkanie i
utrzymanie w hotelu emigracyjnym z warunkiem, Ŝe o ile w ciągu tygodnia nie znajdziemy pracy,
to jednak będziemy musieli jechać na tą nieszczęsną farmę w Saskatchewan.
Pokoik w hotelu emigracyjnym był mały i ciemny. WyŜywienie paskudne. W ciągu
dwóch dni znaleźliśmy, a właściwie znaleziono nam pracę w szpitalu Notre Dame prowadzonym
przez siostry zakonne. Hanka zmywała brudne naczynia w kuchni, ja siedziałem w małym
pokoiku w piwnicy przed duŜą tablicą rozdzielczą z numerami szpitalnych pokoi. Przy kaŜdym
numerze było małe światełko. Jeśli zapaliło się światełko przy np. numerze 618, chwytałem
zgrabne, lekkie aluminiowe łóŜko na kółkach i jechałem windą do pokoju Nr. 18 na szóstym
piętrze. Tam czekał juŜ na mnie nieboszczyk przykryty białym prześcieradłem z kartką
przyczepioną do duŜego palca lewej nogi. Na kartce było nazwisko i numer szpitalny pechowca.
Ładowałem zwłoki na mój pojazd i zjeŜdŜałem do piwnicy, gdzie w szpitalnej kostnicy, przy
pomocy gospodarza lokalu, ładowałem ciało do specjalnej, duŜej lodówki. Praca była lekka i
dawała duŜo wolnego czasu. W czasie tej mojej szpitalnej kariery taksówkarza dla zmarłych, nie
zdarzyło mi się więcej jak cztery razy dziennie zbierać plony opieki medycznej dobrych sióstr z
Notre Dame. Czasami cały dzień (z przerwą na posiłek) spędzałem na studiowaniu samouczka
języka angielskiego. Była to broszurka wydana dla Ŝołnierzy polskich w Szkocji, która nie
pamiętam w jaki sposób trafiła do moich rąk. Podręcznik raczej prosty, uczący najbardziej
potrzebnych w Ŝyciu Ŝołnierza zwrotów. Jak na przykład : I go, you go, Glasgow.
164
Hanka, moja Ŝona , pracowała cięŜko pod bezpośrednim nadzorem zawsze
uśmiechniętych i wszystko widzących sióstr. Któregoś dnia zastałem ją w kuchni siedzącą
wewnątrz ogromnego kotła słuŜącego do gotowania zupy i zawzięcie szorującą ściany tego
gigantycznego naczynia.
Szpital pomógł nam w znalezieniu i wynajęciu pokoju w bliskim sąsiedztwie. Mały,
umeblowany pokój był tani i zupełnie zaspakajał nasze potrzeby. Miał jednak jedną wielką wadę.
Był ogrzewany przy pomocy grzejnika gazowego. Grzejnik ten zaczynał działać po wrzuceniu do
niego, o ile pamiętam, 25-cio centowej monety. Grzał tak sobie przez parę godzin po czym gasł.
W nocy pod paroma kocami nie było tak źle. Natomiast popołudniu kiedy wracaliśmy z pracy w
pokoju była temperatura zbliŜona do temperatury lodówki w której odpoczywali moi
nieboszczycy.
Nasze spotkanie z miastem Winnipeg, poza długą podróŜą z Halifax’u, było prawdę
mówiąc, naszym pierwszym, prawdziwym zderzeniem z Kanadą w pełnym tego słowa znaczeniu.
Było to spotkanie niezwykle dziwne i nieoczekiwane. Rozczarowanie i zawód pod kaŜdym
względem. Tym większe, Ŝe nasze oczekiwania były bardzo wygórowane. Byliśmy raczej
przygnębieni. Do przetrwania pomagał optymizm, który zwykle towarzyszy ludziom w naszym
wieku i wojenne doświadczenia, które uczyły, Ŝe zawsze moŜe być gorzej.
Jak wyglądał Winnipeg w 1951-ym roku ? Był miastem półmilionowym, stolicą
prowincji Manitoba, siedzibą jej rządu, parlamentu i administracji. Ośrodkiem usługowohandlowym tej rolniczej prowincji, ktory po kryzysie ekonomicznym lat trzydziestych,
wspomagany zapotrzebowaniami wojny, wolno, ale stawał na nogi. Prowincja jak i miasto
zamieszkałe były głównie przez emigrantów rolników. Ukraińców, Niemców i Polaków. Był tu
jeden umiwersytet. Nie było teatru czy orkiestry symfonicznej z bardzo prostego powodu. Nie
było zapotrzebowania na tego rodzaju rozrywkę. Miasto połoŜone było u zbiegu dwóch rzek –
Red i Assiniboine. Było to młode miasto, prostych i pracowitych ludzi.
Pierwsze osiedle ludzkie powstało tu w roku w którym Napoleon spalił Moskwę, w roku
1812. Miasto zaś, załoŜone w 1873 roku liczyło niecałe dwa tysiące mieszkańców. Dopiero w
końcu XIX wieku kiedy Canadian Pacific Railway (prywatna – jedna z dwóch kanadyjskich linii
kolejowych) połączyła prerie a później Pacyfik z resztą Kanady, rozpoczął się gwałtowny rozwój
i prowincji i miasta. Urodzajna gleba środkowej Kanady przyciągała wynędzniałe masy ludzkie z
środkowej i wschodniej Europy. Sercem miasta było skrzyŜowanie dwóch ulic – Main i Portage.
W lutym przysypane śniegiem i puste. Temperatura spadała tu do – 40 stopni a wiatr wiejący od
Bieguna Północnego, przez kraj płaski jak stół, nie mając się na czym zatrzymać, wirował na
skrzyŜowaniu tych dwóch ulic odstraszając nawet najodwaŜniejszych.
DuŜe opady śniegu, nie zawsze sprawnie sprzątanego, zmusiły projektantów miejscowych
wagonów tramwajowych do umieszczenia podłogi tramwaju prawie metr powyŜej poziomu ulicy.
Do tramwaju trzeba było się wspinać ! Zimą z przodu tramwaju przyczepiano pług, rodzaj
trójkątnego taranu, który rozgarniał śnieg. Były to praktyczne sposoby przystosowania pojazdu
do trudnych warunków atmosferycznych. Niespodzianką jednak było, kiedy po wdrapaniu się po
oblodzonych shodkach do piekielnie gorącego wnętrza wagonu, stawało się w obliczu piecyka
węglowego, podobnego do urządzenia zwanego w Polsce „kozą”. Metalowy komin dymi, w
kącie wagonu stoi drewniana skrzynka z węglem a motorniczy od czasu do czasu podsypuje opał
do piecyka. Stwarza to na pewno ciepłą atmosferę domowych pieleszy, ale w tramwaju
napędzanym energią elektryczną jest trudne do zrozumienia.
Dwa elementy urbanistyczne nadawały temu miastu specyficzny charakter. Pierwszym
były licznie rozsiane po głównych ulicach miasta banki. Wszystkie budowane na wzór świątyń
Greckich. Z tympanonem i kolumnadą, tak jak naleŜy. Wzory porządku Doryckiego,
Korynckiego i Jońskiego były starannie przestrzegane. Bogatsze banki stać było na mięszanie
róŜnych stylów w jednej elewacji. Przypuszczam, Ŝe robiono to wedle starej zasady – im więcej
165
tym lepiej. Zasada ta zachowana do dzisiaj, stosowana jest przez wszystkie banki świata i to nie
tylko w dziedzinie architektury.
Wydawało się, Ŝe zupełny brak „sophistication” we wszystkim co się działo w Winnipeg
było cechą tego miasta. Oczywiście nie wolno zapominać, Ŝe nasz dostęp i udział w tutejszym
Ŝyciu kulturalnym był Ŝaden. Nikogo tu nie znaliśmy, nie mówiliśmy po angielsku i nie
mieliśmy pieniędzy. Moje więc negatywne uwagi o Ŝyciu tego miasta naleŜy traktować z naleŜytą
rezerwą. Tym nie mniej, śmiertelna cisza Winnipegu w niedzielę, kiedy wszystko łącznie z
kinami jest zamknięte, gdzie kobietom zabroniono wstępu do tawern (barów) i gdzie
najwaŜniejszym pomnikiem jest lokomotywa, musiało działać depresyjnie na kaŜdego, dla kogo
kontemplacja słowa BoŜego nie potrafiła całkowicie wypełnić siódmego dnia tygodnia.
W tym miejscu powinienem wycofać się z pozycji ośmieszających lokomotywę. Rola
jaką kolej odegrała w historii tej części Kanady jest zupełnie podstawowa. Zrozumieliśmy to
dopiero później. Ironiczne uwagi na temat lokomotywy na cokole, są najlepszym dowodem jak
niesprawiedliwe są przedwczesne opinie i oceny.
Drugim znaczącym elementem urbanistycznym, o ile wtym wypadku moŜna to tak
nazwać, były rozległe przedmieścia Winnipeg’u zabudowane licho wyglądającymi domkami
jednorodzinnymi, kaŜdy ogrodzony drewnianym płotem. Na sztachetach tych domków suszyły
się gliniane garnki. Był to typowy krajobraz wołyńskiej wsi. Brakowało słomianych strzech i
błotnistej drogi. Był natomiast język ukraiński, który wydawał się być językiem przedmieść
Winnipeg’u.
Wszystko to razem poddawało w wątpliwość słuszność stałego zamieszkania w tym
mieście. Nawiązaliśmy korespondencję z naszymi przyjaciółmi ze Sztokholmu – z Hahnami,
którzy w tym czasie emigrowali do Montrealu. Byli oni w poszukiwaniu mieszkania i namawiali
nas na przyjazd do Montrealu, sugerując, Ŝe wspólne mieszkanie będzie korzystnym
rozwiązaniem finansowym dla obu stron. Dla nas, rozczarowanych Winnipeg’iem, była to
propozycja niesłychanie atrakcyjna. W maju miałem zaoszczędzonych 50 dolarów. Suma
wystarczająca na zakupienie jednego biletu w jedną stronę. Pracę w szpitalu rzuciliśmy tego
samego dnia. Hanka zaczęła pracować w fabryce dŜinsowych spodni i oszczedzać na drugi bilet.
Ja wsiadłem do pociągu.
Nasze pierwsze lata w Montrealu były raczej cięŜkie i pełne przygód. Zaczynaliśmy od
samego początku. Od zera. Od polowego łóŜka awansowaliśmy do normalnego tapczanu. Od
mieszkania w półpiwnicy z liszajami wilgoci na ścianach, przez pokój gdzie od sąsiadów z dołu
długim szeregiem maszerowały pluskwy, do dwusypialnego, schludnego mieszkania na
przedmieściach Montrealu.
Poznawaliśmy nowych ludzi i nowy język.
Polaków i
Kanadyjczyków. Mieliśmy szczęście. Byli to ludzie pomocni i Ŝyczliwi. Rezultatem były
przyjaźnie, które miały trwać lata.
Na tej wyboistej, ale ciągle idącej w górę drodze, byłem najpierw spawaczem, później
zmywałem naczynia w hotelu Ritz-Carlton. Zmywanie naczyń było zajęciem, które ominęło
niewielu z nas. Była to praca, którą dobry Bóg wymyślił dla polskich emigrantów. Właściwe
zajęcie, koło ratunkowe, dla tych wszystkich, którzy zbyt długo i bez dobrego powodu spędzali
Ŝycie w uprzywilejowanych warunkach. Zajęcie, które uczyło pokory i niszczyło ręce. Zmywała
moja Ŝona w Winnipeg’u, zmywał jej wuj – płk. Klepacz w londyńskim hotelu, zacząłem
zmywać i ja w Montrealu.
Któregoś dnia w czasie poludniowej przerwy w zmywaniu pobiegłem do pobliskiej,
małej firmy graficznej produkującej reklamy dla gazet, tygodników i rozmaitych broszur. Przy
pomocy obu rąk, mięszaniny słów angielskich, niemieckich i szwedzkich zdołałem przekonać
166
kierownika tej firmy, Ŝe odpowiadam wymaganiom stawianym poszukiwanemu pracownikowi
firmy. Dostałem duŜy stół kreślarski i olbrzymią szafę w której był wspaniały zbiór wzorów
liternictwa, czcionek i ilustracji. Moim zadaniem było skomponowanie odpowiedniej ulotki.
Ulotka, jak to ulotka zawierała fotografię np. skarpetek, ich cenę i nieodzowny hymn pochwalny
na temat jakości sprzedawanego artykułu. Tekst układał jeden z moich kolegów. Był on tym, co
w języku angielskiej poligafii nazywa się „copy writer”. Ja składałem ten tekst, odbijałem na
jednej z powielaczowych maszyn, dobierałem odpowiednie ilustracje i przy pomocy noŜyczek i
kleju komponowałem ulotkę. Wysyłało się to do pobliskiego laboratorium fotograficznego, skąd
ulotka juŜ w formie kliszy fotograficznej przesyłana była do jednej z montrealskich gazet.
Dzisiaj wszystkie te czynności wykonuje jeden człowiek na jednym komputerze. Był to jednak
rok tylko 1951 i automatyzacja pracy była w powijakach. Po pracy przy ciepłych jeszcze
nieboszczykach w Winnipeg’u, spawaniu i zmywaniu naczyń w hotelu Ritz-Carlton, była to praca
ciekawa i pyszna, moŜna powiedzieć godna intelektualisty za jakiego się mimo wszystko
uwaŜałem. Praca ta miała oczywiście swoje mankamenty. Była mizernie płatna i była powodem
ciągłego napięcia i niepewnosci. Przyczyną była moja kiepska w tym czasie znajomość
angielskiego. Spelling !, spelling ! i jeszcze raz spelling ! ja niemal kaŜde słowo musiałem
sprawdzić w słowiku Ŝeby się nie pomylić. Drugim problemem był Frankie, przemiły pijaczek –
komiwojaŜer krąŜący po mieście i zbierający zamówienia na ulotki. Większość zdobytych
zamówień Frankie przekazywał mi przez telefon a jego przez telefon zupełnie nie mogłem
zrozumieć. Czułem się jak dziecko i to głupie dziecko we mgle. Doprowadzało to i jego i mnie
do szaleństwa. To właśnie w tym czasie nauczyłem się angielskich przekleństw, których
nieprzebrany zasób posiadał ten miły człowiek.
Latem przyjechała z Winnipeg’u Hanka. Problemy zaczęły się piętrzyć i trzeba je było
jeden po drugim, kolejno rozwiązywać. Pierwszym zadaniem było kupienie łóŜka. Oczywiście
okazyjnie i od znajomych. Dzisiaj jeszcze pamiętam, Ŝe ten tapczan kosztował zawrotną sumę 50
dolarów i Ŝe kupiliśmy go na raty, spłacając 10 dolarów kaŜdego miesiąca. Sprawa nie była
błacha, jakby to mogło wydawać się dzisiaj. Byliśmy dwa lata po małŜeństwie kiedy staliśmy się
właścicielami pierwszego własnego mebla ! Dla naszych mieszczańskich dusz była to radość
wielka i bez końca. Mimo, Ŝe jak wiadomo, łóŜko słuŜy do spania, dla nas było ono symbolem
tego, Ŝe „stajemy na nogi”.
Po paru miesiącach musieliśmy rozstać się z Hahnami. Dołączyli do nich rodzice Hanki
Hahnowej ze Sztokholmu i wypadało ustąpić im miejsca w naszej pół-piwnicy na ulicy Walkley.
Zamieszkaliśmy na ulicy Barklay. Poznawaliśmy nowych ludzi. Naogół Ŝyczliwych i
pomocnych nam Polaków, często w podobnej do naszej, trudnej sytuacji nowych emigrantów.
Powoli zbliŜało się nasze pierwsze kanadyjskie BoŜe Narodzenie. Do Montrealu przyjechał
Tadeusz Siemiątkowski „Mazur”, zapowiedział swój przyjazd Jurek Dobrzański „Karol”. Obaj
nasi współtowarzysze z morskiej ucieczki z przed dwóch lat.
10-go maja 1952 roku urodziła się Dorota, nasza pierwsza córka. Poród był cięŜki i
zakończył się cesarskim cięciem o czym zawiadomiła mnie, nerwowo czekającego w szpitalu, dr
Nella Buckiewicz, nasza nowa, poznana juŜ w Montrealu przyjaciółka. Dorota urodziła się duŜa,
łysa i zdrowa. Dziwne to, niepowtarzalnie radosne uczucie, towarzyszące pierwszemu spotkaniu
z własnym dzieckiem. W tym wypadku połączone z wielką ulgą, Ŝe mimo trudności, wszystko
się szczęśliwie skończyło. O tym, Ŝe Dorota była najpiękniejszym dzieckiem na świecie nie
muszę wam wspominać. Po paru dniach Hanka i Dorota wróciły do domu na Barklay. Dla
Doroty zbudowałem drewniane pudło, które Jurek przez pomyłkę pomalował na niebiesko. Była
to jej pierwsza kołyska-łóŜko. W składzie Armii Zbawienia nabyliśmy mały metalowy stół, który
obiłem pikowaną ceratą. Na tym stole zmieniało się Dorocie pieluszki, ktore raz w tygodniu, po
167
wypraniu, przywoŜono nam do domu. Ten wygodny system upewniał nas w przekonaniu, Ŝe
mimo tymczasowych trudności, Ŝyjemy w świecie zachodniej cywilizacji.
Późną jesienią 1951 roku, jeszcze przed urodzeniem Doroty, zacząłem pracować w
firmie o nazwie CANADAIR. Była to firma produkująca samoloty. Przed wojną, małe zakłady
naprawcze przy lotnisku sportowym na przedmieściu Montrealu zwanym Ville St. Laurent,
rozrosły się gwałtownie w czasie ostatniej wojny, kiedy zaczęto tu montować samoloty
(hydroplany) wojskowe na amerykańskiej licencji. Wojna koreańska spowodowała dalszy
rozwój, sporej juŜ fabryki. Zaczęto produkcję odrzutowych samolotów myśliwskich F-86.
Zorganizowano własne biuro konstrukcyjne, budowano nowe hale montaŜowe, maszynowe i
magazyny. Tą nową halę montaŜową, nieprzerwanym szeregiem opuszczały gotowe do walki
samoloty bojowe. Kierownictwo firmy było w doświadczonych rękach amerykańskich
menadŜerów. Personel techniczny głównie w rękach Anglików rekrutowanych w Wielkiej
Brytanii. Polscy inŜynierowie, specjaliści z Polskich Zakładów Lotniczych (PZL) przyjechali do
Kanady duŜą grupa, ewakuowani z Europy juŜ w 1941 roku. Większość z nich znalazła
zatrudnienie w zakładach lotniczych w Toronto, część z nich trafiła do CANADAIR. W 1951
roku CANADAIR potrzebował fachowców w kaŜdej niemal dziedzinie. Faworyzowano byłych
kombatantów. W ten sposób znalazło tu zatrudnienie wielu Polaków. Między innymi byłem i ja.
Zacząłem pracować w dziale o nazwie „Plant Engineering”. Zajmowaliśmy się
rozbudową i konserwacją zarówno budynków jak i ekwipunku fabryki. Nasza paroosobowa
grupa – Plant Layout Department, planowała jak w najwłaściwszy sposób wykorzystać przestrzeń
fabryczną. Na olbrzymich stołach mieliśmy model plastyczny (makietę) wszystkich działów
fabryki i w zaleŜności od potrzeb produkcji planowaliśmy rozkład i umiejscowienie (layout)
nowych stanowisk pracy i linii montaŜowych. Ja zacząłem pracę jako modelarz budujący części i
elementy makiety. Później zostałem planistą czyli projektantem organizacji przestrzeni
fabrycznej. W CANADAIR pracowałem 5 lat. Poznałem w tym czasie sporo nowych ludzi,
zawarłem szereg nowych przyjaźni, zacząłem wreszczie mówić po angielsku, choć kiepsko.
Przeprowadziliśmy się do małego domku na ulicy Connaught w Ville St. Laurent, tuŜ obok
fabryki CANADAIR. Do pracy szedłem spacerkiem 5 minuy, na południowe posiłki chodziłem
do domu.
Przez tych pierwszych parę lat, poza językiem poznawałem teŜ nasz nowy kraj. Jego
zwyczaje, kulturę, klimat, ludzi, kolor i zapach. Pierwsze wraŜenia wyniesione z krótkiej wizyty
w Montrealu, kiedy byliśmy tu tylko parę godzin w lutym 1951 roku były na pewno negatywne.
Zapewne z dwóch powodów. Była zima, a śródmieście zimą nigdy nie jest atrakcyjne. Drugie
negatywne wraŜenie to zaskoczenie i kontrast po spokojnym, cichym, prawie śpiącym
Sztokholmie. Teraz Montreal i Quebec stały się naszym nowym domem. Z miesiąca na miesiąc,
z otwartymi oczami, często z gębą otwartą ze zdumienia, poznawaliśmy to jedyne w swoim
rodzaju miejsce na świecie. Montreal da się lubić. PołoŜony na wyspie między rzeką Św.
Wawrzyńca a Riviere des Prairies (często nazywaną Back River), z wysoką (230 m.) górą
wygasłego wulkanu Mont Royal, którą w latach trzydziestych zmieniono na piękny park,
Montreal w 1951 roku był największym, najŜywotniejszym i najdziwniejszym miastem Kanady.
Tętniący Ŝyciem port montrealski eksportował na cały świat kanadyjską pszenicę, gigantyczne
warsztaty kolejowe CPR budowały i remontowały sprzęt kolejowy. Rafinerie produkowały cukier
z trzciny przywoŜonej z Kuby i Karaibów. PoteŜne banki na St. James Street finansowały
budowę nowoczesnej, przemysłowej Kanady. Gospodarką kraju rządziła mała grupa ludzi
związanych z Imperium Brytyjskim. We wspaniałych domach z czerwonego kamienia na ulicy
McGregor, w pałacach na Sherbrooke i Drummond mieszkała angielska elita Kanady spotykająca
się na herbacie u Ritza (tego samego w którym ja zmywałem nacznia), kupująca biŜuterię u
Birksa i kształcąca swoje dzieci w uniwersytecie McGill. Dla utrzymania własciwej atmosfery
168
uniwersytet ten ograniczył ilość studentów francuskiego i Ŝydowskiego pochodzenia. Ulica
Main, dzisiaj St. Lawrance, dzieliła miasto na dwie strefy językowe. Wschodnią mówiącą po
francusku i zachodnią mówiącą po angielsku. W enklawach Pointe St. Charles i Griffintown
gnieździła się biedota irlandzka, w cieniu Mont Royal, na ulicach Bleury, St. Urbain, St.
Dominique i Fairmount, w małych sklepikach i ciemnych szwalniach rosły przyszłe potęgi
finansowe montrealskich śydów. W miescie wielu języków i kultur juŜ przed wojną Ŝycie
toczyło się wartko i ciekawie. W His Majesty’s Theatre śpiewał Frank Sinatra a w Chez Paree
rozbierała się Lily St. Cyr. Od czasu do czasu w Plateau Hall w parku Lafontain koncertował
Artur Rubinstein. Nie zdarzało się to często. Montreal jak i reszta Kanady była krajem blebejskim
o potrzebach kulturalnych, które zaspakajały zawsze pełne kina Kent, York, Imperial, Snowdon i
Outremont. Ogromne, bogate w ornamenty i ozdoby, które miały je upodabniać do egipskich czy
bizantyjskich świątyń, ówczesnych wzorów dobrego smaku. Elita Montrealu, do teatru i na
koncerty jeździła do Londynu i ParyŜa, no w ostateczności do Metropolitan Opera w Nowym
Jorku. W ten rozbawiony i podzielony świat dwóch kultur i dwóch języków Ŝyjących obok siebie
lecz zupełnie osobno, II wojna światowa rzuciła tysiące emigrantów ze wszystkich krajów
Europy. To, Ŝe większość z nas, która osiedliła się w Quebec’u związała się i integrowała ze
światem anglo-saskim a nie francuskim, który specjalnie dla nas Polaków był bliŜszy i kulturowo
i historycznie, powodowały w pierwszym rzędzie warunki ekonomiczne. Konkretnie, znajomość
języka angielskiego była warunkiem znalezienia właściwego zatrudnienia. Dwa obce światy Ŝyły
tu obok siebie. Ten francuski zamknięty w swojej ksenofobii, ciągle prymitywny i zaczynający
się dopiero budzić z długiego letargu, był nam wyraŜnie niechętny. Czasem wręcz wrogi, jak
wrogim jest egoizm narodowy kaŜdemu obcemu. Ten drugi, angielski, otwarty i wyciągający
Ŝyczliwą rękę. Kuszący nieograniczonymi moŜliwościami i dający szanse na całym, przeszło
300-to milionowym kontynencie Ameryki Północnej. W 1951 roku wybór nie przedstawiał dla
nas trudności i nie podlegał najmniejszej wątpliwości.
Po roku 1759, po zwycięstwie angielskim, który Francuzi kanadyjscy do dzisiejszego
dnia nazywaja Conquete (podbój), Francja porzuciła Quebec. Po prostu odpisała go na straty.
Francuska administracja, nieliczna arystokracja i hierarchia kościoła katolickiego uciekła do
Francji, zostawiając na kontynencie amerykańskim 70 tysięcy niewykształconych, głównie
prostych farmerów francuskich. Potrafili oni jednak, mimo poraŜki, uzyskać od zwycięzców tego
konfliktu dwa podstawowe ustępstwa – zachowanie języka i religii. I na tych fundamentach,
mimo zdawałoby się trudności nie do przezwycięŜenia – sprzedajności swoich przywódców,
braku wykształcenia, wsteczności kleru, izolacji i surowego klimatu, Les Canadiens potrafili
przetrwać ! Dzisiaj z dumą nazywają to La Survivance (przetrwanie), świadectwo ich własnej
wytrwałości i własnych talentów. Ten chyba jedyny w historii „cud” , który w czasie krótszym
niŜ ćwierć milenium zmienił 70 tysięcy prymitywnych osadników w 5-cio milionowy
nowoczesny naród o własnej pręŜnej kulturze i jeszcze większych aspiracjach, moŜe niektórym
przewrócić w głowie. Kręta była droga do tego sukcesu. Pełna poraŜek i błędów.
W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat byliśmy świadkami renesansu francuskiej Kanady.
W wyniku często przypadku, nieznajomości spraw, najczęściej zraŜeni egoizmem i brakiem
tolerancji, typowymi dla kaŜdego nacjonalizmu, specjalnie nacjonalizmu tak młodego jak
quebecki, w odrodzeniu tego kraju, będąc jego świadkami, udziału nie wzieliśmy. Z niepokojem
patrzymy czy stare grzechy i buńczuczna niedojrzałość nie doprowadzą do katastrofy. Nauczeni
doświadczeniem i przeświadczeni o nieuniknionej klęsce do której prowadzi narodowy
szowinizm, postanowiliśmy wycofać się raz jeszcze. Za późno jest bowiem na naszą osobistą
interwencję a za bolesne jest bezradne obserwowanie Ŝałosnego końca powodowanego
chorobliwą ambicją. W Montrealu wybuch bomb w czerwonych skrzynkach pocztowych z
napisem „Her Majesty’s Royal Mail” , wyraźnie i głośno zaanonsował nadchodzące zmiany.
Mimo, Ŝe zamachowcami była nieliczna grupa politycznych fanatyków i radykałów, wypadki te
169
były niezaprzeczalnym świadectwem zmieniającej się rzeczywistości. Od lat przyjęty przez
resztę Kanady obraz Quebec’u jako społeczności agrarnej pod przywództwem katolickiego kleru,
posłusznej i usłuŜnej swoim angielskim „bossom” przestał istnieć.
W takim to mieście i w takiej atmosferze znalazłem się w 1951 roku kiedy zacząłem
pracować w CANADAIR. Poznałem tu masę nowych, ciekawych ludzi, których w Montrealu w
tym czasie nie brakowało. W naszym Plant Engineering pracowało okolo 200 osób. Była to
wielka, rozrzutnie zorganizowana maszyna, na czele której stał ordynarny amerykański „red
neck” o nazwisku Egbert. Przysłany on został, wedle starych kolonialnych zwyczajów, celem
zorganizowania nowocześnie pracującej fabryki, do kraju, który do niedawna znany był tylko z
pięknych futer, obfitych zbiorów pszenicy, gry w hockey’a i malowniczych czerwonych
mundurów Krolewskiej Konnej. Egbert rządził Ŝelazną ręką, choć z tą jego sprawnością i
wydajnością nie było najlepiej. CANADAIR miał tylko jednego klienta. Było nim kanadyjskie
Ministerstwo Obrony Narodowej, czyli państwo z całym jego biurokratycznym bagaŜem. Moje
niewielkie polskie doświadczenia znalazły tu pełne potwierdzenie. Na całym świecie i w kaŜdym
kraju, najłatwiej wydaje się pieniądze państwowe. Skarb państwa, czyli pieniądze naleŜące do
podatników, do nas wszystkich, z niewiadomych powodów traktuje się jako pieniądz cudze. Tak
było i w wypadku CANADAIR. Brak konkurencji oraz załoŜenie, Ŝe o ile ja nie wydam, to wyda
ktoś inny, prowadziło do wielu wypaczeń. Dyrektorem biura w naszym dziale (Plant Layout) był
Anglik, oficer rezerwy Royal Navy, który po zakończeniu wojny przyjechał do „kolonii”, gdzie
wsród zacofanych tubylców, liczył na szybkie sukcesy. Silver, bo takie nosił nazwisko, był
miłym, lekko łysiejącym krasnoludkiem (około 1,5 wzrostu), chodzącym energicznym krokiem i
unikającym jak ognia najprostszych nawet decyzji. Rano wchodził do swego gabinetu,
zdejmował jedną marynarkę i zakładał drugą. Tym razem płócienną, jasno-beŜowego koloru,
którą widać traktował jako wdzianko robocze, rodzaj munduru. W tym samym momencie do
gabinetu wchodziła jego sekretarka z kubkiem gorącej, dymiącej herbaty. Resztę dnia Silver
spędzał na unikaniu swego amerykańskiego przełoŜonego Egberta, którego serdecznie
nienawidził. I nie bez powodów. Chamstwo Egberta wyraźnie kolidowało z nienagannymi
manierami i zachowaniem byłego oficera Royal Navy. W ciągu 5 lat mojej pracy w CANADAIR
z Silver’em rozmawiałem tylko raz. W dniu w którym przyjmował mnie do pracy. Zadał mi
wtedy trzy pytania - czy wydaje mi się, Ŝe mógłbym mu pomóc w zbudowaniu makiety fabryki,
czy istnieje angielski odpowiednik mego imienia Maciej, które trudo jest mu wymówić i jeśli tak,
to czy mógłby uŜywać tego angielskiego odpowiednika. Przy trzecim pytaniu wydawał się być
lekko zaŜenowany, było to bowiem pytanie o bardzo osobistym charakterze. Silver chciał
wiedzieć po ktorej stronie brałem udział w ostatniej wojnie. Po otrzymaniu odpowiedzi, Ŝe
byłem jego aliantem, uścisnął mi rękę i powiedział - Welcome, old chap. I od tego czasu nie
odezwał się do mnie przez 5 lat.
Wkrótce CANADAIR stanie się częścią olbrzymiego amerykańskiego koncernu
zbrojeniowego GENERAL DYNAMICS. W sytuacji ciągle gorętszej „zimnej wojny” nasza
sytuacja w oczach amerykańskich pracodawców stała się bardzo delikatna. Był to czas kiedy
szpiega widziano za kaŜdym rogiem, i to nie bez podstaw. To właśnie w Kanadzie, w Ottawie,
specjalista od szyfrów a ambasadzie sowieckiej - Igor Guzenko wybrał wolność. Jego zeznania
doprowadziły do aresztowania w Nowym Jorku Juliusza i Ethel Rosenbergów, którzy byli
głównymi ogniwami w łańcuchu przekazującym Sowietom tajemnicę bomby atomowej. W
Stanach Zjednoczonych rozpętała się histeryczna kampania antykomunistyczna. W Kanadzie
odbywało się to w sposób nieco łagodniejszy. Tym niemniej i ja, skromny modelarz, musiałem
składać przysięgę przestrzegania tajemnicy słuŜbowej. Wychodzono z załoŜenia, Ŝe mając
najbliŜszą rodzinę za „Ŝelazną kurtyną” mogę być potencjalnym i łatwym celem sowieckiego
szantaŜu. Było to załoŜenie trochę na wyrost. Posiadana przeze mnie tajemnica polegała na
znajomości sklejania dwóch kawałków plastyku przy pomocy acetonu.
170
JuŜ po moim odejściu z CANADAIR firma została kupiona przez kanadyjski koncern
BOMBARDIER. Poza produkowaniem samolotów, zajmowali się oni równieŜ produkcją
lokomotyw, wagonów kolejowych, tramwajów i pociągów metra.
Latem 1953 roku postanowiliśmy wyjechać na pierwsze od wielu lat wakacje.
Pojechaliśmy do Rawdon, małego miasteczka leŜącego około 80 km. na północny-wschód od
Montrealu u podnóŜa Laurentyd (góry). Parotysięczne miasto połoŜone było między dwoma
jeziorami – Lac Pontbriand i Lac Rawdon. Na północnym krańcu miasteczka, w sosnowym lesie,
w skalnym przełomie, pieni się duŜy, piękny wodospad – Dorwin Falls. Rawdon i jego jeziora
było i jest ulubionym miejscem wakacyjnym polskich emigrantów. Wielu z nich zbudowało tu
swoje letnie „dacze”, wielu zamieszkało tu na stałe po przejściu na emeryturę. Z krótkimi
przerwami spędzaliśmy w Rawdon nasze letnie wakacje aŜ do roku 1961 kiedy zamieszkaliśmy
w Beaconsfield.
W 1954 roku, tuŜ po Świętach, 27-go grudnia urodziła się nasza druga córka – Anna.
Hanka od samego początku ciąŜy była pod stałą opieką dr Buckiewicz i poród przez cesarskie
cięcie był od dawna planowany. Po powrocie Hanki i Anny ze szpitala powzięliśmy dwie
decyzje, które bezpośrednio wiązały się z powiększeniem naszej rodziny i naszą przyszłością.
Zdecydowalismy, Ŝe mimo moich kiepskich zarobków Hanka nie będzie pracować zarobkowo a
zajmie się opieką i wychowaniem dzieci. Układ taki udało nam się zachować i kontynuować
przez cały okres dorastania naszych córek. Dzisiaj kiedy powoli zbliŜamy się do końca naszej
drogi Ŝyciowej i kiedy starość w znacznym sensie ogranicza naszą niezaleŜność, z duŜą dozą
pewności mogę powiedzieć, Ŝe była to nasza najwspanialsza decyzja Ŝyciowa. Druga decyzja to
zmiana mojej pracy. Musiałem natychmiast coś w tym zakresie zrobić. Był chyba najwyŜszy
czas Ŝeby wrócić do moich starych i ciągle Ŝywych zainteresowań architekturą. Coraz lepsza
znajomość języka angielskiego powinna mi ułatwić realizację tego postanowienia.
W tym czasie nasz kontakt z Polską i naszymi tam najbliźszymi był raczej luźny. Polegał
tylko i wyłącznie na korespondencji. Lata pięćdziesiąte były w Polsce wyjątkowo cięŜkie.
Stalinizm i brutalny terror Urzędu Bezpieczeństwa szalał bezkarnie. Aresztowania były
powszechne, nędza zupełna. W takiej przygnębiającej i groźnej atmosferze, rodziny i Hanki i
moja, próbowały wiązać koniec z końcem. Przetrwać. Moja siostra wyszła za mąŜ, urodziła jej
się córka. Matka moja pracowała jako kasjerka-płatnik w firmie odbudowywującej warszawskie
Stare Miasto. Pracowała w zimnej, nie ogrzewanej budzie na kółkach stojącej na placu
Zamkowym. Po naszej ucieczce z Polski, matka Hanki traci pracę – wyrzucona zostaje z Banku
Polskiego, w którym pracowała od wczesnej młodości. Bratu Hanki, Wojtkowi Kamlerowi, po
trzyletniej, karnej słuŜbie wojskowej, nie zezwolono na studia uniwersuteckie. śeni się z Wisią
Krawczenko i zaczyna pracować jako kreślarz w zaprzyjaźnionej pracowni architektonicznej
prof. B. Pniewskiego. Nowych członków rodziny, mego szwagra, córkę mojej siostry i Ŝonę
Hanki brata znamy tylko z fotografii.
W 1953 roku w szczytowej fazie komunistycznego obłędu umiera J. Stalin. Beria,
sowiecki kat Nr, 1 zostaje zamordowany. To co w Rosji nazwano później „odwilŜą”, owocowało
w Polsce początkiem zmian na lepsze. Sygnałem tych zmian był słynny referat Nikity
Chruszczowa na XX Zjeździe Sowieckiej Partii Komunistycznej. Referat krytykował t.zw. „kult
jednostki”, eufemizm uŜywany w Ŝargonie nowomowy partyjnej dla określenia absolutnej
dyktatury Stalina. Oficjalnie wprowadzono kolegialność decyzji na wzystkich szczeblach
partyjnych i państwowych oraz zasadę równouprawnienia z państwami satelickimi Sowietów. W
teorii były to zasadnicze zmiany zrywające z obowiązującą dotychczas teorią rewolucji światowej
i kierowniczej roli Związku Sowieckiego w rodzinie państw „socjalistycznych”. W praktyce,
mimo tych deklaracji, w Sowietach nadal istniały „łagry” (obozy pracy przymusowej), i krwawo
171
tłumiono bunty więźniów politycznych. W kraju nadal rządzili ludzie odpowiedzialni za
zbrodnie stalinowskie a Chruszczow mimo swych demokratycznych deklaracji, brutalnie
interweniował w sprawy państw satelickich (Powstanie węgierskie).
W czerwcu 1956 roku w Poznaniu, w fabryce wagonów kolejowych Cegielskiego,
wybuchł strajk, który szybko zmienił sie w antykomunistyczne rozruchy obejmujące całe miasto.
Milicja przy pomocy wojska krwawo tłumi te zamieszki. Owczesny premier, Józef Cyrankiewicz
wygłosił w tym czasie słynne przemówienie, w którym powiedział :
KaŜdy prowokator czy szaleniec, który odwaŜy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej,
niech będzie pewny, Ŝe mu tę rękę władza ludowa odrąbie w interesie klasy robotniczej ...
Poznańskie rozruchy i równoległe zmiany zachodzące w Związku Sowieckim
doprowadziły do stanu wrzenia wewnętrzne rozgrywki frakcyjne w ramach polskiej partii
komunistycznej. W rezultacie Władysław Gomułka, jeden z jej przywódców z okresu wojny,
który w roku 1947 zostaje odsunięty od wpływów a w 1951 aresztowany i oskarŜony o
„odchylenia prawicowe”, zostaje zwolniony z więzienia i wybrany Pierwszym Sekretarzem partii.
Obiecywane przez niego zmiany spotykają się początkowo z poparciem połeczeństwa. Podobnie
jednak jak w wypadku z Chruszczowem, większość zapowiedzianych zmian i ulg w Ŝyciu
totalitarnego państwa komunistycznego, stają się gołosłownymi obietnicami, których
jednopartyjny, marksistowski system nie moŜe i nie chce zrealizować. Nie ulega jednak
wątpliwości, Ŝe bezwzględny i krwawy terror policyjny ulega złagodnieniu.
Urząd
Bezpieczeństwa Publicznego, znienawidzone UB, zostaje poddane pewnej, nieznacznej kontroli,
a jego wszechwładni „doradcy” sowieccy wracają do swego kraju. Wielu z moich kolegów i
przyjaciół aresztowanych przed naszą ucieczką z Polski, zostaje teraz zwolnionych z więzienia.
Te, niestety, tylko chwilowe zmiany, pierwsze objawy slabości systemu komunistycznego,
nazwane zostały później POLSKIM PAŹDZIERNIKIEM 1956 ROKU.
śycie polityczne emigracji polskiej było w tym czasie w stanie znacznego chaosu.
MoŜliwość zbrojnej konfrontacji Zachodu z tryumfującym we wschodniej Europie, Rosji, i
Chinach komunizmem nie wydawała się realna. Polskie masy, zarówno Ŝołnierzy Armii Polskiej
na Zachodzie jak i tysiące uchodźców na terenie Niemiec, ci wszyscy, którzy do Polski wrócić
nie mogli lub wrócić nie chcieli, zaczęli szukać nowych dróg Ŝycia w Ameryce, Kanadzie i
Australii. Rozpolitykowany „polski” Londyn toczył niekończące się, zwykle jałowe boje między
Radą Trzech (gen. Anders) a „Zamkiem” (prezydent August Zaleski). Oba obozy miały w
zasadzie wspólny cel - działalność polityczną ukierunkowaną na zachowanie ciągłości
konstytucyjnej rządu emigracyjnego w Londynie i roli jaką rząd ten spełniał w czasie wojny. Jak
to zwykle bywa w polskim środowisku, osobiste, prywatne animozje i pretensje brały górę nad
obowiązkami obywatelskimi. Pod jednym tylko względem emigracja polska była w tym czasie
całkowicie jednomyślna. Jednomyślna w swojej negacji Polski Ludowej i narzuconego Polsce
systemu komunistycznego. Po-Jałtański podział świata na dwa wrogie sobie obozy był faktem
dokonanym.
Odzyskanie straconej niezaleŜności wydawało się dalekie, coraz dalsze.
Oczekiwania pełne nadziei, z roku na rok oddalały się i przechodziły w strefę marzeń.
To właśnie w tym czasie Jerzy Giedroyć i Gustaw Herling Grudziński zaczęli wydawać
miesięcznik pod tytułem KULTURA. Wkrótce zgromadzili wokół siebie grupę polskich
intelektualistów tej miary co Jeleński, Mieroszewski, Czapski, Gombrowicz i Miłosz. W
KULTURZE zaczęli publikować między innymi : J. Bocheński, M. Brandys, Z. Brzeziński, A.
Ciołkosz, A. Camus, Z. Herbert, M. Hłasko, A. Koestler, J. Kuroń, A. Malraux, D. Mandelsztam,
A. Sacharow, A. SołŜenicyn, L. Tyrmand, M. Wańkowicz, K. Wierzyński i A. Zagajewski. Cele
i zadania KULTURY zostały sformułowane przez redakcję pisma w nastepujący sposób :
172
KULTURA pragnie uprzytomnić czytelnikom polskim, którzy wybrawszy emigrację
polityczną znaleźli się poza granicami kraju ojczystego, Ŝe krąg kulturalny w którym Ŝyją, nie jest
kręgiem wymarłym.
KULTURA pragnie dotrzeć do czytelników polskich w kraju i wzmóc w nich wiarę, Ŝe
wartości, które są im bliskie nie zawaliły się jeszcze pod obuchem nagiej siły.
KULTURA chce szukać w świecie cywilizacji zachodniej tej „woli Ŝycia”, bez ktorej
Europejczyk umrze tak, jak umarły niegdyś kierownicze warstwy dawnych imperiów.
KULTURA dąŜyła do uformowania nowoczesnej kultury polskiej pozbawionej
megalomanii. Starała się wpłynąć na Polskę Ludową jak i kraje Zachodu. W artykułach
Mieroszewskiego KULTURA formowała polską politykę zagraniczną, której celem było
wyzwolenie narodów wchodzących w skład Związku Sowieckiego. Osłabiając i rozbrajając w ten
sposób reŜym komunistyczny. KULTURA nie tylko nagłaśniała na Zachodzie zmiany
zachodzące w Europie Wschodniej. Między innymi, zasługą Giedroycia była inicjatywa
dyplomatyczna w wyniku której Miłosz i Wałęsa otrzymali nagrodę Nobla. KULTURA miała
równieŜ znaczny wpływ na zmianę moich poglądów politycznych. Byłem jej pilnym i wiernym
czytelnikiem od pierwszych do ostatniego numeru (1947 – 2000). Pisać o tym będę w
następnych rozdziałach. KULTURA jak i wielu z nas pomyliła się jednak zakładając, źe
komunizm moŜna zmienić drogą ewolucji. Stąd Polski Październik 1956 roku budził początkowo
w ludziach KULTURY wiele nadziei. Upadek komunizmu i nowa III Rzeczpospolita Polska nie
spełniły wszystkich celów i zadan dla których KULTURA powstała. Obaj jej załoŜyciele nigdy
do Polski nie wrócili. Giedroyć zmarł w Maisons-Laffitte pod ParyŜem w roku 2000. Gustaw
Herling Grudziński tego samego roku w Neapolu.
W wyniku październikowych zmian w Polsce, matka Hanki, ku wielkiej naszej radości,
dostaje paszport i pozwolenie na odwiedzenie nas w Kanadzie. Rzecz wcześniej nie do
pomyślenia ! Po długim locie przez Amsterdam doleciała na lotnisko Dorval w Montrealu.
Minęło siedem lat od naszego wyjazdu z Polski i nikt z nas w najśmielszych marzeniach nie
przypuszczał, Ŝe bedziemy mogli się spotkac i to gdzie ? na końcu świata w Kanadzie ! Moja
teściowa była zupełnie zaszokowana kontrastem dwu światów. PodróŜ odbyła w luksusowych
warunkach, wszędzie po drodze spotykała uśmiechniętych, Ŝyczliwych ludzi.
Wiosna była wczesna i udana tego roku. JuŜ na początku maja Hanka z matką i
dziewczynkami wyjechały na wakacje do Rawdon. Po paru tygodniach przyjechała do nas
samochodem cała rodzina z Nowego Jorku. Ciocia Zosia, jej mąŜ płk. Stanisław Klepacz,
Halinka z Januszem i małą Krysią. Przyjechał teŜ wuj Miecio Krawczyk, nie pamietam czy juŜ z
Nowego Jorku czy jeszcze z Rochester. Było to moje drugie w Ŝyciu i ostatnie spotkanie z płk.
Klepaczem. Zmarł nagle w Nowym Jorku w 1958 roku. Pochowany początkowo pod Nowym
Jorkiem, obecnie spoczywa w grobie rodzinnym Klepaczów obok swojej Ŝony, synowej i wuja
Miecia, na cmentarzu polskim w Częstochowie pod Doylestown w stanie Pennsylvania.
Wizyta Hanki matki, mimo, Ŝe trwała parę miesięcy, minęła niesłychanie szybko. PóŜno
wieczorem, było juŜ ciemno, byliśmy znów na Dorval’u Ŝegnać ją, odlatującą do domu. Moje
stosunki z mamą Kamlerową układały się bardzo dobrze. Zawsze ją zresztą lubiłem i darzyłem
wielkim szacunkiem.
W 1956 roku odszedłem z CANADAIR i zacząłem pracować w Iron Ore Company of
Canada. Nim opowiem wam o mojej tam pracy, muszę wyjaśnić co to było Iron Ore Co. Było to
173
bowiem przedsięwzięcie raczej niezwykłe.
Przykład nieznanego mi wcześniej,
„amerykańskiego” rozmachu i niespotykanych zdolności organizacyjnych. Jeden z pierwszych
w Kanadzie projektów-gigantów, które w latach pięćdziesiątych zaczęły zmieniać leŜącą na
peryferiach świata, przykrytą śniegiem kolonię brytyjską w nowoczesne przemysłowe państwo.
Tak jak CANADAIR zdumiał mnie i zaskoczył swoją organizacyjną nieudolnością, rozbudowaną
biurokracją i bezwładem kolosa utrzymywanego przez opiekuńcze państwo, tak w Iron Ore
znalazłem rozmach, inicjatywę i organizacyjną sprawność. Angielskie słowo : efficiency,
najlepiej oddaje i określa znaczenie tego sposobu postępowania. Po polsku tłumaczy się to jako
sprawność, skuteczność, wydajność i biegłość. Nie są to typowe cechy ani polskiego sposobu
myślenia ani pracy. Nic więc dziwnego, Ŝe język nasz potrzebuje aŜ czterech słów, Ŝeby
przekazać właściwy sens tego pojedyńczego określenia.
W roku 1950, a więc rok przed naszym przyjazdem do Kanady, na granicy Quebec’u i
Labradoru (Labrador jest częścią prowincji Nowej Fundlandii), w połowie odległości dzielącej
rzekę Św. Wawrzyńca od zatoki Ungava, odkryto bogate złoŜa rudy Ŝelaznej. Największe z nich
leŜały w pobliŜu jeziora Knob Lake , w kompletnej dziczy, około 500 km. na północny-zachód od
miejsca w którym rzeka Św. Wawrzyńca rozlewa się w zatokę o tej samej nazwie. Gwałtowny
rozwój gospodarczy i Kanady i Stanów Zjednoczonych w wyniku ostatniej wojny oraz najnowsze
osiągnięcia technologiczne, które w duŜym stopniu równieŜ spowodowane były potrzebami
dopiero co zakończonej wojny, sprzyjały decyzji eksploatowania tych złóŜ. To gigantyczne
zadanie wymagało :
A - Uruchomienia kopalni i stworzenie znośnych warunków Ŝycia dla ludzi, którzy będą
pracować w tej bezludnej dotychczas części kraju.
B – Zbudowanie linii kolejowej, którą rudę Ŝelazną moŜna będzie przewozić do portu nad
rzeką Św. Wawrzyńca.
C – Zbudowanie portu nad rzeką Św. Wawrzyńca, gdzie ruda z wagonów kolejowych
przeładowana zostanie na statki.
Szereg firm górniczych kanadyjskich i amerykańskich stworzyło konsorcjum o nazwie
Iron Ore Company of Canada. Rząd kanadyjski zobowiązał się do zbudowania portu
przeładunkowego w małym porcie rybackim o nazwie Seven Islands. Później zgodnie z
nowoobowiązującymi zwyczajami w Quebec’u nazwę portu zmieniono na Sept-Iles. Równie
łakomy jak chciwy premier rządu prowincji Quebec, Maurice Duplessis, sprzedał koncesje na
eksploatowanie tych niezmiernych bogactw naturalnych, za marne grosze. Wszystkie powyŜsze
decyzje stały się bezpośrednią przyczyną, Ŝe stare plany połączenia Wielkich Jezior
amerykańskich z Atlantykiem, nie tylko odŜyły, ale stały się sprawą pilną. Taka droga wodna
łączyłaby jeziora Michigan, Superior, Hudson, Erie i Ontario poprzez rzekę Św. Wawrzyńca z
Atlatykiem. DuŜe miasta leŜące nad tymi jeziorami, Toronto, Hamilton, Cleaveland, Detroit,
Chicago, Milwaukee i Duluth, stałyby się miastami portowymi dostępnymi dla statków
wypływających z Londynu, Antwerpii, Hamburga i Gdyni. Otwarcie złóŜ rudy Ŝelaznej w
Kanadzie i moŜliwość taniego transportu tej rudy drogą wodną do ameykańskich hut i stalowni,
których większość leŜała nad Wielkimi Jeziorami, doprowadziło do podpisania w roku 1954
traktatu międzynarodowego tworzącego wspólną kanadyjsko – amerykańską instytucję o nazwie :
St. Lawrence Seaway Authority (Zarząd Drogi Wodnej Św. Wwrzyńca). Natychmiast rozpoczęto
budowę niezbędnych tam i śluz oraz regulację biegu rzeki. W 1959 roku królowa ElŜbieta II i
prezydent Eisenhower wzieli udział w otwarciu tego gigantycznego projektu, który połączył
Atlantyk z sercem przemysłu amerykańskiego. Droga wodna o długości 3700 km. połączyła
Sept-Iles u wylotu rzeki do morza z Duluth, portem na zachodnim brzegu jeziora Superior.
174
Wydawało się teraz, Ŝe nie ma rzeczy niemoŜliwych. Rozpoczęto budowę siłowni wodnych,
które wbrew naturze odwracały bieg rzek i stawiały tamę wodospadom. Siłownia wodna w
Churchill Falls na Labradorze, La Grande 1 i 2, Manic 5 i Carilon w Quebec’u są przykładami
geniusza myśli ludzkiej i wysiłku ludzkiej pracy. Często teŜ przykładem braku szacunku dla
przyrody i niebezpiecznego zaufania we własną nieomylność.
Wróćmy do mego osobistego i minimalnego wkładu w jeden z tych olbrzymich
projektów, jakim była eksploatacja rudy Ŝelaznej na Labradorze. Biura nasze (Iron Ore Co.)
mieściły się w drugorzędnym budynku w Mount Royal (dzielnica Montrealu), w Shopping Centre
na rogu ulic Cote des Liesse i Lucerne. Z tego biura, mała grupa, licząca nie więcej jak 30 osób,
planowała i kierowała tym olbrzymim projektem kosztującym setki milionów dolarów.
Tajemnica powodzenia w wykonaniu tak wielkiej pracy przez tak niewielu, polegała na
własciwej organizacji zarządzania. Naszym zadaniem było w pierwszym rzędzie ustalenie i
sprecyzowanie celów, wzajemnych zaleŜności między nimi, ułoŜenie hormonogramu pracy i stała
(nieustanna) kontrola tak wykonania jak i kosztów. Zakres odpowiedzialnosci kierowników
poszczególnych działów był bardzo szeroki. Swoboda w podejmowaniu decyzji ogromna.
Liczyły się tylko wyniki. Wykonanie zadań (po ustaleniu celu i parametrów) oddawane było w
ręce setek małych i większych prywatnych przedsiębiorstw wykonawczych i biur konsultackousługowych. W teorii opierano się na wynikach przetargów po uprzedniej, jakościowej ewaluacji
zapraszanych do przetargu. W praktyce byłem świadkiem kilku wypadków, kiedy kumoterstwo
odgrywało nadrzędną rolę. Muszę jednak przyznać, Ŝe niewłaściwe czy spóźnione wykonanie
zadania, co się zdarzało, prowadziło do natychmiastowego przerwania dalszej współpracy.
Największe kopalnie rudy Ŝelaznej znajdowały się w pobliŜu osady indiańskiej leŜącej
nad jeziorem o tej samej nazwie - Knob Lake. Kiedy zacząłem pracować w biurze budowy
miasta Knob Lake, nazwanego później Schefferville od nazwiska biskupa katolickiego
pracującego wśród Indian tej części Labradoru, biuro nasze składało się z czterech osób.
Sekretarki (do pisania na maszynie i odbierania telefonów) były „wspólne” i dzieliliśmy je z
sąsiednimi biurami. Moim szefem był architekt o nazwisku Jacques Plante. Miał chyba 30 lat i
był początkującym alkoholikiem, z którym trudno było rozmawiać rano, aŜ do lunch’u, z którego
wracał lekko zawiany i gotowy do niesłychanie wydajnej i twórczej pracy. Był to jedyny
człowiek, jakiego znałem w moim długim Ŝyciu, który duŜym kosztem sprowadzal z Nowego
Jorku pastę do zębów o smaku gin’u. Poza nim, pracowało z nam dwóch starszych Łotyszów o
nazwiskach, które wyleciały mi z pamięci. Byli to inŜynierowie, specjaliści od projektowania
dróg, mostów, wodociągów, kanalizacji i oświetlenia. Jednym słowem infrastruktury miasta.
Praca nasza polegała na formułowaniu programów i zamówien, przygotowywaniu i
przeprowadzaniu przetargów. Projekty według naszych specyfikacji zlecane były do wykonania
zwykle małym firmom prywatnym. W sąsiednich pokojach, w podobny sposób pracowali ludzie,
którzy formułowali zadania dla projektantów kopalń, fabryk które wydobytą rudę
„koncentrowały” w łatwe do transportu grudki (zwane iron pellets), przygotowywali projekt
koncepcyjny lotniska i linii kolejowej, która miała połączyć Knob Lake z portem w Seven Islads.
Największym działem w naszym biurze był dział zakupów i dział personalny. Tutaj kupowano
maszyny górnicze, lokomotywy dla nieistniejącej jeszcze linii kolejowej, zaopatrzenie dla
stołówki w Knob Lake, nawet świece dla kościoła, nad którego projektem koncepcyjnym
pracowaliśmy z moim szefem. Projektowaliśmy i budowaliśmy miasto od zera. Ulice,
wodociągi i stację oczyszczania ścieków. Doki jedno-rodzinne i hotele dla ludzi samotnych,
których była tu większość. Zbudowaliśmy budynek biurowy, super-market, kryte lodowisko,
klub kręglowy, mały szpital, szkołę, kościół i kino. Wszystko to w ciągu dwóch lat mojej tam
pracy. Była to idealna szkoła dla takiego niewypierzonego i niedouczonego architekta za jakiego
się uwaŜałem (z Polski wyjechałem po 4 latach studiów architektury w Krakowie i w
Warszawie).
175
Pierwsze baraki przyleciały zawieszone na linach cięŜko dyszących helikopterów. Po
zbudowaniu lotniska (pierwszy, tymczasowy pas startowy wyłoŜony był skruszoną i ubitą rudą
Ŝelazną), materiały i ludzi dostarczano starymi „Dakotami” (DC-3), później pociągiem. Kiedy
przyleciałem tam pierwszy raz w 1956 roku, były juŜ pierwsze ulice po których jeździły
samochody (bez samochodu prawdziwy Kanadyjczyk Ŝyć nie potrafi). Wszystkie były nowe i
wszystkie wyglądały jednakowo. Dokładnie oblepione czerwonym pyłem rudy Ŝelaznej
zamarzniętej w sztywną skorupę. Czerwone błoto zmięszane z solą, którą posypywano te dwie
czy trzy ulice miasta, szybko zamarzało malując miasto, ludzi i pojazdy w raczej ciekawy w tej
śnieŜnej pustyni, obraz. Kopalnie rudy Ŝelaznej na Labradorze były kopalniami odkrywkowymi.
Poprostu kopie się rudę, ktora leŜy niemal na wierzchu, tak długo póki ona się nie skończy.
Lecąc samolotem widac z góry olbrzymie, głebokie leje, na dnie których pracują mechaniczne
koparki wielkości sporych budynków. Na pochyłych ścianach tych lejów zbudowana jest
serpentyna drogi po której jeŜdŜą cięŜarówki o kołach, których średnica sięga dwóch metrów.
Zimą mróz dochodzi do – 40 stopni, latem gryzą komary wielkości małych chrabąszczów.
Wszystko tu jest wielkie, nieprzychylne człowiekowi i jakby nieprawdziwe. Wynagrodzenie za
pracę było dwa albo trzy razy większe niŜ w Montrealu. Kobiet prawie nie ma. Alkoholu pić nie
wolno, czego nikt nie przestrzega. Najczęstrzym tematem rozmów są fantazje seksualne
związane z „powrotem do świata”. Najpopularniejszą rozrywką jest gra w karty.
Po pierwszej parodniowej wizycie w Knob Lake dostałem propozycję przeniesienia się
tam na pół roku. Odmówiłem. Nie przekonała mnie nawet niezwykle frapująca oferta
finansowa.
Z mojej drugiej wizyty, tym razem juŜ w Schefferville, w które zmieniło się Knob Lake,
zostały mi w pamięci dwa zdarzenia. Pierwszy w Ŝyciu lot helikopterem na „drinka” do
niedalekiej stacji na DEW LINE. DEW (Distant Early Warning) była to linia stacji radarowych,
wzdłuŜ zdaje się 55 równoleŜnika. W zupełnym odosobnieniu, na pustkowiu i bezludziu, w
krajobrazie prawie księŜycowym (tyle Ŝe pokrytym śniegiem), stały plastykowe kule czy bańki o
średnicy dochodzącej 15 metrów. Konstrukcję tych baniek stanowiły stalowe rury. Był to projekt
amerykańskiego architekta o nazwisku Buckminster Fuller, który nazwał to GEODESIC DOME..
W absolutnej izolacji i niesamowitym luksusie Ŝyli tu lotnicy US Air Force, wypatrujący i
nasłuchujący czy przypadkiem z nad północnego bieguna nie nadlecą sowieckie bombowce. Po
„drinku” (mój pierwszy w Ŝyciu Dry Martini), zostaliśmy zaproszeni na kolację. Ta kolacja jest
drugim moim wspomnieniem z tej wyprawy. Dostaliśmy wspaniały beef steak z rusztu, wielkości
duŜego talerza z wyśmienitymi frytami. Do kolacji podano doskonałe Chateauneuf-duPape. Na
deser był kompot ananasowy. Do kawy (kiepskiej) piliśmy cognac Remy Martin. Wszystko
razem pachniało absolutną lecz miłą dekadencją. Zastanawiałem się czy przeciętny amerykański
podatnik (który za to płacił), zdaje sobie sprawę z „poswięcenia” na jakie skazani są biedni
lotnicy ?
Powoli wyczerpywały się zasoby rudy Ŝelaznej w okolicach Schefferville. W końcu lat
siedemdziesiątych postanowiono zamknąć kopalnię. Miasto opustoszało.
Została stacja
meteorologiczna, jakieś zupełnie niepotrzebne biura rządu prowincjonalnego i paruset
zapijaczonych Indian.
1957 był bardzo Ŝywym rokiem. DuŜym wydarzeniem było przyjęcie przez nas
obywatelstwa kanadyjskiego. Symbol adaptacji przez nowy świat. Teoretycznie umozliwiało
nam to podróŜowanie po całym świecie ... z wyjątkiem Polski i innych „Demoludów”. Wjazd do
Stanów Zjednoczonych nie wymagał paszportu i krewnych w Nowym Jorku odwiedzaliśmy
parokrotnie. Nie ulegało jednak wątpliwości, Ŝe nieuŜywany paszport w szufladzie dawał dobre
176
samopoczucie i dodawał pewności siebie. Mimo otwierającego świat paszportu, Polska stawała
się coraz bardziej daleka. Więzy, które nas z nią łączyły stawały się więzami wyłącznie
rodzinnymi. Reszta starych problemów zaczęła ginąć w zdawałoby się nieodwracalnych losach
historii, w komunistycznej nocy bez świtu.
W 1957 roku z Argentymy do Kanady emigrowała moja kuzynka Hanka z męŜem
Tadeuszem Dobrzańskim i dwojgiem dzieci. Do przyjazdu namówił ich brat Tadeusza - Jerzy,
ten sam na którego kutrze uciekliśmy z Polski. Do Jerzego („Karola”) korzystając z polskiej
„odwilŜy” dołączyły Ŝona Aneta (teŜ moja kuzynka) i dwie córki. Wszyscy zamieszkali w
Toronto. W Toronto mieszkał równieŜ Zbyszek Szpikowski (kpt. NSZ „Wapniewski”) u którego,
jak pamiętacie, wpadłem w „kocioł” UB w Poznaniu w 1948 roku. Zbyszek po krótkim pobycie
w więzieniu uciekł z Polski i emigrował do Kanady. Czekał teraz na przyjazd swojej Ŝony Ewy,
ktora była siostrą Dobrzańskich. Nasza „kanadyjska rodzina” zaczynała się rozrastać. Zdaję
sobie sprawę, Ŝe jest to wszystko raczej skomplikowane, tym niemniej prawdziwe. Warto
podkreślić, Ŝe ten „zlot” rodzinny w Kanadzie zapoczątkowaliśmy my w 1951 roku. Później, jak
dowiecie się w dalszych rozdziałach tego opowiadania, zmieni się to w prawdziwą lawinę
krewnych i przyjaciół zaludniających kanadyjską ziemię obiecaną. Miło jest pomyśleć, Ŝe to my
właśnie byliśmy tymi „pierwszymi Kanadyjczykami”. Znając jednak moich krewnych raczej
dobrze, wiem, Ŝe nie będzie to powodem do stawiania pomników.
Na lato swój przyjazd do Montrealu zapowiedziała moja mama i ciocia Janka, której
jedyną córką była Hanka Dobrzańska. Ciocia Janka do Kanady przyjeŜdŜała na stałe. Obie panie
przypłynęły do Montrealu na polskim statku BATORY. W Montrealu na dworcu morskim
BATOREGO zwykle witały tłumy ludzi. Przyjazd pasaŜerów z Polski, odgrodzonej od świata 5
latami wojny i 12 latami „Ŝelaznej kurtyny” byl niezwykłym ewenementem. Nas z moją mamą
dzieliło tylko 8 lat rozłąki. Przez cały ten czas byliśmy w stałym kontakcie i prowadziliśmy
regularną korespondencję. AŜ do śmierci mojej matki w 1980 roku, przez 31 lat, mama do mnie a
ja do niej, pialiśmy list raz w tygodniu. Oczywiście listy, które z czasem stały się zwykłymi
sprawozdaniami ze zdarzeń domowych, nie potrafiły zastąpić osobistego kontaktu. Ogromną
radość i wyjątkowość naszego spotkania potęgowała obecność dwóch moich córek, wnuczek,
które babcia spotykała po raz pierwszy. Mama była oczywiście gościem jak najmilej widzianym.
Stosunki z Hanką, moją Ŝoną, której właściwie prawie nie znała, układały się dobrze. Z dziećmi
jak najlepiej. Dobre podstawy języka polskiego w duŜej mierze zawdzięczają mojej mamie.
Dorota nauczyła się czytać i pisać po polsku właśnie w tym czasie. śycie kręciło się wkoło
domu i dzieci. Spędziliśmy razem krótkie wakacje w Rawdon. Byliśmy na ciekawej wycieczce
w Ottawie. Jesienią 1958 roku mama wróciła do Polski. Tą samą drogą to znaczy BATORYM,
tym razem sama. Ciocia Janka została w Kanadzie.
W tym samym czasie, zupełnie przypadkowo, przeglądając gazetę, znalazłem ogłoszenie
małej firmy architektonicznej poszukującej kreślarza. Napisałem do nich. Rezultatem było
spotkanie z architektem o nazwisku Frederick Arthur Dawson. Dawson był dwa lata ode mnie
starszy. Skończył Szkołę Architektury w uniwersytecie McGill, gdzie znalazł się tuŜ po wojnie i
demobilizacji, korzystając ze stypendium państwowego, które przysługiwało byłym Ŝołnierzom.
Rok wcześmiej, to znaczy w 1957, postanowił zacząć samodzielną praktykę zawodową. W tej
chwili zatrudniał jedego kreślarza. Właśnie dostał dwa spore projekty i potrzebował pomocy. W
ten sposób zaczęła się moja współpraca z „Tex’em”, bo tak nazywano Dawsona, która trwała 32
lata, aŜ do roku 1990, kiedy on przeszedł na emeryturę a ja postanowiłem jeszcze parę lat
popracować. Okres ten obejmował raczej ciekawą, czasami pełną zadowolenia, czasami pełną
frustracji praktykę zawodową w czasie której spotkałem wielu fascynujących ludzi i wielu
rzadkich bałwanów. Widziałem wiele miejsc. Czasami bywałem w trudnych sytuacjach,
177
czasami w takich, które dawały największą satysfakcję. Jednym słowem moje Ŝycie zawodowe,
o którym opowiem w następnym rozdziale, było pełne i bogate.
W 1961 roku na wiosnę, moja świeŜo ustabilizowana pozycja w dobrze rozwijającej się
firmie Dawsona, pozwoliła mi na kupno pierwszego samochodu i na decyzję budowy własnego
domu. Samochód był mały, firmy RENAULT, nazywał się DAUPHIN, był czerwony z
rozsuwanym dachem. Nie chcę robić niestosownych porównań przeŜyć związanych z kupnem
pierwszego samochodu z innymi pierwszymi doznaniami. W kaŜdym razie jest to wydarzenie
wielkiej miary.
W zachodniej części miasta zwanej Beaconsfield, na ulicy Neveu, wspólnie z naszymi
przyjaciółmi Hahnami kupiliśmy duŜą działkę, którą podzieliliśmy na dwie części i zaczeliśmy
budowć własny dom. Biuro Dawsona przeniosło się z piwnicy na parter. TeŜ na ulicy
Sherbrooke pod numerem 4342. Firma zdobywała coraz więcej zamówień. Często w południe
wyrywałem się do Beaconsfield gdzie na ulicy Neveu pod numerem 25 sprawdzałem postęp w
budowie naszego domu. W ostatnich dniach sierpnia 1961 roku przeprowadziliśmy się do
niezupełnie jeszcze wykończonego domu. Kładzono ostatnie cegły. Dom bez trawnika tonął w
błocie.
Zaczęliśmy okres naszego Ŝycia w Beaconsfield, ktory miał trwać pełnych 35 lat.
178
ARCHITEKTURA
Kiedy zacząłem pracować w biurze „Tex’a” (F.A.Dawson – Architect) jesienią
1958 roku, byłem na pewno tylko emigrantem, takim, których w owym czasie nazywano
„New Canadians”. Z „Tex’em”, a później sam, w zawodzie tym pracowałem 38 lat.
Architektura, musicie wiedzieć, to nie tylko cegły, drewno, szkło i oczywiście
„genialne” pomysły. To równieŜ, a moŜe przede wszystkim ludzie, których spotyka się
po drodze. Zarówno ci z którymi się pracuje jak i ci dla których się projektuje. Oni jak i
moje osobiste zainteresowania miały wspólny mianownik
była nim
ARCHITEKTURA.
W ten sposób poznawałem nowy dla mnie świat, wszystkie jego blaski i cienie.
Ten stały kontakt z ludźmi róŜnych ras i religii, róŜnych poglądów i zasad, biednych i
bogatych, mądrych i głupich, dobrych i złych, pozwolił mi na prawdziwe poznanie i
zrozumiennie Kanady, która w końcu stała się „the country of my choice” - krajem
mego wyboru.
Poznawanie nowego często kolidowało z moim sposobem myślenia i z moimi
zasadami, które wyniosłem z domu i ze szkoły innego świata. Konfrontacje te w wielu
wypadkach prowadziły do zmian światopoglądu. W tle zawsze była architektura w jak
najszerszym tego słowa znaczeniu.
PoniewaŜ trwało to długich 38 lat, tych
najwaŜniejszych, twórczych lat w Ŝyciu człowieka, postanowiłem wam o tym
opowiedzieć.
A jak się działo opowiem :
Nim z piwnicy przenieśliśmy się na parter do biura przy ulicy Sherbrooke West
4342, firma przeszła przez parę istotnych zmian. Kiedy zaczynałem tam pracować
jesienią 1958 roku istniała od zaledwie paru miesięcy. „Tex” Dawson był jej
pryncypałem i jedynym właścicielem. Doświadczenie zawodowe to on jeszcze w tym
czasie miał niewielkie. Był natomiast bardzo rzutki i świetnie rysował. Podobnie do
całej powojennej generacji architektów, która wyszła z montrealskiej szkoły w
uniwersytecie McGill, modlił się do tylko jednego Boga - był nim Frank Lloyd Wright.
Wszyscy wielcy nowej szkoły zwanej „international style” byli im jednak znani, często
nawet nśladowani. Gropius, Marcel Breuer, Mies van der Rohe, Paul Rudolph i Louis
Kahn, były to nazwiska wymawiane z szacunkiem. Dla mnie, jak by nie było
Europejczyka, niepokojące było wyłączenie z tego panteonu świętych La Corbusier’a.
Podejrzewam, Ŝe duŜą rolę odgrywała tu głęboko zakorzeniona wśród angielskich
architektów frankofobia. W tym czasie francuska szkoła architektury w Montrealu, która
działała przy miejscowej Beaux-Art, nie tylko, źe się nie liczyła, ale trzymana była w
199
głebokiej pogardzie. U nich architektura ciągle była przedłuŜeniem paryskiego Art
Nouveau, często nawet baroku. W architekturze Quebec’u w tym czasie, tak jak i w
innych dziedzinach sztuki czy myśli, wszystko co „moderne”, było w myśl poleceń
katolickiego Kościoła, podejrzane i niebezpieczne.
W końcu 1958 roku do firmy dołączył kolega Tex’a ze studiów o nazwisku Joe
Baker. Spokojny ten człowiek w gruncie rzeczy interesował się tylko skautingiem,
męcząc się przez 5 dni tygodnia w oczekiwaniu na weekend, kiedy to mógł się przebrać
w krótkie zielone majteczki i zacząć biegać po lesie. Firma nazywała się teraz Dawson
and Baker. Zamówienia zaczęły walić drzwiami i oknami. Tex z wielką zręcznością
rysował piękne obrazki, Pat, Tony i ja produkowaliśmy rysunki robocze. Joe Baker pisał
specyfikacje, które po polsku nazywają się chyba podkładką techniczną. Niestety polskie
słownictwo budowlane nie jest mi dobrze znane. W Polsce nigdy nie pracowałem
zawodowo a moje wiadomości szkolne w duŜej mierze ograniczały sie do teorii.
Prawodawstwo budowlane w Kanadzie główną odpowiedzialnością prawną za budynek
obciąŜa architekta. Zmusza to do wielkiej ostroŜności i staranności w przygotowywaniu
dokumentów, na podstawie których powstaje budynek. U nas zajmował się tym Baker.
Joe pracował z nami zaledwie parę miesiecy. Projektowaniem nie był zainteresowany a
tempo i wieczny pośpiech, nieodłączne cechy prywatnej praktyki, zupełnie mu nie
odpowiadały. W swoich nieustannych poszukiwaniach nowych klientów i nowych
zamówień Tex trafił do zaczynającego sie rozwijać w niezwykle dynamiczny sposób
przedsiębiorstwa sklepów Ŝywnościowych o nazwie STEINERG’S. Firma powstała
przed wojną a zaraz po wojnie przejął ją syn załoŜycielki, rumuńskiej śydówki, Sam
Steinberg. Sam z małego sklepiku w krótkim czasie stworzył prawdziwe imperium
handlu Ŝywnością. W ciągu niespełna dwudziestu lat zbudował najpierw kilka, później
kilkadziesiąt, w końcu kilkaset sklepów samoobsługowych, wielkie magazyny centralne i
olbrzymią piekarnię. Dzięki zdolnościom handlowym i sile perswazji Tex’a wkrótce
staliśmy się nadwornymi architektami Steinberg’a. Tych sklepów Steinberg’a to
zaprojektowaliśmy i zbudowaliśmy 54. Stoją do dzisiejszego dnia w Montrealu przede
wszystkim, innych miastach Quebec’u, Ontario, Nowej Szkocji, Nowego Brunswicku i
Prince Edward Island. Dzisiaj pod inną juŜ nazwą, bo firma przestała istnieć. Jej zgon
był równie szybki jak rozwój. Po śmierci Sama Steinberg’a wśród spadkobierców
wybuchł ostry konflikt, który stał się początkiem końca. Nim do tego doszło,
przeszliśmy przez złoty okres naszego rozwoju. Kiedy w latach sześćdziesiątych
Steinberg postanowił poszerzyć swoją działalność handlową na sprzedaŜ nie tylko
Ŝywności, powierzono nam projekt pierwszego „Miracle Mart”, wielobranŜowego sklepu
tanich produktów. Za nim poszedł drugi i trzeci. Stało się to bezpośrednią przyczyną
decyzji Tex’a o związaniu się z nowym wspólnikiem. Został nim Harry Stilman, kolega
Dawsona z tego samego roku architektury na McGill’u. Harry był pochodzenia
Ŝydowskiego, co w stosunkach z naszym klientem Nr. 1, Steinbergiem, było zapewne
mile widziane. Partnerstwo to nie trwała długo. Jak zwykle poszło o pieniądze, czemu
chyba w spółce szkocko-Ŝydowskiej nie naleŜy się dziwić (Tex urodzony w Kanadzie,
był szkockiego pochodzenia).
W tym czasie urzędowaliśmy juŜ na Sherbrooke pod Nr. 4342. Była to istna
fabryka projektów. Załoga składała się z Ron’a Matthews, David’a de Belle i Eugene’a
200
Steciuka, trójki absolwentów Szkoły Architektury na uniwesytecie McGill, Franka
Vouchak’a, strasznego Chorwata, piekielnie szybkiego w rysowaniu i gwałtownego w
kłótniach, oraz małŜeńskiej pary greckich architektów z Cypru. Ich nazwisk nie
pamiętam. Ona miała na imię Thalia a on Thanos.
Jak wspomniałem, sklepy Steinberg’a w tym czasie wychodziły z naszej
pracowni jeden po drugim. Zaprojektowaliśmy trzy typowe modele (3 róŜne wielkości
sklepów). Dorabiało się do tego plan sytuacyjny wedle potrzeby i jeszcze jeden projekt
był gotowy. Nad otoczeniem i charakterem środowiska nikt się nie zastanawiał.
Niestety, przyjęliśmy za własne i słuszne te same kryteria oceny projektu, których uŜywał
nasz dobrodziej, Sam Steinberg. Wedle niego nowe sklepy dzieliły się na trzy grupy :
bardzo ładne, tylko ładne i ... well, I don’t know. Przydział do jednej z tych grup zaleŜał
tylko i wyłącznie od wysokości dochodu tygodniowego sklepu. Zapewne geniusz
finansowo-organizacyjny, Sam był czuły tylko i wyłącznie na kolor banknotów. KaŜdy
projekt musiał być osobiście przez niego zatwierdzony. Długo i z uwagą patrzył na
kolorową perspektywę lub model projektu i komentował zawsze w ten sam sposób : ... za
mało samochodów na parkingu.
Przez Steinberg’a nawiązaliśmy kontakt z największym nieszczęściem
architektury, z tak zwanymi DEVELOPERS. Wydaje się, Ŝe okreslenie to uŜywane jest
dzisiaj równieŜ w Polsce i Ŝe nie istnieje polski odpowiednik tego słowa. Developer (czy
deweloper) na zlecenie lub z własnej inicjatywy podejmuje się realizacji projektu
budowlanego. Obejmuje to wszystkie podstawowe elementy takiego przedsięwzięcia.
Finanse, projekt i wykonanie. Wszystko od A do Z. Po ukończeniu budowy developer
najczęściej budynek wynajmuje lub sprzedaje.
Zaczynające w tym czasie robić wielką karierę Shopping Centres (Ośrodki
handlowe, zwykle pod jedym dachem), były budowane przez developer’ów. W
przedsięwzięciach tych często braliśmy udział jako ich projektanci. Tak często, Ŝe kiedy
pisząc te słowa wróciłem do listy projektów wykonanych i zrealizowanych, to doliczyłem
się ich 37.
Był to okres gwałtownej urbanizacji Kanady a Quebec’u specjalnie. Polegało to
na budowaniu olbrzymich osiedli mieszkaniowych na obrzeŜach duŜych miast. WzdłuŜ
sieci autostrad, na małych działkach, po wycięciu drzew celem ułatwienia budowy, jak
grzyby po deszczu rosły dzielnice, miasta całe, domów jednorodzinnych. W odróŜnieniu
od Polski gdzie większość mieszkańców miast kupuje lub wynajmuje mieszkania w
duŜych domach, w Kanadzie własny dom jednorodzinny jest celem Ŝycia większości
mieszkańców tego kraju. Wśród tych domów, pośrodku olbrzymiego, asfaltowego placu
parkingowego stawało pudło Shopping Centre.
Ośrodek usługowy dla tego
przygnębiającego zjawiska, które pod nazwą SUBURBIA (przedmieścia) miało budować
lepszy świat i nowe wspaniałe Ŝycie. Byl to brutalny gwałt zadany naturze.
Barbarzyńskie traktowanie krajobrazu, negowanie wielu uznanych wartości społecznych.
201
U podstaw takiego postępowania leŜała zwykła chciwość. Celem był zarobek jak
najszybszy i jak największy. Inicjatorami i motorami takiego postępowania byli właśnie
developerzy. My architekci byliśmy narzędziem w ich rękach. Szliśmy po najmniejszej
linii oporu. Rysowaliśmy to, czego od nas Ŝądali. Była to wielka klęska architektury i
architektów. Straciliśmy bezpośredni kontakt z uŜytkownikiem. Naszym klientem stał
się developer a usprawiedliwieniem i rozgrzeszeniem jednocześnie było fałszywe
przekonanie, Ŝe klient ma zawsze rację.
Po pewnym czasie większość naszych projektów stała sie do siebie podobna.
Oparte na raz rozpracowanej koncepcji, powielane były automatycznie. Często projekt
robiony był „na wyrost” , bez znajomości środowiska i miejsca budowy. Wszystkie moje
nieporozumienia z Tex’em miały tu swój początek. Niestety nie potrafiłem dostatecznie
mocno zaprotestować. Moje milczenie, a byłem wtedy pełnym partnerem naszej spółki,
nie mogło znaczyć nic innego jak zgodę na tego rodzaju postępowanie. Dzisiaj z
perspektywy czasu, wyraŜając Ŝal, nie mogę jednocześnie nie wziąć odpowiedzialności
za tę łatwą drogę, którą wybraliśmy.
Projektowanie budynków przemysłowych „pod klucz”, teŜ w zespole
developerskim, wyglądało trochę inaczej. W tym wypadku inwestor otrzymywał ofertę
od paru zespołów developerskich. Był to więc swgo rodzaju przetarg czy konkurs, w
którym najczęściej cena a nie walory estetyczne odgrywały decydującą rolę. Odbywało
się to tak, Ŝe my robiliśmy projekt wstępny na podstawie programu inwestora.
Developer, który często był przedsiębiorcą budowlanym, przygotowywał kosztorys.
Konkurencja była tu olbrzymia i honoraria architektów najczęściej były poniŜej
obowiązujących norm. Robili to wszyscy. Twarda ręka wolnego rynku zmuszała do
takiego postępowania. Jedynym wyjściem z takiej sytuacji było zwiększenie wydajności
pracy. W pracowni architektonicznej najłatwiej to osiągnąć przez skrócenie czasu
przeznaczonego na naistotniejszą fazę w procesie projektowania jaką jest faza wstępna,
czyli projekt koncepcyjny. W rezultacie wpada się w niebezpieczny rytm powtarzania
koncepcji udanych. Mimo to, wydaje się, Ŝe w projektowaniu budynków przemysłowych
odnieśliśmy spore sukcesy. Długa lista klientów takich jak Petrofina, Westinghouse,
Maytag, Volvo, Olivetti, Kodak, Hitachi, Nordair i Asea świadczy o duŜym zaufaniu
jakim darzyła nas czołówka przemysłowa Kanady.
Kiedy zacząłem pracować u Dawson’a moje wykształcenie zawodowe było
niepełne a doświadczenie niewiele większe. Wiedziałem, Ŝe muszę wrócić do szkoły.
Niestety nie miałem na to ani czasu ani pieniędzy. Szczęśliwie na samym początku zbieg
okoliczności pozwolił mi wziąć udział w realizacji paru ciekawych projektów. Nawał
pracy, trudne do utrzymania terminy i wieczny pośpiech, to największa przeszkoda w
owocnej pracy architekta. Zapewne mój ciągle entuzjastyczny stosunek do architektury
pozwolił mi przezwycięŜyć te przeszkody i sprawił, Ŝe mimo braku pełnego formalnego
wykształcenia architektonicznego, mogłem odegrać rolę zasadniczą, często decydującą w
paru ciekawych projektach. Wydaje mi się, Ŝe bylo to moliwe tylko w Kanadzie i tylko
własnie w tym czasie jej dynamicznego rozwoju. Tu wszystko działo się w pośpiechu.
202
Brak było doświadczenia i wszyscy, łącznie z moim pryncypałem, uczyli się, Ŝe tak
powiem „w marszu”. Dla mnie była to szkoła najlepsza, skarbiec wiedzy i doświadczeń,
ktore przypuszczam, zrobiły w końcu ze mnie architekta z prawdziwego zdarzenia.
Budynek biurowy dla Royal Bank w Quebec City był moim oierwszym duŜym
projektem. Tex był autorem koncepcji tego budynku. Opracowanie dokumentacji, detale
i rysunki robocze były moim zadaniem. Wielkość budynku była ograniczona wielkością
działki budowlanej. Okładzinę budynku stanowiły fabrycznie wykonane (poza placem
budowy) betonowe płyty o głębokim rzeźbiarskim charakterze, jasno szare i prawie
gładkie. Płyty te, szerokości dwóch okien i wysokości dwóch pięter, zawieszone były na
Ŝelbetowej konstrukcji. Parter budynku o podwójnej wysokości zajmował bank.
PowyŜej bylo 9 identycznych pięter (do wynajęcia), zakończonych dwupiętrowej
wysokości pomieszczeniem dla urządzeń mechanicznych takich jak ogrzewanie,
chłodzenie, wentylacja, zbiorniki wody itd.). W podziemiach mieściły się dwa poziomy
garaŜy. W początkowej fazie projektu prawie dwa tygodnie spędziłem w fabryce
odlewów betonowych zapoznając się z nieznaną mi technologią ścian osłonowych
(curtain wall), z ich problemami szczelności, kondensacji i dylatacji. Była to zupełnie
nowa, francuska metoda, w której formy wypełnione betonem były mechanicznie
wstrząsane. Wyniki były wspaniałe a moŜliwości nieograniczone. Była to dobra szkoła,
która przydała mi się w wielu późniejszych projektach. Przy okazji poznałem wielu ludzi
z Royal Banku. Biurokracja bankowa i piramida zaleŜności hierarchicznych wzorowana
była prawdopodobnie na systemie rządzenia feudalnych monarchii. Coś niesamowitego !
Budynek Royal Banku był naszym pierwszym powaŜnym sukcesem. Dla mnie
osobiście był to początek zawodowego zaufania jakim mnie zaczął darzyć Tex, mój
obecny pracodawca i przyszły wspólnik.
Następnym duŜym projektem i jeszcze większą przygodą był kościół dla
społeczności włoskiej Montrealu pod wezwaniem MADONNA di POMPEI. Tym razem
był to zwykły przypadek. Znajomy Włoch, właściciel małej firmy budowlanej,
przedstawił nam swgo znajomego, księdza, który miał zamiar budować kościół. W ten
sposób poznaliśmy duchowego przywódcę wloskiej misji katolickiej w Montrealu i
przyszłego proboszcza parafii, ojca Giovanni Triacca i jego prawą rękę, Primo
Assistente padre Carlo Zanoni.
Budowę kościoła pod wezwaniem MADONNA di POMPEI, padre Triacca
planował od szeregu lat. Kopia obrazu Madonny z Santuario di Pompei, która zawisła
później nad ołtarzem głównym kościoła, poświęconą w Watykanie przez paieŜa Jana
XXIII, przyleciała do Montrealu, gdzie została uroczyście powitana i z naleŜną
rewerencją przewieziona ulicami miasta w 1962 roku.
Kampania finansowa
poprzedzajca budowę, nie odbyła się bez nieprzewidzianych momentów
humorystyczntch. Wielką loterię fantową, w której główną wygraną był dwutygodniowy
pobyt dla pary w Rzymie, wygrała siostra zakonna. Uczciwość loterii była oczywiście
kwestionowana. Kontrowersje tego rodzaju, zwykle podekscytowanych Włochów
203
doprowadzały do białej gorączki. Padre Triacca, zawsze spokojny i niewzruszony,
łagodził wszystkie konflikty i konsekwentnie dąŜył do celu. Mimo, Ŝe sobór Watykan II
mieliśmy juŜ za sobą i „Ecumenical Love” była obowiązująca na codzień, fakt, Ŝe
główny architekt i projektant kościoła jest protestantem a konsultantami z zakresu
konstrukcji, urządzeń mechanicznych i elektryczności są śydzi, wzbudził początkowo
duŜe zaniepokojenie. Nawiasem mówiąc, nie wyobraŜam sobie aby taka sytuacja
moŜliwa była w Polsce. Czy moŜecie sobie wyobrazć co by się działo gdyby śyd
zaprojektował oświetlenie w Sanktuarium Maryjnym w Licheniu ?
Mnie przypadło w udziale przygotowanie dokumentacji budowy (nareszcie
katolik !). śelbetowa łupina dachu podparta czterema naroŜnymi słupami, miała formę
geometryczną zwaną hiperbolą paraboliczną. Niskie ściany zewnętrzne były z cegły.
Przestrzeń między dachem i murami ścian była przeszklona. Przygotowanie rysunków
roboczych było wyjątkowo trudne. Komputery do rysowania jeszcze nie istniały. Rzuty
i przekroje nie miały prawie linii prostych. Była to praca bezprecedensowa. Wymagała
budowania modeli i ustalenia siatki koordynacyjnej.
DuŜo było w tym
eksperymentowania, ale w końcu udało nam się wytłumaczyć, nie przyzwyczajonym do
tego rodzaju rysunków wykonawcom, o co nam chodzi. JuŜ w czasie budowy kościoła
parę tygodni pracowałem nad elementami wnętrza. Między łukiem tylnej ściany kościoła
a niską ścianką stanowiącą tło dla ołtarza, mieścił się rodzaj szerokiego korytarza,
niewidzialnego dla modlących się w nawie głównej. W tym korytarzu umoŜliwiającym
cichą modlitę i kontemplację, umieściliśmy nisze, w których stały posągi świetych
opiekunów licznych bractw i towarzystw parafialnych, często patronów rodzin, które stać
było na luksus „własnego” świętego. Te gipsowe figury, zwykle malowane na jaskrawe
kolory były importowane z Włoch. Rzeczy wręcz szkaradne ! Nie muszę podkreślać, Ŝe
to, Ŝe nie było ich widać z nawy głównej, niezmiernie nas radowało. Jak mi opowiadano,
stosunki między fundatorami a ich gipsowymi patronami nie zawsze były najlepsze. Od
świętego patrona, przed którym składano kwiaty, do którego modlono się i z którym
fotografowano się przy wyjątkowych okazjach, wymagano wzajemności w formie opieki
i często zupełnie doczesnej pomocy. Świety patron, ktory się nie sprawdził i którego
błogosławieństwo wydawało się niedostateczne, był w sposób bezpardonowy usuwany z
piedestału, niszczony i ... zastępowany innym. Z nowozbudowanego kościoła pamiętam :
Statua di Sant Antonio, Statua del Bambino Gesu, Sant Bernardino da Sienna i Cristina di
Sepino. Ciekaw jestem ile z tych świętych figur spełniło stawiane im wymagania i
przetrwało do dnia dzisiejszego ?
W 1966 roku kardynał Leger poświęcił prawie
skończoną świątynię. Parafianie przyzwyczaili się do Chiesa Moderna, a sala
audytorium pod kościołem stała się ośrodkiem Ŝycia towarzyskiego włoskiego
Montrealu. Padre Triacca w latach osiemdziesiątych zrzucił sukienkę duchowną, oŜenił
się i zniknął z horyzontu. No ale Padre był zawsze człowiekiem rzutkim i odwaŜnym.
Wystawa światowa w Montrealu w roku 1967 pod nazwą EXPO ’67 zbiegła się w
czasie z setną rocznicą zawiązania konfederacji kanadyjskiej. Confederation of 1867. Z
szeregu propozycji lokalizacji wystawy, zdecydowano się na propozycję sugerującą
budowę wystawy na wybrzeŜu rzeki Św. Wawrzyńca, na powiększonej wyspie Ile
Sainte-Helene i na nowozbudowanej (nasypanej) w tym celu wyspie Ile Notre-Dame,
204
ktora miała zastąpić blotniste łachy na środku rzeki, na wysokości śródmieścia
Montrealu. Cały ten zespół miał być połączony mostami. Jesienią 1963 roku rozpoczęto
budowę nowej wyspy. Jako temat wystawy wybrano : Terres des Hommes czyli Man
and His World a po polsku CZŁOWIEK I JEGO ŚWIAT. Ten temat ogólny wystawy
podzielono później na podtematy, takie jak Man the Explorer (Czlowiek Odkrywca),
Man the Creator (Człowiek Twórca) , Man the Producer (Człowiek Wytwórca) i Man in
the Community (Człowiek a Społeczeństwo). KaŜdy z tych podtematów otrzymał wlasny
pawilon czy zespół pawilonów zwanych „tematycznymi”. Poza tym zbudowano
pawilony dla poszczgólnych krajów i prowincji Kanady. W sumie 90 budynków, wśród
których znaleźć moŜna było niecodzienne przykłady architektury wystawowej. Było to,
jak na ówczesne moŜliwości twórcze i wykonawcze Kanady, przedsięwzięcie naprawdę
gigantyczne. W pewnym sensie przypadek czy szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, Ŝe
mogliśmy wziąć udział w tym wyjątkowym przedsięwzięciu.
Zaraz po zakończeniu studiów, w roku chyba 1951, Tex pracował w firmie
inŜynieryjnej w Montrealu, która nazywała się C.D.Howe Engineering Consultants.
Firma ta projektowała między innymi kopalnie rudy aluminiowej o nazwie boksyt na
wyspie Trynidad. Chcąc zapewne poprawić i tak dobrą pozycję partnera handlowego,
firma C.D.Howe zaofiarowała częściowe pokrycie kosztów budowy pawilonu
wystawowego dla Trynidadu na EXPO ’67, w wypadku gdyby Trynidad chciał w tej
wystawie wziąć udział. Trynidad, Tobago and Grenada, bo tak się to państewko złoŜone
z trzech wysp nazywało, chętnie skorzystało z oferty i zaczęto wstepne rozmowy.
T.T. & G. W rozmowach reprezentował ich stały montrealski przedstawiciel, Rex
Stollmeyer, pełniący funkcję ich przedstawiciela handlowego (Trade Commissioner). Byl
to czlowiek niezwykle ciekawy. Potomek pierwszych angielskich osadników w Port of
Spain, stolicy Trynidadu, naleŜał do arystokracji tej byłej kolnii brytyjskiej. Rex miał
poglady niesłychanie liberalne, lubił dobre wino i dobry rum, ktorego był wielkim
znawcą. Kochał morze i słońce. KaŜde wakacje spędzał Ŝeglując po morzu Karaibskim.
Z prawdziwym Ŝalem i wielkim smutkiem, rok po wystawie Ŝegnaliśmy, naszego juŜ w
tym czasie przyjaciela, Rex Stollmeyer’a, nagle zmarłego na raka.
Kiedy póŜną jesienią 1965 roku dzięki koneksjom Tex’a z C.D.Howe, zabraliśmy
się za ten projekt, do Montrealu przyjechał Peter Bynoe. Wielki, czarny jak smoła i pełen
radości murzyn. Architekt, który w Port of Spain zajmował jakąś wysoką pozycję w
Ministerstwie Robót Publicznych i miał być ze strony T.T. & G. odpowiedzialny za
projekt pawilonu. Peter przyszedł do naszego biura, przedstawił się, podał mi rękę i
szeroko się uśmiechając powiedział : DUPA. Okazało się, Ŝe w czasie wojny Peter
zgłosił się na ochotnika do angielskiego lotnictwa (Royal Air Force), a po wonie
korzystając z pomocy oferowanej dzielnym wojakom przez brytyjskiego monarchę,
został parę lat w Londynie, gdzie studiował architekturę. To właśnie w tym okresie
poznał sporo Polaków, tak jak on na brytyjskich stypendiach, którzy pomogli mu w
nauczeniu się kilku podstawowych i niezbędnych w Ŝyciu, słów polskich. Co tu duŜo
mówić, ta „dupa” natychmiast zmieniła formalną atmosferę w przyjacielską rozmowę na
wspólny nam temat. Dość szybko doszliśmy do porozumienia i w sprawie programu
205
projektu i w sprawach budŜetowych. Peter zgadzał się na wszystko. Uzgodniliśmy, Ŝe
głównym zadaniem będzie śmiałe pokazanie róŜnic rasowych i religijnych mieszkańców
tych trzech wysp (czarni, biali, Hindusi i Chińczycy), przy jednoczesnym podkreśleniu
ich harmonijnej współpracy, której rezultatem są wspaniałe osiągnięcia w dziedzinie
kultury. Specjalnie w dziedzinie muzyki, śpiewu i tańca. W tym celu T.T. & G. miało
przysłać do Montrealu na okres wystawy zespół artystyczny, coś w rodzaju karaibskiego
„Mazowsza”. Tancerze, śpiewacy a przede wszystkim zespół muzyczny (orkiestra) steel
drum band, których instrumenty wykonane były ze starych metalowych beczek po nafcie,
mieli reprezentować nową kulturę tego młodego kraju. Dlatego głownym elementem
pawilonu bedzie sala teatralna dla 250 widzów. Równie waŜnym elementem w
projektowaniu było załoŜenie, Ŝe po zakończeniu EXPO ’67, pawilon zostanie rozebrany
i przewieziony do Port of Spain, gdzie stanie ponownie w jednym z parków.
Konstrukcja pawilonu była w duŜej mierze powtórzeniem „kapelusza” kościoła
Madonna di Pompei. Hiperbola Paraboliczna, tym razem była z rur stalowych
skręcanych bolcami a więc łatwa do rozebrania i ponownego „złoŜenia”. Cztery
wzniesione do góry rogi „kapelusza” miały reprezentować cztery rasy, które pod
wspólnym dachem, w przyjaźni i zgodzie zamieszkiwały i budowały świetlaną
przyszłość kraju.
Brzmiało to trochę jak slogan z transparentu pochodu
pierwszomajowego i było raczej Ŝenujące. Te cztery rasy to Murzyni (potomkowie
niewolników), biali (potomkowie pierwszych kolonizatorów wyspy), Hindusi i
Chińczycy (najnowsza generacja kapitalistycznego wyzysku).
To przyklejanie
obowiązujących haseł politycznych do prostej koncepcji konstrukcji, taniej, szybkiej i
łatwej w montaŜu, było, jak juŜ wspomniałem wysoce Ŝenujące. Pamiętam jak po
wniesieniu konstrukcji dachu, zamiast tradycyjnej wiechy wciągneliśmy butelkę rumu.
Miałem wtedy, bezpośrednio z placu budowy, wywiad dla Radia Trynidad. Opowiadając
te bzdury na temat czterech symbolicznych rogów dachu czułem się okropnie głupio.
Byłem po prostu zawstydzony.
TuŜ przed rozpoczęciem budowy przyjechał znów Peter Bynoe celem
uzgodnienia ostatnich szczegółów. Tym razem, juŜ jako stary znajomy, został
zaproszony przez Tex’a Ŝeby zatrzymał się u niego w domu. Pierwszej nocy, zapewne
po sutej kolacji, Peter zmarł. Powodem jego śmierci był nagły atak serca. PoniewaŜ był
on cudzoziemcem, w Kanadzie z oficjalną wizytą związaną z wystawą światową, śmierć
jego wywołała ogolne poruszenie i dała kanadyjskiej biurokracji pole do popisu.
Autopsja zwłok i dochodzenia, prowadzone były przez wszystkie trzy rodzaje policji,
wzajemnie sobie wchodzącej w drogę. Była to Royal Canadian Mounted Police czyli
państwowa policja federalna. Surete du Quebec, policja prowincjonalna i policja miejska
z Rosemere gdzie mieszkał Tex.
Parę miesięcy przed otwarciem wystawy, jeszcze w 1966 roku, zwróciła się do
nas dyrekcja EXPO czy podjelibyśmy się zaprojektowania małego pawilonu dla
państewka niewiele wiekszego od znaczka pocztowego. Dla państewka – wyspy leŜącej
na wschód od brzegów Afryki nazywającego się Mauritius. Mauritius, który początkowo
206
zgłosił swój udział w wystawie, ze względów finansowych wycofał się przed paru
tygodniami. Zarząd wystawy zaofiarował się zbudować dla nich mały pawilon na własny
koszt. W ciągu następnych paru dni zaprojektowaliśmy dla nich sporej wielkości namiot
na planie ośmioboka.. Jeden stalowy słup, stalowe kable i pokrycie z nieprzemakalnego
materiału o nazwie Fiberglass.
27 kwietnia 1967 roku, dzień przed otwarciem bram wystawy dla szerokiej
publicznosci, na wystawę juŜ gotową, zaproszono jej projektantów i budowniczych.
Pierwszy dzień był naszym dniem. Tego pierwszego dnia na wystawę poszliśmy w
czwórkę : moja Ŝona, ja i nasi przyjaciele Hahnowie. Byliśmy na pierwszym koncercie w
pawilonie T.T. & G., piliśmy rum, spacerowaliśmy w tłumie szczęśliwych,
zadowolonych ludzi. Nastrój był zupełnie wyjątkowy. Wszyscy byliśmy przekonani, źe
wystawa będzie wielkim sukcesem. Świadectwem dojrzałości tego młodego kraju, który
właśnie kończył 100 lat. Pierwszy raz poczułem się Kanadyjczykiem. Wszystkich nas
łączył wielki entuzjazm, poczucie wspólnoty i głębokie przekonanie, Ŝe nie ma rzeczy
niemoŜliwych, Ŝe nie ma rzeczy których nie potrafimy dokonać. śe wystawa jest
symbolicznym otwarciem drzwi do nowej wspaniałej przyszłości.
Później przyjechała królowa ElŜbieta II, prezydent Eisenhower i generał Charles
de Gaulle, który nie tylko, Ŝe obejrzał EXPO ’67, ale 24 lipca z balkonu City Hall na
starym mieście wygłosił swoje słynne Vive le Quebec libre ! Przyjechał cesarz Abisynii,
Haile Sellasie. Nie miał więcej jak 1,5 metra wzrostu i prowadził na smyczy dwa małe
lewki. Z Polski przyjechała moja siostra ze swoją córką. Przyjechała cała rodzina z
Nowego Jorku i cała rodzina z Toronto. W tych dniach uzasadnionego optymizmu nikt
nie zdawał sobie sprawy ze zbliŜającej się burzy. W dniu w którym de Gaulle wygłosił
przemówienie, o którym przed chwilą wspomniałem, przez przyszłych badaczy dziejów
zapewne uwaŜany będzie za dzień historyczny. Dla nas był to dzień kończący jeden
okres i początek kłopotów, które powoli ale stale i konsekwentnie prowadziły ns do
sytuacji, kiedy 30 lat później zmuszeni byliśmy do wyjazdu z Quebec’u. Momenty
historycznie waŜne, zawsze są trudne do uchwycenia i rzadko kiedy człowiek zdaje sobie
z nich sprawę. Tymczasem wydawało nam się, Ŝe jesteśmy u szczytu powodzenia. Nasz
udział w EXPO ’67 był niewątpliwym sukcesem. Dla mnie osobiście szkołą i
doświadczeniem na wszystkich odcinkach pracy zawodowej. Nadrabiałem w szybkim
tempie prawie dziesięcioletnią przerwę, którą miałem w swoim „architektonicznym
Ŝyciorysie”. Tex dawał mi teraz zupełnie wolną rękę i darzył mnie pełnym zaufaniem.
Niestety ciągle brakowało mi tego co się nazywa formalną edukacją. Nie mogłem
uŜywać tytułu architekta i nie mogłem firmować (podpisywać) projektów, nawet tych,
które były „moje”.
W Kanadzie wygląda to mniej więcej w ten sposób : dla zbudowania budynku
wartości powyŜej 100 tysięcy dolarów (czyli praktycznie kaŜdego) konieczna jest
dokumentacja przygotowana przez uprawnionego architekta. Takie uprawnienia daje
członkostwo w Stowarzyszeniu Architektów. PoniewaŜ Kanada jest krajem federalnym,
kaŜda prowincja ma swoje osobne Stowarzyszenie Architektów, członkostwo w którym
207
upowaŜnia do praktyki zawodowej w danej prowincji. Stowarzyszenia te działają na
podstawie ustaw zatwierdzonych przez parlamenty poszczególych prowincji, które
zezwalają Stowarzyszeniom na pełną regulację przepisów rządzących pracą,
obowiązkami i odpowiedzialnością zawodową architektów. Royal Architecural Institute
of Canada jest organizacją ogólnokrajową. W pewnym sensie koordynującą prace
Stowarzyszeń prwincjonalych. Między innymi to właśnie Royal Institute (w skrócie
RAIC) ustala warunki na jakich moŜna zostać członkiem Stowarzyszeń
prowincjonalnych. Warunki te wyglądają następująco :
- Ukończenie studiów uniwersyteckich i uzyskanie stopnia naukowego Bachelor
of Architecture, albo :
- Ukończenie kursu studiów ustalonych przez RAIC, których program w zasadzie
jest identyczny z programem uniwersyteckim, oraz :
- Minimum 3 lata odpowiednio udokumentowanej praktyki zawodowej pod
kierunkiem uprawnionego architekta i :
- Zdanie egzaminu z prawa budowlanego i etyki zawodowej przed Komisją
Specjalną (Registration Board) prowincjonalnego Stowarzyszenia Architektów.
W moim wypadku zaliczono mi wszystkie egzaminy i projekty z krakowskiej i
warszawskiej Politechniki. Bylo to sporo, ale nie było to wszystko. W dodatku tłumacz
przysięgły, który tłumaczył moje polskie dokumenty na angielski, popełnił fatalną
pomyłkę, ktorej ja nie zauwaŜyłem. Mianowicie statykę przetłumaczył na statystykę. W
ten sposób doszedł mi jeszcze jeden egzamin i to trudny, gdyŜ statyka (wytrzymałość
materiałów) zawsze była moją słabą stroną. Po złoŜeniu wszystkich dokumentów,
zaświadczeń i opinii dotyczącej mojego juŜ dość długiego (10 lat) doświadczenia
zawodowego, czekałem na decyzję Specjalnej Komisji (Registration Board)
Stowarzyszenia Architektow. List, ktory do mego podania dołączył Tex jako mój patron,
był zupełnie wyjątkowy. Naprawdę nie mógł zrobić nic więcej. Po paru tygodniach
przyszła odpowiedź. Niestety lista dodatkowych egzaminów, które musiałem złoŜyć,
była dłuŜsza niŜ się spodziewałem. Po pierwsze musiałem zdawać egzamin z tej
nieszczęsnej wytrzymałości materiałów czyli ze statyki. Egzamin z historii architektury
amerykańskiej i kanadyjskiej w połączniu z tak zwanym Testimony of study , które
polegało na przeczytaniu paru ksiąŜek i sporządzeniu 30 szkiców na ten temat, było
ciekawe i przyjemne choć pracochłonne. Musiałem równieŜ zdać całą serię egzaminów z
wiedzy dotyczącej systemów mechanicznych i elektrycznych budynków. Były to :
hydraulika, ogrzewanie, wentylacja, chlodzenie, oświetlenie i akustyka. Tego się
spodziewałem, ale prawdę mówiąc po prawie dziesięciu latach pracy zawodowej w
Kanadzie miałem to chyba w małym palcu. Tak mi się przynajmniej zdawało. Egzaminy
z kosztorysów i specyfikacji teŜ nie powinny przedstawiać zasadniczych trudności.
Trzydniowy, klauzulowy projekt, którym zaczynały się egzaminy powinienem zrobić
raczej łatwo. W kaŜdym razie czekała mnie cięŜka praca. Nie potrafiłbym tego zrobić
wieczorami i w czasie weekendów. Postanowiłem przerwać pracę i zdawać w terminie
jesiennym, to znaczy w październiku 1967 roku. 18 lat minęło od czasu kiedy byłem
ostatni raz w szkole ! Trzeba będzie zacisnąć pasa, poŜyczyć trochę pieniędzy (w domu
Ŝona i dzieci) i ... spróbować.
208
Był koniec czerwca. Tex’owi powiedziałem, Ŝe od 1-go lipca przestaję u niego
pracować. Był zaskoczony, dopytywał się o powody mojej decyzji i na tym się
skończyło. Jeszcze tego samego dnia, po powrocie do domu, dostaję od niego telefon z
proźbą czy nie mógłbym do niego przyjechać na rozmowę w sprawie waŜnej dla nas obu.
Pojechałem. Nie obwijając sprawy w bawełnę, przedstawił mi następującą propozycję :
daje mi 3 miesiące płatnego urlopu. Jeśli po tym czasie zdam egzaminy, to proponuje mi
partnerstwo w swojej firmie na warunkach do późniejszego uzgodnienia. Jeśli obleję
egzaminy, to wracam do pracy na tych samych warunkach co dzisiaj. Oczywiście bez
dłuŜszego namysłu przyjąłem propozycję, ktora i wtedy i dzisiaj, wydaje mi się hojna i
wspaniałomyślna z jego strony.
Przypuszczam, Ŝe drugim powodem mojej decyzji zmierzenia się z tymi
egzaminami były względy ambicjonalne. W połowie lat sześćdziesiątych zaczęli
przyjeŜdŜać do Kanady architekci z Polski. Sporo z nich wylądowało w Montrealu.
Między innymi mój młodszy brat, teŜ świeŜo upieczony architekt. Wszyscy oni
przyjeŜdŜali z nosami zadartymi do góry, z tytułami magistrów i doktorów, działacze na
niwie twórczej, lepiej wiedzący i pełni pogardy dla kanadyjskiego świata architektury.
Taka trochę groteskowa ilustracja do znanego porzekadła „Polak potrafi”, tyle, Ŝe do
kwadratu. Bardzo to było podobne do typowych zachowań angielskich. Przypominało
mojego przełoŜonego z CANADAIR, dla którego Kanada ciągle była kolonią a
Kanadyjczycy „tubylcami”.
Dla mnie było to przykre i absolutnie nie do
zaakceptowania. Nie ulega wątpliwości, Ŝe konieczność dogonienia (o ile nie
przegonienia) tych pyszałków, była mi niesłychanie pomocna w przetrwaniu 3 miesięcy
naprawdę cięŜkiej pracy.
O moim „zderzeniu się” z rodakami pisać będę w następnych rozdziałach. Było
to doświadczenie nie tylko ciekawe ale i wielce pouczające. W duŜej mierze
przygotowało mnie do późniejszego spotkania z moimi polskimi klientami jak i do
konfrontacji z HOMO SOVIETICUS w ojczyźnie, w latach późniejszych.
Latem 1967 spakowałem ołówki w biurze na Sherbrooke i wróciłem do domu w
Beaconsfield ze świętym i niewzruszonym zamiarem zabrania się do nauki. Nie było to
łatwe z wielu powodów. Po pierwsze wystawa światowa była ciągle otwarta i przez nasz
dom przewalały się tłumy gości, zjeŜdŜajacych z tej okazji do Montrealu. Po drugie,
powrót do ksiąŜek i intensywnej nauki w wieku przeszło lat czterdziestu, nie jest sprawą
prostą. Przeniosłem się do piwnicy, gdzie z paru drzwi zbudowałem sobie stoły do
pracy. To, Ŝe nie musiałem martwić się o pieniądze na Ŝycie, było sprawą zupełnie
zasadniczą i sprzyjającą moim zamiarom. Co miesiąc poczta przynosiła czek z biura.
Tex wywiązywał się ze swoich zobowiązań nienagannie. Rodzina ustosunkowała się
pozytywnie do moich planów, których rezultatem była całodzienna „piwniczna” izolacja.
Dziewczyny były odpowiednio uciszane i w wypadku nadmiernych hałasów gromko
strofowane : Cicho ! tatuś się uczy !
209
Niezwykle pozytywnie do mojej nauki odnieśli się kanadyjscy przyjaciele, z
którymi współpracowałem przez ostatnich parę lat. Emanuel Leon, poczciwy Chińczyk z
Hong Kongu, przez dwa długie miesiące zostawał u siebie w biurze między 5-tą a 6-tą i
wbijał mi w głowę staykę i wytrzymałość materiałów. W rezultacie tak się rozpędził, Ŝe
został profesorem na uniwersytecie Concordia. Leslie Doelle, nasz konsultant w zakresie
akustyki i wykładowca tego przedmiotu na Wydziale Architektury McGill w Montrealu i
Laval w Quebec City, poświęcił mi swój cenny czas zupełnie bezinteresownie. Co
więcej, jego Ŝona, bibliotekarka w uniwersytecie McGill, nie tylko umoŜliwiła mi
darmowy dostęp do ksiąŜek, ale uprzejmie niezauwaŜała kiedy ksiąŜki zabierałem do
domu, czego nie wolno było robić. Arthur Mendel, często przez nas zatrudniany
konsultant od elektrycznosci i oświetlenia, równieŜ wykładowca w Szkole Architektury
McGill, poświęcił mi sporo czasu i udostępnił mi swoją bogatą w tym zakresie
bibliotekę.
Dzięki tym niezwykle przyjaznym mi ludziom, znalazłem się w
uprzywilejowanej sytuacji, kiedy profesorowie uniwersytetu dawali mi prywatne lekcje.
Chyba tylko na prostej zasadzie : porządny człowiek, trzeba mu pomóc.
Po trzech miesiącach pracy, 1-go października zaczęły się egzaminy. Na
początku przez 3 dni był klauzulowy (6 godzin dziennie) projekt. Egzamin zdawało nas
sześciu. Pozostała piątka to byli architekci z Egiptu, Syrii i Iraku. Widać nie chciano od
ręki nostryfikować ich dyplomów i starano się w ten sposób zweryfikować poziom szkół,
ktore kończyli. KaŜdego dnia o 5-ej popołudniu uroczyście zamykano drzwi do sali, w
której pracowaliśmy i dziurkę od klucza zaklejano kawałkiem papieru na którym
przybijano wielki stempel Stowarzyszenia Architektów. Trochę niepowaŜnie, ale
niezwykle uroczyście. Projekty były oceniane przez czteroosobową grupę profesorów z
McGill’a. Skala ocen była od 0 do 10. Minimalną oceną akceptującą była 5-ka. Z
naszej szóstki składającej egzamin, trzech oblało, dwóch dostało 5-ki, a ja o dziwo
dostałem 10-kę. Po tygodniu zaczęły się egzaminy piśmienne z najrozmaitszych
przedmiotów. Egzaminy były rano i popołudniu, przez parę dni. Zdawałem statykę i
wytrzymałość materiałów, historię architektury amerykańskiej i kanadyjskiej.
Ogrzewnictwo, hydraulika, wentylacja i chłodzenie były jednym egzamiem.
Elektryczność i oświetlenie drugim, akustyka trzecim. RównieŜ jako osobny egzamin
potraktowano kosztorysy i specyfikacje. Ostatnim egzaminem było prawo budowlane i
etyka zawodowa. Na ten egzamin przyszła chyba setka ludzi, gdyŜ pisali go absolwenci
obu Wydziałów Architektury montrealskich uniwersytetów. Na wyniki czekałem kilka
tygodni. Po to Ŝeby dowiedzieć się, Ŝe oblałem z przedmiotów, które zdawało mi się, Ŝe
znam najlepiej : ogrzewnictwo, hydraulikę, wentylację, chłodzeie, specyfikacje i
kosztorysy. Byłem naprawdę zrozpaczony ! przecieŜ ja z tymi problemami spotykałem
się na co dzień przez ostatnich 10 lat !
Ze skruchą w sercu wróciłem do biura, gdzie moją poraŜkę potraktowano
dyskretnie choć bez okazywania zbytniego współczucia. Miałem moŜliwość powtarzania
oblanych egzaminów na wiosennej sesji, z czego postanowiłem skorzystać. Oczywiście
nie mogłem tym razem przerywać pracy zawodowej i spodziewać się pełnego
210
wynagrodzenia. Uczyłem się tym razem bez przekonania i entuzjazmu. W maju 1968
roku pisałem te egzaminy ponownie. W połowie lipca dostałem list z sekretariatu
Stowarzyszenia Architektów, Ŝe egzaminy zdałem i Ŝe po opłaceniu określonej stawki
mogę zostać członkiem The Province of Quebec Association of Architects. List ten
przyszedł do biura. Bez słowa pokazałem go Tex’owi. Siedział przy stole z ołówkiem w
ręku. Wypuścił ołówek z ręki i jęknął : My God ! Po chwili wstał i zaczął mi
gratulować.
10-go sierpnia zostałem członkiem rzeczywistym quebeckiego
Stowarzyszenia. Tego samego dnia członkiem Royal Architectural Institute of Canada.
W 1970 członkiem Ontario Association of Architects a w 1971 Architects Association of
New Brunswick. W roku 1969 do klientów, znajomych i krewnych, rozesłaliśmy
zawiadomienie (z sylwetką kościoła Madonna di Pompei) o następującej treści :
F.A.Dawson, Architect, is pleased to announce that Mr. M.Szymanski M.P.Q.A.A.,
M.R.A.I.C. has become a partner.
Dopiąłem swego !
18 lat wcześniej wylądowaliśmy razem z Hanią w Kanadzie. „Niedokończony”
student, bez znajomości języka, nie znający nikogo na tym wielkim kontynencie. W
kieszeni mieliśmy 20 dolarów. Mimo młodego wieku mieliśmy doswiadczenie ludzi
przedwcześnie dojrzałych. Przede wszystkim jednak byliśmy przekonani, Ŝe teraz
TYLKO MY będziemy decydować o naszej przyszłości.
Moja pozycja w firmie zmieniła się teraz zupełnie zasadniczo. Co prawda
pełnym partnerem (podział dochodów po połowie) zostałem dopiero w 1978 roku, trzeba
jednak wziąć pod uwagę, Ŝe do firmy zostając partnerem nie wnosiłem gotówki.
Przetrwaliśmy razem z Tex’em 22 lata, w tym 13 lat jako równorzędni partnerzy. Nie
ulega wątpliwosci, Ŝe cały czas uwaŜałem Tex’a za swego starszego partnera. Partnera
seniora. Z dwóch powodów. On to wszystko sam pierwszy zaczął i ja nie musiałem
poza własną pracą nic więcej do firmy wnosić. Dawało mu to przewagę moralną. Po
drugie, zawsze czułem się w jakimś sensie zobowiązany w stosunku do niego za pomoc i
zrozumienie jakie mi okazał w moich kanadyjskich początkach, zwłaszcza w okresie
kiedy wróciłem do nauki. Stosunki mięzy nami układały się poprawnie. Nigdy nie było
między nami większych konfliktów, co jest rzeczą między architektami niesłychanie
rzadką. Ego architekta nie jest mniejsze niŜ Ego operowej primadonny. I tak być
powinno. Nie moŜna bowiem dobrze projektować nie będąc przekonanym, Ŝe robi to się
najlepiej. Wydaje się, Ŝe wzajemnie znaliśmy swoje moŜliwości, zarówno te dodatnie
jak i ujemne. Napewno byliśmy wobec siebie lojalni. Na płaszczyźnie Ŝycia osobistego
byliśmy sobie zupełnie, czy prawie zupełnie obcy. Nie wiele bowiem mogliśmy znaleść
wspólnych zainteresowań (poza zawodem oczywiście).
Po prostu byliśmy
przedstawicielami dwóch róŜnych kultur, dziećmi dwóch róŜnych światów. Dzięki Bogu
obu cywilizowanych i rozumiejących znaczenie kompromisu. Łatwo jest z perspektywy
czasu, podparty doświadczeniem i wynikami takiej czy innej zawodowej decyzji,
211
powiedzieć, Ŝe właśnie tu, tego dnia, po takim to a takim wypadku, powinienem odejść z
firmy i kontynuować własną praktykę w inny, własny sposób. Będzie to roztrząsanie
spraw niepotrzebne i bezowocne. Mieliśmy ciekawe Ŝycie zawodowe. Na pewno
zostawiliśmy po sobie jakiś ślad. Czy mogło być inaczej i lepiej ? Na pewno tak.
Dzisiaj jest to juŜ poza nami. Nie znaczy to, Ŝe moje zawodowe wspomnienia kończę w
tym miejscu. Lata siedemdziesiąte były najlepszymi latami naszej firmy. W Kanadzie
był to czas wielkiej prosperity, na fali której Ŝeglowaliśmy i my. Firma prosperowała i
projekty wszelkiego rodzaju wykonywaliśmy sprawnie, dobrze i szybko.
Dworzec lotniczy w Abu Dhabi, Kompleks nuklearny w Taipei na Formozie,
montrealskie biura dla niemieckiej firmy farmaceutyczno-chemicznej Hoechst, City Hall
w Rosemere, Community Centre teŜ w Rosemere, Muzeum Kolejowe w St. Constante,
wielki projekt przebudowy i rozbudowy firmy farmauceutycznej Squibb w Ville
St.Laurent i dziesiątki Shopping Centres w Quebec’u i nadatlantyckich prowincjach.
KaŜdy z tych projektów stawiał przede mną nowe zagadnienia, pozwalał poznawać
nowych ludzi. Projekt w Abu Dhabi dał mi okazję wyjazdu na Bliski Wschód. Po drodze
zawadziłem o Londyn, był to mój pierwszy po wielu latach powrót do Europy. W drodze
powrotnej, korzystając z okazji, byłem w Libanie i Grecji. Będąc w Abu Dhabi
odwiedziłem oazę w Al’Buraymi leŜącą na granicy z Omanem, gdzie byłem świadkiem
egzekucji skazanego wyrokiem miejscowego sądu Beduina. Wyrok wykonany był
publicznie, miejscowym zwyczajem przez krewnego poszkodowanego, przy pomocy
szabli. Będąc w Libanie i jadąc samochodem z Bejrutu do Baalbeck, jechałem doliną
Bekka, miejscem obozów ćwiczebnych palestyńskich terrorystów (powstańców ?). Jedną
z ciekawszych podróŜy związanych z moim zawodem był wyjazd na Kongres Światowej
Unii Architektów w Sofii, w Bułgarii w 1972 roku. Jechałem w grupie architektów
kanadyjskich. Zostaliśmy zaproszeni przez Stowarzyszenie Architektów Sowieckich by
na tydzień przed rozpoczęciem Kongresu odwiedzić i zwiedzić Moskwę i Leningrad.
Dało mi to okazję, 23 lata po wyrwaniu się z „Radzieckiego Obozu Przyjaźni”, raz
jeszcze odwiedzić ten raj. Wszystko się zgadzało. Na placu Czerwonym w mauzoleum
Lenina miałem okazję obejrzeć małą, woskową lalkę - sprawcę tego nieszczęścia.
WyjeŜdŜając, na moskiewskim lotnisku Szeremietowo w czasie kontroli celnej rozebrano
mnie do naga. W Sofii widziałem 10-letnich chłopców z karabinami maszynowymi
trzymającymi wartę przed pomnikiem ich ludowych bohaterów.
Opowiadając o moim Ŝyciu zawodowym w Kanadzie nie mogę pominąć jedych z
ciekawszych momentów tego Ŝycia, kiedy moim klientem zostało Ministerstwo Spraw
Zagranicznych Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Sprawa zupełnie niebywała i
nieoczekiwana. Z polskim kosulatem w Montrealu nikt z naszego środowiska nie
utrzymywał stosunków i nikt w konsulacie nie bywał. UwaŜane to było za „zdradę”
zasad, odstępstwo od emigracyjnej niezłomności, coś czego prawdziwy gentleman nie
robi. Wiadomo, ryby nie je się noŜem, w nosie się nie dłubie i do konsulatu się nie
chodzi. Nic więc dziwnego, Ŝe kiedy polski MSZ zleciło mi wykonanie projektu
konsulatu w Montrealu, jedna z moich znajomych publicznie oświadczyła, Ŝe z takim jak
on, to ona do łóŜka nie pójdzie, a jedna z polskich gazet w Chicago ironicznie objawiła
212
światu, ze oficer Narodowych Sił Zbrojnych projektuje konsulat PRL w Montrealu. Jak
sami widzicie, warto o tym opowiedzieć.
Na wiosnę 1975 roku za pośrednictwem jednego z moich znajomych polskich
architektów, zgłosił się do mnie konsul polski w Montrealu, pan Piaskowski. Z
zapytaniem czy zgodziłbym się zaprojektować i nadzorować budowę konsulatu, pod
warunkiem, Ŝe budynek zostanie oddany do uŜytku przed letnią Olimpiadą, która miała
zacząć się w Montrealu w połowie lipca 1967 roku. Na tym krótkim terminie polegał
właśnie cały problem. Dawano mi 18 miesięcy na zaprojektowanie i zbudowanie
konsulatu. Obecny konsulat mieścił się w trzypiętrowym budynku mieszkalnym nie
posiadającym ani sali recepcyjnej ani odpowiedniego zaplecza. Polska liczyła na duŜe
sukcesy na Olimpiadzie i chciała odpowiednio wykorzystać je propagandowo. Zapadła
więc decyzja na „najwyŜszym szczblu” zbudowania nowego budynku, godnego nie tylko
ludowego państwa polskiego, ale równieŜ tych wszystkich złotych medali, które będą
dowodem nie tylko pręŜności narodu polskiego, ale takŜe słuszności drogi, którą kroczy
socjalistyczna Polska. Wydaje się, Ŝe zacytowałem raczej dokładnie przmówienie
konsula Piaskowskiego. Pomysł był wyraźnie surrealistyczny i byłem przekonany, Ŝe są
to mrzonki konsula i jego przełoŜonych.
Sądząc, Ŝe nic z tego nie będzie
odpowiedziałem : tak, to sie da zrobić. Wydawało mi się, Ŝe Ŝaden, najmniej nawet
rozsądny kraj, nie wyda paru milionów na zbudowanie sali recepcyjnej potrzebnej na
parę tylko tygodni. Zapomniałem, Ŝe w latach sieemdziesiątych Polska zadłuŜała się
nieprzytomnie u państw zachodnich i Ŝe traktowanie ludzi rządzących Polską jako ludzi
rozsądnych moŜe być wielką pomylką. Zdziwiłem się więc wielce, kiedy po paru dniach
zadzwonił do mnie konsulat polski z proźbą o przybycie do ich biura w celu spotkania się
z urzędnikiem MSZ, ktory przyleciał z Warszawy celem omówienia projektu konsulatu.
I tak się zaczęło.
Nasza oferta oparta była na dwóch zasadniczych warunkach. Pierwszy warunek
obejmował harmonogram pracy dotyczący projektu koncepcyjnego, wstępnego i
dokumentacji technicznej. Ich wykonania przez nas a przede wszystkim definiował okres
czasu przeznaczony na przyjęcie i zatwierdzenie projektu przez zleceniodawcę czyli
MSZ. Drugim warunkiem było oświadczenie, Ŝe umowa o wykonanie zlecenia,
honorarium i dokumentacja techniczna w języku angielskim, oparte będą na
obowiązujących w Kanadzie przepisach. Tylko jeden dzień zajęło im otrzymanie zgody
Warszawy na nasze warunki. Podpisaliśmy wstepną umowę i mogłem zacząc pracować
nad projektem.
Na projekt koncepcyjny miałem tylko tydzień czasu. Biorąc pod uwagę silne
pochylenie działki i chcąc zachować charakter ulicy, zaproponowałem podłuŜny,
czteropiętrowy budynek. Piętra tarasowo zmniejszały sie ku górze, podkreślając skłon
terenu. Osobny, teŜ trzypiętrowy budynek mieszkalny z osobnym wejściem, połączony
był z budynkiem biurowym wspólną klatką schodową. Taras sali recepcyjnej na
poziomie parteru wychodził na mały wewnętrzny ogród o kamiennej podłodze na kilku
pziomach. Po drugiej stronie ogrodu mieścił się wolno stojący budynek rezydencji
213
konsula z gościnnymi apartamentami. Przed głównym wejściem był mały zajazd wkoło
„studni” w której rósł piękny klon. Zaplecze usługowe i garaŜe były na najniŜszym
poziomie. Dzięki pochyleniu terenu, były one dostępne bez uŜycia rampy. JuŜ w
projekcie koncepcyjnym starałem się podkreślić rolę jaką przywiązywałem do tak zwanej
małej architektury. W tym wypadku do tarasów, ogrodu, zewnętrznych schodów i
ogrodzeń. Po tygodniu projekt wrócił z Polski zatwierdzony bez zmian. Dokument
umowy podpisywałem w ambasadzie polskiej w Ottawie. Podpisał ją ambasador
J.Czesak, reemigrant z Francji, gdzie zajmował dość wysokie stanowisko w partii
komunistycznej. Reemigracja z Francji polegała na tym, Ŝe go stamtąd wydalono jako
„uciąŜliwego” cudzoziemca. W Polsce ze względu na dobrą znajomość języka
francuskiego robił karierę dyplomatyczną, która, jak mi później szepnięto do ucha, ze
względu na alkoholizm Jego Ekselencji, dobiegała szybko końca.
Budowę konsulatu rozpoczęliśmy przed ukończeniem rysunków roboczych. Czas
był naszym największym wrogiem. Kotrakt na budowę, typu „cost +” wygrała dobrze mi
znana firma, którą daŜyłem wielkim zaufaniem - Pollock-McGibbon, Engineers and
Builders. Tych 18 miesięcy, czas, który mieliśmy na wykonanie projektu i jego
realizację, był dla mnie niezwykle ciekawym i cennym okresem. Moje „zderzenie się” z
ludźmi z Polski, zarówno z konsulatu jak i z tymi, którzy przyjechali Ŝeby nas pilnować,
otworzył mi oczy na przepaść jaka nas dzieliła. To były dwa róŜne światy. Nagle
zdałem sobie sprawę z tego, Ŝe z Polski wyjechałem prawie 30 lat temu. W tym czasie
wyrosło tam nowe pokolenie ludzi, które nie znało niczego innego poza „realnym
socjalizmem”. Spotkanie z polskim HOMO SOVIETICUS było zaskoczeniem, ponurą,
straszną prawdą.
Te moje 18-to miesięczne przygody opisałem dokładnie we
wspomnieniach pt. JA-JO PAMIĘTA. Zainteresowanym gorąco je polecam. Budynek
konsulatu oddałem do uŜytku w terminie, do którego się zobowiązałem. Obie strony
były zadowolone. Marian Kruczkowski, minister pełnomocny i konsul generalny w
Montrealu przysłał mi list z podziękowaniem za wkład pracy i zaangaŜowanie zawodowe
jakie okazałem w czasie realizacji budowy.
Polski inwestor okazał mi duŜe zaufanie. Prawie natychmiast po zakończeniu
budowy konsulatu dostałem zlecenie zaprojektowania przebudowy starego konsulatu na
hotel dla załóg LOT’u, który latał teraz między Warszawą a Montrealem. W rok później
zlecono mi projektowanie wnętrz noweg konsulatu w Toronto. MSZ kupił tam śliczną
rezydencję leŜącą nad jeziorem Ontario, ja miałem to zmienić na biura konsulatu. Było
to przedsięwzięcie, które zupełnie nam nie wyszło. Nasz projekt zatwierdzono, ale ze
względów oszczędnościowych, do jego realizacji sprowadzono z Polski grupę stolarzy,
malarzy i elektryków. Zostałem zaproszony na uroczyste otwarcie nowego konsulatu.
Ku memu wielkiemu zdumieniu i konsternacji, stwierdziłem, Ŝe pełna inwencji grupa
polskich rzemieślników z nowym konsulem na czele zmieniła prawie wszystko. Między
innymi, w piwnicy konsulatu znalazłem karczmę ze słomianą strzechą i łowickimi
pasiakami. „Akcenty” ludowe w estetyce przodującej klasy robotniczej, odgrywały
pierwszorzędną rolę. Stwarzały teŜ domową atmosferę dla spragnionych wódki
torontońskich Polonusów.
214
Na początku 1978 roku MSZ zleciło mi zaprojektowanie ambasady w Ottawie.
Właściwie projekt juŜ istniał, ale spotkał się z protestami mieszkańców Ottawy i
tamtejszy Zarząd Miejski odmówił wydania pozwolenia na budowę.
Projekt ten
proponował wyburzenie istniejącego budynku i na jego miejsce zbudowanie nowej
ambasady. Tyczasem ottawscy mieszczanie uwaŜali istniejący budynek za zabytek
hisytoryczny godny zachowania. W tej patowej sytuacji, MSZ postanowił zacząć
wszystko od początku. Zaczęli od zmiany architekta. Ja projekt zacząłem od konsultacji
z Zarządem Miasta w Ottawie. W rezultacie tych rozmów postanowiłem zachować
istniejący budynek, odnowić go i przeznaczyć na cele reprezentacyjne, po odpowiednich
zmianach wnętrza. Nowy budynek, juŜ tylko biurowy i zbudowany obok, połączony był
ze starym na poziomie 1-go piętra, przeszklonym korytarzem – mostem. MSZ, Zarząd
Miejski i okoliczni mieszkańcy projekt zaakceptowali. W tym momencie dostałem z
Warszawy depeszę : Wstrzymać wszystkie prace związane z budową ambasady. W
Polsce zaczął się kryzys, który w rezultacie doprowadził do usunięcia Gierka, powstania
„Solidarności”, wojny Jaruzelskiej, upadku komunizmu i odzyskania przez Kraj
suwerenności. Niewątpliwie te 3 lata mojej współpracy z MSZ, przygotowały mnie i
wprowadziły w polską rzeczywistość, ktorą znalazłem w Kraju w latach
dziewięćdziesiątych.
Nim skończę moje architektoniczne relacje, chciałbym wspomnieć o próbach
współpracy z polskimi architektami. W pierwszym rzędzie z moim bratem, którego
sprowadziłem do Kanady juŜ w 1966 roku. Pierwszą próbą był wspólny projekt
konkursowy, który robiliśmy wieczorami i w weekendy. Był to projekt muzeum dla
RCAF (Royal Canadian Air Force). Projekt był wyraźnym kompromisem między
dwoma sposobami myślenia i nic z tego nie wyszło. Druga próba trwała trochę dłuŜej i
skala przedsięwzięcia była duŜo większa. Był to projekt budowy domów wakacyjnych i
ośrodka wypoczynkowego na Karaibach, na wyspie Bonair. Tu róŜnice między nami
okazały się bardzo powaŜne. Nie będę wchodził w szczegóły, sprawa jest dla mnie zbyt
bolesna i moj brat juŜ nie Ŝyje. RóŜniliśmy się nie tylko w podejściu do architektury, ale
równieŜ w spojrzeniu na świat i Ŝycie. Synowie tych samych rodziców (on był 8 lat ode
mnie młodszy), wychowani zostaliśmy w dwóch róŜnych światach. Ja przed wojną i w
czasie wojny, on po wojnie w czasach świetlanej, ludowej rzeczywistości. RóŜnice były
zbyt duŜe, doprowadziły do zerwania kontaktów.
Mój najbliŜszy przyjaciel jeszcze z warszawskich studiów, nie Ŝyjący juŜ dzisiaj
Maciej Krasiński, odwiedzał mnie w Kanadzie, a ja jego w Polsce, parokrotnie. Maciej
był znanym i wziętym architektem specjalizującym się w obiektach sportowych. Był on,
między innymi, wspólnie z M.Gintowtem, autorem katowickiego „Spodka” i gdańskiej
„Oliwii”. W końcu lat siedemdziesiątych postanowiliśmy wziąć razem udział w duŜym
międzynarodowym konkursie na Bibliotekę Narodową w Teheranie. Spotykaliśmy się w
Warszawie i w Montrealu. Większość pracy wykonał Maciej i jego Ŝona Ewa, teŜ
architekt. Projekt kończyliśmy robić u mnie w Beaconsfield. Konkurs wygrał niemiecki
architekt, projektem łudząco podobnym do naszego. W pół roku po rozstrzygnięciu
konkursu, ostatni Szachinszach Iranu, Mohammad Razi Pahlavi został odsunięty od
władzy w wyniku irańskiej rewolucji islamskiej. Projekt nie został zrealizowany.
215
Przyszły lata osiemdziesiąte. Francuskie aspiracje polityczno-gospodarcze w
Quebec’u nabierały rozpędu. Separatyzm, który jeszcze 20 lat temu działał na
peryferiach prawdziwego Ŝycia prowincji, nie tylko stał się jedną z opcji dla
siedmiomilionowego społeczeństwa francuskiego, zaczynał brać górę, dochodził do
władzy. Jak kaŜdy szowinistyczny nacjonalizm musiał przede wszystkim znaleźć wroga.
Przeciwnika, którego moŜna było obciąŜyć winą tak za przeszłość jak i za bieŜące
kłopoty. Rolę taką przypisano angielskiej mniejszości prowincji, którą nazywano
Anglofonami. Równie groźnym przeciwnikiem na drodze do francuskiego raju byli
wszyscy ci emigranci, którzy z takich czy innych powodów nie byli zintegrowani z
francuską większością Quebec’u i mówili po angielsku. Tych nazywano Allofones.
Klasycznym przykładem takiego wymyślonego wroga była firma DAWSON AND
SZYMANSKI – ARCHITECTS. Tex był Kanadyjczykiem szkockiego pochodzenia, ja
polskiego. Biuro prowadzone było w języku angielskim. Mane-Tekel-Fares (policzonozwaŜono-rozproszono), słynne słowa Baltazara, groźba napisana niewidzialną ręką na
ścianie w czasie ostatniej uczty babilońskiego króla. Prorocza zapowiedź końca.
Powinniśmy zdawać sobie z tego sprawę. Trzeba było wprowadzić francuski do naszych
rysunków. Trzeba było wziąć francuskiego wspólnika. Choćby tylko figuranta. Czekali
w kolejce wiedząc, Ŝe ich czas nadszedł. A my nic. Zdawało nam się, Ŝe wystarczy
robić dobrą architekturę. śe architektura w kaŜdym języku jest tylko architekturą.
Pierwsze ostrzeŜenie przyszło do mnie kiedy dostałem zlecenie na rozbudowę polskiego
domu dla starców imienia Marii Curie-Skłodowskiej. Właścicielem domu był PolskoKanadyjski Instytut Dobroczynności. Stara emigracyjna spółka szeregu organizacji,
które z największym wysiłkiem tych najbiedniejszych, zbudowali dom dla starców. Ale
czasy się zmieniły. Nad całym systemem zdrowia i opieki społecznej przejęła pieczę
prowincja. Ministrem Opieki Społecznej w separatystycznym rządzie Quebec’u został
Camille Laurin. Ojciec najbardziej szowinistycznej ustawy językowej. Ustawy Nr. 101,
która glosiła wyłączność i supremację języka francuskiego. Zamknięto dostęp do szkół
angielskich dla dzieci pochodzenia nieangielskiego. Wprowadzono dominacje i
wyłącznośź języka francuskiego w Ŝyciu publicznym, w handlu i w reklamie. Wszystko
to działo się w kraju, którego przeszłość i siła zbudowana była na zasadzie otwartej
polityki emigracyjnej. Na którego przyszłość składały się tysiące indywidualnych
marzeń i snów emigranckich o lepszym jutrze. Doktor Camille Laurin, psychiatra z
farbowanymi na czarno włosami, brał swój historyczny rewanŜ za nieudolność i pomyłki
swoich przodków. Jak bardzo przypominało to świeŜe w pamięci dyktatorskie i
nieludzkie czasy nazizmu i komunizmu, kiedy godność człowieka deptana była przez
opętane ideologie.
Projekt wstępny przedstawiony do zatwierdzenia w Ministerstwie Opieki
Społecznwj opisany był w języku angielskim. Zwrócono mi go z proźbą o język
francuski. Dla zaoszczędzenia czasu, do tekstu angielskiego dodałem tekst francuski. W
ten sposób na planie sytuacyjnym, wśród drzew i krzaków moŜna było znaleźć
kuriozalny napis : PARK – PARC. Rysunki zwrócono mi ponownie a do Instytutu
przyszło pismo z „Office de la Lanque Francaise” informujące ich, Ŝe wedle
obowiązujących przepisów cała korespondencja z urzędami podlegającymi jurysdykcji
rządu prowincjonalnego winna być prowadzona wyłącznie po francusku. Klasyczny
przykład, Ŝe celem tych wszystkich poczynań była nie promocja języka francuskiego a
216
eliminacja języka angielskiego. Tu chciałem zaznaczyć, Ŝe większość i to przewaŜająca
wiekszość moich rozmówców w Quebec City znała język angielski, często lepiej ode
mnie. Nie chcieli jednak ze mną rozmawiać po angielsku. Jednocześnie z ciągle
rosnącymi trudnościami z francuską biurokracją, zaczynał się kryzys gospodarczy.
Powodowany ogólnym kryzysem całego kontynentu jak i polityką separatystyczną rządu,
który zgodnie z nacjonalistycznymi załoŜeniami przekładał ideologię nad rozsądek.
Powodowało to kryzys zaufania. Nie tylko wśród inwestorów, bez których wszystko
stawało w miejscu, ale równieŜ w naszym własnym świecie architektonicznobudowlanym. Powoli Ŝycie budowlane miasta zaczęło zamierać. To co zostało, działo
się sie w atmosferze godnej przecietnej republiki bananowej. I pomyśleć, Ŝe jeszcze tak
niedawno, to samo środowisko w atmosferze wzajemnego zaufania i entuzjazmu,
potrafiło budując EXPO ’67, wprowadzić Montreal na mapę świata. Pod koniec lat
osiemdziesiątych zaczęło być trudno ze znalezieniem pracy. Nasza pracownia skurczyła
się do nas dwóch, jednego kreślarza i sekretarki. Sytuacja polityczna i gospodarcza
Quebec’u pogarszała się z dnia na dzień. Mój wspólnik postanowił rzucić architekturę,
przejść na emeryturę i zająć się malarstwem. Wspominałem o tym jak dobrze rysował.
Robił to naprawdę dobrze. Przez pewien czas ilustrował cotygodniowy artykuł o
architekturze Montrealu, który ukazywał się w „Montreal Gazette”.
1-go grudnia 1990 roku pracownia nasza została zamknięta. Zwolniliśmy
niedobitki personelu, zaczęliśmy sprzedawać meble. 4-go grudnia w pustym biurze
odbyło się poŜegnalne spotkanie. MoŜna powiedzieć stypa. Było wino i polskie pączki.
Przyszło sporo osób. Starzy klienci, konsultanci i przyjaciele.
W domu, w piwnicy, w dwóch pokojach urządziłem sobie małą pracownię, w
której kontynuowałem praktykę zawodową sam jeden. W nagłej potrzebie wzywałem do
pomocy jednego z naszych dawnych kreślarzy. Ze starego biura zabrałem dwa stoły
kreślarskie, bibliotekę i maszynę do pisania. W ten sposób pracowałem do połowy roku
1996.
Właściwie nie było to najgorsze rozwiązanie dla czlowieka starszego.
Dokończyłem zaczety jeszcze z Tex’em duŜy projekt huty aluminium w Sept-Isles nad
rzeką Św. Wawrzyńca. Robiłem małe ale stałe przeróbki w fabryce Rose-Laflamme.
Zdarzył się luksusowy dom letni dla Betty Kennedy w Laurentydach, nad brzegiem
jeziora Manitou, gdzie woda była tak czysta, Ŝe bez filtrowania zasilała system
wodociągów. Zaprojektowałem nowe wnętrza biur Zarządu Miejskiego w Beaconsfield.
Zabierało mi to względnie mało czasu i pozwoliło w roku 1994 (50-ta rocznica Powstania
Warszawskiego) na dwumiesięczny wyjazd do Polski. Mogłem równieŜ przez parę lat
słuŜyć swoim doświadczeniem zawodowym jako Doradca przy Komitecie Budowlanym
miasta Beaconsfield.
W 1996 roku powzieliśmy decyzję wyjazdu z Montrealu. Mieliśmy zupełnie
dosyć francuskiego szowinizmu utrudniającego nam Ŝycie na kaŜdym kroku. Mieliśmy
teŜ dosyć montrealskiej zimy. Postanowiliśmy sprzedać dom i przenieść się na drugi
koniec Kanady do Vancouver, gdzie mieszkała nasz młodsza córka Anna. Decyzję
wyjazdu nie tylko poparła, ale i dołączyła się do niej Dorota. Prawie dwa lata czasu
217
zajęła nam likwidacja naszych spraw w Montrealu. Wynikiem naszej decyzji był nie
tylko wyjazd do Vancouver, ale równieŜ koniec mojej praktyki zawodowej. Zdawałem
sobie sprawę, Ŝe w Vancouver od początku zaczynać nie będę a pracować dla kogoś nie
wielką miałem ochotę. Nie była to decyzja łatwa. Zawód swój lubiłem i wydawało mi
się, Ŝe jeszcze trochę „ognia” we mnie zostało. Jednocześnie coraz bardziej zaczynałem
odczuwać swój wiek. W 1992 roku poddałem się powtórnej operacji serca (Coronary
Bypass). Zaraz po przyjeździe do Vancouver zrobiono mi Carotid Endarterectomy
(„czyszczenie” arterii w szyi). Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na
zbliŜający się i nieodwracalny koniec Ŝycia. A zostało mi jeszcze jedno waŜne zadanie
do wykonania. Postanowiłem napisać dla moich wnuków (a mam ich czworo) pamiętnik
– wspomnienia z mojego dlugiego i pełnego niespodzianek Ŝycia. To nowe zadanie,
które potraktowałem bardzo powaznie, niewątpliwie pomogło mi w zaakceptowaniu
początku końca, jakim było dla mnie rzucenie architektury. Tak jak to często bywało w
moim Ŝyciu, nieprzewidywalne zrządzenie losu sprawiło, Ŝe wspomnienia skonczyłem i
... ciągle Ŝyję.
Czasami, coraz rzadziej, ogarnia mnie Ŝal za jedną ze straconych radości mego
Ŝycia . Za architekturą, o której wam w tym rozdziale opowiadałem.
218
TU I TAM
W Beaconsfield mieszkaliśmy 35 lat. Najlepszych lat naszego Ŝycia. To tu z ludzi
młodych i niedoswiadczonych zmieniliśmy się w statecznych i przypuszczalnie rozumnych. Z
ojców zmieniliśmy sie w dziadków. Z emigrantów staliśmy się Kanadyjczykami ... prawie.
Wszystko to miało w tle gwałtownie zmieniający się świat, dynamicznie rozwijającą sie
Kanadę, epokowe wręcz zmiany w Polsce, która choć daleko ciągle była nam bliska. Tempo tych
zmian było zawrotne. Często rezultat końcowy był zaskoczeniem. Jak i kiedy to się stało ? Jak
mogłem nie zauwaŜyć, Ŝe tak właśnie się stanie ! Dopiero dzisiaj (piszę to w roku 2009), przy
końcu Ŝycia, w izolacji, na marginesie aktywnego Ŝycia, na zachodnich krańcach cywilizacji, w
ciszy i spokoju naleŜnym emerytom Ŝyjącym na komfortowej pustyni intelektualnej jaką jest
Vancouver, widzę jak bardzo zmienił się mój świat.
W poprzednich rozdziałach opowiadałem wam o swoim wyjątkowo szczęśliwym
dzieciństwie i beztroskich latach szkolnych. O szoku i grozie wojny. O ucieczce z Polski, o
początkach rozdzielenia naszych rodzin i ciekwych choć trudnych początkach Ŝycia emigranta na
amerykańskim kontynencie. O swojej karierze zawodowej, jej wzlotach i upadkach opowiadałem
w poprzednim rozdziale.
Teraz chcę opowiedzieć wam, w duŜym oczywiście skrócie, o naszym Ŝyciu rodzinnym,
po dziesięciu latach pobytu w Kanadzie raczej juŜ ustabilizowanym i względnie dostatnim. O
naszych kontaktach z Polską, przede wszystkim o Kanadzie i jej polskich emigrantach. O
róŜnicach jakie rosły i ciągle istnieją między TU i TAM. Do czego to doprowadziło, a w
ostatnich rozdziałach mego opowiadania jak to się skończyło.
Szczegóły naszego Ŝycia, nasze podróŜe i ludzi, których po drodze spotykaliśmy,
pozwólcie, Ŝe raz jeszcze przypomnę, opisałem w swoich wspomnieniach JA-JO PAMIĘTA. Nie
będę się teraz nad tym rozwodził. W duŜym skrócie : wychowaliśmy dwie córki, obie wyszły za
mąŜ. Starsza Dorota za Kevin Tansey’a, Kanadyjczyka o irlandzkich korzeniach. Mieli dwie
córki – Larę i Leah. Rozwiedli się po kilkunastu latach młŜenstwa. Kevin po cięŜkiej chorobie
zmarł w ubiegłym roku. Anna, nasza młodsza córka wyszła za mąŜ za Terry Gordon’a,
Amerykanina, którego „namówiła” na Kanadę. Mają dwoje dzieci – Matthew i Sophia.
MałŜeństwo naszych córek z nie-Polakami niewątpliwie ułatwiło i przyspieszyło naszą
kanadyjską integrację. Poprzez kontakty osobiste z rodzinami naszych zięciów, a przede
wszystkim przez fakt, Ŝe język angielski stał się językiem, którym komunikujemy się z naszymi
najbliŜszymi, z naszymi wnukami, dla których jest to język ojczysty. W domu, między sobą jak i
w rozmowach z naszymi córkami, uŜywamy języka polskiego, które one, zwłaszcza Dorota, znają
biegle.
Kontakty z naszymi rodzinami w Polsce były zawsze bliskie. Na tyle na ile pozwalała na
to „Zelazna Kurtyna”, która nas dzieliła, a która z roku na rok podnosiła się coraz wyŜej, Ŝeby
ostatecznie zniknąć w roku 2004, kiedy to do Polski moŜna było wjeŜdŜać bez obowiązujących
dotychczas wiz. Do Kanady Polacy mogą wjeŜdŜac bez wiz od 2008 roku. Ta „Zelazna
Kurtyna” podniosła się w górę po raz pierwszy po „polskim październiku” 1956 roku. Wtedy to
257
odwiedziły nas nasze matki. Zachęceni takim „rozluźnieniem” obyczajów, rozpoczeliśmy
starania o sprowadzenie do Kanady naszych najbliŜszych. Nie była to sprawa łatwa gdyŜ w
latach pięćdziesiątych nasza sytuacja finansowa była daleka od stabilnej a kanadyjskie władze
emigracyjne wymagały od nas szeregu w tym sensie gwarancji. Tym nie mniej starania nasze
rozpatrzone zostały pozytywnie. W 1958 roku dla mojej siostry, jej męŜa i jej córki, a w 1959 dla
mego szwagra i jego Ŝony, otrzymaliśmy wizy emigracyjne do Kanady. Montrealski urząd
emigracyjny świetnie się orientował i znał polską rzeczywistość. W piśmie zawiadamiającym
nas o przyznaniu wiz naszym krewnym, ostrzegano nas, Ŝe prawdopodobnie władze polskie nie
zezwolą im na emigrację z Polski. I tak się stało. Otrzymanie zezwolenia na stały wyjazd z
Polski jak i otrzymanie paszportu było w tym czasie w Polsce niezmiernie trudne. Dla naszych
rodzin wręcz niemoŜliwe.
W 1966 roku odwiedzili nas w Montrealu mój brat Wojtek, świeŜo „upieczony” architekt
ze swoją Ŝoną. Przyjechali jako turyści z załoŜeniem, Ŝe po przyjeździe zmienią swoje wizy
turystyczne na emigracyjne. Okazało się to niesłychanie trudne. Podanie ich zostało odrzucone.
Na dodatek moja bratowa, która później stała się „lokomotywą pociągową” kariery zawodowej
swego męŜa, wpadła w lekką histerię i chciała wracać do domu. W tym czasie miałem juŜ sporo
znajomych i przyjaciół w Montrealu. Poprzez ministra Tadeusza Romera (ostatni minister spraw
zagranicznych rządu emigracyjnego w Londynie), ojca naszej przyjaciółki, dostałem list
polecający do generała lotnictwa Stefana Sznuka w Ottawie. Sznuk w czasie wojny był albo
attache militaire w ambasadzie polskiej w Ottawie, albo oficerem łącznikowym między RCAF
(Royal Canadian Air Force) a lotnictwem polskim, które w tym czasie zajmowało się (między
innymi) transportem budowanych w Kanadzie samolotów do Europy. Po wojnie gen. Sznuk stał
się nieoficjalnym ambasadorem emigracji polskiej, z szerokimi znajomościami i z dostępem do
elity kanadyjskiej biurokracji rządowej. Interwencja gen. Sznuka zadziałała wręcz magicznie i
mój brat z Ŝoną dostali wizy emigracyjne w ciągu paru tygodni.
Obejrzeć wystawę światową EXPO ’67 przyjechały z Polski moja siostra z córką.
Przyjechali równieŜ krewni z Toronto i z Nowego Jorku. Podróze naszych bliskich z Polski do
Kanady stawały się coraz częstrze. Obie mamy przyjechały raz jeszcze zapowiadając, Ŝe robią to
ostatni raz. Hani kuzyn „Słonik” czyli Andrzej Brudnicki przyjechał na parę tygodni. Była to
raczej niefortunna wizyta. Młody człowiek, podobnie jak mój brat, byli ludźmi wychowanymi w
PRL’u. Nie mogliśmy ich zrozumieć. Było to pierwszą zapowiedzią naszych przyszłych
problemów.
Po „polskim październiku” 1956 roku sytuacja w Polsce, choć tylko chwilowo, zmieniła
się na lepsze o tyle, Ŝe i my chcieliśmy odwiedzić Kraj. W tym czasie mieliśmy juŜ paszporty
kanadyjskie, odmawiano nam jednak zezwolenia na wjazd do Polski. Robiono to w sposób
niesłychanie perfidny. Mówiono nam, Ŝe wizę do Polski dostaniemy po zrzeczeniu się
obywatelstwa polskiego, na podania zaś o takie zrzeczenie, odpowiadano nam zawsze
negatywnie. Taka zabawa trwała aŜ do roku 1971, kiedy to po zmianie z Gomułki na Gierka,
władze polskie (w wyniku następnej „odwilzy”) „pozwoliły” nam na zmianę obywatelstwa
polskiego na kanadyjskie. Obywatelstwo kanadyjskie mieliśmy juŜ od 14 lat. Przyjęliśmy je w
roku 1957.
W międzyczasie, kiedy toczyliśmy boje z konsulatem polskim o których piszę powyŜej,
postanowiliśmy, Ŝe jest czas najwyŜszy Ŝeby nasze córki poznały kraj rodzinny swoich rodziców.
One jako urodzone w Kanadzie problemów z obywatelstwem nie miały. W 1966 roku, Dorota w
wieku lat 14 i Anna w wieku lat 12 poleciały do Polski. Zostały tam serdecznie przyjęte przez
obie rodziny, Hani i moją. Były w Polsce parę tygodni. W tym czasie zobaczyły wszystko co
moŜna w tak krótkim czasie w Polsce obejrzeć. Warszawę, Gdańsk, Kraków i Tatry. Poznały
258
teŜ, co było chyba najwaŜniejsze, całą kolekcję ciotek, wujków, kuzynek i kuzynów. Polska
przestała być bajką, zobaczyły ją na własne oczy, mogły dotknąć ją własna ręką.
Po zrzeczeniu się obywatelstwa polskiego, o czym przed chwilą pisałem, mogłem
nareszcie jechać do Polski. Najpierw poleciała Hania. PóŜną jesienią 1971 roku poleciałem ja.
DuŜe to było dla mnie przeŜycie. W granice Polski „wleciałem” w okolicach Gdańska, prawie
dokładnie w miejscu, w którym 22 lata wcześniej, chyłkiem i po ciemku, uciekałem z Polski.
Lecieliśmy nisko wzdłuŜ Wisły do Warszawa gdzie na Okęciu czekały na mnie obie rodziny,
Hani i moja. NajwaŜniejszym wydarzeniem mego pobytu było poznanie nowych nabytków
rodzinnych, spotkania ze starymi przyjaciółmi i kilkugodzinny wypad do Piotrkowa celem
odwiedzenia grobów rodzinnych.
Spotkanie z najbliŜszą rodziną było dla mnie i największą radością i szokiem
jednocześnie. Ci ludzie za stalowymi drzwiami i grubymi murami mieszkania zbudowanego z
gruzów warszawskiego getta, z pamięci przedwojennej Polski stworzyli sobie własny, nierealny
świat. Wyobcowani z rzeczywistości bardziej niŜ ja po 22 latach nieobecności w tym mieście,
stali się emigrantami we własnym kraju. Tak, wiem i dobrze pamiętam, Ŝe przeszli okrutny okres
stalinizmu, biedy, nędzy nawet. śe nowa Polska upokorzyła ich w sposób bezwzględny i
chamski. śe stracili prawie wszystko. Zakrzepli w swojej negacji dnia dzisiejszego pozbawieni
wiary w moŜliwość zmiany na lepsze. Ich Ŝycie polegało teraz na wydrapywaniu pazurami
egzystencji i zaspakajaniu niezbędnych potrzeb. Mówili mi, Ŝe dawniej było jeszcze gorzej, ale
nie łudzili się, Ŝe moŜe być lepiej. Wstawali o 5-ej czy 6-tej rano, stawali w kolejkach do
sklepów. Jechali do pracy zatłoczonymi tramwajami pełnymi wrogich ludzi. Po pracy znów stali
w kolejkach, wracali do domu i wspólnie narzekali na los. Nie mieli czasu na nic innego. W tym
narzekaniu nie było nic z buntu. Była ponura, czarna skarga. I mimo swojej biernej, ale
opozycji, upodabniali się do reszty tego nowego polskiego społeczeństwa. Podejrzewali
wszystkich i we wszystkim widzieli spisek. KaŜdy był wrogiem. Nie zdając sobie z tego sprawy,
przyzwyczajali się do tego nieludzkiego systemu, który dawał i zabierał, sterował wszystkim i
zabraniał samodzielnego myślenia.
To moje bezpośrednie odnowienie kontaktów z Polską, po moim powrocie do Kanady
owocowało lawiną polskich gości. Udało mi się namówić mego szwagra, który mimo
początkowych oporów spróbował, dostał paszport i przyjechał na parę tygodni do Montrealu.
PoniewaŜ wrócił do Polski, ponowne uzyskanie paszportu było duŜo łatwiejsze. W Polsce
paszport dostawało się tylko na czas wyjazdu i trzeba było oddać go po powrocie do kraju.
Później odwiedzał nas w Kanadzie parokrotnie. Ostatni raz był w Vancouver w 2004 roku, rok
przed swoją śmiercią.
RównieŜ parokrotnie przyjeŜdŜał do nas Maciej Krasiński, mój stary przyjaciel ze
studiów architektury na ulicy Koszykowej. Na skutek jego interwencji zaprosiłem do Kanady
Pomka Pomorskiego i na krótko Andrzeja śurawskiego, znanego inŜyniera konstruktora,
załamanego psychicznie po śmierci Ŝony.
W 1974 roku na ślub naszej córki Doroty z Kevin’em zjechała się duŜa część naszej
rodziny. Z Warszawy przyjechała moja siostra Dzidka i ciotka Hani ciocia Hala. Z Halifax’u
przyjechał mój brat, niezwykle uprzejmie bez Ŝony. Z Toronto cała rodzina Dobrzańskich, z
Nowego Jorku ciocia Zosia, Janusz Klepacz z Ŝoną, dziećmi i szablą płk. Klepacza, którą
krajaliśmy tort ślubny. Były to dziwne czasy, wydaje się z innej epoki, kiedy szablę moŜna było
bez problemów przewieźć przez granicę kanadyjsko – amerykańską. Z Nowego Jorku przyjechał
oczywiście wuj Miecio, któremu tuŜ przed naszym domem ukradziono walizkę z ubraniem.
Szczęśliwie miałem w Montrealu znajomego o równie co wuj nikczemnym wzroście co
259
uratowało wuja od kompromitującej sytuacji występowania na uroczystym ślubie ...
marynarki.
bez
Następną wielką okazją do rodzinnego „zlotu” była letnia Olimpiada w 1976 roku. Tym
razem poza rodziną z Nowego Jorku i Toronto mogliśmy równieŜ gościć męŜa mojej siostry –
Witka Błaszczyka z Warszawy oraz dwie córki Jasi Fabickiej, przyjaciółki Hani z lat szkolnych
mieszkającej obecnie w Sztokholmie.
Nie pamiętam dokładnie, ale chyba w 1978 roku wyszła za mąŜ córka mojej
warszawskiej siostry - Jagoda. Zaraz po ślubie ona i jej mąŜ Witek Wójcicki, przyjechali do
Montrealu z postanowieniem zmiany na miejscu visitor’s visa na wizę emigracyjną i na
rozpoczęcie nowego Ŝycia w nowym kraju. Bardzo w tym czasie surowe przepisy emigracyjne
nie pozwoliły na taką zamianę, a gen. Sznuk przeszedł na emeryturę i nie udzielał się społecznie.
Jagoda i Witek zmuszeni byli do wyjazdu z Kanady i z zagranicy do starania się o wizy.
Szczęśliwie w Chicago moja siostra i ja mieliśmy wspólnego znajomego - Staszka Stawskiego,
który ułatwił im paromiesięczny pobyt w tym mieście. Ostatecznie po dłuŜszym czekaniu wizę
emigracyjną otrzymali i osiedlili się w Toronto, gdzie dochowali się dwojga dzieci i doskonale
prosperują.
Nasze kontakty z rodziną w Nowym Jorku były niesłychanie Ŝywe. Odwiedzaliśmy się
wzajemnie, parokrotnie spędzaliśmy wspólne wakacje w podmontrealskim Rawdon. Wuj Miecio
odwiedzał nas niemal kaŜdego roku, zawsze serdecznie witany. My jeździliśmy do niego
przepiękną autostradą zwaną Northway, przecinającą góry Adirondack i łączącą Montreal z
Albany, stolicą stanu Nowy Jork. ( Autostrada ta została oddana do uŜytku w przeddzień
montrealskiej Olimpiady). Z Albany do Nowego Jorku jechało się starą i wygodną NEW YORK
STATE THRUWAY No. 87. Droga szybka i wygodna. PodróŜ samochodem z Montrealu do
Nowego Jorku trwała 6 godzin. To dzięki uprzejmości i biletom sezonowym wuja Miecia
mogliśmy oglądać wspaniale wystawiane opery w Metropolitan Opera, muzykale na Broadway’u
i interesujące wystawy w Museum of Modern Art na 53 ulicy, czy w Metropolitan Museum of
Art w Central Park’u.
Moja kuzynka Lusia Ejsmond mieszkająca w Londynie odwiedziła nas w 1983, 1987 i w
1993 roku.
Jak widzicie nasza rodzina mimo najpierw szczelnej „śelaznej Kurtynie”, później zawsze
niesprzyjającym warunkom i duŜej odległości, utrzymywała z sobą bliski kontakt. Rozdzieleni
historią , Atlantykiem i górami Adirondack, na róŜnych kontynentach i w róŜnych krajach,
zawsze byliśmy RAZEM.
Dosłownie w przeddzień ogloszenia stanu wojennego w Polsce, w grudniu 1981 roku,
przyjechała do nas jedyna córka Hani brata - Magda Kamler, z zamiarem pozostania tu na stałe.
Magda miała 19 lat, była energiczna i samodzielna. Urodzona i wychowana w PRL’u, była
chyba prawdziwą córką tych smutnych czasów. W tym czasie problemy wizowe dla Polaków nie
istniały. Zachód przyjmował ich z otwartymi ramionami. Byli zwiastunami upadku sowieckiego
kolosa. Po krótkim pobycie w Montrealu Magda wyjechała do Toronto, później do Stanów
Zjednoczonych gdzie wyszła za mąŜ i po paru latach wróciła z męŜem do Polski.
Oczywiście poza rodziną, tą najbliŜszą, która zaczęła powiększać się najpierw o męŜów
naszych córek, później o wnuków, których mamy czworo, była jeszcze moja praca zawodowa, o
której juŜ pisałem. Byli przyjaciele i znajomi, ci kanadyjscy i ci polscy. DuŜo podróŜowaliśmy.
260
Najczęściej do Nowego Jorku, często do Toronto i Ottawy. Nasza pierwsza wyprawa na wyspy
morza Karaibskiego, do Trynidadsu i Tobago, była rezultatem moich kontaktów z ludźmi tych
wysp, których poznałem pracując nad projektem ich pawilonu na EXPO ’67. Urok tych wysp,
specjalnie zimą, kiedy temperatura w Montrealu spadała do minus 20 stopni Celsjusza, był tak
wielki, Ŝe zimowe wakacje na wyspach stały się naszym zwyczajem. Na Barbados byliśmy dwa
razy. Na Nevis i St. Kitts razem z dziećmi. Byliśmy na wyspach Treasure Cay i Abaco, w Nassau
i George Town na wyspie Great Exuma. W latach osiemdziesiątych razem z dziećmi jeździliśmy
na Florydę i do Myrtle Beach, South Carolina. Zwiedziliśmy Mexico City, odpoczywaliśmy na
meksykańskiej plaŜy Playa Blanca nad Pacyfikiem i w Cancun, na wschodnim wybrzeŜu.
Korzystając z naszej pierwszej wyprawy do Vancouver, wyskoczyliśmy na parę wspaniałych dni
w San Francisco.
Rok 1980 był dla mnie rokiem symbolicznym - nieodwracalnej prawdy o śmierci i
początkach nowego Ŝycia. Na Wielkanoc tego roku wyskoczyłem na krótki tydzień do
Warszawy. Mama niała 85 lat i najwyraźniej zbliŜała się do końca swego Ŝycia. Stała się
drobna, krucha i delikatna. Bardziej niŜ zwykle cicha i dobra. Na zbliŜający się koniec, z
którego niewątpliwie zdawała sobie sprawę, czekała z pełnym spokojem i zdumiewającą
godnością. Przypuszczam, Ŝe pomocą w tych cięŜkich dla niej chwilach była jej wielka wiara.
Martwiła się o innych. O losy mego młodszego brata, z ktorego małŜeństwem nigdy nie mogła
się pogodzic, o przyszłość swojej ukochanej wnuczki, ktora ze świeŜo poślubionym męŜem
rozpoczynała nowe Ŝycie w Kanadzie. Niecierpliwie czekała na urodziny pierwszej prawnuczki a
mojej wnuczki, której przyjścia na świat spodziewaliśmy się tego lata. Jej coraz gorszy słuch i
powolna utrata wzroku nigdy nie była powodem do skarg. Często chodziła do pobliskiego
kościoła. Wychodziłem po nią, dołączając się do wiernych przy końcu mszy świętej. Mogłem ją
obserwować zatopioną w głębokiej modlitwie. Zazdrościłem jej, Ŝe potrafiła wierzyć. Wiara
musiała jej ułatwiać przetrwanie tych ostatnich dni Ŝycia, kiedy nie było juŜ jutra, a dzień
dzisiejszy stawał się cora cięŜszy. Wolnym krokiem wracaliśmy do domu. Trzymałem mamę
pod rękę. Od czasu do czasu ściskała mi dłoń. Czy były to chwile kiedy się bała ? szukała
pomocy ? nie była pewna ? Chyba ludziom wierzącym teŜ wolno mieć chwile zwątpienia. W
drodze do domu i później, siedząc razem, rozmawialiśmy mało. Wszystko co chcieliśmy sobie
powiedzieć, zostało juŜ w naszym burzliwym Ŝyciu powiedziane. Została miłość największa, z
mojej strony równieŜ szacunek i podziw najwyŜszy. Kiedy parę dni później odlatywałem do
Montrealu, wiedzieliśmy, Ŝe widzimy się poraz ostatni.
W czerwcu przyleciałem do Warszawy na pogrzeb mamy. Zmęczone długim Ŝyciem
serce odmówiło posłuszeństwa. Zmarła po krótkiej chorobie. Pochowaliśmy mamę na
warszawskich Powązkach, tak jak sobie Ŝyczyła. Na pogrzeb przyleciał mój brat z Toronto. Po
złoŜeniu trumny do grobu, Wojtek odszedł bez słowa. Dzisiaj, kiedy piszę te słowa Wojtek nie
Ŝyje. Zmarł nagle w sierpniu 1999 roku. Na pogrzebie mamy widziałem go po raz ostatni.
Rodziny podzielone historią śmierć rozdzielała nieodwracalnie i ostatecznie.
Miesiąc później, w lipcu 1980 roku urodziła się Lara (Lara Tansey) moja pierwsza
wnuczka. Jednego dnia śmierć, drugiego dnia nowe Ŝycie. Nieprzerwana ciągłość jednej
rodziny. Rozdzielonej, rozrzuconej po świecie, ale tej samej. Drzewo rodzinne rozrastało się
konarami nowej generacji. W 1983 roku rodzi się Leah (Leah Tansey), w 1984 Matthew
(Matthew Gordon) a w 1988 Sophia (Sophia Gordon). Czworo wnuków. Druga juŜ generacja
urodzonych w Kanadzie.
Dostateczny powód Ŝeby poczuć się starym, moŜe trochę
niepotrzebnym i czasami stojącym na drodze niecierpliwego, młodego pokolenia.
261
Jak wyglądało środowisko polskie w Montrealu ?
Do początków lat osiemdziesiątych emigrację polską nie tylko w Montrealu, ale na całym
kontynencie Ameryki Północnej moŜna było podzielić na dwie grupy. Pierwsza grupa to „stara
emigracja”. Parę generacji emigrantów polskich z przed 1-ej wojny światowej. Emigracja czysto
zarobkowa.
Oni czy ich przodkowie wyjechali z Polski w ucieczce przed nędzą i
niesprawiedliwością społeczną. W poszukiwaniu kawałka chleba, którego w Polsce nie mogli
znaleźć. O tym, Ŝe wszystkie te nieszczęścia działy się nie w niepodległej Polsce, ale w Zaborach
rosyjskim, pruskim czy austriackim , najczęściej nie pamiętali. Byli to ludzie prości, mocno
związani z Kościołem katolickim wkoło którego tworzyli społeczność zamkniętą, nieufną,
niesłychanie konserwatywną. Ich dzieci często od polskości odchodziły, wstydziły się mówić po
polsku. W stosunku do nas, powojennej emigracji „politycznej” byli nieufni i podejrzliwi.
Nasza wspólnota nowej emigracji oparta była w pierwszym rzędzie na powodach, z ktorych
znaleźliśmy się na tej emigarcji. Na bezwzględnej opozycji do tego co stało się w naszym Kraju
po wojnie. Łączyła nas wspólna i zdecydowana postawa polityczna w sprawach zasadniczych,
mimo częstych powaŜnych róŜnic w przekonaniach dotyczących rozwiązań socjalnych czy
ekonomicznych. byliśmy teŜ grupą ludzi względnie inteligentnych, często dobrze
wykształconych. RóŜniło nas to zasadniczo od „starej emigracji”. RóŜnice te pojawiały się w
zupełnie niepotrzebnych animozjach i wzajemnej nieufności. Ta „stara emigracja” była chyba
trochę zaszokowana naszą energią i tempem, o ile nie integracji to adaptacji do nowych
warunków Ŝycia i nowego kraju. My nie potrafiliśmy ich zrozumieć i docenić ich osiągnięć,
zdobytych często drogą nadludzkiego wysiłku. Byliśmy niesprawiedliwi szydząc z ich „cary na
cornerze”, zapominając, Ŝe wielu z nich opuściło świat języka polskiego w czasie kiedy słowo
samochód jeszcze nie istniało, i Ŝe wyjechali w swojej większości z polskich wsi, w ktorych nie
bylo i nie ma do dzisiaj pojęcia rogu ulicy.
Podobne problemy zistniały kiedy do Kanady przypłynęła nowa fala emigracji
„solidarnościowej”. Znów wzajemna nieufność i brak wzajemnego zrozumienia leŜeć będą u
podstaw naszych nieporozumień. Nas, którzy przyjeliśmy ich z otwartymi ramionami, zaskoczy i
odrzuci cwaniactwo i cynizm, dwie naczelne wartości nowego „Homo Sovieticus”. Oni widzieć
w nas będą bezdennie naiwnych frajerów, którzy nie kradną jak nikt nie patrzy i mówią prawdę
szczerze i otwarcie - z przyzwyczajenia i z zasady.
Między tą najnowszą emigracją „solidarnościową” a „starą emigracją” bylo wiele
podobieństw i wspólnych cech. Łatwość w adoptowaniu prostych i atrakcyjnych osiągnięć
zachodniej cywlizacji - samochód, dom, TV i telefon komórkowy.. Brak głębszych
zainteresowań intelektualnych, brak wraŜliwości kulturowej, potrzeby czgoś więcej niŜ ludowej
piosenki, góralskiej guńki, akademii ku czci z wielebnym duchowieństwem w pierwszym rzędzie,
i muzyki, ale tylko Szopena i to przy wyjątkowej okazji. Zainteresowanie tych ludzi Ŝyciem
politycznym i historią Kanady jest Ŝadne. Rezultatem jest prawie całkowity brak reprezentacji
Kanadyjczków polskiego pochodzenia w Ŝyciu politycznym ich nowej ojczyzny. A jest nas tutaj
prawie 900 tysięcy !. Jeszcze gorzej jest w Stanach Zjednoczonych gdzie mieszka około 10
milionów ludzi mających polskie „korzenie”.
Historia Kanady, niezwykle krótka w porównaniu np. z historią Polski jest nie tylko
fascynująca. Dla Polaków powinna być takŜe pouczająca. Mogłaby, a własciwie powinna,
specjalnie dzisiaj, stać się wzorem godnym dokładnych studiów i wzorem godnym ...
naśladowania.
Kolonizację północnej części kontynentu amerykańskiego zaczęli Francuzi. Jacques
Cartier w roku 1535 po raz pierwszy uŜył określenia CANADA. Europejska rywalizacja między
Anglią i Francją przenosi się na kontynent amerykański. Słynna bitwa na Plains of Abraham,
262
znana równieŜ pod nazwą Bitwy o Quebec w roku 1759 decyduje o przyszłości tej części
kontynentu. W btwie giną obaj dowódcy przeciwnych armii. Ginie dowódca Anglików generał James Wolfe i dowódca Francuzów, Louis-Joseph, Marquis de Montcalm. Mimo
wygranej, Akt Quebecki uchwalony przez parlament brytyjski, gwarantuje Francuzom w
Kanadzie wolność religii i języka, uznaje francuskie prawo cywilne. W 1867 roku przez
połączenie się angielskiej Upper Canada, francuskiej Lower Canada, brytyjskich kolonii Nowej
Szkocji i Nowego Brunszwiku, powstaje nowe państwo o nazwie DOMINION of CANADA.
Mój dziad Karol Szymański miał wtedy 12 lat. Wydaje się, Ŝe to bylo wczoraj ! W tle tej
epokowej dla Kanady konfederacji były równie epokowe wydarzenia w Europie. Rewolucja
francuska (1789-1799) i ostateczna klęska Napoleona pod Waterloo (1815). Dalsza historia tego
kraju to nieustający ciąg problemów, konfliktów i ... kompromisów. Po ostatniej wojnie
światowej wzrost gospodarczy Kanady jak i jej znaczenie w rodzinie wolnych narodów stale się
zwiększał. W oparciu o wolny rynek, ale w połączeniu z ograniczoną i rozsądną interwencją
państwa, powstaje system świadczeń socjalnych - pomoc rodzinom, powszechne ubezpieczenie
emerytalne, uniwersalna opieka zdrowotna i zapomogi dla bezrobotnych. W rezultacie kraj
osiągnął nie tylko jeden z najwyŜszych standartów Ŝyciowych, ale osiągnął to bez kompromisów
prowadzących do obniŜenia prawdziwych wartoci Ŝycia. W roku 1982 dąŜenia do zmian
zasadniczych, ukoronowane zostały nową, wreszcie własną konstytucją, ktora ostatecznie
uniezaleŜniła Kanadę od parlamentu brytyjskiego. Ta konstytucja z jej Kartą Praw i Swobód
(Charter of Rights and Freedoms), wprowadziła nową definicję podziału obowiązków i
uprawnień między władzami prowincjonalnymi i federalnymi, precyzowała prawa i swobody
obywatelskie w zakresie wolności religii, wolności słowa, wobec nauczania języków mniejszości
kulturowych i tolerancji kulturowej.
Konstytucja oparta była na wieloletnim doświadczeniu kraju, który powstał przy udziale
dwóch historycznie przeciwnych sobie narodów. Kanada zawsze była krajem emigrantów. Przy
olbrzymiej powierzchni i niezmierzonych bogactwach naturalnych, zamieszkana byla przez małą
liczbę mieszkańców. Stały wzrost ludności jest częścią polityki gospodarczej kraju, a nie tylko
statystyką demograficzną. Przed II wojną światową większość emigrantów przyjeŜdŜała z
Wysp Brytyjskich lub z Europy. Od 1945 roku emigranci z Azji i Ameryki Łacińskiej
wzbogacają w coraz większym stopniu mozaikę niędzynarodową Kraju. Wzbogacona przez
wiele kultur, języków i religii jak i dziedzictwo pierwszych mieszkańców tej ziemi zróŜnicowana etnicznie i geograficznie, Kanada istnieć moŜe tylko w wyniku rozsądnego,
pragmatycznego kompromisu. Ten właśnie pragmatyczny kompromis, daleki i obcy ideologiom
- całej ich gamy, od lewego do prawego skrzydła, leŜy u podstaw wielkości Kanady.
Mieszkając 45 lat w Montrealu byłem naocznym świadkiem tego ciągłego procesu budowania
lepszego Ŝycia drogą tolerancji i kompromisów. Nie jest to sprawa prosta i łatwa. Znajduje
licznych przeciwników, którym emocje, często ambicje osobiste, przeszkadzają w rozsądnym
spojrzeniu na świat.
Dzisiejsza geopolityczna sytuacja Polski jest uderzająco podobna do sytuacji Kanady z
przed przeszło 140 lat. W 1867 roku dwa, od lat wrogie sobie narody, potrafiły drogą
wzajemnych ustępstw stworzyć wspólną organizację państwową, na którą dzisiaj z zazdrością i
podziwem patrzy wiele krajów. Stworzyć państwo, którego naczelną zasadą, raz jeszcze
powtórzę, są TOLERANCJA, PRAGMATYZM i KOMPROMIS. Z dobrodziejstw konsekwencji
w trzymaniu się tych trzech podstawowych zasad Ŝycia politycznego korzysta 33 miliony
obywateli Kanady, w tym prawie miliom obywateli pochodzenia polskiego.
Polska wstępująca dzisiaj do Unii Europejskiej, podobnie do Kanady z przed przeszło stu
lat, wstępuje na drogę kompromisu i wzajemnych ustępstw. Pragmatyzm i tolerancja prowadzą
teraz Polskę, Niemcy i inne kraje europejskiej Wspólnoty jedną drogą. Nie będzie to droga łatwa.
Kanadyjskie doświadczenia mogą na tej drodze okazać się wielce pomocne.
263
Obserwując moich nowych współobywateli, poznając ich sposób myślenia, biorąc
wreszcie skromny udział w ich społecznym i politycznym Ŝyciu, wszystko to musiało
doprowadzić do konfrontacji z moim światopoglądem, z bagaŜem przekonań, które wywiozłem z
Polski. Jak zapewne pamietacie z poprzednich rozdziałów, w sensie przekonań politycznych
byłem nacjonalistą – narodowcem. Trochę z przypadku, trochę z tradycji rodzinnych, później z
przekonania. Ideologia nacjonalistyczna była ideologią XIX wieku opartą na zasadzie
eksponowania interesów narodowych. Podobnie jak w wypadku socjalizmu, rozwój oświaty i
postęp techniczny tych czasów, dały początek uniwersalnej potrzebie poprawienia warunków
Ŝycia. W odróŜnieniu jenak od socjalizmu, który opierając się na teorii walki klas społecznych
koncentrował swoje zainteresowania na klasie robotniczej, nacjonalizm był ideologią, której
podmiotem były wszystkie klasy społeczne, ujęte w jedną całość pojęcia narodu. Pojęciem
narodu określano grupę społeczną wywodzącą się ze ściśle określonej wspólnoty etnicznej,
wspartej wspólnym dzidzictwem przeszłości i kultury. Teorie nacjonalistyczne glosiły, Ŝe na
podstawie rasowej i historycznej, naród posiada swoją odrębność duchową, swoje potrzeby i
interesy. Polegało to na przywiązaniu do narodowej indywidualności, do języka, kultury,
tradycji, na odczuciu potrzeb narodu jako całości. Slynne Jestem Polakiem ... Romana
Dmowskiego w sposób prosty i jasny precyzowały polski nacjonalizm. Były jego katechizmem,
który uzaleŜniał i podporządkowywał dobra indywidualne dobru nadrzędnemu, którym jest dobro
narodu. Nacjonalizmów było tyle ile jest narodów. Ta ksenofobiczna ideologia narodowego
egoizmu pojawiała sie w róŜnych krajach. Jego ekstremalne mutacje pod postacią rasizmu,
włoskiego faszyzmu i niemieckiego nazizmu, doprowadziły do kataklizmu ostatniej wojny, w
ktorej z przyczyn ideologicznych zginęły miliony ludzi.
Moje pierwsze wątpliwości i pierwsza konfrontacja z ideologią narodową były wynikiem
doświadczeń jakie wyniosłem z Powstania Warszawskiego. Coś było nie tak. PrzecieŜ klęska
Powstania i tragedia Warszawy, później koniec wojny i „polska droga do socjalizmu” były
równieŜ naszą winą. Winą ludzi myślących podobnie jak ja. Czy jest moŜliwe, Ŝe my teŜ
moŜemy się mylić ? śe nasza droga prowadząca do Polski tylko dla Polaków moŜe być błędną
drogą ? Zapewne nie przypadkowo zbieglo sie to z utratą wiary w świety dogmat zbawienia
dostępnego tylko katolikom.
W Kanadzie, na emigracji, związalem się z grupą moich starych towarzyszy broni i
przyjaciół politycznych. Mimo wątpliwości, o których przed chwilą pisałem, narodowy
patriotyzm, pamięć ich Ŝywotności intelektualnej oraz sprawności organizacyjnej ciągle był dla
mnie atrakcyjny. Obserwując jednak ich obecną pasywnośc, inercję i bezradność, a byli wśród
nich czołowi działacze naszego ruchu, stwierdziłem, Ŝe wysiłek i myśl ludzi, którzy kiedyś stali
na czele tego ruchu, zniknęła, została zgubiona, umierała. Czy przyczyną były warunki
historyczne w jakich znalazła się Polska ? Czy przyczyną była nieuchronna śmierć narodowych
egoizmów przyśpieszona ich zbrodniczą mutacją pod postacią nazizmu ?
Jednocześnie widziałem wyraźnie to, co dzieje się wkoło mnie. Widziałem rozwijający
się kraj dobrobytu, wspólny kraj róŜnych narodów, religii, języków i kolorów skóry.
Moje pełne i kompletne odrzucenie nacjonalizmu polskiego nie było wynikiem mojego
wyjazdu z Polski., o co wielu mnie dzisiaj posądza. Odrzucałem nacjonalizm kaŜdej maści i
pochodzenia, jako egoistyczny i sprzeczny z zasadami miłości, szacunku i sprawiedliwosci, ktore
uwaŜam za podstawy własciwego rozwiązania stosunków międzyludzkich. Nie mogłem przecieŜ
nie zauwaŜyć do czego doprowadziły teorie oparte na kryteriach wyłączności etnicznej.
Nienawiści, które rozbudziły nacjonalistyczne histerie i doprowadziły do krwawych wojen i
masowych eksterminacji.
264
I nagle wybuchła wolność ! Polska odzyskała niezaleŜność !
Ale czy wolna Polska nie przyszła dla mnie za późno ?
Jechałem do Polski pełen nadziei, Ŝe ci z moich przyjaciół, którzy przeŜyli, doszli do
podobnych wniosków z podobnych powodów. śe z odwagą osobistą, której w naszym ruchu nie
brakowało, zobaczą własne błędy i szukać będą nowych rozwiązań. Korzystając z niezwykle
sprzyjającej sytuacji historycznej w jakiej znalazła się Polska, ze zdwojoną energią zaczną
budowac lepszą przyszłość dla Kraju zniszczonego i zmęczonego ostatnim półwieczem.
W pewnym sensie powtarzarzała się historyczna okazja z roku 1918, kiedy przegrana
Niemiec i Austrii, rewolucja rosyjska i zwycięska Ameryka z jej idee fixe o samostanowieniu
narodów, ofiarowały nam niepodległość niemal Ŝe w prezencie. Co za uderzające podobiestwo
zdarzeń ! PotęŜne Niemcy w krępującym gorsecie Unii Europejskiej, Stany Zjednoczone, nowe
mocarstwo wchodzące w erę cywilizacyjną globalizacji. Imperium sowieckie leŜące w gruzach.
Wydaje się, Ŝe nie moŜna znaleźć bardziej sprzyjającej okazji do aktywnwgo włączenia się w
Ŝycie nowej wspólnoty narodów.
PowaŜne decyzje powinny być poprzedzone rozsądnym rozwaŜeniem sprawy. O naszym
dwumiesięcznym powrocie do Polski i próbie przerwania nieszczęsnego fatum rozdzielania
rodzin przez historię, opowiem wam w nastepnym rozdziale.
265
PRÓBA POWROTU
Lata osiemdziesiąte przyniosły wydarzenia historyczne o skali światowej.
komunizmu i odzyskanie suwerenności przez Polskę i inne kraje Europy Wschodniej.
Upadek
Zdawałoby się, Ŝe nieziszczalne marzenia mego Ŝycia stały się faktem. Stało się to, co
przez wiele lat mojego Ŝycia było najpierw celem, później walką, jeszcze później abstrakcyjną
koncepcją, w którą ciągle wierzyłem będąc przkonany, Ŝe urzeczywistnienia jej nigdy nie
doczekam. Byłem głęboko zainteresowanym obserwatorem i świadkiem tych epokowych zmian.
Śledziłem je i studiowałem. W Polsce w tym okresie byłem szereg razy. W roku 1971, 72, 74,
75, dwa razy w 1977, w 78, znów dwa razy w 1980, w 1981 i 1991. Byłem naocznym świadkiem
narastających zmian, zmiany decydującej w 1989 roku i późniejszych prób budowania
niepodległego państwa.
Czy nie nadszedł dla nas czas powrotu ?
W 1994 roku mijało 50 lat od dnia Wybuchu Powstania Warszawskiego.
Postanowiliśmy pojechać do Polski, sprawdzić czy po 45 latach nieobecności powinniśmy wócić
do domu. Nim przejdę do opisu naszych polskich obserwacji i doświadczeń, chciałbym w
największym skrócie przypomnieć zdarzenia historyczne i proces upadku komunizmu, upadku
ZSRR przede wszystkim, to bowiem uwaŜam za główny powód zmian, które nastąpiły w Polsce.
Przy całym moim szacunku dla roli jaką Polska i Polacy odegrali w tym procesie, mój
sceptycyzm i awersja do przesadnego polocentryzmu (po utracie dziewictwa pod tytułem
nacjonalizm), powinny mi pozwolić na, mam nadzieję, obiektywną ocenę tych historycznych
wydarzeń.
Zimna Wojna (z angielskiego cold war) była umownym określeniem stosunków między
państwami zchodnimi a Sowietami i grupą państw Europy Wschodniej nazywanych państwami
socjalistycznymi lub demokracjami ludowymi. Państwa te w wyniku umowy jałtańskiej znalazły
się w strefie wpływów sowieckich i zostały od Sowietów całkowicie uzaleŜnione. Za początek
Zimnej Wojny, która zastąpiła wojenny alians Zachodu i ZSRR, przyjmuje się przemówienie W.
Churchill’a wygłoszone w Fulton w Stanach Zjednoczonych w marcu 1946 roku. W
przmówieniu tym Churchill wezwał Zachód do zjednoczenia się przeciwko rozprzestrzenianiu się
komunizmu. To właśnie w tym przemówieniu uŜył on po raz pierwszy określenia „śelazna
Kurtyna” (Iron Curtain).
Ta Zimna Wojna toczyła się długich lat czterdzieści. Ostatni jej okres rozpoczął się
inwazją sowiecką w Afganistanie w 1979 roku i trwał do połowy lat osiemdziesiątych.
Odpowiedzią Zachodu na sowiecką inwazję w Afganistanie było rozmieszczenie rakiet
nuklearnych w europejskich krajach NATO.
319
Ogólny marazm i niedołęstwo systemu komunistycznego doprowadziły cały blok
wschodni do kryzysu ekonomicznego. Wzrost potęgi Stanów Zjednoczonych przy jednoczesnym
osłabieniu ZSRR doprowadziły komunizm do nieuniknionego upadku.
W Polsce kryzys gospodarczy w połączeniu z zupełną utratą zaufania do rządzącej partii
komunistycznej manifestował się strajkami, zmianami rządzących ekip i doprowadził w końcu do
powstania niezaleŜnego związku zawodowego o nazwie SOLIDARNOŚĆ.
Wypadki w Polsce, jak i w całym obozie komunistycznym postępowały teraz szybko,
jeden po drugim. Rok 1970 – krwawo stłumiony strajk stoczniowców w Gdańsku. 1977 –
Vaclav Havel publikuje „Kartę 77”, manifest swobód obywatelskich. 1980 – następny strajk w
Gdańsku, który rozszerza się na całą Polskę. W obliczu nieuniknionej konfrontacji z własnymi
obywatelami, rząd Jaruzelskiego ogłasza stan wojenny, który na ulice miast wprowadza czołgi i
wojsko, delegalizuje związki zawodowe, aresztuje przywódców opozycji.
W Związku Sowieckim wypadki następują równie szybko. Próby zreformowania
systemu, którego reformować się nie da, nie udają się (pierestrojka Gorbaczowa). Wojska
sowieckie wycofują się z Afganistanu. Władzę przejmuje Jelcyn. Związek Sowiecki rozpada się.
Kraj ogarnięty powszechną niemocą, apatią obywateli, kryzysem gospodarczym, brakiem
przywódców, przede wszystkim brakiem woli do szukania i znalezienia nowej drogi, która ten
wielki kraj mogłaby podźwignąć i postawić na nogi, rozłazi się w szwach. Faktyczny rozpad
Związku Sowieckiego zapoczątkowało ogloszenie deklaracji suwerenności przez Estonię w 1991
roku. Nastepnie przez pozostałe republiki bałtyckie : Litwę i Łotwę. Później deklaracje
suwerenności ogłosiły kolejne republiki : Rosja, Uzbekistan, Mołdawia, Ukraina, Białoruś,
Turkmenistan, TadŜykistan, AzerbejdŜan, Kazachstan i Kirgistan.
Po całkowitym
uniezaleŜnieniu się krajów bałtyckich i deklaracjach niepodległościowych innych republik,
podpisano układ o wspólnocie gospodarczej i powołano do Ŝycia związek suwerennych państw w
formie konfederacji.
Związek ten nazwano Wspólnotą Niepodległych Państw (WNP).
Przystąpiło do niego 11 republik.
Związek Sowiecki przestał istnieć !
Państwa t.zw. Obozu Socjalistycznego Europy Wschodniej równieŜ odzyskiwały swoją
suwerenność i niezaleŜność od Wielkiego Brata. Nie wszystkie drogą pokojową. Vaclav Havel,
przywódca czeskiej „aksamitnej rewolucji”, został prezydentem niepodległego państwa w 1998
roku. Rumunia odzyskała swoją niezaleŜność drogą krótkiej, krwawej rewolucji w czasie której
stracony został jej brutalny dyktator Nicolae Ceaucesku i jego Ŝona Elena. RówmieŜ w 1989
roku runął mur berliński, symbol śelaznej Kurtyny dzielącej Europę. Rok później, alianci z II
wojny światowej, w 45 lat po jej zakończeniu, podpisują traktat oficjalnie kończący okupację
Niemiec. Wojska rosyjskie wycofują się z Niemiec Wschodnich, które łączą się z Zachodnimi w
jedno państwo.
Rok 1989 w Polsce teŜ był rokiem przełomowym. Katastrofa gospodarcza kraju, rozpad
Związku Sowieckiego i rosnące niezadowolenie społeczne, zmuszają władze komunistyczne do
pertraktacji z obozem opozycji, z SOLIDARNOŚCIĄ, z Kościołem katolickim i niezaleŜnymi
grupami społecznymi rosnącymi jak grzyby po deszczu. Rezultatem tych pertraktacji zwanych
obradami Okrągłego Stołu były liczne koncesje rządzącej siłą rozpędu, zdemoralizowanej partii
komunistycznej. W rezultacie doprowdziło to do wolnych wyborów do Senatu i częściowo
wolnych wyborów do Sejmu, które skończyły się klęską komunistów. Powstaje pierwszy od
czasów wojny (po 44 latach) niezaleŜny rząd polski.
Premierem wybrano doradcę
SOLIDARNOŚCI, Tadeusza Mazowieckiego.
320
Polska stała się znów krajem suwerennym ! Nazwana teraz III
Rzeczpospolitą
(I Rzeczpospolita szlachecka trwała do rozbiorów Polski, II w latach 1918 – 1939), wracała do
rodziny wolnych narodów.
Jak to wyglądało naprawdę ?
Po jednej stronie Okrągłego Stołu znajdowała się partia komunistyczna nosząca nazwę
Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i jej satelici, partia chłopska i stronnictwo uzurpujące
sobie przedstawicielstwo inteligencji polskiej. Starych komunistów, tych którzy w 1945 roku
przejmowali władzę z rąk i nadania Armii Czerwonej, tych absolutnie dyspozycyjnych wobec
swoich sowieckich mocodawców, szukających zemsty i klasowego rewanŜu, zostało juŜ bardzo
niewielu.
Partią kierowało juŜ drugie pokolenie, wychowane w wasalskim państwie
„zwycięskiego socjalizmu”, ludzie absolutnie cyniczni i w nic nie wierzący. Nomenklatura,
której jedynym celem był wyzysk i korzyści własne. Z proletariatem, z „ludem pracującym wsi i
miast”, bo tak się to nazywało, nie mieli nic wspólnego. Hasła sprawiedliwości społecznej były
dla nich pustymi słowami obowiązującego Ŝargonu partyjnego. Oderwani i odgrodzeni od
świata, często nie zdawali sobie sprawy ze zmian zachodzących na świecie jak i z zapaści
cywilizacyjnej własnego kraju.
Z drugiej strony barykady, z drugiej strony Okrągłego Stołu znaleźli się przedstawiciele
przygniatającej większości prawie czterdziestomilionowego Kraju. Kim byli ci ludzie ?
Pozbawieni praw do samostanowienia przez 50 lat. Indoktrynowani marksistowską teorią przez
lat 44, odcięci od świata, Ŝyjący w biedzie i poniŜeniu. Przesadzam ? zapewne, ale czy tak
bardzo ?
Ludzie ci bardziej spragnieni byli chleba niŜ osobistej wolności, której większość z nich
nie znała. Do haseł ideologicznych odnosili się ze zrozumiałą nieufnością. Tęsknili za własnym
mieszkaniem, godziwą pracą przynoszącą dochód, moŜe za własnym samochodem ? Za tym
wszystkim co utoŜsamiali z, i co kryło się za mitycznymi słowami : demokracja i gospodarka
rynkowa. Nowy fetysz mas polskich.
Ten, jak przed chwila pisałem, prawie czterdziestomilionowy naród, w niczym nie
przypominał Polski z przed pół wieku, kraju w którym się urodziłem, wychowałem, który był
moją ojczyzną kiedy z niej wyjeŜdŜałem w 1949 roku. Zmiany jakie zaszły w Polsce były
ogromne. Polska w swoich nowych powojennych granicach po raz pierwszy od zamierzchłych
piastowskich czasów, stała się państwem jednoetnicznym. Było to powodem dumy i
samozadowolenia dla wielu. Dla tych, którzy nie zastanawiali się nad tym jak do tego doszło.
Polska straciła swoje ziemie kresowe zagrabione przez Rosję Sowiecką, a wraz z nimi miliony
swoich obywateli ukraińskiej i białoruskiej narodowości. 3 miliony polskich śydów zostało
zamordowanych przez nazistowskich zbrodniarzy. Z ziem zachodnich i północnych, które
zgodnie z wolą zwycięskich aliantów znalazły się teraz w granicach Polski, wysiedlono setki
tysięcy Niemców. Polska elita intelektualna, która zawsze odgrywała w Ŝyciu Kraju rolę
wiodącą, została przez obu okupantów zdających sobie z tego sprawę, z premedytacją i dokładnie
zdziesiątkowana. Liczne tysiące, które z Polski w wyniku klęski wrześniowej 1939 roku,
przymusowej pracy niewolniczej i tragedii Powstania Warszawskiego wyjechały, nigdy do Kraju
nie wróciły. Kraj był gospodarczo zrujnowany i stał na krawędzi bio;ogicznej katastrofy. W tę
zniszczoną i zmęczoną pustkę wlała się zwycieska Armia Czerwona, przynosząc z sobą nową,
obcą doktrynę. Zaczął się wielki eksperyment odbudowy Kraju i budowania nowego człowieka.
Zmiany społeczno-demograficzne, które zaszły w wyniku tego eksperymentu, determinować
będą historię Polski przez następnych parę pokoleń.
321
Gwałtowna i bezsensowna budowa przemysłu cięŜkiego, tego symbolu socjalistycznej
krzepy, spowodowała przemieszczenie setek tysięcy, o ile nie milionów, ze wsi do miast.
Upowszechnienie oświaty, niewątpliwie spóźnione, stało się jednoczśnie upowszechnieniem
doktryny marksistowskiej. Wymiana starych wartości opartych z grubsza na nie zawsze
własciwej interpretacji Dekalogu i poszanowaniu indywidualnych godności ludzkich, usiłowano
zastąpić doktryną sprawiedliwosci społecznej w leninowskim wydaniu. Kolektywne szczęście i
dobrobyt wszystkich narodów świata („proletariusze wszystkich krajów łączcie się”), stały sie
utopijnym celem, dla którego osiągnięcia naleŜało wyrzec się wszystkiego. W praktyce
wyglądało to trochę inaczej. Polegało to na dyktaturze niewielu, wyzysku, nędzy i poniŜenia
większości. Brutalna przewaga silniejszego i cynizm, stały się porządkiem dnia.
Homo Sovieticus trwa mocno w okopach zawistnego egoizmu umocnionego brakiem
społecznego wyrobienia i brakiem zwykłej, ludzkiej Ŝyczliwości. Homo Sovieticus - nie jest to
określenie moje. Wymyślił je, nieŜyjący juŜ dzisiaj ksiądz Józef Tischner, góral, światły i
ciekawy człowiek, zdający sobie sprawę jak dalece ta straszna zaraza dotknęła całą Polskę, nie
omijając nawet jego świętobliwej osoby. Homo Sovieticus jest to człowiek, którego osobowość
stworzyła i ukształtowała rzeczywistość Polski powojennej. Kraj znalazł się wtedy pod absolutną
dominacją i kontrolą Związku Sowieckiego. Była to dominacja dwutorowa. Pierwszą
reprezentowała obłąkana doktryna marksistowska w interpretacji Lenina i Stalina. Doktryna
zrodzona w XIX wieku z protestu Ŝądającego sprawiedliwości społecznej w obliczu ekscesów
kapitalizmu wczesnej ery przemysłowej. Dzisiaj cynicznie uŜywana jako szyld, zasłona, za którą
krył się drugi tor dominacji, stary imperializm rosyjski we współczesnym, komunistycznym
wydaniu. Jak zawsze, obcy wszystkiemu co sprawiedliwe i ludzkie. Bezwzględny, krwawy i
równie cyniczny jak zakłamane hasła sprawiedliwości społecznej, w które nikt nie wierzył i do
których wszyscy się modlili.
W Polsce po pierwszych latach terroru, kiedy niezłomnych przeciwników zlikwidowano,
większość społeczeństwa przed stalinizmem i jego polskim przedłuŜeniem nie tylko się ugięła,
ale co prawda pasywnie, to jednak w duŜej mierze akceptowała. Wszyscy pamiętamy poddańczy
list do władzy biskupów polskich, po aresztowaniu prymasa Wyszyńskiego. Pamiętamy
chłopów, którzy chcąc nie chcąc, ale uprawiali PGR’skie pola, robotników karnie stawiających
się na masowe wiece, równo maszerujących pod czerwonymi transparentami i portretami
komunistycznych świętych. Pamiętamy inteligencję polską, która deklamowała godne nagrody
Nobla wiersze, mówiła i pisała tak jak im kazano. Architektów polskich projektujących wedle
recepty socrealistycznej estetyki. KsięŜy walczących o pokój pod sztandarami PAX’u.
Pamiętamy przede wszystkim tysiące nauczycieli szkół i gimnazjów, profesorów akademickich,
wychowujących młodą geberację Homo Sovieticus. Klonowane kopie (choć tego okreslenia w
tym czasie nie znano) zawsze szczęśliwych „ludzi radzieckich”.
Homo Sovieticus jest osobą złoŜoną. Zacznijmy od tego, Ŝe nie ma własnego zdania.
Jest bowiem produktem zinstytucjowanego strachu. Ten strach jest rodzajem hamulca w mózgu,
który sprawia, Ŝe o pewnych rzeczach się nie mówi i nie pisze, gdyŜ mogą one zaszkodzić
systemowi wartości, które w danym momencie obowiązują. Jest to bardzo podobne do zjawiska
kiedy więzień przejmuje mentalność tych co go w więzieniu trzymają. Homo Sovieticus Ŝyje w
świecie nowoŜytnego niewolnictwa, takiego, w którym niewolnik cieszy się ze swojej
niewolniczej pozycji, dzięki której ma „czyste sumienie”. On nigdy nie jest winien, bo jemu
kazali lub jenu nie pozwolili (... wicie towarzyszu, takie były czasy ). W ten sposób ucieka od
odpowiedzialności, w konsekwencji równieŜ od wolności.
Są jednak chwile kiedy Homo
Sovieticus mobilizuje się i uaktywnia. Są to chwile kiedy Homo Sovieticus kogoś goni. Dlatego
nie moŜe Ŝyć bez wroga. Jeśli go nie ma, to trzeba go stworzyć ! Wrogiem moŜe być sąsiad,
322
który lepiej zarabia, amerykański imperialista rozrzucający stonkę ziemniaczaną na polskich
kartofliskach, moŜe nim być facet w kolorowych skarpetkach, których wiadomo, Ŝe nie moŜna
kupić w sklepie. Kiedy zobaczy, Ŝe ktoś ma więcej niŜ on, jest przekonany, Ŝe jest to wynikiem
kradzieŜy. Dlatego patrzy w twarz drugiego człowieka i z załoŜenia mu nie wierzy, mając
najświętrze przekonanie, Ŝe ten drugi to świnia. W pracy Homo Sovieticus ucieka od problemów
realnych w stronę gry personalnej. Wszystko co widoczne uwaŜa za przejaw czegoś skrytego. Z
tego rodzaju ludźmi spotykałem się na kaŜdym kroku po powrocie do Polski.
Wróćmy teraz do Okrągłego Stołu i tej jego strony przy której siedziała opozycja. Była
to grupa wielce złoŜona. Młodzi, dobrze wykształceni marksiści, rozczarowani niewydolnością
komunizmu. Ci ciągle w socjalizm wierzyli, chcieli go naprawić i uzdrowić, ale nie widzieli
takich moŜliwości w ramach partii. Zwykle były to dzieci prominentów komunistycznych. W
ten sposób przy Okrągłym Stole znaleźli się Michnik i Kuroń. Zasiedli tam równieŜ ludzie
zupełnie nowi. Autentyczni trybuni ludowi, rezultat spontanicznie powstającego związku
zawodowego SOLIDARNOŚĆ. Najlepszym przykładem będzie tu Lech Wałęsa. Intelektualiści
związani głównie z ruchem chrześcjańskim, których reprezentował póniej Tadeusz Mazowiecki.
Byli wreszcie rzecznicy Kościoła katolickiego, który przez pół wieku, z mniejszym lub większym
powodzeniem usiłował znaleźć modus vivendi w stosunkach z rządzącymi. Ludzie tej klasy co
Turowicz i Stomma. Nad obradami zaś cały czas wisiał cień Polaka, który w upadku komunizmu
odegrał rolę niepoślednia. PapieŜ Jan Paweł II.
Wydaje mi się, Ŝe Ŝadna ze stron zasiadających przy Okrągłym Stole nie zdawała sobie
sprawy, po prostu nie mogła sobie wyobrazić, Ŝe w tym samym czasie, za wschodnią granicą w
Moskwie, zaczęła się agonia systemu i nieodwracalna śmierć komunizmu, który przez tyle lat
rządził ich Ŝyciem i wydawał się niezniszczalny. Stąd wziął sie kompromis obu stron. Widząc
słabość Wielkiego Brata, nie mogli uwierzyć, Ŝe przestał nim być, Ŝe moŜna przestać sie go bać.
Stąd pojęcie „Grubej Kreski”, linii ktora podkreślała rachunek, sumowała straty, ale nie
rozliczała, nie kończyła i nie zrywała ze starym. Kreska od której zacząć sie miało nowe, bez
pełnego potępienia przeszłości, złego i zbrodni. Zebrani siedzący przy Okrągłym Stole nie
potrafili postawić kropki nad „i”. Nikt nie ośmielił się potępić socjalizmu, ciągle „świętej
krowy”, nawet dla biskupów siedzących przy stole obrad. Ludzie ci nie ośmielili się nazwać
dobrego dobrym, a złego złym.
Homo Sovieticus trwa mocno w okopach zawistnego egoizmu umocnionego brakiem
społecznego wyrobienia. Społeczeństwo obywatelskie ludzi rozumiejacych i czujących potrzebę
wspólnoty i współpracy, wydaje się marzeniem, celem nieosiągalnym. A było tak blisko !
Wybuchło SOLIDARNOŚCIĄ, płomieniem świętego oburzenia by równie szybko zgasnąć,
zsunąć się w swary i niesnaski polskiej rzeczywistości.
Prezydentem Rzeczpospolitej , akceptowanym przez większość polskiego społeczeństwa
zostaje Aleksander Kwaśniewski, członek ostatniej komunistycznej Rady Ministrów i
Przewodniczący jej Komitetu Społeczno-Politycznego.
Ja, jako były polski Ŝolnierz II wojny światowej, w tym nowym układzie korzystam ze
świadczeń i uprawnień naleŜnych mi w myśl państwowej ustawy o kombatantach. Z tych
samych uprawnień korzystają straŜnicy z więzienia UB na ulicy Rakowieckiej, którzy przed
czterdziestuparu laty zamordowali mego dowódcę i gospodarza mego krótkiego pobytu w
Częstochowie w 1944 roku.
Kiedy idę warszawską ulicą, mijają mnie ludzie o wrogich i obcych mi twarzach. Słyszę
język, którego czasami nie rozumiem i który razi mnie swoją wulgarnością. Czuję się w obcym
323
mi mieście. Wiem, Ŝe gdybym zaczął szukać , dopatrzyłbym się więcej niŜ śladów mojej
Warszawy. Wiem, Ŝe nawet najbardziej obcych moŜna przekonac, Ŝe czas w połączeniu z
rozsądkiem, cierpliwością i dobrą wolą przede wszystkim, potrafi naprawić największe zło.
Tylko, Ŝe ja na to nie mam juŜ czasu. Wolna Polska przyszła dla mnie za późno.
Powrót do domu, o czym zawsze marzyłem, wymagałby trzech zasadniczych warunków.
Po pierwsze, musiałbym mieć dostateczną ilość sił, zdrowia i energii, umoŜliwiających mi,
zapewne ostatni raz, ale jeszcze raz, włączenie się w Ŝycie polityczne Kraju. Niestety, stan mego
zdrowia i wiek stanęły tu na przeszkodzie. Po drugie, musiałbym znaleźć współpracę i oparcie w
ludziach, którzy myślą podobnie. Zawsze myślałem, Ŝe takim zapleczem będzie dla mnie
środowisko polityczne, w którym się wychowałem i z którego wyszedłem. Mój zawód i
rozczarowanie było prawie absolutne. Pisać o tym będę za chwilę. Trzecim warunkiem była
dcyzja, nie tyle zerwania co rozdzielenia więzów rodzinnych, tym razem w odwrotnym kierunku.
Więzów, które łączą mnie z Kanadą. Cała moja rodzina jest rodziną kanadyjską. Z Polską i jej
problemami związana raczej luźno. Moje zaś osobiste powiązania z Kanadą są prawdziwe i
głębokie. Proces adaptacji do nowej ojczyzny i proces w którym Kraj adoptuje swego nowego
obywatela, jest akceptacją dwustronną, jest procesem długim i trudnym. Wymaga wysiłku
zarówno intelektualnego jak i trudno uchwytnych i niewymiernych impoderabiliów , które takŜe
moŜna nazwać szacunkiem do ludzi, przywiązaniem do nabytych obyczajów, nawet miłością do
krajobrazu i koloru nieba. Przypuszczam, Ŝe Kanada mnie i ja Kanadę, zaakceptowaliśmy. Ten
ostatni warunek powrotu do Polski, a więc opuszczenie Kanady, mimo, Ŝe packed with emotions,
był moŜliwy do zrealizowania. Dwa pierwsze, zdecydowały o odrzuceniu moŜliwości powrotu
do Kraju. Była to decyzja, którą podjelismy w czasie pobytu w Polsce w 1994 roku w 50
rocznicę Wybuchu Powstania Warszawskiego.
Resztki polskiej prawicy, tej mnie najbliŜszej, wywodzącej się z ONR i z Organizacji
Polskiej zastałem w rozsypce. Tych co wyszli cało z komunistycznego pogromu, a było ich
niewielu, znalazłem fizycznie zniszczonych, umyslowo wyczerpanych. Trzymani przez lata w
więzieniach, później prześladowani, odrzuceni na margines Ŝycia i odcięci od informacji, stracili
kontakt z rzeczywistością. Zmian, które przyszły albo nie zauwaŜali, albo zauwaŜyć nie chcieli.
Ciągle mieli na ustach Wielką Polskę. Całe Ŝycie zamknięci w pułapce nacjonalizmu, nie
zauwaŜyli szkód jakie on przyniósł i Polsce i światu. Zachłystywali się etniczną „czystością”
Polski, jednocześnie za kaŜdym rogiem widzieli śyda i masona. Zaślepieni w swoim
polocentryźmie, przypisywali sobie zwycięstwo nad komunizmem. Razem z Kościołem
katolickim, nie rezygnując ze swojej roli przedmurza chrześcijaństwa, szykowali się do nowej
krucjaty. Tym razem do „rechrystianizacji” Europy Zachodniej, pogańskiej i przegniłej
dekadenckim konsumeryzmem. Zaiste prawica polska, kiedyś mój dom, przypominał dzisiaj
dom wariatów.
Dla młodych (młodszych raczej), sprawy te miały mniejsze znaczenie.
Oni
koncentrowali się na sprawach kombatanckich. Przez 50 lat szkalowano ich i odmawiano im
prawa do nazywania się polskimi Ŝołnierzami. Ich działalność odkłamywania polskiego ruchu
podziemnego nie była sprawą prostą. Natrafiali na liczne przeszkody, mur wrogości i obojętności
nie tylko ze strony komunistów. W Polsce trudno jest mieć INNE przekonania. Uparci i zacięci,
bez środków finansowych, zrobili duŜo. Nie ustrzegli sie od typowo polskiego entuzjazmu
budowania pomników, tablic pamiątkowych i dekorowania się krzyŜami. Robili to z zapałem
godnym lepszej sprawy. Nawet nas, mieszkających w Kanadzie i nie kryjących naszej rezerwy
do tego co się w Polsce dzieje, nie ominął „deszcz” odznaczeń. Nic więc dziwnego, Ŝe jeden z
moich przyjaciół przysłał mi czerwoną poduszeczkę z instrukcją, Ŝe słuŜyć ona będzie do
przypięcia wszystkich tych metalowych błyskotek i poprzedzi w dniu ostatecznym trumnę
324
dzielnego obrońcy Najjaśniejszej. Najjaśniejszą nazywał III Rzeczpospolitą mój przyjaciel
Maciej Krasiński, wybitny architekt i człowiek nie pozbawiony poczucia humoru.
I tak zawaliły się marzenia o powrocie do Polski moich snów.
Młodość swoją
spędziłem w trosce i walce o Polskę niepodległą. Wolną Polskę nazywaliśmy Wielką Polską.
Miała być wyjątkowa, lepsza i potęŜniejsza od innych narodów, których w swoim
nacjonalistycznym ferworze albo niezauwaŜaliśmy, albo potępialiśmy. Jak pamiętacie, otoczeni
byliśmy wrogami a zaślubiny braliśmy tylko z morzem. Kiedy przyszedł krach, naga prawda
przegranej, musiałem ratując własną skórę, zapłacić za to karę najwyŜszą - utratę własnego
kraju. Kiedy rozsądek i rozwaga, które przynosi czas, doświadczenie i własny wysiłek
intelektualny, pozwoliły na skorygowanie błędów i sprawiedliwe spojrzenie na świat - przyszła
starość. Losy historii, nigdy nie do przewidzenia, sprawiły, Ŝe w tym ostatnim momencie danym
mi było wrócić do Polski. Niestety nie potrafiliśmy się zrozumieć.
Z głebokim Ŝalem, na rozpacz mnie nie stać, zostawiam mój Kraj, mimo wszystko
zawsze mój. Z nadzieją, Ŝe rozwaga i rozsądek pozwoli im zrozumieć, Ŝe nie są na tym świecie
sami. śe Ŝyją w czasach dających im wyjątkową szansę do późnego, ale dołączenia do
wspólnoty narodów.
325
VANCOUVER
Nasza decyzja pozostania w Kanadzie zbiegła się z wyjątkowo trudnym okresem w Ŝyciu
politycznym Quebec’u. Parti Quebecois - partia separatystyczna, ktorej celem bylo oderwanie
się od Kanady i utworzenie własnego, niezaleŜnego państwa, powstała w roku 1968. W 1995
roku, mimo Ŝe u władzy, przegrywa jeszcze jedno referendum. Przegrana ta w niczym nie
zmienia negatywnego, jeśli nie wrogiego, stosunku większości French Canadians, do ich
współobywateli „innych” etnicznie. To negatywne nastawienie, francuski nacjonalizm i
ksenofobia zaczynają utrudniać Ŝycie. Ja zbliŜam sie do siedemdziesiątki. Po jeszcze jednej
operacji serca (by-pass) i nękającej mnie arteriosklerozie, postanawiam zakończyć praktykę
zawodową, przejść na emeryturę, sprzedać dom i wyjechać z Quebec’u.
Anna, nasza młodsza córka z męŜem i wnukami, od szeregu juŜ lat mieszka w
Vancouver. Postanawiamy przenieść sie do tego miasta. Dorota, nasza starsza córka, w tym
czasie juŜ rozwiedziona, decyduje, Ŝe razem z nami i córkami dołączy do nas. Likwidowanie
domu w Beaconsfield nie było łatwe. Po 35 latach byliśmy z Beaconsfield i Montrealem silnie
związani. Zostawialiśmy tu nie tylko dom - zostawialiśmy przyjaciół, „way of life”,
wspomnienia najlepszych lat naszego Ŝycia. Zajęło nam to pełne dwa lata. W lipcu 1996 roku
wylądowaliśmy w Vancouver. Meble dojechały tydzień później.
Vancouver dzieli od Montrealu około 4000 kilometrów i góry Skaliste. Są to dwa róŜne
światy, mimo, Ŝe ciągle w tym samym kraju. Spotkanie z Vancouver przypominało trochę nasze
pierwsze spotkanie z Kanadą w 1951 roku. Zasadniczą róŜnicę stanowiła obecność rodziny w
Vancouver. Brak znajomych, brak przyjaciół, był niezwykle dotkliwy. Prawdę mówiąc, to
prawie wszystko zaczynać było trzeba od początku.
Moje rozstanie się, a mówiąc dokładniej, zakończenie praktyki zawwodowej jako
architekta, teŜ nie było łatwe. Musiałem wypełnić wolny czas. Na 70-te urodziny, tuŜ przed
wyjazdem z Montrealu, moje, okazuje się mądre i przewidujące córki, ofiarowały mi w prezencie
pierwszy komputer. Okazał się on niezwykle pomocny w nowym Ŝyciu. Zacząłem pisać
wspomnienia. Były one bogato ilustrowane fotografiami, co z kolei doprowadziło mnie do
wydania (na krąŜkach CD) najrozmaitszych albumów rodzinnych. Pisanie wspomnień zajęło mi
parę lat. W tym czasie byłem trzykrotnie w Polsce, gdzie wydałem te dwu-języczne
wspomnienia. Przy okazji odnowiłem stare przyjaźnie siegające jeszcze czasów krakowskich
studiów.
Wspomnienia pisałem dla wnuków (stąd tekst angielski). Okazały się one,
wspomnienia, nie wnukowie, wielkim niewypałem. Wiele uwag i wielce subiektywnych opinii o
ludziach z którymi kiedyś Ŝyłem blisko, nie mówiąc juŜ o krewnych, doprowadziło do licznych
nieporozumień, zarzutów i pretensji.
W Vancouver robiłem próby nawiązania kontaktów z miejscową Polonią. Poprzez jedną
z ich organizacji, mianowicie Stowarzyszeniem Kombatantów Polskich. Wprowadziła mnie w
ten świat, jedna z nielicznych Ŝyczliwych dusz jakie znalazłem w Vancouver, stary warszawski
powstaniec - Andrzej Miedzianowski. Wspólnie z Andrzejem zrobiliśmy Wystawę planszową
pt. Wojsko Polskie. Wystawa ta, w lokalu miejscowego SPK, została później przeniesiona do
Kosulatu Polskiego, z którym nawiązaliśmy przyjazne stosunki.
339
Próby porozumienia się z polską emigracją zakończyły się wielkim fiaskiem.
Przypominało to trochę moje smutne szwedzkie doświadczenia z początków emigracyjnego
Ŝywota w Sztokholmie. Emigracja polska w Vancouver w 90 % składa się z tego, co w
poprzednich rozdziałach określiłem nazwą emigracji „solidarnościowej”. „Solidarnościowa” w
sensie czasu w jakim do Kanady emigrowali, nie w sensie ideowym. Była to kopia tego, co
przed paru laty zastałem w Polsce. Byli to ci sami ludzie, z których powodu nie mogłem
zdecydować się na powrót do Kraju. Tak tam, jak i tu, nie potrafiłem znaleźć z nimi wspólnego
języka. Stare polskie porzekadło – z deszczu pod rynnę - świetnie oddawało moją sytuację.
W 2004 roku miałem niezwykłą przygodę, która potwierdziła moją negatywną ocenę
polskiej rzeczywistości. Na 60-tą rocznicę Wybuchu Powstania Warszawskiego, Muzeum
Powstania wspólnie z tygodnikiem WPROST ogłosiło konkurs na esej pt. „Powstańcze Blizny”.
W konkursie wziąłem udział i otrzymałem III nagrodę. Nagrodę stanowiły : roczna prenumerata
WPROST, wieczne pióro od prezydenta Warszawy - Lecha Kaczyńskiego, dyplom oprawiony
w ramki i ... 1000 złotych polskich. Tej ostatniej nagrody odmówiono mi motywując to moim
brakiem polskiego obywatelstwa, co rzeczywiście było warunkiem uczestnictwa w konkursie.
Warunek ten jako absolutnie niedorzeczny potraktowałem jako omyłkę. Okazje się, Ŝe to ja się
myliłem. Organizatorzy konkursu postanowili, Ŝe w tym literackim konkursie na temat związany
z historią Polski, mogą brać udział tylko obywatele polscy. I to wyłącznie ci, posiadający polskie
paszporty. Tym, choć urodzonym w Polsce, którzy z powodów swoich konfliktów z PRL’em nie
posiadali polskich paszportów, 1000 złotych się nie naleŜy ! Głeboko oburzony napisałem na
ten temat list do organizatorów konkursu wysyłając kopie do WPROST, Lecha Kaczyńskiego
(prezydenta Warszawy) i mediów polonijnych. W odpowiedzi dostałem list od pana
Ołdakowskiego, dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego z wyrazami Ŝalu. Na pocieszenie,
zamiast 1000 zł. przysłał mi ksiąŜkę o warszawskim rodzie Kronenbergów. Odetchnąłem z ulgą,
wdzięczny, Ŝe wolno mi choć czytać po polsku.
Ta moja przygoda odbiła się dość szerokim echem w „cyberspace”. Dostałem wiele
E-mail’ów pełnych oburzenia i solidaryzujących się ze mną. Przypuszczalnie było to teŜ
przyczyną usilnego namawiania mnie przez Konsulat Polski do rozpoczęcia postępowania o
przyznanie mi obywatelstwa polskiego. Tu raz jeszcze trafiłem na karykaturalny o ile nie
groteskowy przykład polskich przepisów. Obywatelstwo raz stracone, nawet w wyniku
konfliktów z PRL’em, nie moŜe być zwrócone. Istnieje moŜliwośź nadania obywatelstwa, ale
nie zwrócenia. Obywatelstwo polskie nadaje Prezydent RP, proces ten trwa zwykle rok do dwu
lat i kosztuje paręset dolarów. Z nieznanych mi powodów, podanie nasze załatwiono w ciągu
paru miesięcy i zwolniono nas z obowiązujących opłat. Pięknie oprawione Zawiadomienie, które
dostałem stwierdza, Ŝe Prezydent RP nadał obywatelstwo polskie Panu Maciejowi
Szymanskiemu, poprzednio Szymańskiemu. Prawdę mówiąc źle na tym nie wyszedłem.
Straciłem w swoim nazwisku przecinek nad literą „n”, ale znów mam obywatelstwo polskie !
Parę lat temu pracując nad jednym z licznych fotograficznych albumów rodzinnych
przyszedł mi do głowy pomysł, Ŝe warto to urozmaicić i w pewnym sensie zindywidualizować
przez próbę robienia kolaŜy. I tak się zaczęła moja przygoda z kolaŜami. Nie jest to czyste
malarstwo z prostej przyczyny, Ŝe malarzem nie jestem i nigdy nie odwaŜyłbym się parać
portretowaniem ludzkiej twarzy. Natomiast sam proces selekcjonowania i powiększania
fotografii twarzy, symbolika treści, kolru i faktury reszty obrazu, kompozycja wreszcie, jest
niezmiernie interesująca i sprawia mi wiele satysfakcji. „Dorobiłem” się juŜ sporej ilości tych
portretów-kolaŜy, prawie wyłącznie rodzinnych. Na wiosnę ubiegłego roku, dzięki uprzejmości
miejscowego Konsula polskiego, mogłem te portrety pokazać w Sali recepcyjnej konsulatu.
Spotkało się to z Ŝyczliwym przyjęciem przez grupę ludzi, którzy z przyzwyczajenia i dla
zaspokojenia swoich potrzeb natury towarzyskiej, tego rodzaju spotkania uświetniają swoją
340
obecnością.
RównieŜ z zupełną obojętnością szerszej publiczności.
Na szczęście,
komponowanie portretów-kolaŜy traktuję jako „relaks” oraz zaspokojenie moich, nazwijmy to,
wewnętrznych potrzeb.
I tak mniej więcej wyglądało Ŝycie emeryta w dalekim Vancouver. Emeryta na
marginesie Ŝycia, który dzięki internetowi nie pozbawiony jest dostępu do zdarzeń, których jest
juŜ tylko obserwatorem. Opowiadanie to o naszych rodzinach rozdzielonych przez historię,
sugerowało mi Muzeum Historii Polski w Warszawie. Ci, którzy czytali moje wspomnienia
JA-JO PAMIĘTA nie znajdą tu w zasadzie nic nowego. W skrócie, raz jeszcze opowiadam
raczej nietypową historię naszych rodzin. Jej nietypowość, choć zapewne nie wyjątkowość, bo
podobne losy były udziałem wielu innych rodzin, najlepiej ilustruje drzewo genealogiczne
zamieszczone w pierwszych rozdziałach tego opowiadania. Biało-czerwona flaga towarzyszy
imionom naszych dziadów. Pięć pokoleń później ich praprawnukom o nie-polskich nazwiskach
towarzyszą flagi z kanadyjskim liściem klonowym czy amerykańskie Stars and Stripes.
Powinniśmy pamiętać, Ŝe ta niezwykła mutacja spowodowana była zarówno historią jak i
wiernością przekonań tych co tę historię tworzyli.
Czy dziedzictwo genów da znać o sobie w tym ostatnim pokoleniu Kamlerów i
Szymańskich Ŝyjących na amerykańskim kontynencie, dowiemy się później. A opowie o tym
zupełnie ktoś inny.
341
KONKLUZJE
Słownik wyrazów obcych definiuje konkluzję jako zakończenie, np.rozprawy ;
wynik rozumowań, wniosek ostateczny. W taki właśnie sposób chciałem zakończyć to
opwiadanie. Nie wolno bowiem kończyć długiego i ciekawgo Ŝycia bez wyciągania
wniosków, dochodzenia do konkluzji. A nuŜ ktoś to przeczyta ? zastanowi się, moŜe to
komuś pomoŜe w podejmowaniu własnych decyzji ? Człowiek uczy się nie tylko na
własnych doświadczeniach. Doświadczenia innych mogą mu być wielce pomocne.
Jak wiecie juŜ, po przeczytaniu tego opowiadania, dacydującym momentem
naszego Ŝycia był dzień, w którym opuściliśmy Polskę. Po krótkim, dwuletnim pobycie
w Szwecji, emigrowaliśmy do Kanady. Mieszkamy tu juŜ 58 lat. Tutaj urodziły się
nasze dzieci i wnuki. Emigracja do takich krajów jak Kanada, Stany Zjednoczone i
Australia, róŜni się od emigracji do krajów europejskich. Kanada, USA i Australia są
krajami emigracyjnymi w pełnym tego słowa znaczeniu. W krajach tych poza
nielicznymi autochtonami, Aborygenami w Australii, Inuitami i Indianami w Ameryce
Północnej, wszyscy inni są albo emigrantami, albo ich potomkami.
W Kanadzie taki emigrant ma specjalne określenie, które róŜni go od emigranta w
europrjskim tego słowa znaczeniu. Takiego co czasowo przyjechał szukać pracy np. w
Londynie, czy jest Gast Arbeiter w Berlinie. Emigrując do Kanady zostaje się LANDED
IMIGRANT. Określa to człowieka, który przyjechał do Kanady Ŝeby zostać tu na stłe.
Wkrótce nazywać go będą NEW CANADIAN. To określenie, bez obaw moŜna
prztłumaczyć na język polski jako NOWY KANADYJCZYK, taki, który razem z innymi
dąŜy do wspólnego celu, do budowania kraju, który naleŜy do wszystkich i w którym
wszyscy są równi.
Obawiam się, Ŝe ani my, ani nasi rodacy, którzy przyjechali tu w latach
osiemdziesiątych, nie zdawali sobie z tego sprawy. My, w 1951 roku przyjechaliśmy tu
chcąc być jak najdalej od Wielkiego Brata, ktoremu umknęlismy nocą, a który wojną
koreańską znów zaczął grozić wolnemu światu.
Emigracja, którą nazywam
„solidarnościową”, przyjechała tu w latach osiemdziesiątych, korzystając z uchylonej
„Ŝelaznej kurtyny”, szukając chleba, ratując głowy, często w obawie przed
„rozliczeniem” za popelnione grzechy, które to „roliczenie” mogło ich czekać w
zbliŜającej się do niezaleŜności Polsce.
Gustaw Herling-Grudziński, emigrant par excellance, człowiek wielkiego
rozsądku i talentu pisał : Emigracja ma to do siebie, Ŝe jest innym czasem, czasem
rozkroczonym nad teraźniejszością, która przepływa jej między nogami. Jedną nogą tkwi
w historii juŜ ostygłej, a drugą nogą szuka oparcia w historii dopiero oczekiwanej. Nie
moŜe zmienić pozycji, choćby nie wiem jak próbowała wyszarpnąć tylną nogę z ostygłego
357
brzegu i zanurzyć ją w strumieniu historii bieŜącej. Cała jest nastawiona na jutro, które
musi przyznać jej rację.
Jest to metafora zapewne słuszna, tyle, Ŝe z tym wyszarpywaniem tylnej nogi to
róŜnie bywało. Pokolenie emigracji do której się zaliczamy, bywało naogół dobrze
wykształcone i dla nich integracja, zanurzenie nogi w historii bieŜącej, przychodziła
łatwo i wielu z nas robiło szybkie kariery. Dla wielu teŜ, moŜe większości wychowanej
w romantyzmie Sienkiewicza i Traugutta, z bagaŜem wojennych i powstańczych
wspomnień, wyrwanie nogi z ostygłego brzegu było sprawą trudną, dla wielu zupełnie
niemoŜliwą. Byliśmy w Polskę za bardzo „wrośnięci”, za wiele Ona dla nas znaczyła.
Nasze rozdzielenie od Ojczyzny nie było bardzo głębokie.
Po okresie asymilacji i wzajemnej akceptacji, podobnie do innych emigrantów w
Kanadzie musieliśmy zdecydować kim jesteśmy.
Kanadyjczykami polskiego
pochodzenia czy Polakami mieszkającymi w Kanadzie ?
W kraju, którego byt państwowy polega na kompromisie między co najmniej
dwoma kulturami, dwoma językami i dwiema religiami, decyzja taka przychodzi łatwiej
niŜ gdziekolwiek indziej. Mimo to, nie ulegało najmniejszej wątpliwości, Ŝe jesteśmy
Polakami mieszkającymi w Kanadzie. Bez względu na posiadany paszport i bez względu
na obcość, czasami nawet wrogość, Kraju rodzinnego. Równie niewątpliwie jesteśmy
lojalnymi obywatelami Kanady. Nie jest to trudne wziąwszy pod uwagę kanadyjski
liberalizm i tolerancję
RóŜnica między tymi dwoma powyŜszymi określeniami (Kanadyjczyk polskiego
pochodzenia i Polak mieszkający w Kanadzie), jest róŜnicą między nami a naszymi
dziećmi i wnukami urodzonymi i wychowanymi w Kanadzie. My do końca zostaniemy
w rozkroku, z nogami po obu stronach Atlantyku, nie próbując wyszarpnąć Ŝadnej z nich.
Dla naszych dzieci i wnuków Polska jest tylko krajem pochodzenia ich ojca i dziada. Jest
kolorową bajką, którą często słyszą, usiłują w nią wierzyć, co zapewne nie przychodzi im
łatwo.
Truizmem jest twierdzenie, Ŝe nie ma jutra bez dzisiaj, i nie ma dzisiaj bez
wczoraj. Co zrobić Ŝeby moje dzisiaj połączyć z jutrem moich dzieci i wnuków ? ich
jutro z wczoraj mego ojca i dziada ? Odległość i róŜnice kulturowe powodowane w
pierwszym rzędzie innością dwóch róŜnych języków, są wielką przeszkodą. Przeszkodą,
która nie powinna być barierą nie do pokonania. Pisząc wspomnienia w dwóch językach,
komponując portrety-kolaŜe, których zrozumienie nie wymaga znajomści Ŝadnego
języka, chciałem przypomnieć, Ŝe Ŝycie Kamlerów i Szymańskich nie zaczęło się w
porcie Halifax w 1951 roku. Chcę zwrócić uwagę, Ŝe moje wnuki i ich prapradziadowie,
których dzieli 120 lat, Atlantyk i dwie wojny światowe, łączy nie tylko wspólny DNA.
Być moŜe łączą ich wspólne wartości ? I choć sam w to wierzę, bo bez tego Ŝycie nie
miałoby duŜego sensu, z dnia na dzień staję się coraz większym pesymistą.
Świat zmienia się w szaleńczym tempie. Gubi po drodze stare wartości, które
nam wydawały się święte i bez których nie potrafilibyśmy przejść przez burzę naszego
358
Ŝycia, o której wam opowiadałem. Wydawało się, Ŝe globalizacja, ten nowy wspaniały
świat, zamiast dzielić to nas połączy. Tymczasem jest nas coraz więcej, robi się coraz
ciaśniej. Coraz szybciej pędzimy przed siebie bez celu, bez wizji lepszego świata, bez
marzeń.
Wydaje się, Ŝe w tym zagubionym świecie, rozdzielenie naszych rodzin, drobne
pęknięcie, szczelina w rodzinnym monolicie, poszerza się i zmienia się w przepaść, która
brakiem wzajemnego zrozumienia rozdzieli nas na zawsze.
359
320
Dziadkowie z wnukami.
Od lewej: Matthew Gordon, babcia
Hania Szymanska, Leah Tansey,
Sophia Gordon, dziadek Maciej
Szymanski i Lara Tansey.
Vancouver 2008
360
SPIS ILUSTRACJI
1 - J.S. z Gawełczyków Szymańska ........................9
2 – Ojciec Bonawentura Gawełczyk..........................9
3 – Karol z matką.....................................................10
4 – Karol (1902)......................................................10
5 – Rodzina Szymańskich (1910)...........................10
6 – Paszport Karola.................................................11
7 – Karol Szymański (1914)................................... 11
8 – Indeks Uniwersytetu Jagiellońskiego.................12
9 – Ppor. Szymański (1920)....................................13
10 – Karol i Anna Szymańscy (1925).......................13
11 – Warta................................................................14
12 – Tablica pamiątkowa..........................................14
13 – Budynek administracyjny w Warcie..................14
14 – Ojciec z dziećmi (1932)...................................15
15 – Ojciec z synami (1939)....................................15
16 – List z Kozielska.................................................16
17 – Wyrok śmierci...................................................17
18 – Portret-kolaŜ : APRIL 1940...............................18
19 – Tablica pamiątkowa..........................................19
20 – Zamordowani wKatyniu....................................19
21 – Ulica K. Szymańskiego.....................................20
22 – Pomnik w Doylestown.......................................21
23 – Cmentarz w Katyniu..........................................22
24 – Wawel...............................................................23
25 – Drzewo genealogiczne Kamlerów....................27
26 – Leopold Kamler................................................29
27 – Katarzyna z Izdebskich Kamler........................29
28 – Juliusz Leopold Kamler.....................................30
29 – Amelia z Krawczyków Kamler...........................30
30 – Rodzina Kamlerów (1905)...............................31
31 – Juliusz Kamler..................................................32
32 – Jan Kamler........................................................32
33 – Zofia z Kamlerów Klepaczowa..........................33
34 – Płk. Stanisław Klepacz......................................34
35 – Juliusz Klepacz.................................................35
36 – Janusz Klepacz.................................................35
37 – Jerzy Kamler.....................................................36
38 – Zofia z Krawczyńskich Kamler..........................37
39 – Hanna z Kamlerów Szymańska........................38
40 – Wojciech Kamler...............................................39
41 – Kazimierz Kamler..............................................40
42 – Hanna z Dąbrowskich Kamler..........................40
43 – Barbara z Kamlerów Kamler.............................40
361
44 – Drzewo genealogiczne rodziny
Trajdosów i Szymańskich.................................50
45 – Świadectwo urodzenia M.Trajdosa...................51
46 – Świadectwo urodzenia S. Kostka Traydosa.....51
47 – Świadectwo urodzenia Katarzyny Szulcz.........51
48 – Rodzina Szymańskich (1910)..........................52
49 – Dom Szymańskich............................................52
50 – Dziadek w Kutnie..............................................53
51 – Dziadek w 1890 roku........................................53
52 – Karol Szymański (1885)...................................54
53 – Szymańscy z dzićmi (1895).............................54
54 – Bracia Szymańscy (1911)................................55
55 – Marek Szymański.............................................56
56 – Cecylia z Szymańskich Busiakiewiczowa.........56
57 – Grób rodzinny Szymańskich.............................57
58 – Cmentarz w Katyniu..........................................58
59 – Grób matki w Warszawie..................................58
60 – Grób Wojciecha Szymańskiego........................58
61 – Waleria z Januszkiewiczów Trajdos.................59
62 – Mikołaj Trajdos..................................................59
63 – Rodzina Trajdosów (1914)...............................60
64 – Anna z Trajdosów Szymańska.........................61
65 – Siostry Trajdos (1909).....................................62
66 – Kuzynki i kuzyni................................................62
67 – Świadectwo urodzenia M. Szymańskiego........65
68 – Matka z synem (1926).....................................65
69 – Maciej Szymański (1930).................................66
70 – Maciej z siostrą (1930).....................................66
71 – Rodzina w Warcie (1931)................................67
72 – Maciej z siostrą (1931).....................................67
73 – Zjazd rodzinny w Warcie (1931)......................68
74 – Maciej Szymański (1932).................................69
75 – K. Szymński z dziećmi (1932)..........................69
76 – Maciej z Dzidką (1932)....................................70
77 – Matka z dziećmi (1932)....................................70
78 – Ojciec z córką (1933).......................................71
79 – Wojciech Szymański (1938)............................72
81 – Rodzina w Warcie (1935)................................80
82 – M. Szymański i W. Natanson (1935)...............81
83 – Maciej Szymański (1936).................................81
84 – Mieczysław Trajdos..........................................82
85 – Kościół naBielanach.........................................83
86 – Tadeusz Wróbel (1939)...................................84
87 – Maciej Szymański (1939).................................84
88 – Morskie Oko......................................................85
89 – Brat z siostrą.....................................................85
90 – Ojciec z synami (1939)...................................86
91 – Siosty Trajdos z bratem (1940).....................101
92 – A. Szymańska z siostrzenicami
i siostrzeńcami...............................................101
93 – Alicja Natanson..............................................102
94 – Wiktor Natanson............................................102
95 – Maciej Szymański (1943)..............................103
96 – Wojciech Szymańsk (1943)..........................104
97 – Zaświadczenie z SAN-RAT’u........................105
362
98 – M. Szymański i O. Budrewicz........................105
99 – Aleksandra Trajdos........................................106
100 – Świadectwo zgonu – Auschwitz....................106
101 – Legitymacja KrzyŜa AK M. Trajdosa............107
102 – Tablica pamiątkowa rodzeństwa Trajdosów.107
103 – Hanna Kamler (1943)..................................108
104 – H. Kamler i M. Szymański (1943)................108
105 – Odznaka Związku Jaszczurczego................109
106 – Wniosek Awansowy NSZ (1943).................109
107 – Płk. Ignacy Oziewicz „Czesław”...................110
108 – Kpt. S. Salski „Stanisław”............................110
109 – Patent oficerdki NSZ.....................................111
110 – Mapa Generalnego Gubernatorstwa............112
111 – Niemieckie ogłoszenie..................................113
112 – Warszawski tramwaj.....................................114
113 – Obszar walk batalionu CHROBRY2.............118
114 – Dom Kolejowy (1944)...................................119
115 – Barykada na Chmielnej.................................119
116 – Mjr. L. Nowakowski „Lig”.............................120
117 – Kpt. P. Zacharewicz „Zawadzki”..................120
118 – Sanitariuszka„Kama”...................................121.
119 – Legitymacja AK „Kamy”...............................122
120 – Legitymacja odznaki pułkuJELEŃ................122
121 – Tablica pamiątkowa WARSZAWIANKI.........123
122 – Warszawski KrzyŜPowstańczy.....................123
123 – Odznaka Zgrupowania CHROBRY 2............124
124 – Warsaw 1944................................................124
125 – Grobowiec Ŝołnierzy NSZ.............................125
126 – KrzyŜ Narodowego Czynu Zbrojnego...........126
127 – Jedna polska rodzina....................................127
128 – Warszawska ulica.........................................128
129 – Plakat propagandowy...................................135
130 – Plakat propagandowy...................................136
131 – Ppłk. Stanisław Kasznica „Wąsowski”.........137
132 – Przed balem górników – Kraków1945..........138
133 – Inwentaryzacja..............................................139
134 – Inwentaryzacja..............................................139
135 – Anna z Trajdosów Szymańska (1946).........140
136 – Zaświadczenie o amnestii.............................141
137 – Artykuł w „śyciu Warszawy”.........................141
138 – Warszawska YMCA......................................142
139 – Zaświadczenie z Zakładu Urbanistyki...........143
140 – Zakład Urbanistyki naMazurach...................144
141 – Kurs wspinaczki............................................145
142 – Kurs wspinaczki............................................145
143 – Indeks Politechniki Warszawskiej.................146
144 – Legitymacja „tramwajowa”...........................146
145 – „Kama” (1945).............................................147
146 – Świadectwo ślubu.........................................148
147 – ŚPI – 38........................................................149
148 – Jezioro Vidostern..........................................157
149 – Mapa Szwecji................................................157
150 –Framlingspass...............................................158
151 – Świadectwo pracy w SEPARATOR..............158
152 – Maciej Szymański (1950).............................159
153 – Maciej Szymański (1950).............................160
363
154 – Maciej Szymański (1950).............................160
155 – Kabaret Akademicki –program.....................161
156 – Podziękowanie StowarzyszeniaStudentów..161
157 – Immigration Identification Card.....................162
158 – KsiąŜeczka PKO przodownika pracy............162
159 – Kanadyjska podróŜ.......................................179
160 – Fotografia ślubna siostry..............................180
161 – Fotografia ślubna Wojtka Kamlera...............180
162 – Dorota Szymańska (1952)..........................181
163 – Przysięga dochowania tajemnicy.................182
164 – Koledzy z CANADAIR..................................182
165 – Dorota Szymańska (1952)...........................183
166 – Dorota i Anna (1955)...................................184
167 – M. Szymański z Dorotą.................................185
168 - Wuj Miecio i Hanka.......................................185
169 – Hanka z córkami (1956)...............................186
170 – Dorota na „Fołach” (1957)............................187
171 – Klepaczowie w Rawdon................................188
172 – Teściowa z Januszem..................................188
173 – Dorota i Anna (1956)...................................189
174 – Warszawska rodzina (1955)........................190
175 – Mama w Montrealu (1957)...........................190
176 – Dorota na farmie...........................................191
177 – Anna na „Skałkach” (1957)..........................191
178 – Kanadyjskie obywatelstwo............................192
179 – Mama z Jagodą............................................193
180 – Mama w Ville St. Laurent..............................193
181 – Spotkanie w Beaconsield..............................194
182 – Mama w Ottawie...........................................195
183 – Mama w Laurentydach.................................196
184 – Wykopy pod dom..........................................197
185 – Dom w Beaconsfiels (1961).........................197
186 – Dom w Beaconsfield (1962).........................198
187 – Projekt koncepcyjny Royal Bank’u................219
188 – Budynek Royal Bank’u..................................220
189 – Budynek Royal Bank’u..................................221
190 – Budynek Royal Bank’u..................................222
191 – Budynek Royal Bank’u..................................223
192 – Budynek Royal Bank’u..................................224
193 –Budynek Royal Bank’u...................................225
194 – Budynek Royal Bank’u..................................226
195 – Projekt koncepcyjny kościoła........................227
196 – Projekt kościoła Madonna di Pompei............228
197 – Kościół w budowie........................................229
198 – Kościół Madonna di Pompei........................230
199 – Kościół Madonna di Pompei.........................231
200 – Wnętrze kościoła Madonna di Pompei.........232
201 – Model pawilonu wystawowego T.T.&G........233
202 – Bilet wejścia na EXPO ’67...........................233
203 – Dach pawilonu T.T.&G. w budowie..............234
204 – Pawilon T.T.&G. w nocy...............................235
205 – Zaproszenie na prezentację makiety...........236
206 – Członkostwo w P.Q.A.A...............................237
207 – Członkostwo w R.A.I.C.................................238
208 – Członkostwo w O.A.A...................................239
209 – Członkostwo w A.A.N.B................................240
364
210 – Zawiadomienie o partnerstwie......................241
211 – Model portu lotniczego w Abu-Dhabi............242
212 – Lotnisko w Abu-Dhabi, widok z lotu ptaka....243
213 – Dworzec lotniczy w Abu-Dhabi w budowie...244
214 – Koperta ze znaczkami pocztowymi...............245
215 – Znaczek pocztowy Abu-Dhabi......................245
216 – Dawson i Szymanski.....................................246
217 – Projekt koncepcyjny Konsulatu.....................247
218 – Akt erekcyjny................................................248
219 – Konsulat Polski w Montrealu........................249
220 – Konsulat Polski w Montrealu........................250
221 – Artykuł w STOLICY......................................251
222 – Model Ambasady Polskiej w Ottawie...........252
223 – Squibb Canada............................................253
224 – Squibb Canada............................................254
225 – Polski Dom Starców.....................................256
226 – Dawson i Szymanski (1990)........................257
227 – Popiersie Lenina...........................................266
228 – Niemiecki kord oficerski................................266
229 – Zawiadomienie o wizie dla Błaszczyków......267
230 – Zawiadomienie o wizie dla Kamlerów...........268
231 – Mama, Dzidka i Jagoda (1960)....................269
232 – Rodzina Kamlerów na plaŜy (1965).............270
233 – Odmowa na podanie.....................................271
234 – Zgoda na podanie.........................................272
235 – Anna z Trajdosów Szymańska (1971).........273
236 – Beaconsfield zimą.........................................274
237 – Tobago (1969).............................................274
238 – Dorota Szymaska (1972).............................275
239 – Dzidka i Maciej w Toronto.............................276
240 – Anna z Trajdosów Szymańska (1978).........277
241 – śeńska część rodziny (1979).......................278
242 – Męska część rodziny (1979)........................278
243 – Mary Gordon.................................................279
244 – Joe Gordon...................................................279
245 – Dziadek z wnuczkami (1985).......................280
246 – Hania w Nowym Jorku (1981)......................281
247 – Hania w Washington (1981)........................282
248 – Maciej z zięciami...........................................283
249 – Lara wśród kwiatów......................................284
250 – Leah walczy z kapturem...............................285
251 – Dziadek z wnuczkami...................................286
252 – Zjazd rocznicowy NSZ..................................287
253 – Hania w drodze na wkacje............................288
254 – Wuj Miecio i Wojtek Kamler..........................289
255 – Hania i Maka Sozańska w Puerto Plata....... 290
256 – Gajówka........................................................291
257 – Matthew z siostrą..........................................292
258 – Leah z kotem................................................293
259 – Lara Tansey (1989).....................................294
260 – Hania w Londynie.........................................295
261 – Hania w Warszawie (1990)..........................296
262 – Hania z córkami (1990)................................297
263 – Rodzinna kolacja (1991)..............................298
264 – Same panie i Matthew..................................299
265 – M. Szymański na „Gajówce”.........................300
365
266 – Cztery panie na ślubie Julka.........................301
267 – Hania z bratem i wujem Mieciem..................302
268 – Dziadkowie z wnukami (1992).....................303
269 – Lara na łyŜwach............................................304
270 – Lusia w Beaconsfield....................................305
271 – Lutosławscy w Bibliotece Polskiej.................306
272 – Odznaczenie KrzyŜem N.Cz.Z......................307
273 – Legitymacja KrzyŜa N.Cz.Z..........................307
274 – Hania w górach Skalistych............................308
275 – Matthew Gordon...........................................309
276 – Dorota Szymańska (1995)..........................310
277 – Po pogrzebie Jurka Dobrzańskiego.............311
278 – Dorota Szymańska (1995)..........................312
279 – Karta członkowska NDP..............................313
280 –śeton z czasów referendum.........................313
281 – The GAZETTE po referendum.....................314
282 – Spotkanie w Rawdon....................................315
283 – potkanie w Foster.........................................316
284 – Ostatnie spotkanie z „Jaxą”..........................317
285 – 25 Neveu Ave. Beaconsfield.........................318
286 – Świadectwo słuŜby wojskowej......................326
287 – KrzyŜ Armii Krajowej.....................................326
288 – Legitymacja Odznaczenia CHROBRY 2.......327
289 – Warszawski KrzyŜ Powstańczy....................327
290 – Odznaka Związku śołnierzy NSZ.................328
291 – Stempel Stowarzyszenia NSZ-Kanada.........328
292 – Oświadczenie dla kolegów w Polsce............329
293 – Poświęcenie sztandaru.................................330
294 – Zaproszenie na odsłonięcie pomnika...........331
295 – Spotkanie z kolegami....................................332
296 – Spotkanie z „Paciorkirm”...............................333
297 – Hania z bratem i bratową..............................334
298 – Hania pod Grunwaldem................................335
299 – Spotkanie O.P...............................................336
300 – Zeszyt do Historii NSZ..................................337
301 – Zaświadczenie..............................................338
302 – Patent weterana............................................338
303 – M. Szymański w Vancouver..........................342
304 – Z przyjaciółmi w Grywaldzie.........................343
305 – Pismo od Konsula.........................................344
306 – III Nagroda w konkursie na esej...................345
307 – Obywatelstwo polskie...................................346
308 – Rodzina w Vancouver (2007)......................347
309 – Wnuki w Vancouver (2007)..........................348
310 – Rysunek Andrzeja Mleczko..........................349
311 – JA – JO PAMIĘTA.......................................350
312 – KrąŜki CD......................................................352
313 – Lara Tansey w Vancouver ...........................353
314 – M. Szymański po wyjściu ze szpitala............356
315 – Zaproszenie na wernisaŜ..............................355
316 – M. Szymański z Konsulem Krychem............355
317 – Karol Szymański – portret-kolaŜ...................356
318 – Kevin i Leah – portret-kolaŜ..........................356
319 – Kevin – portret-kolaŜ.....................................356
320 - Dziadkowie z wnukami (2008)......................360
366
367

Podobne dokumenty

kuznica_10_2012

kuznica_10_2012 odbiorców, jest napisana prostym, potocznym językiem, dlatego tak chętnie czytana jest przez wszystkie pokolenia. MoŜe nie naleŜy do bestsellerów, jednak sposób w jaki autor ujął całą historię spra...

Bardziej szczegółowo