wojna 1939 - 1944 - Maciej Matthew Szymanski MRAIC
Transkrypt
wojna 1939 - 1944 - Maciej Matthew Szymanski MRAIC
0 NA OKLADCE: SYLWETKA POMNIKA KU CZCI POMORDOWANYCH W KATYNIU TORONTO – KANADA 1 RODZINY ROZDZIELONE PRZEZ HISTORIĘ MACIEJ MATTHEW SZYMAŃSKI VANCOUVER - CANADA 2008-2009 2 3 SPIS TREŚCI WSTĘP..................................................................5 PIERWSZA LEKCJA HISTORII............................8 RODZINA JULIUSZA LEOPOLDA KAMLERA....25 RODZINA.............................................................41 DZIECIŃSTWO....................................................63 SZKOŁA...............................................................73 WOJNA 1939 – 1944..........................................87 POWSTANIE WARSZAWSKIE 1944...............115 KONIEC WOJNY – 1949...................................129 SVERIGE – SZWECJA......................................151 KANADYJSKIE POCZĄTKI..............................163 ARCHITEKTURA...............................................199 TU I TAM..........................................................257 PRÓBA POWROTU.........................................319 VANCOUVER....................................................339 KONKLUZJE......................................................357 SPIS ILUSTRACJI............................................361 4 WSTĘP Opowiadanie to będzie mówić o losach naszej rodziny. Rodziny mojej Ŝony i mojej. Rodzin rozdzielonych przez historię. Nazywam się Maciej Szymański. Urodziłem się w Warszawie 83-y lata temu w roku 1926-ym. Moją Ŝoną jest Hanna Kamler, urodzona równieŜ w Warszawie, w tym samym roku co ja. Mieszkamy w Kanadzie, w Vancouver, na zachodnim brzegu kontynentu amerykańskiego. Do Kanady przyjechaliśmy 58-em lat temu. Polskę opuściliśmy w 1949-ym roku, pięć lat po zakończeniu II wojny światowej. Mamy dwie córki i czworo wnuków. Cała szóstka urodziła się w Kanadzie Nim w dalszych rozdziałach tego opowiadania zapoznam was z losami naszych rodzin, chciałbym zwrócić uwagę czytelników, Ŝe doświadczenia rodzin rozdzielonych przez historię nie są w Polsce czymś rzadkim i wyjątkowym. Bezwzględność i okrucieństwo historii w naszym wypadku, polega na tym, Ŝe będąc ostatnim Ŝyjącym Szymańskim, kończę polski rozdział historii naszej rodziny. Ciąg dalszy, moje córki, wnuczki i wnuk urodzeni w Kanadzie są juŜ Kanadyjczykami. Niewątpliwie polskiego pochodzenia, ale Kanadyjczykami, połączonymi z ich nową ojczyzną więzami urodzenia, wychowania i języka przede wszystkim. Jak do tego doszło ? Jak burzliwa historia drugiej połowy XX wieku rozdzielała polskie rodziny. Dlaczego prawnuki pokolenia, które Ŝycie swoich najlepszych córek i synów oddawało w ofierze Polsce, po polsku dzisiaj nie mówią ? Dlaczego Polska jest dla nich TYLKO krajem pochodzenia ich dziadów i pradziadów ? Zawiły proces integracji w nowym kraju, oddalanie się od swoich najbliŜszych, nowe spojrzenie na świat, nowi święci. Jest to rezultatem nie tylko pogłębionego przez czas rozstania. Jest równieŜ rezultatem nieodwracalnych zmian, które przyniosła nam ostatnia wojna światowa, późniejszy chwilowy tryumf i ostateczny upadek komunizmu. Nowych świętych i nowe wartości przyjeliśmy nie tylko my, którzy na Zachodzie mieszkamy od przeszło pół wieku. Równie głębokie zmiany zachodziły w świadomości naszych rodaków Ŝyjących w Polsce. Czy te nowe wartości były zupełnym zerwaniem z naszą tysiącletnią tradycją ? Czy oni tam, uwierzyli w obłędną teorię dyktatury proletariatu ? czy dla nas tu najwyŜszą wartością stał się wszechpotęŜny dolar ? Czy zapomnieliśmy o tym co było najwaŜniejsze dla nas, dla naszych ojców i dziadów, a zapomniawszy nie potrafiliśmy przekazać tego naszym dzieciom i wnukom ? Będzie to tematem mojego opowiadania. Z konieczności spisanego w wielkim skrócie. Zainteresowanych odsyłam do moich wpomnień, które p.t. JA-JO PAMIĘTA wydałem na dwóch krąŜkach kompaktowych (CD) w latach 2002 – 2004. 5 PIERWSZA LEKCJA HISTORII W poprzednim rozdziale wspomniałem, Ŝe losy rodzin rozdzielonych przez historię nie są w polskiej rzeczywistości rzadkie. Pozwólcie sięgnąć pamięcią do połowy wieku XIX-go. W czasie powstania styczniowego 1863-go roku klasztor ojców Paulinów w Częstochowie współpracował z postańcami, słuŜąc im pomocą finansową i Ŝywnością. Upadek powstania rozpoczyna okres represji rosyjskich, trwających przez pół wieku, do wybuchu I-ej wojny światowej. Atmosfera ucisku i gnębienia wszystkiego co polskie ogarnia równieŜ Częstochowę. Woska rosyjskie kwaterują w klasztorze, przed wejściem do którego wznoszą pomnik cara Aleksandra. Liczba zakonników ograniczona zostaje do 12-tu. Jednym z nich jest brat mojej babci (matki mego ojca), ojciec Bonawentura Gawełczyk. Nie musiał to być człowiek lagodnego charakteru, choć na pewno odwŜny i na pewno powaŜnie traktujący swoje zakonne powołanie. Złapawszy pijanego rosyjskiego Ŝołdaka w kaplicy Matki Boskiej, wykopuje go na klasztorny dziedziniec. Płaci za to szesnastoletnim zesłaniem na Syberię. Po powrocie zostaje kustoszem muzeum i skarbca klasztornego. Z Syberii przywozi zwykły, szklany kielich, który słuŜył mu tam w celebrowaniu mszy Świętej. Kielich ten składa jako wotum ofiarne przed ołtarzem Czarnej Madonny. Ojca Bonawentury nie znałem. Mój ojciec wspominał go jako dostojnego, starszego pana, który odwiedzał często swoją siostrę i jej liczną gromadę dzieci mieszkających w pobliskim Piotrkowie. Był pierwszym z moich bliskich, których historia rozdzieliła z rodziną. Miał szczęście, Ŝe nie na zawsze. Po szesnastu latach wrócił do swojej Jasnogórskiej rodziny gdzie zmarł w roku 1909-ym. Pochowany jest w krypcie klasztornej Paulinów. Podobnego szczęścia nie miał mój ojciec. Karol Stanisław Szymański urodził się 1-go lutego 1895-go roku w Piotrkowie Trybunalskim, średniej wielkości, prowincjonalnym mieście leŜącym w środkowej Polsce. Jego ojciec, teŜ Karol, był ogólnie szanowanym właścicielem dobrze prosperującej restauracji i kawiarni. Matka ojca, a siostra ojca Bonawentury, o którym przed chwilą pisałem, Julianna Gawełczyk, zmarła mając lat 39, osieracając liczną rodzinę. Ojciec mój miał sześć sióstr, jednego brata i jednego brata przyrodniego (dziadek po śmierci babci oŜenił się po raz drugi). W tym czasie (aŜ do końca II wojny światowej w 1918-ym roku) Piotrków Trybunalski i ta część Polski, w której leŜał, znajdowała się pod zaborem rosyjskim i stanowiła część carskiego imperium. Rusyfikacja Polaków była wtedy na porządku dziennym. Szkoły były rosyjskie i uŜywanie w nich języka polskiego było surowo zabronione. W takiej to szkole Karol otrzymał świadectwo maturalne w 1913-ym roku i dwa lata później „emigrował” do Krakowa, miasta połoŜonego tuŜ przy południowej granicy rosyjskiego imperium. Kraków leŜał w granicach Austro-Węgierskiego imperium Habsburgów. W Krakowie, w Uniwersytecie Jagiellońskim (załoŜonym w 1364-ym roku), językiem 6 wykładowym był język polski. Tam, w Collegium Medicum, w 1915-ym roku Karol rozpoczął studia medyczne. W roku 1918-ym, mimo końca wojny światowej, świeŜo powstała niepodległa Polska, musiała zbrojnie wytyczać swoje granice. Karol jako ochotnik zaciąga się do nowopowstałej armii polskiej. W stopniu podporucznika pospolitego ruszenia słuŜy jako medyk w 26-ym pułku piechoty. Później z linii frontu przeniesiony zostaje do szpitali wojskowych w Łucku, Lwowie, Piotrkowie i Krakowie. W roku 1920-ym zwolniony zostaje z wojska i kontynuuje studia medyczne. śeni się z Anną Trajdos (moją matką) i wraca do Krakowa. W roku 1922-im kończy studia w Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego i zaczyna pracować w klinice neurologiczno-psychiatrycznej tego uniwesytetu. Później zostaje starszym asystentem profesora Pilca w tej samej klinice, a w 1924-ym roku otrzymuje tytuł doktora wszechnauk medycznych. W tym samym roku ojciec rezygnuje z kariery naukowej w Uniwesytecie Jagiellońskim. Na krótko zostaje zatrudniony przez szpital psychiatryczny w Kochanówce pod Krakowem, a w 1925-ym roku obejmuje stanowisko dyrektora szpitala psychiatrycznego w Warcie. W Warcie ojciec mój pracuje do jesieni 1939-go roku, kiedy to w przeddzień wojny powołany zostaje do słuŜby wojskowej. W ciągu swgo czternastoletniego pobytu w Warcie, ojciec potrafił rozbudować mały, prowincjonalny szpital, w duŜą, samowystarczalną instytucję opiekującą się ponad tysiącem pacjentów. Wprowadził nowoczesne sposoby leczenia i nową dla polskiej psychiatrii , metodę terapii pracy w środowisku pozaszpitalnym. Szpital w Warcie uznany został za wzorcowy i wiodący szpital psychiatryczny, a dr Karol Szymański za zasługi jakie włoŜył w rozwój polskiej słuŜby zdrowia, odznaczony został orderem Polonia Restituta. Jak pisałem, w 1939-ym roku, na parę tygodni przed wybuchem wojny, ojciec powołany zostaje do wojska. W wojsku pracuje jako lekarz, najpierw w 4-ym szpitalu wojskowym w Łodzi, później w 2-im szpitalu w Lublinie. W październiku 1939-go roku w nieznanych okolicznościach dostaje się do niewoli sowieckiej. Jak pamiętamy, 17-go września 1939-go roku Armia Czerwona niespodziewanie wtargnęła na terytorium Rzeczpospolitej Polskiej. Ojciec przewieziony zostaje do obozu dla jeńców wojennych w Kozielsku. Z Kozielska, z datą 25-go listopada 1939 r. otrzymalismy jeden, krótki i ostatni list od ojca. Nazwisko ojca i jego numer obozowy (052/4) znalazły się na liście deportowanych przez NKWD z Kozielska w dniu 27-go kwietnia 1940-go roku. Transport kolejowy Nr. XVIII przyjechał na stację Gniezdowo 29-go kwietnia. Tego samego dnia w pobliskim lesie w Katyniu ojciec został zamordowany. Miał wtedy 45 lat. Na wiosnę 1940-go roku, w lesie Katyńskim, sowiecki NKWD-ysta, pojedyńczym strzałem w tył głowy przerwał Ŝycie człowiekowi, którego poświęcenie medycynie, zdobyło mu szacunek i uznanie rodaków. Dokładnie w tym samym czasie, wiosną 1940-go roku, w sosnowym lesie niedaleko Warty (obok wioski zwanej Rossoszyca), 480-ciu psychicznie chorych pacjentów szpitala, pacjentów mego ojca, zamordowanych zostało przez niemieckie GESTAPO. Zagazowani w zamkniętych samochodach cięŜarowych, pochowani zostali w zbiorowej mogile. 7 Dwie obłąkane ideologie wspólnie manifestowały swoją niepoczytalną, szaloną furię nienawiści. Ojciec mój został zamordowany kiedy miałem 14 lat. Ostani raz widziałem go trzeciego chyba dnia wojny, jesienią 1939-go roku, kiedy uciekając przed Niemcami z Warty, zatrzymaliśmy się na chwilę przed szpitalem wojskowym w Łodzi. Wyszedł do nas w mundurze i białym szpitalnym fartuchu. PoŜegnanie było krótkie. Zawsze będę pamiętał jego ostatnie słowa : Pamiętaj, opiekuj się matką. Niestety zlecenia tego nigdy nie wykonałem. 10 lat później, w 1949-ym roku wyjechałem z Polski na zawsze. Ojciec nie Ŝył juŜ od 9-u lat. Ja miałem 23-y lata, matka miała 54-y lata. Zostawiłem ją bez zawodu i zasobów materialnych, wyrzuconą z naszego domu w Warcie, z młodszym rodzeństwem (brat miał wtedy 15 lat, siostra 23), w kraju zrujnowanym wojną, nad którym rozciągała się czarna chmura barbarzyńskiego komunizmu. W kraju odgrodzonym od cywilizowanego świata szczelną, Ŝelazną kurtyną. Uciekłem przed pewnym aresztowaniem, zapewne długoletnim więzieniem lub śmiercią. Uciekłem teŜ przed odpowiedzialnością o której mówił mi ojciec. Mimo, Ŝe wierzyłem, Ŝe nieuchronna wojna pozwoli mi wrócić do kraju, byłem dezerterem. Historia rozdzieliła naszą rodzinę. Wbrew nadziejom i Ŝyczeniom NA ZAWSZE. Ojca swego znałem właściwie mało. Z domu w Warcie wyjechałem do Warszawy mając 9 lat. Do domu wracałem oczywiście na kaŜde wakacje. Ojciec pochłonięty pracą zawodową mało miał dla nas czasu. Wychowała mnie matka. Ona nauczyła mnie chodzić, czytać i pisać. Nie ulega wątpliwości, Ŝe wszystkie podstawowe wartości i prawdy, które rządziły i rządzą moim Ŝyciem, zawdzięczam jej wychowaniu. Śmierć mego ojca, początek rozdzielenia naszej rodziny, była wynikiem wojny. Morderstwo popełnione na moim ojcu i jego kolegach, niezrozumiałe i straszne w swojej absolutnej negacji wszystkich wartości, które rządziły naszym Ŝyciem, miało miejsce w czasie ostatniej wojny. Jego śmierć była dla nas symbolem tej wojny. Szokiem, który wstrząsnął naszym Ŝyciem. Gwałtownym przejściem z beztroskiego dzieciństwa do okrutnych prawd dorosłego Ŝycia w atmosferze barbarzyństwa jakim jest kaŜda wojna. Moja i mojej Ŝony ucieczka z Polski była naszą własną, indywidualną decyzją. Oczywiście opartą głównie na zawiłości historii naszego Kraju w tym czasie, ale decyzją tylko naszą. WyjeŜdŜając z Polski zdawaliśmy sobie sprawę, Ŝe wyjeŜdŜamy na wiele, wiele lat. Niezdawaliśmy sobie jednak sprawy, Ŝe moŜe to być rozstanie ostateczne. Jak do tego doszło ? Co kierowało naszymi krokami ? Jak myśleliśmy i kim byliśmy sześćdziesiąt lat temu ? Zacznę od samego początku. Od atmosfery Ŝycia rodzinnego i społecznego, w której formowały się nasze charaktery i osobowości. Czytelnikowi da to obraz tych czasów. Oboje bowiem, moja Ŝona i ja, byliśmy typowymi przedstawicielami pokolenia lat dwudziestych. Urodzeni w Polsce niepodległej, ciągle Ŝyliśmy w cieniu legendy pokolenia naszych rodziców, którzy o tą niepodległość walczyli. Wychowani w krótkim okresie, który dzisiaj nazywamy II-gą Rzeczpospolitą, wchodziliśmy w Ŝycie w tragicznym czasie II wojny światowej. Jak to wyglądało ? Po paru stronach ilustrujących Ŝycie mego ojca Karola Szymańskiego, opowiem wam historię rodziny Kamlerów, rodziny mojej Ŝony. 8 RODZINA JULIUSZA LEOPOLDA KAMLERA śona moja Hanna Kamler urodziła się tak jak ja w Warszawie, w tym samym 1926-ym roku. Świetnie opracowane dzieje rodziny Kamlerów opisał Jacek Kamler w ksiąŜce p.t. POTOMKOWIE KATARZYNY I LEOPOLDA KAMLERÓW, wydanej w Warszawie w roku 2006-ym. Zainteresowanym gorąco polecam tą niezwykle ciekawą ksiąŜkę, a Ŝe Hanna Kamler, matka naszych dzieci i babka naszych wnuków nosi dzisiaj nazwisko Szymańska i w rodzinie Szymańskich odegrała pierwszorzędną rolę, winien jestem, choć w wielkim skrócie, opowiedzieć wam historię rodziny Kamlerów. Nazwisko Kamler sugeruje niemieckie lub holenderskie pochodzenie. Do Polski przybyli zapewne w końcu XVIII-go lub początku XIX-go wieku. Okres ten ginie w mrokach historii i pierwszym udokumentowanym nazwiskiem jest nazwisko Marcina Kamlera, prapradziadka mojej Ŝony. Marcin był właścicielem tkalni w okolicach Warszawy, przypuszczalnie w śyrardowie. Jego syn Leopold, był załoŜycielem warsztatu stolarskiego w Warszawie w roku 1861-ym. Leopold Kamler i jego Ŝona Katarzyna z Izdebskich mieli jedenaścioro dzieci. Jednym z nich był Juliusz Leopold, dziadek mojej Ŝony i kontynuator stolarskich, rodzinnych tradycji. Była to rodzina wyjątkowa. Zauroczona Polską, w tym czasie jako niezawisłe państwo nieistniejącą. Patriotyczna w najczystszym i najprawdziwszym tego słowa znaczeniu. Na początku stron ilustrujących ten rozdział umieściłem drzewo rodzinne Juliusza Leopolda. Później fotografie i Ŝyciorysy poszczególnych członków rodziny. Mówią one same za siebie. Z czterech synów Juliusza Leopolda, trzech oddało swoje Ŝycie walcząc o wolną i niepodległą Polskę. Dwóch w roku 1919-ym, jeden w powstaniu warszawskim 1944-go roku. Wszyscy trzej odznaczeni zostali krzyŜami Virtuti Militari i KrzyŜami Walecznych. Ich siostra była sanitariuszką w czasie wojny bolszewickiej 1920go roku. 24-y lata później bierze udział w powstaniu warszawskim. Jeden z jej synów ginie tragicznie w 1943-im roku, drugi walczy w powstaniu warszawskim. Ich ojciec, pułkownik kawalerii, Stanisław Klepacz poza krzyŜem Virtuti Militari odznaczany jest KrzyŜem Walecznych sześciokrotnie. Przyjrzyjcie się dobrze drzewu rodzinnemu. Oto dzieci, wnuki i prawnuki tych, którzy po przeszło stu latach niewoli, ofiarą własnego Ŝycia wytyczali granice wolnej i niepodległej Polski, przychodzą na świat i wychowują się poza granicami Ojczyzny. W swojej większości nie mówią juŜ po polsku. 25 Tragiczny koniec II-ej wojny światowej, ponowna utrata niezawisłości i chwilowy tryumf komunizmu, rozdzieliła rodzinę Kamlerów. Jedni z nich, jak rodzina Klepaczów, wywieziona z Polski po powstaniu warszawskim do obozów jeńców wojwnnych, do Kraju zniewolonego obłędną doktryną marksistowską, wrócić nie chciała i nie wróciła. Moja Ŝona opuściła Polskę towarzysząc mi, zagroŜonego aresztowaniem, w mojej ucieczce. Wyrokiem historii, rodziny nasze, rozdzielone zostały od swych bliskich w Ojczyźnie. Wydaje się, Ŝe na zawsze. Dla najmłodszej generacji rodziny Kamlerów Polska stała się krajem obcym. Być moŜe bliskim. Być moŜe są oni z Krajem ich dziadów połączeni tylko coraz cieńszą nicią tradycji. Być moŜe. Jak do tego doszło ? Jak przebiegał proces integracji z nowym światem ? Była to droga niemal identyczna do drogi, którą przeszła rodzina Szymańskich. Szok zderzenia się z nowym, poznawanie i wchodzenie w nowe Ŝycie. Akceptacja tego nowego Ŝycia. Konfrontacja wreszcie z tym co było. Będzie to tematem następnych rozdziałów, w których opisywać i analizować będę Ŝycie emigranta w Kanadzie. Pierwsze rozczarowania i pierwsze tryumfy. Akceptacja i budowanie nowego domu. Niespodziewane otwarcie się drzwi do powrotu. Konfrontacja z rzeczywistością. Rozczarowanie. Jednym słowem wszystko to, co złośliwy los historii sprawił, by rozdzielić nasze rodziny i oderwać nas na zawsze od Kraju naszych przodków. 26 RODZINA Druga część tego rozdziału zawierająca ilustracje, zaczyna się „drzewem” rodzinnym Szymańskich i Trajdosów. Czytając to co piszę w tym i w następnych rozdziałach, warto zaglądać do „drzewa rodzinnego”. Ułatwi to nie tylko zrozumienie rodzinnych zawiłości. W wielkim skrócie, graficznie, pokaŜe to drogę jaką Szymańscy, rodzina rozdzielona przez historię, przeszła z polskiego Piotrkowa Trybunalskiego do kanadyjskiego Vancouver’u. Odpowiedź na pytanie dlaczego tak się stało i jak ta droga wyglądała, znajdzie czytelnik czytając to opowiadanie. Rodziców mego ojca znam tylko z opowiadań i fotografii. Oboje – babcia i dziadek zmarli przed moim urodzeniem. W środowisku moich dziadków nie było zwyczaju zbierania i przechowywania dokumentów rodzinnych. Następne pokolenia, to jest pokolenie moich rodziców i moje, zmieniły ten sposób postępowania. Zaczęto zbierać dokumenty i zachowywać pamięć o osiągnięciach w pracy zawodowej, społecznej i politycznej, zwłaszcza w słuŜbie dla Kraju, co traktowano jako oczywisty, nie tylko obowiązek, ale równieŜ przywilej obywatelski. O pradziadach nie wiem nic. Zapewne moŜnaby doszukać się ich śladów w zachowanych dokumentach kościelnych w Piotrkowie Trybunalskim, mieście rodzinnym. Ewidencja urodzin, ślubów i zgonów, była od niepamiętnych czasów prowadzona przez kościoły parafialne. Kościołem parafialnym dziadków był koścół pod wezwaniem św. Jakuba w Piotrkowie. W kościele tym są zarejestrowane chrzściny, śluby i pogrzeby obu moich rodzin. Był to bowiem kościół parafialny rodziny Szymańskich jak i rodziny Trajdosów, rodziny mojej matki. W kościele tym brali ślub moi rodzice. Piotrków więc i jego okoliczne wsie i osady były miejscem pochodzenia zarówno Szymańskich jak i Trajdosów. Nazwa miasta pochodzi zapewne od imienia jego załoŜyciela, Piotra Dunina Włostowica Ŝyjącego w połowie XIII wieku. Od samych swoich początków, miasto ze względu na swoje połoŜenie geograficzne (centrum kraju) było ośrodkiem nie tylko Ŝycia gospodarczego, ale równieŜ aktywną sceną Ŝycia politycznego i kulturalnego. Przez Piotrków przeszła wielka armia króla Wladysława Jagiełły w drodze pod Grunwald. Tu w roku 1469 i 1470 wielcy mistrzowie zakonu krzyŜackiego składali hołd Kazimierzowi Jagiellończykowi. Tu odbywały się elekcje królów polskich (Jan Olbracht i Zygmunt August). Tu na sejmach i synodach występowali najwybitniejsi synowie polskiego renesansu, Mikołaj Kopernik, Jan Kochanowski i syn ziemi piotrkowskiej, Andrzej Frycz Modrzewski. Powstania, a zwlaszcza powstanie styczniowe 1863 roku, odbiło się tu głębokim echem. Upadek powstania i zdawałoby się ostateczna utrata niepodległości, rozpoczęła dynamiczny rozwój gospodarczy miasta. Piotrków staje się, w ramach nowo utworzonej Gubernii Piotrkowskiej, siedzibą nowej administracji. Wraz z gwałtownie rozwijającym 41 się przmysłem włókienniczym pobliskiej Łodzi (patrz „Ziemia Obiecana” Władsława Reymonta), dla ekspansji ekonomicznej Piotrkowa stanął otworem niezmierzony rynek zbytu imperium moskiewskiego. Na tym tle nowego dobrobytu pojawia się postać mego dziada, Karola Szymańskiego. Świetnie się mający mieszczanin piotrkowski, właściciel dobrze prosperującej restauracji-kawiarni przy głównej ulicy miasta (dom spłonął w czasie wojny w 1939 r.). Nie wiem kim byli rodzice dziadka. Jakie mieli wykształcenie, czym się zajmowali i jakie mieli zainteresowania. Z opowiadań ojca wiem, Ŝe dziadek był surowym i wymagającym człowiekiem. Musiał nim chyba być, miał bowiem dziewięcioro dzieci. W domu moich rodziców zachowała się spora biblioteka z ex-libris dziadka. Były teŜ w domu dziadka skrzypce, na których podobno grywał. Jak ? znów nie wiem. Dziadek był właścicielem okazałego domu w sercu miasta. Dom, o którym w tym czasie mówiło się kamienica, wniosła w posagu moja babcia, Julianna Stanisława Gawełczyk. Siostra ojca Bonawentury, o którym pisałem na początku tego opowiadania. Na przedmieściach Piotrkowa, miał dziadek mały dom połoŜony w pięknym sadzie, który nazywano „Krakówką”. „Krakówka”, chyba w latach sześćdziesiątych, została sprzedana i na jej miejscu miasto wybudowało bloki mieszkalne a sad oczywiście wycięto. Dom w śródmieściu, który w roku 1945 przywłaszczyło sobie miasto, odzyskaliśmy w latach dziewięćdziesiątych. Przed paru tygodniami (listopad 2008) dowiedziałem się, Ŝe siostra moja, mieszkająca w Polsce, dom ten sprzedała. PoniewaŜ w Piotrkowie nie mieszka juŜ dzisiaj nikt z mojej rodziny, jedynym piotrkowskim „śladem” rodziny Szymańskich jest grób rodzinny na „starym” cmentarzu. Babcia Julianna Stanisława z Gawełczyków Szymańska była córką kupca futer z Wielunia. Młodsza była od dziadka o lat jedenaście. śyła tylko 39 lat. ZdąŜyła w tym czasie urodzić ośmioro dzieci i pochować trzy córki, które zmarły prawie tego samego dnia w wyniku epidemii grypy zwanej : hiszpanką”. Z opowiadań rodzinnych wiem, Ŝe jak na owe czasy to wiele podróŜowała i to samotnie. Domyślam się, Ŝe w ucieczce przed ponownym zajściem w ciąŜę. Wydawała masę pieniędzy, swoich i dziadka. Była w Wiedniu i we Włoszech. Z Watykanu przywiozła oprawną w ramy dyspensę kilku tysięcy dni czyśca, które to dyspensy papieŜ Leon XIII sprzedawał za gotówkę. Dyspensę odziedziczył mój ojciec, ale trzymał ją schowaną w szafie. Przypuszczam, Ŝe ojciec trochę się tego wstydził (dyspensy, nie szafy) i zapewne wolał oglądać obrazy współczesnych malarzy, jak np. śmurki, który masowo malował piękne piersiaste kobiety. Taki właśnie obraz, jedną z nielicznych pamiątek rodzinnych, odziedziczyłem po ojcu. Wisi na ścianie mojej sypialni w Vancouver. Dyspensa, którą babcia kupiła w Watykanie rozciąga się na kilka pokoleń. Nie jestem pewien czy sięga pokolenia moich dzieci. Na wszelki wypadek, na ulgową taryfę w ostatecznym rozliczeniu nie naleŜy liczyć. Zwłaszcza, Ŝe dyspensę zostawioną w domu w czasie wojny 1939 roku, ktoś ukradł. Dziadek Szymański miał ośmioro dzieci z pierwszego małŜeństwa. Trzy córki, Czesława, Janina i Stanisława zmarły niemalŜe tego samego dnia w listopadzie 1894 r. Miały lat 6, 5 i 2. 42 Uratowała się Maria Stanisława zwana Bronką. Wyszła za mąŜ za Piotra Iwanickiego w Białymstoku (czy w ŁomŜy ?) gdzie mieszkali przez prawie całe swoje Ŝycie. Znałem ją bardzo mało i widziałem chyba tylko raz w Ŝyciu. Miała trzy córki. Najstarsza Stanisława była lekarzem. W latach trzydziestych, po skończeniu studiów medycznych w Uniwersytecie Wileńskim odbywała staŜ w szpitalu mego ojca w Warcie. Stasia wyszła za mąŜ w czasie wojny czy zaraz po, za dentystę o nazwisku Gutowski. Zamieszkali w Kolnie, gdzie praktykowali swój zawód i mieli czworo dzieci. Stasia zmarła mając zaledwie 35 lat. Druga córka ciotki Bronki, Hanka, była dentystką. TeŜ wyszła za mąŜ, miała dzieci i mieszkała gdzieś na wschodzie Polski, chyba teŜ w Kolnie. Mało o nich wiem gdyŜ wszystko to działo się juŜ po mojej ucieczce z Polski Najmłodszą Iwanicką, Marysię, teŜ znałem raczej przelotnie. Pamiętam ją jako dziecko, później raz tylko spotkałem ją jako osobę dorosłą. Było to w latach osiemdziesiątych, w czasie jednej z moich krótkich wizyt w Polsce. Podobnie jak matce, konwenans był jej rzeczą zupełnie obcą. Była abnegatem o duŜej inteligencji i dobrym wykształceniu. Znała kilka języków. śyła skłócona z resztą rodziny, zmarła w zupełnej nędzy w Łodzi w roku 1993. Ciocia Jasia Topczewska, Ŝona pułkownika piechoty, który wojnę odsiedział w obozie jeńców wojennych w Murnau, robiła wraŜenie osoby bardzo nieszczęśliwej. Powodem być moŜe był mąŜ siedzący w niewoli, na pewno był nim Jerzyk, jedyny syn, o którym poniŜej. Jerzyk, z którym zawsze miałem trochę „na bakier” jest dzisiaj emerytowanym architektem i mieszka w Łodzi. Jerzyk raczej niefortunnie wyróŜnił się jako jedyny członek naszej licznej rodziny, który naleŜał do partii komunistycznej. W jego wypadku do Związku MłodzieŜy Socjalistycznej. Tak zdaje się nazywano organizację podrastających komunistów. Twierdził, Ŝe nie była to decyzja powodowana jego przekonaniami, ale zwykły koniunkturalny oportunizm i warunek dostania się na studia, co w świecie jego wartości moralnych, a nie był w tym odosobniony, miało stanowić sytuację łagodzącą. Matka moja nie mogła mu tego darować i był okres kiedy traktowała go jako „zdrajcę”. Kiedy, bodajŜe w latach sześćdziesiątych, w czasie wycieczki w Tatry, kawał skały spadł mu na twarz i niemal wyprawił go na drugi świat raniąc dotkliwie, mama moja informując mnie o tym, potraktowała sprawę po chrześcijańsku pisząc, Ŝe Pan Bóg pokarał Jerzyka. Wierzyła bowiem mocno, Ŝe oportunizm tej miary co członkostwo w partii komunistycznej, nie moŜe ujść uwadze boskiej. Ciocia Cesia i wujek (właściwie stryjek ale nigdy go tak nie nazywaliśmy) Marek byli parą rodzinnych bliŜniaków. Ciocia była dentystką i przed wojną praktykowała w Łodzi gdzie wyszła za mąŜ za nijakiego Wacka Busiakiewicza. Ten Busiakiewicz, którego niewiele pamiętam, nie 43 trudnił się Ŝadnym powaŜnym zajęciem. Podkradał natomiast ciotce narkotyki, które jako dentystka miała w swoim gabinecie. Nie wiem czy sam je uŜywał czy tylko sprzedawał. W kaŜdym razie jeszcze przed wojną ciocia pozbyła się Wacka drogą szybkiego rozwodu. Niemcy wyrzucili ciotkę z Łodzi w 1940 roku. Wróciła do Piotrkowa i zamieszkała z bratem. Po zakończeniu wojny wróciła do Łodzi do swego starego mieszkania i gabinetu dentystycznego. Po wojnie kiedy znaleźliśmy się w cięŜkiej sytuacji materialnej, ciotka zaopiekowała się moją siostrą. Dzidka zamieszkała u niej w Łodzi i dzięki jej pomocy mogła studiować chemię na Uniwersytecie Łódzkim. Po skończeniu studiów Dzidka wróciła do Warszawy a ciotka nadal leczyła zęby. Zmarła po krótkiej chorobie na raka w 1968 roku. Wujek Marek całe swoje Ŝycie mieszkał w Piotrkowie. Uczęszczał z moim ojcem do tego samego gimnazjum. W 1914 roku w wieku lat 17-tu uciekł z domu i zaciągnął się do Legionów Polskich. Uciekł, gdyŜ ze względu na kiepski stan zdrowia dziadek nie chciał puścić go z domu. I miał rację. Jeszcze przed końcem wojny porucznik Szymański zwolniony zostaje z wojska . Nabawił się jakiejś dziwnej choroby kręgosłupa w wyniku której do końca Ŝycia został lekko garbatym. Stan zdrowia i ten nieszczęśliwy garb nie pozwoliły mu na wzięcie udziału w wojnie z bolszewikami w 1920 roku. Stało się to powodem jego licznych kompleksów. W pewnym sensie jako nagrodę za jego słuŜbę wojskową w 1914 r. państwo polskie przyznało mu koncesję na prowadzenie hurtowej sprzedaŜy wyrobów tytoniowych. Produkcja papierosów i tytoniu była w Polsce monopolem państwowym. Wynajął mały sklepik na głównej ulicy miasta, w którym spędzał całe dni, od czsu do czsu odwiedzając swoich przyjaciół, właścicieli sąsiednich sklepów. Odwiedzaliśmy wujka zwykle w Dzień Zaduszny, kiedy cała rodzina zjeŜdŜała do Piotrkowa w celu odwiedzenia grobów rodzinnych, składania kwiatów, zapalania świec i zniczów. W Piotrkowie są dwa cmentarze : „stary” i „nowy”. PołoŜone tuŜ obok siebie i rozdzielone ulicą. Grób rodzinny Szymańskich jest na „starym” cmentarzu, Trajdosów na „nowym”. Po powstaniu warszawskim, jesienią 1944 roku, wuj Marek przyjął nas wszystkich, mamę, Dzidkę, mego brata Wojtka i mnie, bardzo serdecznie u siebie w Piotrkowie. W 1945 roku moja siostra wyjechała do ciotki w Łodzi a ja na studia do Krakowa. Niewiele później, chyba w 1946 roku mama z Wojtkiem wrócili do Warszawy, gdzie jeszcze chyba przez rok wspomagał ich Marek. Po śmierci mego ojca wywiązał się z roli częściowego naszego opiekuna w sposób nienaganny. Czas wojny był okresem niezwykłej solidarności naszych rodzin. Tak Szymańskich jak i Trajdosów. Całą wojnę, aŜ do powstania warszawskiego klan Trajdosów, cztery siostry – trzy wdowy, czwarta z nieobecnym, ukrywającym się męŜem plus wszystkie ich dzieci z przyległościami mieszkały pod jednym dachem. W niezwykle cięŜkiej sytuacji finansowej, wzajemnie się wspomagając, przetrwały wojnę, śmierć najmłodszej siostry w Auschwitz, śmierć brata zamordowanego w poznańskim więzieniu i powstanie warszawskie. Pocisk artyleryjski zniszczył dom na ulicy Tucholskiej gdzie mieszkali. Klęska powstania rozdzieliła i rozproszyła jego mieszkańców po Polsce, po niemieckich obozach jeńców wojennych, później po Europie, w końcu po świecie. Rodzina rozdzielona została przez historię. 44 Wracam do wuja Marka. Pamiętam go jako bardzo serdecznego, chudego, garbatego pana, zawsze w ciemnym garniturze, kamizelce z muszką pod brodą i binoklach bez oprawy. JuŜ po moim wyjeździe z Polski, chyba w latach sześćdziesiątych, a więc mając lat 65, wuj oŜenił się z panią Eugenią Woch, której nigdy nie poznałem, a która zmarła w roku 1976. Przypuszczam, Ŝe był to desperacki ruch zabezpieczającoobronny przed zbliŜającą się samotną starością. Ostatni raz widziałem Marka w roku 1979. Był juŜ bardzo schorowany i załamany śmiercią Ŝony. Zmarł dwa lata później w wieku lat 84. Pisząc o rodzinie ojca nie mogę zapomnieć o Januszu, przyrodnim jego bracie. Janusz był ostatnim, najmłodszym dzieckiem i synem drugiej Ŝony dziadka Szymańskiego. Od mego ojca był młodszy o lat 18, a od swojej najstarszej siostry przyrodniej o 22 lata. Skończył prawo w Uniwersytecie Warszawskim i przed samą wojną został prokuratorem publicznym w Piotrkowie. Przed wojną spotkałem go zaledwie parę razy. Lepiej poznałem go zimą 1944 roku, kiedy po powstaniu warszawskim mieszkałem przez kilka miesięcy w Piotrkowie. Janusz mieszkał ze swoją matką na „Krakówce” o której juŜ pisałem. Okazało się, Ŝe naleŜeliśmy do tej samej politycznej organizacji podziemnej o nazwie Organizacja Polska (OP). OŜenił się krótko po wojnie i prawie natychmiast został aresztowany przez komunistyczny Urząd Bezpieczeństwa. Przewieziony do więzienia w Warszawie był długo przesłuchiwany i bezlitośnie torturowany. Fałszywe oskarŜenie o wojenną kolaborację z Niemcami miało skompromitować Janusza i jego obóz polityczny. Oczywiście nie miało to nic wspólnego z prawdą. W czasie przesłuchań trzymał się dzielnie do momentu kiedy w czasie śledztwa usłyszał krzyk i płacz torturowanej kobiety dochodzący z sąsiedniego pomieszczenia. Oficer śledczy poinformował go, Ŝe jest to głos jego Ŝony. Było to oczywiste kłamstwo. Janusz jednak załamał się psychicznie. Jego zeznania stały się niezrozumiałe i bezsensowne. Po paru tygodniach Urząd Bezpieczeństwa przerwał dochodzenia i odesłał go na oddział więzienny szpitala dla umysłowo chorych w Tworkach pod Warszawą. Długoletni dyrektor szpitala w Tworkach, nieŜyjący juŜ w tym czasie dr. Łuniewski był przyjacielem mojego ojca. Mama utrzymywała kontakt towarzyski z wdową po dr. Łuniewskim, która mieszkała w Tworkach i zawiadomiła mamę o nieszczęsnym losie Janusza.. Dzięki pani Łuniewskiej udało się zorganizować Januszowi łagodniejsze warunki Ŝycia w szpitalnym więzieniu. Po pownym czasie oskarŜenie umorzono i Janusza wypuszczono na wolność. Powoli dochodził do siebie. Osiedlił się w Szczecinie, wrócił do pracy zawodowej, tym razem w zespole adwokackim. Doczekał się 3 synów. Jednego – mojego imiennika poznałem. Jest fizykiem nuklearnym i pracuje w Uniwersytecie Warszawskim. Janusz zmarł w Szczecinie w roku 2004. Rodzina mojej matki pochodzi z Piotrkowa lub jego okolic. Pradziadowie i prapradziadowie wywodzili się z okolicznych wsi o takich nazwach jak Morytz, Łobudzice i Łęki Szlacheckie. Nie ulega wątpliwosci, Ŝe byli oni wszyscy pochodzenia chłopskiego. Ojciec matki, Mikołaj Trajdos był straŜnikiem więziennym w Piotrkowie i wedle opowiadań rodzinnych był analfabetą. Dziadek nie gardził kieliszkiem i lubił sobie 45 wypić, który miły to zwyczaj odziedziczyło paru jego wnuków. Dziadka nie znałem, umarł przed moim urodzeniem. Jego Ŝona, moja babcia Waleria Januszkiewicz parę ostatnich lat swego Ŝycia spędziła u nas w Warcie. Zmarła w 1937 roku. śyliśmy pod wspólnym dachem krótko i zupełnie babci nie pamiętam. Najstarsza siostra mojej mamy, ciocia Stasia, dość wcześnie wyszła za mąŜ za Piotra Kempnego, z którym miała cięŜkie Ŝycie i duŜo dzieci. Do końca wojny mieszkali w Lublinie. Później kiedy wujek przeszedł na emeryturę przenieśli się na krótko na WybrzeŜe, jeszcze później do Komorowa pod Warszawą do swojej córki Niusi (Janiny), gdzie mieszkali aŜ do śmierci wuja w 1949 , cioci w 1955. Ciocia Stasia, która najmniej ze wszystkich ciotek znałem, była osobą cichą, dobrą i strasznie smutną. Nic chyba nie było w tym dziwnego, przeŜyła trzech swoich synów. Dwóch zginęło na wojnie, trzeci w tragicznym wypadku motocyklowym. Wuja Piotrusia teŜ mało znałem. KrąŜyły o nim rodzinne legendy. Był człowiekiem prostym, bardzo wybuchowym, w ciągłym konflikcie ze swoimi dziećmi. Z zawodu był elektrykiem pracującym w lubelskiej fabryce samolotów. Był solidnym rzemieślnikiem, który kochał swój zawód, nieznosił marnotrawstwa i tandety. Miał typowy kompleks polskiego robotnika, pogardę dla ludzi inteligentnych przekładających myślenie nad pracę rąk. Swego zięcia, Kazimierza Kłokosińskiego, który był ichtiologiem i handlowcem odnoszącym duŜe sukcesy zawodowe w obu dziedzinach, traktował jako człowieka niegodnego szacunku i uwagi. Nazywał go pogardliwie „piszczykiem” i „gryzipiórkiem”. Ich najstarszy syn Bronisław, zwany Broncikiem, mieszkał na Bielanach pod Warszawą. OŜenił się z Janiną Zabierzowską, którą, nie pamiętam z jakich powodów, naztwaliśmy „Boską Inez”. Broncik poległ walcząc w szeregach Armii Krajowej, ostatniego dnia powstania warszawskiego 30-go września 1944 r. Poległ na śoliborzu, niemal w godzinie kapitulacji tej dzielnicy miasta. Ciała czy grobu nie udało się nigdy odnaleźć. Jego młodzszy brat Tadeusz, przemiły i zupełnie niepowaŜny człowiek, po zrobieniu matury pracował w szpitalu mego ojca jako urzędnik biurowy. O ile dobrze pamiętam, zainteresowany był w pierwszym rzędzie jazdą na motocyklu i ładnymi kobietami. W czase wojny mieszkał w Lublinie gdzie się oŜenił. Latem 1943 roku przyjechał do Warszawt na motocyklu. Wracając do Lublina miał wypadek w wyniku którego odniósł cięŜkie obraŜenia. Nie odzyskawszy przytomności zmarł następnego dnia. Najmłodszy z braci Kempnych, Mieczysław, był przez nas, młodszych kuzynów, najbardziej lubiany. Mieczyś, bo tak był w rodzinie nazywany, chodził do gim. A. Mickiewicza w Warszawie, mieszkając u wujka Mietka i cioci Oleńki. Po maturze poszedł do Szkoły PochorąŜych Piechoty, którą ukończył w stopniu plutonowego i kiedy 46 wybuchła wojna powołany został do słuŜby w 21-ym pułku piechoty zwanym „Dziećmi Warszawy”. Poległ w obronie Warszawy, na Grochowie, we wrześniu 1939 roku. Najstarszą z trzech sióstr Kempnych była Janina zwana Niusią. Zawieszona między pokoleniem swoich rodziców a naszym, nie naleŜała w pełni do Ŝadnego. Egzaltowana, wiecznie nieszczęśliwa i zmartwiona stara panna, Ŝyjąca Ŝyciem innych. Skończła historię w Uniwersytecie Warszawski i była nauczycielką. W końcowym okresie studiów mieszkała u wujka Mietka na ulicy Wspólnej. Zaraz po wojnie mieszkała i uczyła w Komorowie, gdzie wunajmowała ładny, duŜy dom. Dołączyli tam do niej najpierw rodzice, później siostra Danuta z męŜem. Pamiętam ją z czasów przedwojennych, kiedy razem z jej i moimi ciotkami, w sposób wyjątkowo histeryczny, adorowała wujka Mietka i najświętszego z wszystkich świętych domu na Wspólnej, „pana Romana”. Tym „panem Romanem’ był oczywiście Roman Dmowski, prezes Stronnictwa Narodowego, przywódca polskiego obozu narodowego i częsty gość na Wspólnej. W czasie wojny Niusia stała jakby na uboczu i nie brała udziału w intensywnym Ŝyciu, którym tętniła Tucholska 5, dom cioci Marychny, gdzie w czasie prawie pięciu lat wojny zebrała się większość naszej rodziny. Danuta, młodsza siostra Niusi, nie była osobą zupełnie normalną. Znałem ją wprawdzie mało, ale duŜo o niej słyszałem. Mieszkała z rodzicami w Lublinie aŜ do 33 roku Ŝycia, mając za złe wszystkim i wszystkiemu. Parała się malarstwem i chyba miała talent w tym kierunku. Była asolutnie egzaltowana w myślach, mowie i uczynkach. W 1944 roku wyszła za mąŜ za małego, łysego ichtiologa, Kazimierza Kłokosińskiego. Kazik uwielbiał Danutę i duŜą część Ŝycia spędził przed nią na kolanach. Ona zaś nie mogła mu darować, Ŝe był łysy, mały i zupełnie niepodobny do Rudolfa Valentino. Najlepiej zmałem najmłodszą z sióstr Kempnych, Krystynę. Poznałem ją dość późno bo dopiero w czasie wojny. Na kilka tygodni przed wybuchem powstania, kiedy zamieszkałem w mieszkaniu wujka Mietka na ulicy Wspólnej (mieszkanie to po upływie prawie trzech lat od aresztowania wujka Mietka, Gestapo oddało rodzinie), zamieszkała tam równieŜ Krystyna. Szykowaliśmy się w tym czasie do wyjścia z Warszawy celem dołączenia do naszych (NSZ) oddziałów partyzanckich w Górach Świętokrzyskich. Brakowało nam zespołu sanitarnego. Namówiłem Krystynę i drugą moją kuzynkę, Stefcię Wróbel, Ŝeby dołącztły do naszej organizacji i razem z nami, jako sanitariuszki, wyszły, Ŝe tak powiem „w pole”. W ten sposób, przygotowując się do wyjścia „do lasu”, mieszkaliśmy wszyscy na Wspólnej, kiedy 1-go sierpnia 1944 roku o godzinie 17:00 wybuchło to nieszczęsne powstanie. W czasie powstania byliśmy w tym samym 4-ym plutonie kompanii „Warszawianka”, walczącym w Zgrupowaniu Armii Krajowej o nazwie „Chrobry II”. Po wojnie Krystyna w wieku lat 30 zaczęła stdiować stomatologię. Kiedy wiele lat później spotkałem ją w Warszawie, była dentystką, miała męŜa o nazwisku Rapacki, z którym właśnie się rozwodziła i syna Krzysztofa. Na punkcie tego syna Krystyna zupełnie oszalała. Był to młody inteligentny chłopak, wychowywany w przesadnie cieplarnianych warunkach przez matkę i dwie bezdzietne ciotki., które trzęsły się nad nim i doprowadziły do tego, Ŝe dał drapaka z Polski i nic z rodziną nie chciał mieć wspólnego. Krystyna nie potrafiła zaakceptować nieobecności jedynego i ukochanego syna. W roku1980 popełniła samobójstwo. 47 O reszcie rodziny Trajdosów, o rodzinach sióstr mojej matki – Wróblach, Natansonach i cioci Kowalskiej, których Ŝycie i losy przeplatały się z moim Ŝyciem w czasie wojny i po wojnie, w Polsce i w Kanadzie, pisać będę w dalszych rozdziałach. W dalszych rozdziałach opowiem wam równieŜ o tragicznym Ŝyciu i bohaterskiej śmierci jedynego brata mojej matki, wujku Mietku i jego siostrze Oleńce (Aleksadrze). Wujek Mietek, jedyny brat sześciu sióstr, był niewątpliwie wybitną indywidualnością. Siostry darzyły go nie tylko miłością, równieŜ wielkim szacunkiem. Nie przesadzę mówiąc, Ŝe w rodzinie Trajdosów istniał swgo rodzaju kult wujka Mietka. W 1935 roku, kiedy jako dziewięcioletni chłopak zamieszkałem w Warszawie, znalazłem się w najbliŜszym kręgu adoratorów i w kręgu wpływów kultu wujka Mietka. W duŜym stopniu formowało to mój sposób myślenia i jak się później okazało, zdeterminowało to dalsze moje Ŝycie. Nim o tym opowiem, chciałbym podkreślić cechę charakterystyczną mojej rodziny. Tych o których juŜ opowiadałem jak i tych, o których będę opowiadał. Cechą tą jest solidarność rodzinna. Wujek Mietek pomagał Kempnym. Niusi jak i Mieczysiowi, którzy mieszkali w jego domu. Mój ojciec zatrudniał Tadeusza Kempnego i ciocię Oleńkę. Ja przez 4 przedwojenne lata mieszkałem w domu cioci Marychny, a jak dowiecie się za chwilę, w czasie wojny, cztery siostry Trajdos ze swoimi rodzinami, pod jednym dachem, wspólnie stawiały czoła wojennym przeciwnością i klęskom. Wuj (właściwie stryj) Marek Szymański pomagał nam po śmierci ojca a po powstaniu warszawskim przyjął w swoim skromnym mieszkaniu całą naszą rodzinę. U cioci Cesi w Łodzi mieszkała moja siostra w czasie studiów. Moje pokolenie było świadkiem tych zachowań. W ich atmosferze i w ich cieple przechodziliśmy z dzieciństwa w Ŝycie dorosłe. Pamięć wyciągniętej ręki pozostaje na całe Ŝycie. 48 DZIECIŃSTWO Urodziłem się 24-go lutego 1926-go roku w Warszawie w mieszkaniu mego wuja Mieczysława Trajdosa, u którego mieszkała w tym czasie babcia Waleria Trajdos. Działo się to na ulicy Orlej, numeru nie pamiętam. O dziwo, dom ten stoi do dzisiaj. Okna i balkon na pierwszym piętrze, tam się podobno urodziłem, wychodzą na jedną z głównych arterii stolicy, aleję Solidarności, która jeszcze niedawno nosiła imię generała Karola Świerczewskiego i jest kontynuacją zbudowanej juŜ po wojnie trasy W-Z, która z mostu Kierbedzia nad Wisłą, poprzez tunel pod Starym Miastem i placem Bankowym, przecina miasto. Dlaczego urodziłem się w Warszawie, mogę się tylko domyślać. Rodzice byli w tym czasie w trakcie przenoszenia się z Krakowa do Warty, gdzie ojciec przejął prowadzenie szpitala psychiatrycznego i zapewne nie byli tam jeszcze na dobre zadomowieni. Matka moja przypuszczalnie czuła się „pewniej” w domu babci. Cztery lata wcześniej straciła swoje pierwsze dziecko. Mój starszy brat Karol, zmarł w niemowlęctwie, po operacji ślepej kiszki. Było to w Krakowie w roku 1922. Do Warty przeniosłem się chyba parę miesięcy po urodzeniu. Moja siostra Dzidka urodziła się rok później, w 1927 juŜ w Warcie. W Warcie teŜ urodził się mój młodszy brat Wojtek. Stało się to duŜo poźniej bo w roku 1934. W Warcie, a było to małe, parotysięczne miasteczko w połowie zamieszkałe przez śydów, mieszkaliśmy na terenie szpitala. Szpital w Warcie, wtedy jak i później stanowił odrębny, własny świat. śył własnym Ŝyciem, osobno, obok miasta, mimo Ŝe był jedynym większym przedsiębiorstwem, jedyną większą instytucją. W Warcie nie było zakładów przemysłowych. Miasto Ŝyło z usług dla okolicznych wsi. Było parę wiatraków, kilka sklepów i cotygodniowy jarmark, na który ściągali okoliczni wieśniacy sprzedający swoje produkty i kupujący tak zwane „produkty przemysłowe”, to znaczy buty, odzieŜ, papierosy, zapałki i ... wódke. Tą ostatnią wydaje się w pierwszym rzędzie. Mieszkaliśmy na terenie szpitala. W bardzo starym budynku poklasztornym aŜ do jesieni 1934 roku, kiedy to przenieśliśmy się do nowozbudowanego i nowoczesnego budynku administracji szpitala. Budynek ten był juŜ drugim czy trzecim, nowym budynkiem wzniesionym staraniem mego ojca. To stare mieszkanie było wręcz urocze. Okna wychodziły na trzy strony świata. Kuchenne na mały, czworokątny dziedziniec (dzisiaj powiedziałbym patio) z kamienną studnią pośrodku. Cztery ściany porośnięte były dzikim winem a po brukowanym dziedzińcu biegały olbrzymie, brązowe szczury, których panicznie się bałem. Okna pokoju jadalnego wychodziły na mały, wąski ogród kwiatowy, siatkę ogrodzenia i ostro strome wzgórze porosnięte starymi dębami. Na wzgórzu stał klasztor ojców Bernardynów, z którymi ojciec i szpital toczyli niekończące się spory. Okna pokoju dziecinnego wychodziły teŜ na ogród kwiatowy, później niskie zabudowania gospodarcze (stajnie, kuźnia) a jeszcze dalej otwarte, płaskie łąki, pośrodku których, w odległości około kilometra, płynęła rzeka Warta. 63 W takim to miejscu, pod opieką matki wspomaganej przez pomoc domową pod postacią jednookiej Maryni, w towarzystwie o rok młodszej siostry i paru rówieśników, dzieci pracowników szpitala, spędziłem swoje dzieciństwo. Najpiękniejsze z pięknych. Mego brata, który był o 8 lat ode mnie młodszy zupełnie z tych czasów nie pamiętam. Prawdę mówiąc to w pośpiechu dziecięcego Ŝycia i zapewne z braku doświadczenia w tym sensie, nie zauwaŜyłem ciąŜy mojej mamy i narodziny Wojtka były dla mnie duŜym zaskoczeniem. W wąskiej orbicie szpitalnego świata Ŝyłem niewątpliwie w sytuacji wysoce uprzywilejowanej, z czego w tym czasie nie zdawałem sobie sprawy. Był to raj absolutny, który skończył się w 1935 roku, kiedy w wieku 9 lat opuściłem dom wysłany „do szkół”. Przez tych pierwszych 9 lat uczyła mnie i wychowywała matka. Zaraz po maturze, aŜ do wyjścia za mąŜ, mama moja była nauczycielką w Kociszewie, w wiosce leŜącej niedaleko Piotrkowa. Rola nauczycielki nie była jej więc obca. Matka moja nauczyła mnie czytać i pisać. Nauczyła mnie wtenczas obowiązującego a dzisiaj zapomnienego pacierza. Pokazała mi jak rozróŜniać dobro od zła, podstawy, na których później budowałem swoje Ŝycie. To, Ŝe nie jestem sam, Ŝe mam obowiązki wobec innych, Ŝe jestem Polakiem, nauczyła mnie matka. Dzisiaj kiedy jestem u końca drogi mego Ŝycia, kiedy wychowanie własnych dzieci mam juŜ za sobą i kiedy patrzę jak dojrzewają i formują się charaktery moich wnuków, widzę wyraŜnie i potrafię docenić fundamentalną i niezastąpioną wartość wychowania jakie daje dom rodzinny. Dzieciństwo, ten najwspanialszy i najpiękniejszy rozdział mego Ŝycia, spędziłem otoczony i chroniony troską, radością i miłością. Nauka była przyjemnością i podniecającą przygodą, ktora otwierała przede mną nowy świat. „Ala ma Asa”, elementarz M.Falskiego i kaŜda nowa litera była odkryciem. Ołowiani Ŝołnierze i bitwy rozgrywane na podłodze dziecinnego pokoju były pierwszą szkołą samodzielnego myślenia. Wszystko to działo się w ciepłym, nieznającym niedostatku domu. W atmosferze solidarności rodzinnej, wartości szczególnie cenionej. W otoczeniu rodziców, rodzeństwa, licznych ciotek, wujów, kuzynek i kuzynów. A w tle były kwitnące łąki i wolno płynąca Warta. Sosnowe lasy pachnące Ŝywicą, skrzyp skrzydeł starych wiatraków, złote łany Ŝyta nakrapiane błękitem chabrów i czerwienią maków. Zapach końskiego potu i gwar ludzkich głosów cotygodniowych jarmarków. Okrągłe jarmułki, długie czarne chałaty i zapach cebuli w ciemnych Ŝydowskich sklepikach. Jedynymi ciemnymi chmurami nad tym światem bez wad, skazy i usterek, były lekcje gry na fortepianie, ktore usiłowała mi dawać (bezskutecznie) ciocia Oleńka. Lekcje niemieckiego dawane mi przez autentyczną i szczerze znienawidzoną „fraulein”, oraz rzadkie choć bolesne (dosłownie) konflikty z moją siostrą, dominującą mnie fizycznie i Ŝarliwie strzegącej przywileju własności jej lalek. Wszystko to skończyło się późnym latem 1935 roku, kiedy pod troskliwą opieką mamy znalazłem się w pociągu osobowym relacji Sieradz – Warszawa. Jechałem do Warszawy gdzie miałem zamieszkać u mojej ciotki na śoliborzu i zacząć chodzić do „prawdziwej” szkoły. Niezupełnie chyba do tego przygotowany, w wieku lat 9 zacząłem częściowo samodzielne Ŝycie. 64 SZKOŁA Kiedy przyjechałem do Warszawy w 1935 roku mając 9 lat, byłem na to zupełnie nie przygotowany. Była to dla mnie zupełna zmiana stylu Ŝycia. Wszystko było nowe, obce, groźne. To ostatnie chyba najbardziej odczuwalne. Najbardziej groŜna wydawała mi się nieznana, tajemnicza i obca ... szkoła. Szkoła Rodziny Wojskowej na pobliskiej ulicy Czarnieckiego wybrana została zapewne dlatego, Ŝe była najbliŜej. Skończyło się to wielkim fiaskiem i zupełną kompromitacją. Miałem tam zdawać egzamin wstępny do 5-go oddziału szkoły powszechnej. Egzamin był piśmienny i odbywał się w czasie lekcji, w klasie pełnej uczniów. Byłem tak wystraszony, Ŝe nie tylko nic nie napisałem, ale Ŝeby podkreślić swoją niezdolność do Ŝycia w grupie i zupełne wyobcowanie z Ŝycia społecznego ... zlałem się w majtki. Rada Pedagogiczna Szkoły Rodziny Wojskowej stwierdziła, Ŝe jestem nieodpowiednio przygotowany do Ŝycia szkolnego. Tutaj zagrała dobrze zorganizowana i sprawna sieć rodzinnych znajomości. Dzisiaj nosi to nazwę kumoterstwa, które wspierane „bodźcami ekonomicznymi” całkowicie opanowało Ŝycie społeczne i ekonomiczne Polski. W moim wypadku nie było mowy o przekupstwie, łapówkarstwie, czy mówiąc elegancko : kupowaniu przywilejów. Po prostu cała Ŝeńska część mojej warszawskiej rodziny w wieku szkolnym, uczęszczała do szkoły prowadzonej przez Siostry Zmartwychwstanki na śoliborzu. W tym czasie dobre siostry prowadziły równieŜ koedukacyjną szkołę powszechną, do której bez Ŝadnych „okrutnych” i niewątpliwie Ŝenujących egzaminów, zostałem przyjęty do klasy 5-ej. Uczyłem się tam tylko jeden rok. W 1936 roku, miłe siostry zdecydowały, Ŝe obecność chłopców (nawet w tak niepowaŜnym wieku) wpływa demoralizująco na rozwój intelektualny i budzącą się świadomość Ŝycia dziewcząt. Nie wiele pamiętam z tego co się działo przez ten jeden rok, 75 lat temu. W pamięci pozostała mi Siostra ElŜbieta, wychowawczyni naszej klasy, kobieta bliska chyba świętości, Siostra Felicja, zwana „Rudą Felą”, która prowadziła chór szkolny, wyfroterowane na wysoki połysk, niekończące się korytarze szkolne i drewniane pojemniki z wielkimi krzakami palm. O tym, Ŝe przystąpiłem w tym czasie do Pierwszej Komunii Świętej i to razem z moją obecną Ŝoną, wiem tylko z zachowanej fotografii. Ani Hanki Kamler, ani ceremonii nie pamiętam. 73 Szóstą i ostatnią klasą szkoły powszechnej, tym razem tylko chłopców, była klasa w małej prywatnej szkole Marii Ostaszewskiej na śoliborzu. Pamiętam, Ŝe był to okres bójek i awantur, A Ŝe byłem o rok młodszy od moich kolegów, w konfliktach tych najczęściej byłem stroną poszkodowaną. W 1937 roku zacząłem naukę w gimnazjum. Ze względu na wiek (miałem 11 lat) nie przyjęto mnie do Ŝoliborskiej „Poniatówki” (5-te państwowe gimnazjum imienia księcia Józefa Poniatowskiego) gdzie uczył się mój kuzyn i z którego „ciałem pedagogicznym” bliskie stosunki (cotygodniowa partia bridga) utrzymywała ciocia Marychna, u której mieszkałem. Zdawałem egzamin, który o dziwo zdałem i zostałem przyjęty do 1-ej klasy Kolegium XX Marianów na Bielanach pod Warszawą. Restrykcje wiekowe były w szkołach prywatnych nie obowiązujące. Nim opowiem wam o tych ciekawych, na pewno formujących mnie, dwóch przedwojennych latach szkolnych na Bielanach, chciałbym opisać wam dom, w którym mieszkałem i środowisko w którym Ŝyłem. Był to dom siostry mojej matki, cioci Marychny, w którym mieszkał równieŜ jej mąŜ wujek Henryk (zmarł w 1937 r), ich dwóch synów : Jerzy i Tadeusz, córka Stefania zwana „Pyzą” i ja. Była to duŜa, jednopiętrowa willa (z jednym pokojem zwanym „górką” na 2-im piętrze) przy ulicy Tucholskiej pod numerem 5, w części śoliborza, który nazywano „dziennikarskim”. Nie bez powodu. Naszymi sąsiadami byli dziennikarze tej miary co Wańkowicz i Goryński. Ten krótki okres czasu, od roku 1935 do wojny w 1939 roku był niewątpliwie okresem decydującym o całym moim dalszym Ŝyciu. Z dziecka znającego jedynie opiekuńczy dom rodzinny, z beztroskiego czasu bez przeszkód i zmartwień, znalazłem się w trochę obcym, choć na pewno przyjaznym świecie nieznanych mi ludzi. W kręgu nowych ideologii, o których wcześniej nie słyszałem, nie wiedziałem nawet, Ŝe istnieją. Wszystko to było niesłychanie interesujące, rozpalające wyobraźnię, otwierające nowe horyzonty. Mając lat 9 w 1935 roku, a 13 w 1939, nie byłem w stanie, nie byłem przygotowany, aby krytycznie, spokojnie spojrzeć na otaczający mnie świat. Samodzielna, obiektywna analiza jak i synteza były mi rzeczą obcą. Latwo mnie było przekonać. To, Ŝe przekonać się dałem było oczywiście moją „winą”. Rozsądek przyszedł późno. W moim wypadku za późno. Trzy były źródła, z których piłem „wiedzę Ŝycia”. Trzy autorytety, które szanowałem i które starałem się naśladować. Mój kuzyn Tadeusz Wróbel, z którym przez 5 lat mieszkałem w jednym pokoju. Wuj Mieczysław Trajdos, który był równieŜ niekwestionowanym autorytetem i „świętym” rodzinnym. I szkoła na Bielanach. 74 Zacznę od Tadeusza. Był starszy ode mnie o 4 lata. Był harcerzem i sodalisem mariańskim, prymusem w swojej klasie. JuŜ wtedy (a zauwaŜyłem to dość późno), miał duŜe „zacięcie” pedagogiczne i lubił raczej podawać do wierzenia niŜ dyskutować. Został w końcu profesorem akademickim i to podobno całkiem dobrym. U Tadeusza wisiał nad łóŜkiem (oprawiony w złote ramki) cytat z „Myśli Nowoczesnego Polaka” Romana Dmowskiego, zaczynający się od słów : Jestem Polakiem ... Ten cytat z ksiąŜki Dmowskiego był katechizmem polskiego nacjonalizmu i ustawiał nasz stosunek do Polski (nasz, to znaczy Tadeusza, wuja Mietka i szkoły na Bielanach) w sposób oczywisty i prosty. Stał się teŜ przez następnych parę lat obowiązującym mnie wyznaniem wiary Wydaje mi się, Ŝe w tym miejscu, mimo załoŜenia, Ŝe opowiadanie to powinno być krótkie, pozwolę sobie na zacytowanie pełnej deklaracji pt. Jestem Polakiem ... Jestem Polakiem – to słowo w głębokim zrozumieniu wiele znaczy. Jestem nim nie dlatego tylko, Ŝe mówię po polsku, Ŝe mówiący tym samym językiem są mi duchowo bliŜsi i bardziej dla mnie zrozumiali, Ŝe pewne moje osobiste sprawy łączą mnie bliŜej z nimi niŜ z obcymi, ale takŜe dlatego, Ŝe obok sfery Ŝycia osobistego, indywidualnego, znam zbiorowe Ŝycie narodu, którego jestem cząstką, Ŝe obok swoich spraw i interesów osobistych znam sprawy narodowe, interesy Polski jako całości. Interesy najwyŜsze, dla których poświęcić naleŜy to, czego dla osobistych spraw poświęcić nie wolno. Jestem Polakiem – to znaczy, Ŝe naleŜę do narodu polskiego na całym jego obszarze i przez cały czas jego istnienia, zarówno dziś, jak w wiekach ubiegłych i w przyszłości, to znaczy, Ŝe czuję swą ścisłą łączność z całą Polską ; z dzisiejszą, która bądź cierpi prześladowanie, bądź cieszy się strzępami swobód narodowych, bądź pracuje i walczy, bądź gnuśnieje w bezczynności, bądź w ciemnocie swej nie ma nawet poczucia narodowego ; z przeszłą – z tą, która przed tysiącleciem dźwigała się dopiero, skupiając koło siebie pierwotne, pozbawione indywidualności politycznej szczepy, i z tą, która w połowie przebytej drogi dziejowej rozpościerała się szeroko, groziła sąsiadom swą potęgą i kroczyła szybko po drodze cywilizacyjnego postępu, i z tą, która później staczała się ku upadkowi, grzęzła w cywilizacyjnym zastoju, gotując sobie rozkład sił narodowych i zagładę państwa, i z tą, która później walczyła bezskutecznie o wolość i niezawisły byt państwowy, z przyszłą wreszcie, bez względu na to, czy zmarnuje ona pracę poprzednich pokoleń, czy wywalczy sobie własne państwo, czy zdobędzie stanowisko w pierwszym szeregu narodów. 75 Wszystko co polskie jest moje – niczego wyrzec się nie mogę. Wolno mi być dumnym z tego, co w Polsce jest wielkie, ale muszę przyjąć i upokorzenie, które spada na naród za to, co jest w nim marne. Jestem Polakiem – więc mam obowiązki polskie – są one tym większe i tym silniej się do nich poczuwam, im wyŜszy przedstawiam typ człowieka. . („Myśli nowoczesnego Polaka” napisane zostały w roku 1903) W zasadzie w tej deklaracji, którą zacytowałem powyŜej, nie było nic nowego poza prostotą i jasnością ujęcia. Uczyły nas i przygotowywały do tego od wczesnej młodości najpierw dom, później tradycja i szkoła. O tym, Ŝe byliśmy „dalszym ciągiem” polskiej elity, wiedzieliśmy i czuliśmy od wczesnego dzieciństwa. Dmowski nam o tym przypominał, Tadeusz powtarzał, wuj Mietek dawał przykład a szkoła nas tego uczyła. Wiedzieliśmy, Ŝe będziemy musieli przejąć po naszych ojcach ich poczucie indywidualnego obowiązku wobec Ojczyzny i osobistą niemal odpowiedzialność za jej losy, wiedzieliśmy, Ŝe spadek ten jest rzeczą oczywistą i obowiązującą. Pokolenie nasze wyrosło z epoki romantyzmu i tragedii narodowych. Mimo, Ŝe urodzeni w Polsce niepodległej, wiedzieliśmy, Ŝe być Polakiem nie jest łatwo. Wielu z nas cicho marzyło, Ŝe moŜe i nam będzie dane oddać swoje Ŝycie za Ojczyznę. J. Trybusiewicz, dziennikarz polski, w jednym ze swoich artykułów drukowanych w paryskiej KULTURZE (w 1997 r.) w zdaniu, które niemal brzmiało jak komentarz do obrazów Grottgera czy pism Dmowskiego napisał : „... Ojczyzna była raną i cierpieniem, miłością, bólem i obowiązkiem.” Słowa Dmowskiego były równieŜ wyznaniem wiary dla wuja Mieczysława Trajdosa. Ten katechizm narodowy kierował krokami jego Ŝycia od pierwszej do ostatniej chwili. Kim był wuj Trajdos ? Urodził się 11 grudnia 1887 roku w Piotrkowie Trybunalskim. W gimnazjum naleŜał do tajnych kółek samokształceniowych i organizacji młodzieŜy narodowej „Przyszłość” (tzw. PET) Uczestnik strajku szkolnego w 1905, wydalony ze szkoły zdawał egzamin maturalny w Krakowie. W 1908 r. 76 Rozpoczął studia na Wydziale Prawa UJ, przerwane w 1912 w związku z rozpoczęciem pracy w warszawskiej redakcji narodowo-demokratycznego miesięcznika dla wsi „Ognisko”. Na początku I-ej wojny światowej pracował w redakcji „Kuriera Litewskiego” w Wilnie, a od 1915 w Mińsku Litewskim. Unikając wcielenia do armii rosyjskiej wyjechał do Taszkientu, gdzie pracował w organizacji niosącej pomoc polskim uciekinierom i wysiedleńcom z Kongresówki. W 1917 wrócił do Warszawy. Absolwent Wydziału Prawa UW (1919), doktor praw (1922). Od 1917 r. członek Ligi Narodowej. Sekretarz Komitetu Obrony Ziem Plebiscytowych (1922). Pracował jako redaktor „Przegądu Narodowego”, „Gazety Porannej 2 grosze”, a od 1925 redaktor naczelny „Gazety Warszawskiej”. W styczniu 1926 objął stanowisko redaktora naczelnego „Gazety Warszawskiej Porannej”. W 1928 roku po rozwiązaniu Ligi Narodowej wszedł do władz tzw. „Ogniska Głównego” i tajnej organizacji „StraŜ” jako jeden z czołowych przedstawicieli młodego pokolenia narodowców. Od 1935 członek Komitetu Głównego SN i Zarządu Głównego SN. Pełnił funkcję kierownika Wydziału Akcji Gospodarczej SN. NaleŜał do poufnego zespołu przy Rpmanie Dmowskim – tzw. siódemki, a od końca 1935 tzw. dziewiątki. Od 24 X 1937 wiceprezes Zarządu Głównego SN ; pomownie wybrany na to stanowisko 14 VI 1939. Od połowy sierpnia 1939 zastępca powołanego do wojska prezesa SN Tadeusza Bieleckiego. Po wyjeździe Bieleckiego na zachód 13 X 1939 uznany formalnie pełniącym obowiązki prezesa Zarządu Głównego SN w Kraju (ps. „Marek”). Organizator reaktywowania SN w konspiracji („Kwadrat”) i tworzenia Narodowej Organizacji Wojskowej (NOW). Od połowy 1940 r. reprezentował SN w Politycznym Komitecie Porozumiewawczym przy ZWZ. Aresztowany 18 maja 1941 przez Niemców w Warszawie. Przewieziony do Poznania, więziony przy ulicy Młyńskiej, następnie w Forcie VII Cytadeli Poznańskiej, przeszedł cięŜkie śledztwo. Został tam prawdopodobnie ścięty gilotyną. Data śmierci w 1942 r. nie jest pewna. - wg. innej wersji został zamordowany w 1943. Miejsce pochówku nieznane. Wujek Mietek, jedyny brat pięciu sióstr, był przez nie specjalnie kochany i uwielbiany. Z wielu powodów. Jedyny brat, całkowicie oddany Polsce, jeden z przywódców politycznych zajmujący wysoką pozycję w hierarchii partyjnej, przede wszystkim człowiek prawy i szlachetny. Był przykładem i wzorem równieŜ dla naszego pokolenia. O tym, Ŝe będę „narodowcem”, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego co to znaczy, wiedziałem od dawna. Nie na darmo na ulicy Wspólnej w mieszkaniu wuja Mietka, przesiadywałem godzinami w składziku pełnym gazet i politycznych broszur. Nie na darmo na tej samej 77 Wspólnej prowadzono mnie do drzwi gabinetu wujka, Ŝebym choć przez chwilkę mógł popatrzeć przez dziurkę od klucza na Pana Romana ( tak w tym domu nazywano Romana Dmowskiego). O ile pamiętam siedział odwrócony plecami do drzwi i widziałem tylko tył jego głowy. Zawsze to coś. Szkoła na Bielanach była szkołą doskonale wspaniałą. I taką została w mojej pamięci. Dla mnie były to, prawdę mówiąc, jedyne dwa lata prawdziwej nauki w moim Ŝyciu. Była to szkoła oparta o, jak to się dzisiaj mówi, prawdziwe wartości chrześcijańskie. W swoim domowym archiwum mam dokument podpisany przez dyrektora szkoły Dr Bronisława Załuskiego, zaświadczający o moim pobycie w tej szkole. Ostatnie zdanie tego zaświadczenia brzmi : Maciej Szymański pod względem zachowania i moralności odpowiadał całkowicie wymaganiom katolickiego Zakładu Wychowawczego. Jest to świadectwo specjalnie dla mnie cenne, jako Ŝe moim starszym kolegą w tym czasie był Wojciech Jaruzelski, dzisiaj emerytowany generał, oskarŜony w niekończącym się procesie sądowym, kiedyś Pierwszy Sekretarz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR). Dla człowieka sceptycznego moŜe to być świadectwem krętych dróg po których krąŜą wartości chrześcijańskie. To tutaj, w szkole na Bielanach, w wieku lat 12, zacząłem brać aktywny udział w Ŝyciu politycznym. Tak mi się przynajmniej zdawało. Zostałem, drogą kontaktów kuzyna Tadeusza, członkiem Narodowej Organizacji Gimnazjalnej (NOGA). NOGA była organizacją nielegalną, za naleŜenie do której moŜna było „wylecieć” ze szkoły, nawet takiej jak nasza. Celem organizacji było przygotowanie kadr młodzieŜowych do późniejszej pracy polityczno – społecznej. Na spotkaniach dyskusyjnych Ŝadnych dyskusji nie prowadziliśmy. Najwyraźniej nie było to potrzebne. Dmowski był naszym świętym – sanacja, śydzi i komuna, moŜe niekoniecznie w tej kolejności, naszym przeciwnikiem. W szkole, naszym nieoficjalnym opiekunem i mentorem był prof. Kudławiec, nauczyciel biologii i zoologii. Prof. Kudławiec w czasie arcyciekawych ćwiczeń laboratoryjnych, gdzie krajaliśmy królicze płuca i z łodyg roślin robili preparaty do badań pod mikroskopem, zwalniał nas (członków NOGA) z tych ćwiczeń, Ŝeby w korytarzach szkolnych rozrzucać ulotki, na których brodaci śydzi z krogulczymi nosami, siedzący na workach pełnych złota, zapraszani byli do wyjazdu na Madagaskar. 78 Jak widać ptzykład wuja i ciągłe rady kuzyna Tadeusza owocowały pozytywnym wynikiem. Całym sercem zaangaŜowałem się w pracę „polityczną”. Jestem Polakiem Dmowskiego stało się dla mnie syntezą wszystkich prawd. W sposób logiczny tłumaczyło dlaczego jestem Polakiem i jakie z tego spływają na mnie obowiązki. JuŜ niedługo moje pokolenie poddane zostanie próbie najwyŜszej. 1-go września 1939 roku rozpocznie się wojna światowa. Dla mnie będzie to wyraźny koniec jednego i początek następnego rozdziału w moim Ŝyciu. Miałem 13 lat i na pewno nie zdawałem sobie sprawy, Ŝe ten rozdział dla mnie i moich najbliŜszych kończy epokę i styl Ŝycia. Wielu z nas rozpoczynającej się wojny nie przeŜyło. Wielu zachowując Ŝycie weszło w świat dla nich nie tylko nowy ale i wrogi. Klęska, którą ta wojna się skończyła, wieloletni tryumf komunizmu, nasz wyjazd z Polski i zetknięcie się z nowym, innym światem, zakwestionowały w końcu roszczenia Polski i Narodu do dysponowania naszym sumieniem. Historia rozdzieliła nasze rodziny, wydaje się bezpowrotnie. Nasz nowy świat, który z trudem budowaliśmy na gruzach polskiego nacjonalizmu był próbą znalezienia ponadnarodowej formy współŜycia między ludźmi, których dotychczas uwaŜaliśmy za obcych i innych. Nim o tym opowiem, w następnym rozdziale dowiecie się jak nasza rodzina przetrwała wojnę. 79 WOJNA 1939 - 1944 Druga Wojna Światowa zaczęła się 1-go września 1939-go roku. Był to szok przeogromny, nawet dla mnie trzynastoletniego chłopca. Był to niewątpliwie początek końca epoki. Koniec stylu Ŝycia. Utrata domu. W pełni zdałem sobie z tego sprawę dopiero parę lat później. Początkowo była to wielka przygoda. Świadomość rozmiaru tragedii przychodzi powoli. Sama wojna trwała dla mnie tylko 28 dni. 28-go września skapitulowała Warszawa, (do której po wielu przygodach dobrnęliśmy chyba 6-go września) i skończyła się niepodległa Polska. Walki toczyły się jeszcze parę tygodni dłuŜej. Obrońcy Helu skapitulowali 2-go października a Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie” pod dowództwem gen. F. Kleeberga skapitulowała po bitwie pod Kockiem 6-go października 1039 r. Kampania wojenna 1939-go roku skończyła się właśnie tu, pod Kockiem. Polska jako niepodległe państwo przestała istnieć. Zachodnia część kraju, Pomorze, Wielkopolska i Śląsk właczone zostały do III Rzeszy Niemieckiej. Ziemie wschodnie Polski, Wileńskie, Polesie, Wołyń i Podole, włączone zostały do Związku Sowieckiego. Z reszty Polski utworzono Generalne Gubernatorstwo administrowane przez Niemców. Walka z okupantem, tak niemieckim jak i sowieckim toczyła się nadal. Kontynuowało ją wojsko polskie walczące na niemal wszystkich frontach świata, w Kraju kontynuowała ją Polska Podziemna. Walka ta trwała nieprzerwanie przez dokładnie 5 lat. Do 1-go sierpnia 1944-go roku, kiedy w dniu wybuchu Powstania Warszawa była znów wolna. Tym razem ta warszawska niepodległość trwała tylko 63 dni. O tym opowiem Wam w następnych rozdziałach. Tymczasem wróćmy do 1-go września i początku wojny. Ten pierwszy dzień wojny zastał mnie w Warcie, w domu rodzinnym gdzie spędzałem wakacje. Ojciec powołany został do wojska parę tygodni wcześniej. JuŜ chyba drugiego czy trzeciego dnia wojny postanowiliśmy wyjechać do Warszawy gdzie mieliśmy wielu krewnych. Prawdę mówiąc to z Warty uciekaliśmy przed Niemcami. Wiadomość o barbarzyńskim zbombardowaniu pobliskiego Wielunia w pierwszym dniu wojny dotarła do nas tego samego dnia. Nie będę Wam opowiadał o makabrycznych szczegółach naszej wędrówki z Warty do Warszawy. Zrobiłem to w swoich wspomnieniach pt. „Ja-Jo Pamięta”. W kaŜdym razie zajęło to nam parę dni i uciekając z bombardowanego pociągu, przez płonące Skierniewice, piechotką dobrnęliśmy do mieszkania mego wuja Trajdosa przy ulicy Wspólnej 32, gdzie przesiedzieliśmy oblęŜenie Warszawy. Po paru tygodniach pobytu na śoliborzu, wróciliśmy do Warty w końcu października. Warta włączona została w granice Niemiec. Wczesną wiosną 1940-go roku Niemcy wyrzucili nas z naszego mieszkania w szpitalu. Parę miesięcy później zostaliśmy wydaleni z Rzeszy 87 Niemieckiej i z paru walizkami w ręku znaleźliśmy się znów w Warszawie w domu cioci Marychny na śoliborzu. W tym samym czasie (kwiecień 1940) zamordowano mego ojca w Katyniu, o czym dowiedzieliśmy się dopiero w 1943 roku. Straciliśmy oczywiście cały nasz dobytek w Warcie, który częściowo zrabowali Niemcy, częściowo został rozgrabiony przez uczynnych sąsiadów. Dom cioci Marychny przy ulicy Tucholskiej 5, stał się równieŜ naszym domem przez następnych pięć lat. Nie tylko zresztą naszym, bo na Tucholę (tak nazywaliśmy dom na Tucholskiej 5) przeprowadziła się równieŜ cała rodzina Natansonów. Wuj Wiktor Natanson po paru miesiącach wyprowadził się ze względu na swoje Ŝydowskie pochodzenie i aŜ do wybuchu Powstania ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem Natry. Na Tucholi mieszkały razem cztery siostry Trajdos. Właścicielka domu ciocia Marychna z córką Stefcią czyli „Pyzą”, przez dłuŜszy czas jej młodszy syn Tadeusz, później razem ze swoją Ŝoną Ewą Polak. Od czasu do czasu równieŜ starszy syn cioci Marychny Jurek ze swoją Ŝoną Basią Janczewską. Przed ślubem Tadeusza z Ewą Polak, na Tucholskiej mieszkał przez pewien czas jego przyjaciel Leszek Krajewski. Dalej, ciocia Janka Kowalska oraz przez krótki czas jej córka Hanka z męŜem Tadeuszem Dobrzańskim. Ciocia Zena Natanson z córkami Anetą i Lusią oraz synem Witkiem. Przez pewien czas, jak juŜ pisałem był z nami wuj Wiktor. Rok chyba przed Powstaniem, Aneta wyszła za mąŜ za Jurka Dobrzańskiego i zamieszkali na pobliskiej ulicy Dygasińskiego. Lusi stale towarzyszyli zakochani w miej młodzi ludzie, których nazywaliśmy „Dochodzący”. Pierwszym był Jędruś Sikorski pseudonim „Jaskier”, który zginął w maju 1943 r. w czasie próby ucieczki z dekonspirowanego lokalu. Potem był Olgierd Budrewicz, jeszcze później Mietek Skrobik. Witek Natanson mieszkał ze mną w jednym pokoju i w ostatnim roku okupacji był moim stałym towarzyszem w najróŜniejszych konspiracyjnych poczynaniach. Na Tucholskiej mieszkała teŜ moja mama, moja siostra Dzidka, brat Wojtek, ja i nasza pomoc domowa, dawniej niańka Marynia. „Załoga Tucholi”, bo uŜywaliśmy czasem tego określenia, ciągle się zmieniała. Zmieniali się „dochodzący”, przybywali przyjaciele, nowe Ŝony i nowi męŜowie. Często „Załoga” liczyła około 15 osób. W casie okupacji niemieckiej Ŝycie nasze w duŜym stopniu regulowane było przez przepisy i ograniczenia narzucone nem przez okupanta. Rygor tych przepisów był surowy i spotkał się z natychmiastowym, solidarnym oporem całego społeczeństwa. Nie było mowy o współpracy z wrogiem. Ograniczenia okupacyjne zaczęły się od zupełnie dla nas podstawowej sprawy jaką było zamknięcie polskiego szkolnictwa, począwszy od gimnazjów a skończywszy na uniwersytetach. Czynne były tylko szkoły podstawowe (powszechne) i zawodowe. Celem było pozbawienie Polaków wykształcenia i przygotowanie ich tylko do 88 wykonywania najprostszych funkcji pomocniczych. Mieliśmy zostać masą roboczą, której siła mięśni będzie słuŜyła germańskiej rasie nadludzi. Oczywiście wszystkie te ograniczające przepisy były omijane. Szkoły zawodowe oparły swój program na programach gimnazjów ogólnokształcących. Przykładem tego sposobu omijania obowiązujących przepisów była szkoła Sióstr Zmartwychwstanek na śoliborzu, gdzie pod nazwą Szkoły Gospodarstwa Domowego prowadzono naukę wedle programu gimnazjum ogólnokształcącego. Uczyły się tam „Pyza” Wróbel, Aneta i Lusia Natanson, moja siostra i Hanka Kamler, moja przyszła Ŝona. Działały równieŜ szkoły zupełnie tajne. Niemal kaŜde przedwojenne gimnazjum warszawskie prowadziło kursy, na których w małych grupach w prywatnych mieszkaniach prowadzono wykłady i ćwiczenia wedle programu przedwojennych szkół. To samo, choć w skromniejszym zakresie, działo się ze szkołami akademickimi. Czynne były wszystkie fakultety Uniwersytetu Warszawskiego, Politechniki i Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Wuj Wiktor Natanson przez pewien czas wykładał na tajnych kursach Szkoły Dziennikarskiej. CięŜkie i utrudniające Ŝycie były ograniczenia, które zabraniały poruszania się po ulicach miasta w pewnych godzinach. Zwykle po zmroku. Nazywało się to godziną policyjną i miało ułatwić kontrolę okupanta nad niesfornym miastem. W pewnych godzinach nie wolno było uŜywać elektryczności. PoniewaŜ tego rodzaju restrykcje nie były przestrzegane, zaczęto wyłączać dostawę prądu do całych dzielnic miasta, oczywiście w godzinach kiedy był on najbardziej potrzebny. Rozpoczęto reglamentację Ŝywności wprowadzając ograniczenia w sprzedaŜy w formie tzw. „kartek Ŝywnościowych”. Polskie przysłowie mówi, Ŝe potrzeba jest matką wynalazków. Zakaz uŜywania elektryczności zrodził wymyślny sposób uŜywania sieci elektrycznej z pominięciem licznika, co oczywiście utrudniało wykrycie winnych „przestępstwa”. Odpowiedzią na wyłącznie elektryczności było powstanie całego nowego, chałupniczego przemysłu produkującego wszelakiego rodzaju lampy naftowe, oliwne i karbidowe. Ograniczenia w dostawie Ŝywności sprowadzały do miasta, dosłownie tysiące ludzi z pobliskich wiosek i miasteczek, którzy dosłownie dzień w dzień, łamali obowiązujące przepisy, przywoŜąc (szmuglując) i sprzedając nielegalnie Ŝywność. Niemcy mimo dokładnej kontroli i surowych kar, nie byli w stanie opanować sytuacji. Represje niemieckie stawały się coraz surowsze. W równym stopniu rósł opór, mimo,Ŝe potęga niemiecka rosła w siłę i zdawało się, Ŝe jest nie do pokonania. Po klęsce wrześniowej w Polsce przyszły niemieckie tryumfy w Norwegii, Belgii, Holandii i Francji. Zanosiło się na długą i cięŜką wojnę. Upojona zwycięstwami w Europie, Rzesza Niemiecka zaczęła konsekwentnie realizować swój zbrodniczy „Neue Ordnung” – Nowy 89 Porządek, którey miał jej zapewnić świetlaną przyszłość na następne tysiąc lat. Ta świetlana przyszłość wymagała rąk do pracy. Pocztkowo próbowano załatwić to drogą dobrowolnego zgłaszania się do pracy w Niemczech. Kiedy wielka kampania propagandowa pod hasłem : „Jedź z nami do Niemiec” zawiodła i nie dała oczekiwanych rezultatów, zaczęto poprostu zgarniać ludzi z ulicy i pod eskortą wysyłać ich na roboty przymusowe (niewolnicze) do Niemiec. Tego rodzaju policyjne akcje, ulica warszawska nazwała : „łapanką”. Niewolnicza praca na rzecz Niemiec miała stać się udziałem wszystkich Słowian, Polaków w pierwszym rzędzie. śydzi, najwięksi wrogowie Niemiec, winni zostać zlikwidowani. W Warszawie jak i w innych miastach Polski zaczęto na wzór średniowieczny tworzyć getta. Wydzielone dzielnice mieszkaniowe przeznaczone tylko dla śydów. śydzi zmuszeni byli do nozenia na rękawach ubrania opasek z gwiazdą Dawida. Nie wolno im było wychodzić poza obszar getta. Za pomoc udzielaną śydom, zwłaszcza za ukrywanie ich poza gettem, wymierzano karę śmierci, wykonywaną natychmiast, często na miejscu „przestępstwa” Cztery ciocie z ulicy Tucholskiej stały się prawdziwymi bohaterami naszej rodzinnej sagi. Trzy wdowy, czwarta z ukrywającym się męŜem, obarczone gromadą dzieci, były bezradnymi świadkami tych niezwykle okrutnych czasów. Bezradnymi lecz nieuległymi. Ich stary, często niełatwy, ale znany świat walił się w oczach. Ginęli ich najbliŜsi, męŜowie, siostry i bracia. KaŜdy przejeŜdŜający ulicą samochód, kaŜde pukanie do drzwi, niosły z sobą zapowiedź nieszczęścia, jeszcze jedną śmierc. Wiedziały przecieŜ dobrze co znaczy stukot maszyny do pisania dochodzący z naszego pokoju, co nagły strzał w pokoju „na górce”. Wiedziały o broni ukrytej pod stosem węgla w piwnicy. Razem z nami czytały nielegalną prasę. Nigdy, ale to nigdy, Ŝadne z nas nie usłyszało słowa skargi czy proźby o większą ostroŜność i rozwagę. Ufały nam i wiedziały, Ŝe tak trzeba. śe my wzyscy razem z niemi spełniamy zwykły obowiązek. śe to co robimy jest naturalną kontynuacją polskiego przeznaczenia. śe kaŜde z nas na własny sposób wywiązuje się ze swoich obowiązków, tak jak wywiązał się Mieczyś Kempny na przedmieściach Warszawy jesienią 1939-go roku, mój ojciec w Katyniu, ciocia Oleńka w Auschwitz i wuj Trajdos w poznańskim więzieniu. Wszystkie cztery ciocie były głęboko wierzące. Mam nadzieję, Ŝe ich ciągłe modlitwy przynosiły im spokój i nadzieję, Ŝe dawały im potrzebną do przetrwania siłę. Praktycznym zaś świadectwem codziennych zmagań była prawie litrowa butelka kropli walerianowych dostępna o kaŜdej porze nocy i dnia, uŜywana przed i po kaŜdym niezwykłym wydarzeniu. Te cztery kobiety stały się dla nas symbolem wszystkiego co najlepsze. Wzorem poświęcenia, solidarności, odwagi i miłości. Bez nich nie byłoby Tucholi. Tego wspaniałego domu, który w moich wspomnieniach staje się zaczarowanym zamkiem – fortecą pełną szczęśliwych, bliskich mi ludzi. 90 Dzisiaj nie ma juŜ ciotek, nie ma teŜ większości mieszkańców Tucholi. Domu na ulicy Tucholskiej teŜ nie ma. MoŜe to i dobrze ? Trudno sobie wyobrazić innych, obcych ludzi Ŝyjących w tych starych ścianach, które były świadkami naszych pierwszych miłości i pierwszych zwątpień, chwil największej radości i chwil tragicznych. Chwil, które były świadkami naszego Ŝycia. Tucholę, jak wypadało walczącej fortecy, zniszczył niemiecki pocisk czy bomba. Gruzy zniszczonego domu, juŜ po wojnie, usunęły zapewne ochotnicze brygady ogłupiałej modzieŜy w niebieskich koszulach i czerwonych krawatach. Grunt dokładnie wyrównano i Ŝeby stało się zadość nowym symbolom, zbudowano na nich śmietnik. Zostały tylko dwa dęby. Niech rosną. Szkoda tylko, Ŝe dwa, powinno ich być cztery. śycie jest Ŝyciem. Nie na darmo młode pokolenie Tucholi było pokoleniem lat dwudziestych. Ani wojna, ani okupacja, śmierć najbliŜszych, ani cięŜka bieda, w której Ŝyliśmy, nie potrafiły zabić w nas radości Ŝycia. MoŜe czasami była to radość trochę desperacka, ale czy moŜna dziwić się ludziom, którym odebrano przywilej beztroskiej młodości i którzy na co dzień, nie z własnej woli, musieli być ludźmi dorosłymi ? Kiedy pojęcia i wartości uwaŜane za święte i sprawiedliwe, podwaŜone zostały przez barbarzyństwo wojny i nienawiść. Kiedy słuszność prawdy zaczęła podlegać dyskusji a zabijanie stało się bohaterstwem. Czy zabijanie Ŝołnierzy, których pasy spięte były klamrami z napisem „Gott mit uns” było wymiarem kary za ich cynizm i kłamstwo, sprawiedliwym wyrokiem czy zbrodnią ? czy był czas na kontemplacje gdy do nas strzelano ? Nic chyba dziwnego, Ŝe w tym chaosie pojęć, kaŜda chwila, w której moŜna było zapomnieć o okrutnej rzeczywistości i zamienić ją na marzenia o „normalnosci”, którą nam odebrano, a która podobno kiedyś była naszym przywilejem, chwila taka witana była z największą radością. Dlatego tańczyliśmy w dniu Ŝałoby. Śmiali się, płakali, kochali i ... wierzyli, Ŝe świat za murami naszych domów nusi się zmienić. Ze przyjdzie dzień kiedy wszystko nam będzie wolno, Ŝe znów świecić nam będzie słonce tylko dlatego Ŝeśmy się nie poddali. Przy końcu tej wojennej epopei, w czasie Powstania Warszawskiego, słowa jednej z piosenek dobrze oddały ten nastrój : Niech płynie piosenka z barykad, wśród blokówm zaułków, ogrodów, Z chłopcami niech idzie na wypad, pod rękę przez cały Mokotów „ Stąd domowe potańcówki, często z powodu godziny policyjnej trwające do samego rana. Pierwsze zainteresowanie dziewczynami, pierwsze pocałunki, randki, miłośc. Wieczory literacko – artystyczne, wiersze i piosenki. Zastępowało to teatr i kino, do którego, jako Ŝe był w słuŜbie nimieckiej propagandy, nie chodziliśmy. 91 Był taki okres w Ŝyciu śoliborza, Ŝe piłka noŜna stała się jedyną publiczną rozrywką. Nasz klub PROMYK z Dolnego śoliborza brał w tym udział i dzielnie sobie radził. Do czasu, gdy ze względu na duŜą popularność i bezpieczeństwo, musieliśmy z tego zrezygnować. KaŜdy i kaŜda z nas uczęszczała na tajne, tak zwane „koplety” szkolne. Ja gimnazjum skończyłem na „kompletach” zorganizowanych przez przedwojenne gimnazjum im. Księcia Józefa Poniatowskiego. Maturę zrobiłem w 1943 roku na ‘kompletach” dawnego gimnazjum im. J. Lelewela. Oczywiście głównym zajęciem i zainteresowaniem nas wszystkich była konspiracja. Tajna słuŜba wojskowa i tajne uczestnictwo w Ŝyciu politycznym Polski Podziemnej. Konieczność kontynuowania oporu mimo przegranej kampanii wrześniowej, była sprawą oczywistą. JuŜ w ostatnich dniach kampanii wojennej (1939), dowództwo armii polskiej zaczęło robić pierwsze przygotowania w tym kierunku. Akcja ta rozwijała się szybko i w rezultacie stworzono najpierw (SZP) SłuŜbę Zwycięstwa Polski, póŜniej ZWZ (Związek Walki Zbrojnej) przemianowany w końcu na (AK) Armię Krajową. Siłą rzeczy były to organizacje oparte i kierowane przez ludzi wywodzących się z szeregów przedwojennej armii polskiej oraz obozu politycznego, który od przewrotu majowego J. Piłsudskiego w 1926-ym roku sprawował władzę w Polsce. Obóz ten zwany „sanacją” (słowo łacińskiego pochodzenia określający uzdrowienie) juŜ przed wojną nie cieszył się poparciem większości obywateli. Przy władzy utrzymywał się metodami, które trudno byłoby nazwać demokratycznymi. Nie zawsze uczciwe wybory, często wysoce nielegalny system nacisku, którego symbolem stał się „obóz odosobnienia” (oczywisty eufenizm) w Berezie Kartuskiej i przede wszystkim (jak zwykle) rozbita i nieskoordynowana opozycja, były główną przyczyną tej sytuacji. Niespodziewana i błyskawiczna klęska kampanii wrześniowej 39-go roku, zaskoczyły niemal wszystkich. Rezultatem była kompletna utrata zaufania do tych , którzy przez lata trzymając w ręku ster rządów, w atmosferze fałszywej propagandy sukcesu i ogólnego zakłamania, nie potrafili przygotować Polski do wojny. Większość przywódców obozu rządzącego i prawie wszyscy wyŜsi dowódcy wojskowi opuścili Polskę, ratując własne głowy, w ostatnich godzinach wojny. Dziś jeszcze pamiętam pierwsze słowa wiersza komentujące ucieczkę Rydza – Śmigłego : Generale, juŜ twe kukułcze portrety W jutrzejszej wisiały chwale, Chrypło radio od twej przyszłej sławy, śe do ostatniego Ŝołnierza, do ostatniego guzika. Będziesz bronił Warszawy. Przy tej utracie autorytetu i zaufania dla pokolenia naszych przywódców i przy nagłej, nieoczekiwanej utracie niezaleŜności państwowej, w kraju okupowanym w połowie przez Niemców, w połowie przez ich nowych sprzymierzeńców, Sowiecką Rosję, przy zniszczeniu kraju i zaczynającym się terrorze, wszystkich Polaków połączył jeden, wspólny cel. Celem tym było odzyskanie utraconej niepodległości i klęska 92 naszych wrogów. O tym, Ŝe rozpoczynająca się wojna światowa zakończy się poraŜką naszych wrogów i naszym zwycięstwem, byliśmy wszyscy głęboko przekonani. Spontanicznie zaczęły organizować się małe grupy konspiracyjne o róŜnych nazwach i pod róŜnymi sztandarami. Cel był wspólny – przygotować się do momentu, kiedy z bronią w ręku będziemy mogli stanąć do ostatniej bitwy, na bieŜąco dawać opór i zwalczać wroga tam gdzie jest to moŜliwe lub konieczne. Na pierwszym etapie grupy te powstawały na zasadzie wspólnoty koleŜeńskiej, ideowej, sąsiedzkich znajomości czy dawnych powiązań organizacyjnych jak wojsko, szkoła czy klub sportowy. Z czasem związki te zaczęły się łączyć i konsolidować. W rezultacie powstała największa w Europie podziemna organizacja państwowa. Z własnym rządem, wojskiem, partiami politycznymi, szkolnictwem, nawet własnym systemem sprawiedliwosci. Po nawiązaniu łączności z polskim rządem na uchodźctwie i z wojskiem polskim walczącym juŜ wtedy na wszystkich frontach Europy, Polska Podziemna stała się kontynuacją przedwojennego państwa. Na arenie międzynarodowej reprezentował nas rząd polski w Londynie. Nasza armia, najpierw we Francji, później w Anglii, Norwegii, Afryce, Włoszech i znów we Francji, w końcu na ziemi niemieckiej, brała odwet za klęskę wrześniową. My w kraju przygotowywaliśmy się do ostatecznej rozgrywki. Wszyscy razem tworzyliśmy to, co nazywało się Polską Walczącą. Naszym symbolem była litera „P” zakotwiczona literą „W”. Przy końcu 1942 roku konsolidacja polskich organizacji podziemnych w zasadzie dobiegła końca. Działały dwie organizacje wojskowe. Armia Krajowa (AK), liczna, mająca swe poparcie w rządzie emigracyjnym i Narodowe Siły Zbrojne (NSZ), mniej liczne, ale niezaleŜne i nie mające zaufania do linii politycznej jak i sposobu postępowania zarówno Armii Krajowej jak i rządu londyńskiego. Świadomie nie wymieniłem organizacji występującej pod nazwą Armii Ludowej. Były to bojówki komunistyczne w całkowitej zaleŜności i w dyspozycji Związku Sowieckiego, jako takie znalazły się poza ramami polskiego ruchu niepodległościowego. Na wiosnę 1941-go roku zostałem zprzysięŜony jako Ŝołnierz tajnej organizacji wojskowej pod nazwą Związek Jaszczurczy (ZJ). Organizacja ta wkrótce stała się inicjatorem powstania i zaląŜkiem Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ). ZałoŜycielem tej organizacji w październiku 1939-go roku była grupa ludzi wywodzących się z tajnej organizacji politycznej o nazwie Organizacja Polska, a jej pierwszym komendantem (i załoŜycielem) był Władysław Marcinkowski „Jaxa”. Organizacjom tym, Związkowi Jaszczurczemu i Narodowym Siłom Zbrojnym, poświęciłem duŜą część swego Ŝycia (a na pewno młodości). W ich szeregach byłem w czasie okupacji niemieckiej, walczyłem w Powstaniu Warszawskim, działałem w nich właściwie aŜ do wyjazdu z Polski w 1949 roku. Nim przejdę do osobistych wspomnień związanych z ZJ i NSZ, powinienem wyjaśnić, co leŜało u podstaw ideologicznych tych organizacji. Innymi słowy, w co ja 93 sam przez tyle lat wierzyłem, co było motorem postępowania, które pokierowało losami mojego Ŝycia. Co w końcowym rezultacie doprowadziło do opuszczenia Polski i rozdziału mojej rodziny. Być moŜe czytelnik tego opowiadania zrozumie , dlaczego po tylu latach wierności konkretnym ideałom, przyszedł okres przemyśleń wielu doświadczeń nowego świata, w którym się znalazłem. I dlaczego w wyniku tych przemyśleń musiałem zmienić zdanie, zmienić moje spojrzenie na świat i moje w nim miejsce. Zmiana przekonań w niczym nie pomniejsza czy kwestionuje moją lojalność dla pamięci czasów i ludzi, którzy w latach młodości dzielili ze mną wiarę w lepszą przyszłość i w lepszą Polskę. W poprzednich rozdziałach opowiadałem wam o początkach mego polityczno – społecznego zaangaŜowania. Cytowałem Jestem Polakiem Romana Dmowskiego, katechizm narodowy, który kierował krokami moich autorytetów i moimi. W tym miejscu, pozwolicie, Ŝe przytoczę kilka zdań z ksiąŜki napisanej przez W. Marcinkowskiego („Wspomnienia 1934 – 1945”), załoŜyciela ZJ i mego, w Kanadzie, przyjaciela, który o genezie ruchu narodowo – radykalnego pisał tak : śadne ze środowisk, które brały udział w walce o odzyskanie niepodległości (1918), niezaleŜnie od tego, po której stronie w tej walce stało, nie potrafiło oderwać się od atmosfery sprzed odzyskania niepodległości i zdać sobie sprawę, Ŝe niepodległa Polska stała się faktem dokonanym i Ŝe to wszystko, co było podstawą ich myślenia i działania, przestało z tą chwilą być istotne dla naszej działalności politycznej, Ŝe trzeba było znaleźć nowe drogi myślenia i działania. Czytając dzisiaj prace historyków polskich piszących o okresie przedwojennym, zdajemy sobie sprawę, Ŝe istotą Ŝycia politycznego tego czasu była walka o to, kto miał rację przed odzyskaniem niepodległości. Piłsudski czy Dmowski ? ... kaŜdy ciągnął na swoją stronę, walcząc o prawa i przywileje dla swojej grupy lub o zapłatę za swoje prawdziwe lub rzekome zasługi w odbudowie niepodległości. W całym tym rozgardiaszu politycznym, nikt z zacietrzewionych konkurentów do władzy w Polsce nie chciał zauwaŜyć, Ŝe w wolnej Polsce wyrosło i doszło do wieku, w którym powinno było wejść w Ŝycie polityczne kraju, pokolenie, dla którego sprawa walk o odzyskanie niepodległości i sprawy ówczesnych konfliktów były juŜ tylko i wyłącznie historią. Mimo tych zastrzeŜen, nie ulega wątpliwości, Ŝe pokolenie Polski niepodległej, o którym pisze Marcinkowski, kontynuowało myśl polityczną Dmowskiego a nie Piłsudskiego. RównieŜ, Ŝe było pod silnymi wpływami (o czym dziś wielu usiłuje zapomnieć) poglądów nacjonalistycznych szerzących się w ówczesnej Europie. Opowiadali się za skrajnym nacjonalizmem, odrzucając system parlamentarny. śądali bardziej równomiernego podziału dochodu narodowego pomiędzy wszystkie warstwy społeczne. Powoływali się na katolicyzm jako na czynnik silnie związany z polskim poczuciem narodowym raczej niŜ źródło zasad moralnych. Do sprawy Ŝydowskiej ustosunkowywali się radykalnie, co było oczywistym dowodem egoizmu narodowego. Byli wrogo nastawieni do masonerii, będąc wyznawcami teorii spisku międzynarodowego. Z tym, Ŝe podobnie do masonerii stworzyli własne, tajne formy organizacyjne. 94 Na tych zasadach programowych na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych powstała tajna organizacja o nazwie Organizacja Polska. Miała ustrój hierarchiczny i podzielona była nie na „stopnie wtajemniczenia”, a raczej na szczeble obrazujące poziom wyrobienia ideologicznego, stopień zaufania do charakteru i „morale”. Przede wszystkim zaś na gotowości do pracy dla narodu. W ramach poszczgólnych poziomów czy szczebli zaufania wyłaniano kierownictwo drogą wyborów. Przy przejściu z niŜszego szczebla na wyŜszy , posługiwano się elitarnym systemem selekcji. Tajność Organizacji Polskiej była absolutna. Do tego stopnia, Ŝe o istnieniu wyŜszego poziomu dowiadywano się dopiero przy przechodzeniu do takiego. Dokumenty decyzji podejmowanych na szczycie hierarchii nigdy nie istniały, a członkowie wyŜszych poziomów składali przysięgę zastrzegającą zachowanie tajemnicy w sprawach dotyczących podejmowanych decyzji, składu personalnego, a nawet istnienia samej organizacji. Organizacja Polska była zapleczem politycznym Obozu Narodowo Radykalnego (ONR) przed wojną, a w czasie okupacji zarówno Związku Jaszczurczego, Narodowych Sił Zbrojnych, SłuŜby Cywilnej Narodu oraz Inspektoratu Ziem Zachodnich. Wrómy teraz do roku 1941-go, kiedy zostałem członkiem Związku Jaszczurczego. W pewnym sensie była to kontynuacja moich ideowych inklinacji jeszcze z okresu bielańskiego gimnazjum przed wojną, kiedy byłem członkiem organizacji o nazwie NOGA. W ZJ byliśmy zorganizowani w 5 – 6 – osobowe sekcje. Głównym zadaniem było przygotowanie się do ostatecznej rozgrywki z Niemcami w końcowej fazie wojny. Polegać to miało w pierwszym rzędzie na wyszkoleniu wojskowym. Organizacja nasza rozrastała się szybko i juŜ wkrótce nasze sekcje zaczęły tworzyć plutony, później kompanie i ostatecznie batalion. Komenda ZJ utworzyła Centrum Wyszkolenia, które powołało do Ŝycia Szkołę PodchorąŜych Piechoty. W tej Szkole PodchorąŜych byliśmy 1-ym Batalionem. Spotykaliśmy się dość często na jedno – czy dwugodzinnych wykładach. Podstawowym podręcznikiem był przedwojenny Podręcznik Dowódcy Plutonu, początkowo powielany w odcinkach, później wydany jako ksiąŜka. Ponadto produkowaliśmy rysunki broni oraz szkice do nauki terenoznawstwa i saperki. Dysponowaliśmy teŜ niewielką ilością broni uŜywanej do nauki w czasie wykładów. Organizacja nasza cierpiała na wyraźny brak oficerów zawodowych, zarówno wyŜszych jak i niŜszych stopni. Rodzaj szkolenia, które przechodziliśmy, nie mógł oczywiście nauczyć nas rzemiosła wojskowego w pełnym tego słowa znaczeniu. Uczył jednak dyscypliny, lojalności i dawał podstawowe wiadomości z zakresu słuŜby wojskowej. Dla większości z nas prawdziwym egzaminem z nabytych wiadomości było Powstanie Warszawskie. W warunkach walk ulicznych większość wiedzy zawartej w Podręczniku Dowódcy Plutonu nie bardzo była potrzebna i niewiele się przydała. Jednak brak naprawdę fachowego i dobrego wykształcenia wojskowego nie stał się przeszkodą w wykonaniu Ŝołnierskiego obowiązku na barykadach i gruzach miasta. Na podstawie własnych obserwacji i doświadczeń doszedłem do wniosku, Ŝe bez względu na warunki i rodzaj walki, właściwa motywacja i zdrowy rozsądek są największą i najcenniejszą zaletą Ŝołnierską. W latach 1941 – 1944 wyszkolono przeszło 500 podchorąŜych na dwóch kolejnych kursach. Ja zdawałem egzamin końcowy na wiosnę 1943-go roku i uzyskałem stopień kaprala podchorąŜego. 95 Nie na darmo ZJ stworzony został i opierał się na strukturze organizacyjnej przedwojennego ONR. ZJ miał się stać kadrowym zaląŜkiem przyszłej armii narodowej o jednolitym obliczu ideowym. Równolegle więc z wyszkoleniem wojskowym odbywało się wyszkolenie polityczne. W kaŜdym plutonie Szkoły PodchorąŜych był tak zwany Oficer Oświatowy. Po krótkim czasie, kilku z nas wykazujących się większym zainteresowaniem tymi sprawami, zaczęło szkolenie, które po zdaniu egzaminu wprowadzić nas miało na pierwszy szczebel Organizacji Polskiej. Przyznam się, Ŝe zagadnienia polityczne zawsze mnie fascynowały i interesowały. W zasadzie program tych kursów oparty był na Deklaracji Ideowej ONR, współczesnej historii politycznej Europy i szerokim omówieniu najnowszej koncepcji obozu narodowego, który za główny cel wojny przyjął przesunięcie zachodnich granic państwa na linię rzek Odry i Nysy ŁuŜyckiej. Jedną z największych ironii historii i losu jest fakt, Ŝe zachodnie granice Polski, zgodnie z naszymi postulatami, rzeczywiście zostały przesunięte na zachód, ale przez Armię Czerwoną i Ŝe gwarantem tej granicy przez wiele, wiele lat był Związek Sowiecki. Deklaracja Ideowa ONR była manifestem politycznym, zbiorem haseł mówiących o celach, bez wskazania drogi do ich osiągnięcia. Podobnie potraktowano nasze polityczne wykształcenie. Po odzyskaniu niepodległości, Polska w swoich nowych granicach miała być państwem narodowym, rządzonym przez Polaków, Ŝyjącym w dobrobycie i sprawiedliwości społecznej. Po wyeliminowaniu z Ŝycia politycznego i gospodarczego wszystkich mniejszości narodowych (a stanowiły one w przedwojennej Polsce 30 % ludności), mieliśmy stworzyć : Ustrój oparty na hierarchii ofiarności, wynikający ze stopnia związania losów kaŜdego Polaka z losami narodu jako całości, nie zaś hierarchii pieniądza i materialistycznego stosunku do państwa. To ostatnie zdanie jest cytatem z Deklaracji Ideowej ONR i wydawało nam się specjalnie atrakcyjne. Całkowicie teŜ zgadzaliśmy się z zapowiedzianą walką z wrogami narodu polskiego, to jest z międzynarodowymi organizacjami komunistycznymi, masońskimi i kapitalistycznymi. Wszystkie akcenty antyŜydowskie w Deklaracji wydawały się w obliczu krwawego antysemityzmu niemieckiego najwyraźniej chybione. Dlatego zapewne pomijano je milczeniem, choć SZANIEC (nasze pismo) w pewnym momencie w sposób wyraźny i bezkompromisowy odciął się i potępił hittlerowski sposób „rozwiązania kwestii Ŝydowskiej”. Oczywiście wszystko to podane było do wierzenia. Dyskusji nie było, jako Ŝe nie dyskutuje się świętych dogmatów. Nie wydaje się zresztą, Ŝe w tym czasie, a myślę i o naszym wieku i o stopniu przygotowania intelektualnego, byliśmy do ewentualnych dyskusji przygotowani. Przy końcu 1943-go roku zaczęły dochodzić nas słuchy o rozmowach mających doprowadzić do scalenia naszych NSZ z Armią Krajową. Bardzo nam na tym zaleŜało. Większość naszych kolegów i przyjaciół była wAK. Abstrahując od wielu słusznych i prawdziwych przeszkód leŜących na drodze do połączenia się naszych organizacji, czuliśmy, Ŝe w zbliŜającym się dniu ostatecznego rozrachunku z wrogiem, istnienie 96 dwóch odrębnych sił zbrojnych nie bardzo ma sens. I rzeczywiście w połowie kwietnia 1944-go roku nastąpiło zcalenie naszych organizacji. Po zwycięstwie stalingradzkim w lutym 1943-go roku ruszyła ofensywa sowiecka, która jesienią tego roku doszła do Dniestru. Przegrana Niemiec, w którą zawsze wierzyliśmy, stała się szybko zbliŜającą się rzeczywistością. Tej samej wiosny dowiedzieliśmy się o zbrodni katyńskiej. Zaraz później o zerwaniu przez Sowiety stosunków dyplomatycznych z rządem polskim w Londynie i oskarŜeniu nas o kolaborację z Niemcami. Ja dowiedziałem się o tragicznej śmierci mego ojca. Wielkimi krokami zbliŜał się koniec wojny. I mimo wszystkich naszych poboŜnych Ŝyczeń i błogich marzeń, stawało się jasne, Ŝe koniec niemieckiej okupacji zawdzięczać będziemy Czerwonej Armii, tej samej, która w 1939 roku wbiła nam nóŜ w plecy, wywiozła setki tysiecy naszych rodaków do syberyjskich łagrów i zamordowała tysiące oficerów polskich, oszczędnym, pojedyńczym strzałem w tył głowy. Armia Czerwona, sprzymierzeniec naszych sprzymierzeńców. Wróg równie śmiertelny jak Niemcy, stawał się z dnia na dzień naszym wrogiem Nr. 1. W miarę postępów Armii Czerwonej napływały tragiczne wieści. O likwidacji wołyńskiej dywizji AK, o bitwie o Wilno, o mordach popełnianych przez sowieckich partyzantów w secu naszego kraju, w Lubelskiem i w Kieleckiem. Teraz łatwiej przychodziło zrozumieć róŜnice, które istniały między AK a nami, róŜnice, które juŜ za kilka miesięcy miały doprowadzić do ostatecznego „rozwodu”. 26-go listopada 1943-go roku gen. Bór-Komorowski depeszował do Naczelnego Wodza w Londynie : Do rąk własnych Naczelnego Wodza : Na podstawie przesłanej przez Pana Generała za L.5989 (166) instrukcji rządu dla Kraju, wydałem do Obszarów i Okręgów rozkaz, który przedstawiam (Zał.Nr.1). Jak z treści jego wynika, nakazałem ujawnienie się wobec wkraczających Rosjan dowódcom i oddziałom, które wezmą udział w zwalczaniu uchodzących Niemców. Zadaniem ich w tym momencie będzie dokumentować swym wystąpieniem istnienie Rzplitej ... Te samobójcze skłonności owocowały juŜ wkrótce tragedią Powstania Warszawskiego i niemal ochotniczym marszem 16 przywódców Polski Podziemnej na z góry przesądzoną rozprawę sądową w Moskwie. A koniec wojny był coraz bliŜszy. Na froncie wschodnim wojska sowieckie w ramach ofesywy zimowej, od połowy stycznia do końca lutego 1944-go roku przeprowadziły natarcie pod Leningradem i Nowogrodem Wielkim, zmuszając do odwrotu niemiecką Grupę Armii „Północ”. Równocześnie od końca stycznia do połowy maja uderzeniem na południu wyzwoliły 97 prawobrzeŜną Ukrainę, Krym i Wołyń. Wojska sowieckie znalazły się na terytorium przedwojennej Polski. 24-go maja 1944-go roku II Korpus Polski walczący we Włoszech, zdobywa Monte Cassino otwierając drogę do Rzymu. 6-go czerwca 1944-go roku wojska alianckie lądują w Normandii. 23-go czerwca 1944-go roku Armia Czerwona rozpoczyna tak zwaną „Operację Białoruską”, w której ponosi klęskę Centralne Zgrupowanie niemieckie na froncie wschodnim. W tym ostatnim dla nas roku wojny, praca konspiracyjna pochłaniała większość mego czasu. Od 1-go stycznia nasz I Batalion odkomenderowany został ze Szkoły PodchorąŜych do Brygady Zmotoryzowanej (optymistyczny eufemizm biurokratów z Komendy Głównej) NSZ przy Kwaterze Głównej. Od 1-go czerwca zostaję mianowany adjutantem Dowódcy I-go Batalionu, kapitana Stanisława Salskiego „Skowrońskiego”, który informuje mnie, Ŝe otrzymałem nominację oficerską ze starszeństwem od 1-go stycznia 1944 r., z zastrzezeniem, Ŝe stopień podporucznika będę mogł nosić dopiero po wyjściu „w pole”. Na poprzednich stronach wspominałem o naszym (NSZ) beznadziejnym stanie uzbrojenia i o naszych konfliktach z AK i oficjalnymi czynnikami polskiego ruchu oporu związanego z emigracyjnym rządem w Londynie. Zaślepienie tych ludzi było zdumiewające. Nie zdawali sobie sprawy, czy moŜe nie chcieli zdawać sobie sprawy z dwóch podstawowych i oczywistych faktów - pierwszego, Ŝe Niemców z Polski przepędzą Sowieci, drugiego, Ŝe na zwycięzkich bagnetach sowieckich oprze sie nowa, komunistyczna władza w Kraju. Wszystkie, ale to wszystkie partie polityczne w Polsce (z wyjątkiem naszego ruchu) nie potrafiły nie tylko zaakceptować, ale nawet zauwaŜyć tego faktu. Ulegali złudnym nadziejom, Ŝe nasi zachodni alianci nie dopuszczą do dominacji sowieckiej w Polsce. Typowy przykład politycznego „wishful thinking” (po polsku chyba chciejstwa ?). Stąd ciągłe uleganie naciskom Anglii i USA, dla których wojenne przymierze z sowieckim komunizmem było pragmatycznym kompromisem, celem którego było jak najszybsze zakończenie wojny i zmniejszenie własnych kosztów tego gigantycznego konfliktu. Oczywiście nic nie ma za darmo. Częścią zapłaty była zgoda na włączenie Polski do sowieckiej strefy wpływów. Zrobiono to z ochotą, szybko i sprawnie, ostatecznie przypieczętowując losy Polski w umowie jałtańskiej 1945-go roku. śelazna kurtyna miała juŜ wkrótce oddzielić Polskę od reszty wolnego świata na długie pół wieku, a wiele polskich rodzin rozdzielić na zawsze. Mogło się zdawać, zwłaszcza naszym aliantom, Ŝe nie była to cena wysoka. Jakby nie było płacili ją nie z własnej kieszeni Za tę pomyłkę cywilizowany świat płacił przez wiele lat. 98 Przeklęty świat komunizmu mordował teŜ własne dzieci. Miliony ginęły w Sowieckim Imperium. Miliony utraciły Ŝycie w wyniku komunistycznych doświadczeń w Chinach, Wietnamie, KambodŜy i Korei. Potrzebne było pół wieku i miliony ludzkich istnień, Ŝeby skończyć ten nieludzki eksperyment. MoŜe wydawać sie to uwagą nie na miejscu, ale naprawdę wystarczyłoby kilka numerów SZAŃCA z 1944-go roku, Ŝeby dowiedzieć się, Ŝe Związek Sowiecki przedstawia prawdziwe Imperium Zła (równieŜ określenie amerykańskiego prezydenta z lat dopiero dziewięćdziesiątych XX wieku). Ta beznadziejność sytuacji i zbliŜająca się katastrofa, były zapewne powodem mojego coraz większego zainteresowania problemami politycznymi. Prace wojskowe i przygotowywanie się do zbrojnej rozprawy z Niemcami zaczynały tracić sens. PrzecieŜ i tak nie będziemy mogli wiele powiedzieć, jeszcze mniej zrobić. Staliśmy się narzędziem w obcych rękach. Znów, raz jeszcze w naszej historii, sprawy zaczynają się sprowadzać do symbolicznych gestów i bohaterskich czynów bez przemyślenia i bez sensu. Bóg, Honor i Ojczyzna, są to hasła wypisane na kaŜdym polskim sztandarze. Rozsądek, Rozum i Rozwaga sa pojęciami obcymi polskiemu sposobowi postepowania. Na spotkaniach politycznych zawzięcie dyskutowaliśmy naszą sytuację, szukając właściwej linii postępowania. We wszystkich tych naszych dyskusjach dość łatwo potrafiliśmy identyfikować błędy naszego postępowania. Gorzej było ze znalezieniem właściwej i słusznej drogi. Zdawaliśmy sobie sprawę z nieodwracalności sytuacji, jednocześnie potrafiliśmy dyskutować problemy socjalne i gospodarcze powojennej, wolnej Polski, wiedząc, Ŝe lada dzień znajdziemy się w satelickim kraju rządzonym przez sowieckie marionetki poruszane strachem i marksistowską doktryną. Jedno wielkie zaćmienie umysłu ! Nie do wytłumaczenia ! Znając losy naszych kolegów z AK na Wołyniu i Wileńszczyźnie, byliśmy o krok od popełnienia tych samych błędów. Koncepcja wymarszu oddziałów NSZ na zachód realizowana była za późno i tylko częściowo. Wypadki toczyły się zbyt szybko, my działaliśmy zbyt wolno. W rezultacie tylko Brygada Świętokrzyska oraz kilka indywidualnych inicjatyw uratowały powiedzmy 2000 ludzkich istnień. Ale co dalej ? co to dało Polsce ? Podobnie jak exodus z Polski w 1939-ym roku, Andersa z Rosji w 1942-im roku, tak i w tym wypadku przyczyniło się to do uratowania Ŝycia tysiącom, jak i do wzrostu liczebnego polskiej emigracji. Emigracji, która z krajów swego osiedlenia do Polski nie wróci. NSZ-owska koncepcja marszu na zachód, którą w popłochu usiłowaliśmy organizować latem 1944-go roku, nie była koncepcją nową. W swoim pierwszym wydaniu nie polegała ona na odwrocie przed Armią Czerwoną. Miała przy końcu wojny manifestować i symbolicznie wytyczać zachodnie granice Polski na Odrze i Nysie ŁuŜyckiej. Miało się to odbyć przy uŜyciu dwóch zgrupowań partyzanckich. Na południu z gór Świętokrzyskich wyjść miała Brygada w kierunku na śląsk. Na północy, z Podlasia i Mazowsza, Brygada Tucholska miała ruszyć w kierunku ujścia Odry do 99 Bałtyku. Oczywiście bez najmniejszych realnych podstaw, koncepcja ta miała takie same szanse powodzenia jak koncepcja Powstania Warszawskiego, ktore miało zademonstrować światu i Armii Czerwonej obecność polskiego rządu i wojska w stolicy Kraju. Róznica polega na tym, Ŝe Powstanie Warszawskie zakończyło się tragedią i klęską narodową a wytyczanie zachodnich granic przez NSZ, marszem Brygady przez Śląsk na emigrację. Tymczasem w ostatnich dniach lipca 1944-go roku wśród Niemców w Warszawie wybuchła panika ewakuacyjna. Przez miasto ciągnęły rozbite oddziały niemieckie. Przedpola Pragi opanowały czołgi sowieckie. Mosty na Wiśle przygotowano do wysadzenia w powietrze. 27-go lipca Niemcy nakazali stawienie się 100 tysięcy warszawiaków do robót fortyfikacyjnych nad Wisłą. W odpowiedzi warszawski Dowódca AK, płk. A. Chruściel „Monter” zarządził stan ostrego pogotowia i koncentrację podległych mu oddziałów w rejonach wyjściowych do akcji. Niemieckie rozporządzenie wzywające do stawienia się do robót fortyfikacyjnych zostało spontanicznie i całkowicie zbojkotowane. Koncentracja oddziałów AK w duŜym jednak stopniu zdekonspirowała powstańcze przygotowania. Na miasto wyszły wzmocnione patrole policyjne. Zdając sobie sprawę z przewagi przeciwnika, Dowódca AK, gen. Bór-Komorowski, upełnomocniony przez rząd polski w Londynie do podjęcia decyzji o momencie wybuchu Powstania, nie wierzył Ŝeby walka mogła trwać dłuŜej niŜ dwa – trzy dni. Mając na uwadze cel polityczny Powstania, polegający na ustanowieniu w stolicy władzy polskiego rządu w Londynie wobec wkraczającej Armii Czerwonej, uzaleŜniał swoją decyzję od sytuacji na zbliŜającym się do Warszawy froncie i odwlekał rozkaz wybuchu Powstania. Płk. „Monter” otrzymawszy wiadomość, Ŝe jedna z czołówek sowickich dotarła do Międzylesia, dalekiego, prawie przedmieścia Warszawy, zameldował gen. „Borowi”, Ŝe sowieckie czołgi są juŜ na przedmieściach Pragi. Wiadomość ta stała się bezpośrednim bodźcem do wydania rozkazu ustalającego godzinę „W” (godzina wybuchu Powstania) na 1-go sierpnia o godzinie 17:00 O wszystkich tych wypadkach, jak i ogodzinie „W”, my w Narodowych Siłach Zbrojnych dowiedzielismy się dopiero po Powstaniu. 1-go sierpnia o godzinie 14:00 miała się odbyć odprawa Dowództwa Batalionu. Oczekiwaliśmy ostatnich instrukcji i rozkazów związanych z wyjściem z Warszawy i dołączeniem do Grupy Północ mającej być zaląŜkiem Brygady Tucholskiej. Miejscem spotkania był lokal na ulicy Wspólnej 32, w dawnym mieszkaniu wuja Trajdosa, gdzie obecnie mieszkałem. Punktualnie o godzinie 14:00 zjawił się Dowódca 1-ej kompanii i Dowódca plutonu łączności. Dowódca Batalionu i dowódcy pozostałych kompanii na miejsce spotkania nie dotarli. O godzinie 16:00 usłyszeliśmy odległe strzały. Około 17-ej zaczęła się strzelanina w najbliŜszej okolicy. Wyszedłem z Dowódcą 1-ej kompanii por. „Bogusławskim” przed dom. Od strony Marszałkowskiej, kilka domów na zachód, słychać było serie karabinu maszynowego. Po drugiej stronie ulicy ktoś wywiesił na balkonie biało-czerwoną flagę. 100 POWSTANIE WARSZAWSKIE 1944 65 lat minęło od Powstania Warszawskiego, które trwało 63 dni. Na temat ten napisano setki ksiąŜek i uczonych rozpraw. Do dzisiejszgo dnia historia nie potrafiła wydać jednoznacznej opinii i oceny tych zdarzeń. Wydaje się, Ŝe w tym miejscu naleŜy przytoczyć cytat z ksiązki Norman’a Davis’a, historyka niepośledniej miary. W swojej ksiąŜce pt EUROPA – MIĘDZY WSCHODEM I ZACHODEM napisał : Całkowity obiektywizm jest nieosiągalny, a poszukiwanie absolutnej prawdy o przeszłośxi nigdy się nie zakończy. PowyŜsze postulaty stawiają przed historykiem dwa obowiąŜki. Pierwszym jest skromność i świadomość własnych ograniczeń. Drugim jest wyraźne rozróŜnienie niepodwaŜalnych faktów od dających się podwaŜyć opinii. Na stronie tytułowej „Manchester Guardian” widniało hasło : FAKTY SĄ SWIĘTE – OPINIE WOLNE. UwaŜm, Ŝe to nadal obowiązuje. Obowiązuje to równieŜ mnie, choć historykiem nie jestem. Pisząc więc o Powstaniu, opinie swoje, pozwolę sobie podzielić na trzy części, trzy kategorie. Tak bowiem patrzę dzisiaj na to działo się 65 lat temu. 1 – Decyzja o rozpoczęciu Powstania 2 – Samo Powstanie 3 – Jego skutki Fakty, które spowodowały, Ŝe Komendant Główny AK, gen. Bór-Komorowski zdecydował o rozpoczęciu Powstania, nie wszystkie są dzisiaj znane. Wiele teŜ lat minie nim będziemy mieli dostęp do wszystkich polskich, rosyjskich, angielskich i amrykańskich dokumentów archiwalnych. PoniewaŜ klęska narodowa jaką było Powstanie jest FAKTEM – decyzja o jego rozpoczęciu musi być uznana za niewłaściwą. Prawqdę mówiąc, to w głowie się nie mieści, jak tak waŜną decyzję moŜna było oddać w ręce ludzi tak wyraźnie niekompetentnych i tak do tego nieprzygotowanych. Przywódcy Polski Podziemnej w Warszawie, jak i przywódcy polscy w Londynie, zawiedli nas w sposób podobny do tego w jaki zawiedli nas ich poprzednicy w roku 1939. Wina jest oczywiscie po naszej stronie. W obu wypadkach bowiem, zaufaliśmy ludziom albo głupim albo wyjątkowo naiwnym. Przewrotność i cynizm naszych aliantow (o cynizmie i współpracy naszych wrogów nie muszę wspominać), w Ŝadnym wypadku nie moŜe tłumaczyć czy usprawiedliwiać naszych własnych nieudolności. Decyzja o rospoczęciu Powstania Warszawskiego w 1944 roku, wydaje się być decyzją wielce karygodną. 63 dni Powstania, które miało trwać trzy czy cztery dni, były dowodem najwyŜszego bohaterstwa i poświecenia, zarówno walczących zołnierzy jak i zupełnie do tego nieprzygotowanych mieszkańców miasta. Po pierwszych paru dniach Powstanie sprowadzało sie do heroicznej, ale bznadziejnej obrony. Trudno tu mówić o jakiejś 115 strategii wojskowej czy nawet zwykłej próbie dowodzenia zorganizowaną obroną. Walka sprowadzała się do godnego podziwu poświęcenia, indywidualnego czy teŜ małych grup (plutony, kompanie). Do zdumiewającego poświęcenia ludności cywilnej, pozostawionej samej sobie, pozbawionej informacji, oszukiwanej nadzieją bliskiego zwycięstwa. Muzeum Powstania Warszawskiego (oddane do uŜytku dopiero 60 lat po Powstaniu), aczkolwiek czysto apologetyczne, dobrze oddaje ogrom poświęcenia i bohaterstwa mieszkańców stolicy, jak i skalę zniszczeń miasta. Niestety Muzeum Powstania nie mówi o jego skutkach. Budzi to podejrzenia, Ŝe jest to świadoma próba manipulowania opinią publiczną. A skutki Powstania są wręcz niewymierne w swoim ogromie. Powstanie było klęską nie tylko w skali bitwy o jedno miasto. Stało się klęską w skali narodu i państwa. Siły zbrojne Powstania zostały zniszczone. Poległo około 18 tysięcy Ŝołnierzy Armii Krajowej. 5 tysięcy Ŝołnierzy zaginęło a 25 tysięcy zostało rannych. W gruzach miasta zginęło lub zostało zamordowanych około 180 tysięcy Warszawiaków. Po kapitulacji Powstania Ŝołnierze Armii Krajowej jako jeńcy wojenni zostali umieszczeni w obozach, w głębi Rzeszy Niemieckiej a wszystkich mieszkaców milionowej stolicy zmuszono do opuszczenia miasta. W wyniku walk, jak i w wyniku celowych zniszczeń dokonanych przez Niemców po Powstaniu, zniszczonych zostało 72 % zabudowy mieszkalnej (zdecydowana większość w lewobrzeŜnej części miasta), 90 % zabudowy przemysłowej, 90 % obiektów zabytkowych, 50 % elektrowni, 30 % wodociągów. Zburzono 25 świątyń, spalona została Politechnika Warszawska oraz większość budynków Uniwersytetu Warszawskiego. 27-go listopada 1944 roku (prawie dwa miesiące po kapitulacji Powstania) wysadzono w powietrze Zamek Królewski, zniszczono szkoły, biblioteki i muzea. Upadek Powstania i wysiedlenie mieszkańców stolicy, były niepowetowaną stratą dla polskiego ruchu oporu, który rozbity, w kilka miesięcy później stanął w obliczu nowej, sowieckiej okupacji. Powstanie Warszawskie 1944 roku mimo, Ŝe było świadectwem wielu pięknych, rzadkich i szlachetnych cech charakteru mieszkańców stolicy, było jednocześnie dowodem niedojrzałości politycznej i obywatelskiej jej przywódców – musiało więc stać się wielką i tragiczną klęską narodową. Cała moja rodzina brała udział w Powstaniu. Mimo negatywnego stosunku do samej koncepcji powstania jak i do ludzi, którzy do Powstania doprowadzili, w momencie rozpoczęcia walki natychmiast do niej dołączyliśmy. Opisuję to dokładnie w moich wspomnieniach JA-JO PAMIĘTA – nie będę więc wchodził teraz w szczegóły. W kaŜdym razie w kompanii WARSZAWIANKA walczącej w ramach Zgrupowania CHROBRY II znalazło się razem ze mną, 6 osób naszej rodziny. 116 Bronek Kempny, mój kuzyn, poległ ostatniego dnia Powstania w walkach na śoliborzu. Moja Ŝona, nie nosząca w tym czasie mego nazwiska, Hanka Kamler, była sanitariuszką w plutonie osłonowym gen. Bora-Komorowskiego. Dowódcą tego plutonu był jej ojciec Jerzy Kamler „Stolarz”, który poległ na Starym Mieście 13-go sierpnia. W tym samym plutonie był kuzyn Hanki, Janusz Klepacz „Rok”. Ciocia Zosia Klepaczowa „Siostra” była oficerem w KG – AK a jej mąŜ płk. Stanisław Klepacz „Jesion” w ostatniej fazie walk o Stare Miasto był Zastępcą Dowódcy Starego Miasta, płk. Ziemskiego „Wachnowskiego”. Wszyscy oni byli od lat związani z 7-ym pułkiem Ułanów Lubelskich i z legendą legionów Józefa Piłsudskiego. Klęska Powstania Warszawskiego stała się klęską mojej rodziny. Mieszkanie mego wuja przy ulicy Wspólnej i dom cioci Marychny na śoliborzu przy ulicy Tucholskiej, przestały istnieć. Zostały zburzone. Ludność cywilna została z Warszawy ewakuowana, wojsko wywiezione do obozów dla jeńców wojennych w Niemczech. Rodzina została rozbita i rozdzielona. Część rozrzucona po Polsce, w Piotrkowie, Krakowie i Pruszkowie, częś w rozmaitych obozach w Niemczech. Nie ulega wątpliwości, Ŝe Powstanie i jego klęska były końcem jednego etapu historii rodziny mojej przyszłej Ŝony i mojej. Tego wyjątkowego etapu, kiedy w trudnych chwilach wojny byliśmy wszyscy razem. W jednym mieście. Solidarni i przekonani o słuszności naszej sprawy, bez względu na polityczne przekonania. Wszyscy byliśmy częścią Polski Podziemnej, dla której odzyskanie niepodległości, bez względu na wymagane ofiary, było celem najwyŜszym. Czym była dla nas klęska Powstania, tego, jak się niektórym wydawało, ostatecznego zrywu prowadzącego do niepodległej Polski, niech powiedzą cytowane poniŜej słowa Hanki Kamler „Kamy”, które wziąłem z kart ksiąŜki POTOMKOWIE KATARZYNY I LEOPOLDA KAMLERÓW (J.Kamler – Warszawa 2006) : Myśmy byli przygotowani, Ŝe będziemy walczyć do końca. Tym bardziej, Ŝe tylu z nas zginęło, więc czy jest sens zostawać na tym świecie po takiej klęsce ? Dlatego dla nas kapitulacja była wielkim szokiem. Koniec Powstania rozdzielił nasze rodziny. W wielu wypadkach na zawsze. Część została w Polsce, część po wywiezieniu do Niemiec i po zakończeniu wojny została na Zachodzie. Jeszcze inni, jak moja Ŝona i ja, z Polski wyjechali parę lat po wojnie. 63 dni Powstania były krótką chwilą kiedy po raz ostatni byliśmy razem. Czuliśmy i myśleliśmy podobnie. Podobnie marzyliśmy. Klęska Powstania była naszą wspólną klęską. Historia rozdzieliła nasze rodziny. 117 KONIEC WOJNY - 1949 W dniu kapitulacji Powstania Warszawskiego mój przyjaciel Stefan Pietrzak ppor. „Paciorek” i ja, otrzymaliśmy rozkaz mjr. „Mikołaja”, w tym czasie D-cy NSZ w Warszawie, aby nie iść z resztą kompanii „Warszawianka” do niewoli niemieckiej, ale usiłować wydostać się z Warszawy i zameldować się do dyspozycji D-cy Okręgu NSZ w Częstochowie. Celem była dalsza praca konspiracyjna, uwaŜana za szczególnie waŜną wobec zbliŜającej się okupacji sowieckiej. Nasze wspólne z „Paciorkiem” przygody opisałem w swoich wspomnieniach JA-JO PAMIĘTA. W skrócie wyglądało to tak, Ŝe wyszliśmy z Warszawy z ludnością cywilna i po paru dniach pobytu w obozie przejściowym w Pruszkowie wywiezieni zostaliśmy z transportem niedołęŜnych w kierunku południowym - cel transportu nieznany. Po ucieczce z pociagu dotarliśmy do naszego punktu kontaktowego w klasztorze na Jasnej Górze, z ktorego nas, „Paciorka” na kwaterę w jednej z częstochowskich plebanii, mnie do mieszkania mjr. „Wąsowskiego” (Stanisława Kasznicy) D-cę Okręgu NSZ, odprowadził jeden z ojców Paulinów. U mjr. „Wąsowskiego” mieszkałem przez parę tygodni. W końcu października wysłano mnie do Piotrkowa Trybunalskiego gdzie miałem zastąpić odchodzącego do Brygady Świętokrzyskiej por. „Jana” W Piotrkowie spotkałem całą naszą rodzinę, której szczęśliwie udało się przeŜyć Powstanie. Jak by nie było, Piotrków był miastem rodzinnym i Trajdosów i Szymańskich. Mieszkałi tu teraz : moja matka, siostra, brat, wszystkie Ŝoliborskie ciotki (trzy), wuj Wiktor i parę kuzynek. W Piotrkowie 18-go stycznia 1945 roku skończyła się dla mnie okupacja niemiecka. Teoretycznie, Polska była znów niepodległa. Rzeczywistość była oczywiście zupełnie inna. Znaleźliśmy się znów pod okupacją, tym razem sowiecką. Marionetkowy i całkowicie w stosunku do Związku Sowieckiego dyspozycyjny PKWN (Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego) w Lublinie, był bowiem posłusznym narzędziem w ich rękach. JuŜ 2-go lutego wyjechałem w kierunku Warszawy. Po drodze odwiedziłem Panią Kamlerową, matkę Hanki, która w tym czasie mieszkała w Pruszkowie. W Warszawie byłem juŜ chyba 5-go lutego. Piechotą z Pruszkowa, przez pokryte śniegiem ruiny miasta, dotarłem na śoliborz. Na Tucholskiej znalazłem kupę gruzu pokrytą śniegiem. Ślady butów w śniegu. Ktoś był tu przede mną. Przez most pontonowy na Wiśle (innego 129 nie było) doczłapałem do domu ciotki Hanki, Hali Katanowej na Saskiej Kępie. Po dwóch dniach, z ciotką, samochodem rosyjskiego pułkownika, dyrektora propagandowego sklepu Ŝywnościowego „Osobtorg”, w którym ciotka była kasjerką, dojechałem do Lublina. W lutym 1945-go roku Lublin był tymczasową stolicą Polski i siedzibą władz PKWN’u. W Lublinie, według plotek słyszanych po drodze, miała być odtworzona Politechnika Warszawska, w której zamierzałem studiować. Była to tylko plotka, Politechnikę juŜ za parę miesięcy miano otworzyć w Warszawie. Ruszyłem w powrotną drogę do Piotrkowa. Po drodze na rogatkach warszawskiej Pragi spotkał mnie upokarzający wypadek. Zostałem okradziony i pobity przez rosyjskiego Ŝołdaka. W „wolnej” od dwóch miesięcy stolicy mojego kraju ! Była to chyba symboliczna przestroga na przyszłość. W Koluszkach, na stacji kolejowej czekając na pociąg, a jeździły wtedy bez rozkładu jazdy, spotkałem „Tomasza” (T. Wolframa), mego przełoŜonego w Organizacji Polskiej. Od niego dowiedziałem się, Ŝe Stanisław Salski „Skowroński”, D-ca naszego batalionu w Szkole PodchorąŜych, którego Powstanie zaskoczyło na wschodnim brzegu Wisły, Ŝyje i mieszka, juŜ dzisiaj nie pamiętam, w Sosnowcu czy w Dąbrowie Górniczej. Zaraz po powrocie do Piotrkowa napisałem do niego, dostałem odpowiedź i ... ruszyłem w dalszą drogę, tym razem na Śląsk. Kpt. „Skowroński”, mimo, Ŝe chciał mnie widzieć na stałe na Śląsku, dał się przekonać, Ŝe moim głównym zadaniem i obowiązkiem były studia. PoniewaŜ miałem zamiar studiować architekturę na właśnie organizujących się Wydziałach Politechnicznych Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, dał mi kontakt do D-cy Okręgu Kraków NSZ, którym w tym czasie był Gustaw Potworowski „Zych”. Z Piotrkowa do Krakowa wyjechaliśmy razem : Danusia Mazurkiewicz, Adam Bald i ja. Cała trójka miała zamiar studiować architekturę. Po zdaniu egzaminów wstępnych przyjęci zostaliśmy na 1-y rok studiów. Wydział Architektury mieścił się wtedy na Wawelu. Trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce na tego rodzaju studia. Uczyłem się tam tylko jeden rok. Nie było to łatwe. Bieda była straszliwa i prawdę mówiąc gdyby nie pomoc UNRRA (United Nations Relief and Rehabilitation Administration) nie potrafiłbym przetrwać tego pierwszego powojennego roku. Z Domu Akademickiego wyrzucono mnie po pierwszomajowej manifestacji studenckiej. Zamieszkałem razem z moim, jeszcze przedwojennym, bielańskim kolegą i powstańczym towarzyszem broni, Marianem Jańcem. Wynajmowalismy pokój u pana Ludwika Nędzy na ulicy Syrokomli. Później przygarnął mnie kolega ze studiów, powstaniec warszawski z „Czaty 49”, Marek Gadomski. W NSZ, które stały się teraz wrogiem Nr.1 Polski Ludowej jakoś teŜ nic nam nie wychodziło. Nawiązaliśmy kontakt z Brygadą Świętokrzyską, która kwaterowała najpierw w Czechosłowacji, później w amerykańskiej strefie okupacyjnej Niemiec. Zaczęli przyjeŜdŜać pierwsi kurierzy z Brygady. Łączność wewnątrz organizacji 130 zaczynała szwankować. Zwarta dotychczas organizacja zaczynała się rozsypywać. Co chwila słyszało się o nowych aresztowaniach. W końcu roku Marian Janiec, który ciągle mieszkał na ul. Syrokomli, zawiadomił mnie, Ŝe UB zaczyna się o mnie dopytywać. Była to wiadomość na którą musiałem natychmiast zareagować. Wyjechałem do Warszawy i nie meldując się zamieszkałem u mojej ciotki w Świdrze pod Warszawą. Parę miesięcy siedziałem tam cicho jak mysz pod miotłą. Matka moja wróciła z Piotrkowa i zamieszkała na śoliborzu. Postanowiłem wrócić do domu. Zamieszkałem na śoliborzu i zacząłem kontynuować studia, tym razem na warszawskim Wydziale Architektury. W tym czasie, trochę w wyniku moich rad i nalegań, wróciła z Niemiec do Polski Hania Kamler. Zaręczyliśmy się a ja studia na Wydziale Architektury zacząłem traktować bardzo powaŜnie. Związałem się z Zakładem Urbanistyki, w którym dr Kazimierz Wejchert prowadził ciekawe prace nad planami zagospodarowania przestrzennego małych miast północnych Ziem Odzyskanych. DuŜo czasu spędzaliśmy w terenie. Pustych w tym czasie i niezwykle urokliwych Mazurach. Małe miasteczka tych ziem zniszczone zostały w okrutny i bezmyślny sposób przez „wyzwalającą” je Armię Czerwoną. Inwentaryzowaliśmy te zniszczenia Ŝeby później w Zakładzie Urbanistyki w Warszawie, pracować nad uproszczonymi planami ich odbudowy i zagospodarowania. W tym czasie urbanistyka wydawała mi się wysoce frapująca i zapewne w przyszłości stałaby się moją specjalnością. Na wiosnę 1947 roku władze PRL ogłosiły amnestię dla ludzi polskiego podziemia niepodległościowego. Oczywiście nie miałem najmniejszego zamiaru „korzystać” z tej propozycji. Tymczasem przedostatniego dnia amnestii (której ostatni termin upływał 25 kwietnia 1947), przeczytałem bodajŜe w „Zyciu Warszawa”, Ŝe w Krakowie ujawnił się „Zych”. Za mało miałem czasu Ŝeby sprawdzić ile i jakie informacje ujawnił „Zych”. Z duszą na ramieniu pobiegłem do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa na Pradze gdzie ujawniłem swój pseudonim i przynaleŜność do Narodowych Sił Zbrojnych. Zostałem natychmiast przewieziony do Ministerstwa Bezpieczeństwa, o ile dobrze pamiętam to na Szucha lub Koszykowej. Przywitał mnie tam młody pułkownik UB w sposób raczej serdeczny : No nareszcie panie poruczniku, czekamy tu na pana juŜ od paru dni. W czasie przesłuchania zorientowałem się, Ŝe właściwie wiedzą oni o nas bardzo niewiele. Głównym zainteresowaniem pułkownika był Tadeusz Siemiątkowski „Mazur”. Wiedzieli, Ŝe wrócił do Polski i pilnie go poszukiwali. Musiałem napisać swój dokładny Ŝyciorys i ... puścili mnie do domu. Musiałem zgłaszać się do UB co miesiąc i co miesiąc musiałem raz jeszcze pisać swój Ŝyciorys. Widać za kaŜdym razem pisałem to samo, bo paru miesiącach dali mi spokój. Przed samymi świętami BoŜego Narodzenia 1948 roku bylem w Poznaniu, gdzie w mieszkaniu dalekiego powinowatego, kapitana NSZ „Wapniewskiego” (Zbyszka Szpikowskiego) wpadłem w „kocioł” zastawiony przez UB. „Wapniewskiego” 131 aresztowano a mnie po dwóch dniach wypuszczono. Widać poznańskie UB nie potrafiło połączyć mego nazwiska z warszawską amnestią. Oczywiście taki błąd nie mógł trwać wiecznie. Ten „kocioł” jak i gwałtowna fala aresztowań zarówno w NSZ jak i wśród moich bliskich z AK, stały się głównym powodem mojej decyzji wyjazdu z Polski. Konsekwencją zaś decyzji wyjazdu był mój nagły ślub z Hanką Kamler. Ucieczkę z Polski organizowaliśmy w pośpiechu. W pierwszym rzędzie uciekali Jurek Dobrzański „Karol” i Tadeusz Siemiątkowski „Mazur”. Obaj oficerowie z Oddziału Bojowego przy Komendzie Głównej NSZ. Ten drugi był D-cą i załoŜycielem tego oddziału. Obaj byli moimi towarzyszami broni z powstańczej „Warszawianki”, obaj wrócili do Polski jako kurierzy Brygady Świętokrzyskiej. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności „Karol” był właścicielem kutra rybackiego co niewątpliwie ułatwiło powodzenie naszego przedsięwzięcia. 7-go marca 1949 roku z plaŜy gdańskiej w Siankach uciekliśmy z Polski Ludowej. Oczywiście przekonani, Ŝe prędzej czy później do Kraju wrócimy. Najprawdopodobniej w wyniku nieuniknionej i niechybnej (tak wtedy myśleliśmy) wojny Zachodu z Rosją Sowiecką. Jurek Dobrzański „Karol” zmarł w Toronto w 1995 roku i jest tam pochowany. Mecenas Tomaszewski i jego syn (teŜ uczestnicy ucieczki) zmarli w Australii. Tadeusz Siemiątkowski „Mazur” zmarł w Montrealu w 1998 roku. Do Polski wróciła urna z jego prochami. Reszta załogi ŚPI-38, kutra którym uciekliśmy, Roman Babicki, Hanka moja Ŝona i ja, mieszkamy w Kanadzie, naszej nowej ojczyźnie. Los, przypadek, historia ? Co sprawiło, Ŝe rodziny Tomaszewskich, Dobrzańskich, Babickich, Siemiątkowskich, Kamlerów i Szymańskich zostały rozdzielone i to rozdzielone na zawsze ? Koniec wojny i pierwsze powojenne lata były latami chaosu, niepokoju i rozterki. Rok 1945 na pewno nie był dla nas rokiem końca wojny. Moje środowisko, moja rodzina i ja, świetnie zdawaliśmy sobie sprawę czym jest komunizm i obłąkana doktryna głosząca dyktaturę proletariatu. Marksistowski stalinizm i jego polscy wyznawcy, którzy pod ochroną sowieckich bagnetów objęli rządy w Polsce - kombinacja, która nie wróŜyła nic dobrego. I mimo tego, Ŝe dobrze o tym wiedzieliśmy, mimo osobistych doświadczeń, śmierci mego ojca w Katyniu i Armii Czerwonej przyglądającej się po drugiej stronie Wisły agonii Powstania Warszawskiego, ciągle nie mogliśmy uwierzyć, nie potrafiliśmy akceptować naszej zupełnej klęski. Ciągle gdzieś w głebi serca tliła się nadzieja. Głupota ? Wishfull thinking ? Czy teŜ twarda, uparta wiara, niepozwalająca pogodzić się z przegraną ? 132 Na co liczyliśmy ? na następną wojnę, która na ziemiach polskich musiałaby skończyć się totalną dla nas katastrofą. Na pomoc naszych „niezawodnych” aliantów, którzy z ulgą witali koniec III Rzeszy Niemieckiej i z wigorem zaczynali budować nowy świat ? Naiwnie liczyliśmy, Ŝe uda się zachować resztki wolności. śe przetrwamy, Ŝe jesteśmy silniejsi i mądrzejsi, Ŝe komunizm nie jest „aŜ tak” zły. śe moŜe tak jak inni będziemy mogli leczyć wojenne rany, odbudowywać zniszczony Kraj. W Powstniu Warszawskim straciliśmy dom i rodzina rozproszona została po całym świecie. Nigdy juŜ nie spotkaliśmy się wszyscy razem pod jednym dachem, choć wielu z nas wróciło do Warszawy i próbowało budować Ŝycie od początku. Ciotki i moja matka w małym sklepiku na śoliborzu usiłowały zarabiać na utrzymanie, dopóki Urząd Podatkowy walczący z inicjatywą prywatną realizując nowy wspaniały świat „robotników, chłopów i inteligencji pracującej” nie zmusił je do likwidacji tej nieśmiałej próby niezaleŜności. Ci z rodziny, którzy w wyniku Powstania znaleźli się na śachodzie, do Polski nie wracali. Czekali. Po paru latach jechali dalej, do Stanów czy Argentyny. Wrócił Jurek Wróbel, bo w Kraju miał Ŝonę i małe dziecko. Z tych samych powodów wrócił do Kraju Jurek Dobrzański (Ŝeby po paru latach znów wyjechać). Witka Natansona, w wieku przedmaturalnym, ściągneli do domu rodzice. W pierwszym powojennym roku udało się wyjechać z Polski Hance Dobrzańskiej, która dołączyła do męŜa. Ja, w swojej bezgranicznej naiwności, miałem zapewne pewien wpływ na decyzję powrotu do Polski Hanki Kamler, mojej przyszłej Ŝony. Sam z entuzjazmem studiowałem na Wydziale Architektury. W tych pierwszych powojennych latach warszawska Architektura była oazą wolności. „Realizm Socjalistyczny „ i cięŜka ręka obowiązującej i jedynej doktryny, nie była jeszcze przeszkodą w nauce i myśleniu. Profesorowie byli przedwojenni a większość kolegów i koleŜanek miała podobne Ŝyciorysy i konspiracyjną przeszłość. Sielanka ta nie trwała długo. JuŜ w 1947 roku moja naiwność (i strach oczywiście) połączony z zupełną utratą świadomości tego co się dzieje wkoło mnie, doprowadziły mnie do Urzędu Bezpieczeństwa i „amnestii”. JuŜ rok później, po Jałcie, po ucieczce Mikołajczyka, sfałszowania referendum i sfałszowania wyborów, Polska Zjednoczona Paryia Robotnicza zaczęła „przykręcać śrubę”. W marcu 1948 zostaje skazany na karę śmierci i zamordowany ostatni D-ca NSZ Stanisław Kasznica, u którego mieszkałem w Częstochowie po Powstaniu. Przed świętami BoŜego Narodzenia wpadam w „kocioł” UB w Poznaniu, w mieszkaniu Zbyszka Szpikowskiego, dalekiego krewnego i kapitana NSZ. W tym samym czasie zaczynają się aresztowania na Wydziale Architektury. Aresztują moich przyjaciół, Staszka Lechmirowicza „Czarta” z ZOŚKI i Wojtka Świątkowskiego „Korczaka” z PARASOLA. Janek Rodowicz „Anoda” z ZOŚKI zostaje 133 aresztowany i zamordowany. Zaczynają się sprawdzać wszystkie najczarniejsze przewidywania, w które, w tym szalonym (dzisiaj niezrozumiałym) transie naiwności i niczym nie popartym optymizmie, nie chcieliśmy wierzyć. W końcu prawdę zaczynają widzieć i ślepi. Decyzja wyjazdu, ślub i sam wyjazd, były szybkie, sprawne i ... udane. Był to początek ostatecznego rozdzielenia mojej rodziny. Nasza ucieczka z Polski była właśnie początkiem tego procesu. Za Atlantyk, do Kanady, wyjechaliśmy teŜ pierwsi. Za nami pociągneli mój brat, siostrzenica, bratanica Hanki, liczni kuzyni i kuzynki. Emigracja naszych rodzin trwała wiele lat. Będzie to tematem następnych rozdziałów tego opowiadania. Ostateczny wynik tego procesu ilustruje DRZEWO RODZINNE, które umiesciłem w poprzednich rozdziałach. 134 SVERIGE – SZWECJA 9-go marca 1949-go roku wylądowaliśmy w Kalmar w Szwecji. Prosto z portu, gdzie zadeklarowaliśmy się jako uchodźcy polityczni, przewiezieni zostaliśmy na miejscowy posterunek policji i zamknięci za kratami więziennej celi. Następnego dnia miano nas przetransportować do obozu dla uchodźców w Landskronie, gdzie nasza proźba o prawo azylu miała być rozpatrzona. Rzeczywiście następnego dnia, pod eskortą policjanta w cywilu, załadowaliśmy się na pociąg i ruszyli do Landskrony. PodróŜ trwała cały dzień i wieczorem dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia. Obóz, w którym przebywało paręset osób z niemal wszystkich krajów wschodniego bloku, mieścił się w starych koszarach zbudowanych zapewne w ubiegłym wieku z czerwonej cegły, w stylu i kolorze przypominającym mi warszawską cytadelę. Otoczony był fosą, most nad którą prowadził do wielkiej drewnianej bramy. Zaczął się okres oczekiwania. Poznaliśmy trochę mało ciekawych Polaków i zaczęliśmy poznawać Szwecję i Szwedów. 9-go kwietnia, równo miesiąc po wylądowaniu w Szwecji, zawiadomino nas, Ŝe rząd Jego Królewskiej Mości łaskawie akceptuje nas jako uchodźców politycznych. Zezwala nam na pobyt i pracę w Szwecji, pod warunkiem, Ŝe będziemy grzeczni i posłuszni. Byliśmy w siódmym niebie ! Wiedzieliśmy bowiem, Ŝe zaledwie przed kilku laty władze szwedzkie na Ŝądanie Sowietów odesłały na Wschód tysiące obywateli łotewskich i estońskich. Administracja obozu pokazywała nam szwedzką prasę komunistyczną, w której nasza ucieczka nazywana była bandyckim rabunkiem mienia państwowego, a zmuszenie naszych trzech kaszubskich rybaków do wyjazdu razem z nami aktem terrorystycznym. Tym razem Szwedzi spisali się na medal. Sienkiewiczowi, parę lat wcześniej, dali nagrodę Nobla, mimo, Ŝe strasznie ich w POTOPIE oczernił. Nam dali prawo azylu, łaskawie zapominając o klęsce pod murami Jasnej Góry. Jak znaleźliśmy Szwecję i Szwedów w tym pierwszym z nimi zderzeniu ? Dla nas był to pierwszy w Ŝyciu wyjazd za granicę. Po czterech latach komunistycznej barbarii i pięciu latach niemieckiej okupacji. Szok był ogromny. Tym bardziej, Ŝe prawdę mówiąc, z góry byliśmy trochę do Szwecji uprzedzeni. MoŜe nie tyle uprzedzeni, co majacy cichy Ŝal do Szwecji, powodowany zapewne zwykłą zazdrością, Ŝe od Kongresu Wiedeńskiego w 1815 roku nie zaznali wojny. śe nie brali udziału w obu wojnach światowych, przeciwnie, zarobili na tych wojnach spore pieniądze. W czasie kiedy nasz kraj i reszta Europy krwawiły w obłędnych wojnach, Szwecja weszła na drogę pokoju, postępu i liberalizacji. Z monarchii absolutnej przekształciła się w monarchię konstytucyjną i demokrację parlamentarną. Przez ostatnich prawie 50 lat (pół wieku !) rządy w tym kraju sprawowała szwedzka socjaldemokracja. Ten szwedzki socjalizm, dla mnie, na którego te słowa działały jak czerwona płachta na byka, był sprawą wielce niepokojącą. JuŜ wkrótce mieliśmy poznać wszystkie plusy i minusy socjalistycznego raju w skandynawskim wydaniu, w tym czasie obiekt zazdrości reszty świata. Lekarstwo na kaŜde niedomaganie pod nazwą Welfare State – państwo opiekuńcze od kolebki do grobowej deski. A Ŝe człowiek myślał wolno i uczył się z trudem, minęło prawie dwa lata nim z tego raju wyjechaliśmy. Tymczasem na codzień mieliśmy ludzi mówiących do nas innym językiem, inaczej myślących, inaczej ubranych, świetnie zorganizowanych, jedzących na śniadanie śledzie przyprawione cynamonem i popijających to zimnym mlekiem. Jednym słowem ludzi raczej nam obcych. Dla polskiego nacjonalisty, a takim przecieŜ byłem, sytuacja wyraŜnie podbramkowa. Wszystko to było nie tylko dziwne i nowe – było zupełnie obce. 151 Szwecja w 1949 roku, tak jak zawsze, leŜała na peryferiach Europy. Nie tylko tej Europy nie znała, była teŜ jej trochę obca. Dzisiaj, sześćdziesiąt lat później, Szwecja jest częścią Europy, członkiem Unii Europejskiej, jest pełna cudzoziemców i nie są jej obce wszystkie korzyści jak i mankamenty zjawiska zawanego globalizacją. Tak jest dzisiaj. Nie ulega jednak wątpliwości, Ŝe w 1949 roku Szwedzi traktowali cudzoziemców tak jak często traktuje się okazy zwierząt egzotycznych w ogrodzie zoologicznym. Z ciekawością, z daleka i z lekką obawą. Tymczasem ... z nowym Framlingpass’em czyli paszportem dla cudzoziemców, w końcu kwietnia, wyrwaliśmy się nareszcie z Landskrony, obozu dla ludzi bezdomnych, pełnych rozczarowań, Ŝalu i pretensji do losu. Hanka, Roman Babicki i ja zostaliśmy zatrudnieni w Toftaholm Herrgardspensionat nad pięknym jeziorem Vidostern. Hanka sprzątała pokoje, Roman pielił chwasty w ogródku warzywnym, ja byłem kelnerem. W pensjonacie poza nami pracowali teŜ inni niewolnicy. Były to przewaŜnie studentki z Finlandii, które przyjeŜdŜały do Szwecji na dorywcze zarobki, po cenne w tym czasie szwedzkie korony, walutę ogólnie szanowaną. Byliśmy oczywiście wyzyskiwani w sposób bezwzględny. My, bo właściwie nie mieliśmy innego wyjścia, Finki na zasadzie ubogiego krewnego. W Toftaholm mieszkał i pracował równieŜ pan Hagg. Szwedzki pijaczek zajmujący się starym samochodem, cieknącymi kranami, ogródkiem warzywnym i potrzebami seksualnymi właścicielki pensjonatu. Przypadkowo dowiedziałem się, Ŝe to właśnie Hagg był pomysłodawcą naszego zatrudnienia w Toftaholm. Jako człowiek alkoholowo doświadczony był przekonany, Ŝe trójka młodych Polaków bez zawodu i poszukujących pracy, musi posiadać gruntowną znajomość produkowania samogonu. Potrzeby pana Hagg’a były pod tym względem ogromne. Obowiązująca w tym czasie w Szwecji częściowa prohibicja utrudniała Hagg’owi Ŝycie. Wiele więc nadziei wiązał z naszym przyjazdem do Toftaholm. Zawiódł się na nas boleśnie i Ŝal swój odbijał na biednym Romku, którego był bezpośrednim przełoŜonym. Jesienią tego roku przenieśliśmy się do Sztokholmu. Prawie ! W Sztokholmie wolno nam było pracować, nie wolno nam było w Sztokholmie mieszkać. Mieszkaliśmy więc w podmiejskim Lahall, dojeŜdŜając do miasta pociągiem. Do Sztokholmu jechało się 20 minut pociągiem wygodnym i szybkim, pełnym milczących ludzi. Głośna rozmowa, nie daj BoŜe głośny śmiech w miejscach publicznych, takich jak pociąg, uwaŜany jest w Szwecji za brak wychowania. Hania pracowała najpierw w fabryce czekolady, później w laboratorium fotograficznym znanej firmy Hasselblad. Ja od początku do końca mojej sztokholmskiej kariery, pracowałem jako szlifierz w fabryce wirówek do mleka – Separator. Pracowałem na ogromnej maszynie podobnej do frezarki, na której szlifowałem stalowe tulejki będące sercem wirówki do mleka. Tulejki te w stanie „surowym” przywoŜono prosto z odlewni, której dymiący komin widziałem przez brudne, małe, zakratowane okienko. Obsługa szlifierki, której nauczono mnie pierwszego dnia pracy, była niezmiernie prosta i piekielnie nudna. Przy tej głupiej maszynie zmarnowałem długich 15 miesięcy. W mojej fabrycznej hali pełnej huczących maszyn, poza mną, młodym Niemcem i dwoma polskimi śydami, pracowali sami Szwedzi. Ci Szwedzi, przewaŜnie starsi ludzie, byli całkowicie pochłonięci swoją pracą. Pracowali spokojnie, sprawnie i w milczeniu. Automaty w niebieskich drelichach. O godzinie 9-ej rano, na głos dzwonka wszyscy przerywali pracę. Przez 10 minut trwała śmiertelna cisza, w czasie której wszyscy pili kawę i jedli identyczne, droŜdŜowe ciastka. Po 10 minutach znów odzywał się dzwonek i prawie jednocześnie zaczynał się huk maszyn. Z jednym z moich Ŝydowskich kolegów byłem w dobrej komitywie. Często rozmawialiśmy siedząc na sąsiednich WC-tach, które w naszej fabryce nie były w osobnych kabinach, ale stały w długim szeregu, jeden obok drugiego, wzdłuŜ ściany. Bardzo to nas zbliŜało i ułatwiało wzajemne poznanie, choć często ze względów akustycznych powodowało 152 ostrą wymianę zdań. Podobnie zaplanowany sraczyk widziałem później tylko raz w Ŝyciu, w przedszkolu mojej wnuczki w Kanadzie. Przypuszczam, Ŝe cel w obu wypadkach był podobny. Chodziło o łatwość obserwcji i kontroli. W samym śródmieściu Sztokholmu, na szarej ulicy o wdzięcznej nazwie – Jungfrugatan, w równie szarej kamienicy i obskurnym, kilkupokojowym mieszkaniu na pierwszym piętrze, mieściło sie : Zjednoczenie Polskie, Stowarzyszenie Polskich Kombatantów, Skarb Narodowy, kilkuksiąŜkowa Biblioteka Polska i ... ZRZESZENIE STUDENTÓW POLSKICH W SZWAECJI. W tym to Zrzeszeniu rzuciłem się w wir pracy społecznej w myśl starych wytycznych Organizacji Polskiej – Wszystko dla Ojczyzny ! Celem Zrzeszenia były, przede wszystkim – samopoc, reprezentacja naszych interesów wobec zarówno Szwedów jak i polskich struktur emigracyjnych oraz oŜywienie środowiskowych zainteresowań kulturalno – towarzyskich. Dla wszystkich z nas emigracja była sytuacją zupełnie nową i nieznaną. Bez ustalonych norm i przetartych dróg postępowania. Trochę po omacku, jak we mgle, kaŜdy z nas usiłował znaleźć własną drogę. Robić to wspólnie było raźniej i wydawało się łatwiej. Na Jungfrugatan spotykaliśmy się czasami wieczorami, częściej w sobotnie popołudnia czy w niedzielę. Zacząłem wydawać tam pisemko studenckie, które na pamiątkę naszego klubu w warszawskiej YMCA nazwałem śAK. Naszym prezesem był Zbyszek Januszkiewicz, dureń zupełny, ale zawodowy społecznik. JuŜ później obserwując Ŝycie społeczne polskiej emigracji zauwaŜyłem, Ŝe w kaŜdej grupie jest paru takich, którzy cały swój czas i energię poświęcają pracy społecznej. Bez nich organizacje polskie na emigracji nie mogłyby istnieć. Szkoda, Ŝe ci pełni energii i poświęcenia ludzie, imtelektualnie nigdy nie wychodzą ponad przeciętność. Nasze Zrzeszenie było afiliowane przy Ogólnopolskim Stowarzyszeniu Studentów na Emigracji z siedzibą w Londynie. W 1950 roku jesienią miało się odbyć ogólnoświatowe zebranie tego Stowarzyszenia. Januszkiewicz i ja zostaliśmy wybrani jako delegaci, którzy będą reprezentować Szwecję. Była to niesłychana dla mnie okazja. Januszkiewicz, który będąc naszym prezesem, na te londyńskie spotkania jeździł co roku, twierdził, Ŝe będąc w Anglii bez trudu dostanę stypendium na dokończenie studiów na jednym z polskich Wydziałów Architektury. Jeden był w Londynie, drugi w Glasgow w Szkocji. Wyjazd był finansowany przez naszą Centralę w Londynie. W moim wypadku była to sprawa decydująca, gdyŜ nie stać mnie było na taki wyjazd. Chyba na dwa tygodnie przed planowanym wyjazdem, na Jungfrugatan odbył się odczyt połączony z dyskusją, na temat bitwy pod Monte Cassino. W tej słynnej bitwie, która miała miejsce wiosną 1944 roku, II Korpus pod dowództwem gen. Andersa odniósł wielkie i sławne zwycięstwo. Działo się to w czasie, kiedy powojenne losy Polski były juŜ poza naszymi plecami i bez naszego udziału zdecydowane. Alianci (USA i Wielka Brytania) sprzedali Polskę Sowietom. Była to cena, którą płacono za przymierze i wielką złudę a nazywano to powojennym, pokojowym urządzeniem świata. Jak pamiętamy, skończyło się to podziałem świata na dwa wrogie sobie obozy. Danina krwi złoŜona pod Monte Cassino stała się ofiarą złoŜoną na darmo. Poza sławą nie przyniosła Polsce Ŝadnych konkretnych korzyści. W kilka miesięcy później, niemal identyczny błąd, to samo kierownicze środowisko polskie, popełniło raz jeszcze rozpoczynając Powstanie Warszawskie. Tym razem złoŜona ofiara była niezmierna. Wszystko to, z wielką jak mi się wydawało swadą, powiedziałem w dyskusji, która odbyła się bezpośrednio po odczycie. Odczyt, jak to zwykle bywa z tego rodzaju odczytami, był pełną frazesów apoteozą polskiego bohaterstwa i bezmyślności. Niestety trafiłem na nieprzychylnych mi słuchaczy, którzy poczuli się głęboko dotknięci tym, co im powiedziałem. Oczywiście powinienem wziąć pod uwagę, Ŝe na tego rodzaju odczyty przychodzą w pierwszym rzędzie uczestnicy bohaterskich wypadków oraz ludzie związani w taki czy inny sposób z ówczesnymi decydentami. Tezy moje nie były wogóle dyskutowane. Potępiono je natomiast jako defetystyczne i niezgodne z „właściwą” (politically correct) postawą polskiego emigranta politycznego. Zadziwiające, jak normalnie organizacyjnie niesprawna społeczność emigracyjna, potrafiła w sposób błyskawiczny 153 przeszkodzić mojemu wyjazdowi do Anglii. W ciągu tygodnia, jako niegodnemu tego przywileju, studencka Centrala w Londynie, odebrała mi wszystkie uprawnienia delegata na Zjazd i spowodowała wycofanie prawa wjazdu do Wielkiej Brytanii. Czułem się podwójnie zawiedziony. Odebrano mi moŜliwość studiowania w Angli to raz, dwa, polskie stosunki emigracyjne okazały się niebezpiecznie podobne do tych, od których tak niedawno uciekłem. No moŜe trochę przesadziłem. Polacy w Szwecji nikogo do więzień nie zamykali. Po prostu tym co inaczej myśleli „podstawiali świnię” i nie pozwolili głośno o tym mówić. Na Zjazd pojechał tylko Januszkiewicz, powolne narzędzie w rękach tych, którzy karmią. Zawsze do dyspozycji bylych ministrów, konsulów i pułkowników. Działo się to 59 lat temu (słowa te piszę w 2009 roku), postanowiłem wtedy, Ŝe im dalej będę od polskiego emigranckiego grajdołka, tym łatwiej mi będzie zachować równowagę duchową. Słowa dotrzymałem. Zdania nie zmieniłem. W końcu czerwca 1950 roku wojska Korei Północnej (komunistycznej) zaatakowały Koreę Południową, odnosząc początkowo znaczne sukcesy. W sierpniu wydawało się, Ŝe komunistyczna Północ jest bliska zwycięztwa. Na pomoc wysłane zostają wojska Organizacji Narodów Zjednoczonych, składające się głównie z sił amerykańskich. Udany desant na tyłach nieprzyjaciela zmusza północnych Koreańczyków do odwrotu. W październiku zjednoczone armie ONZ i Korei Południowej dochodzą prawie do granic MandŜurii. W tym momencie, do wojny po stronie komunistycznej, dołączają Czerwone Chiny. Szala zwyciestwa przechyla się na drugą stronę. Dla nas w Szwecji wojna koreańska, a przede wszystkim zdecydowana postawa Stanów Zjednoczonych, znaczyła jedno – skończył się okres ciągłych ustępstw i odwrotu. Politykę APPEASEMENT (ugodowość, zaspokojenie), zastąpiła polityka CONTAINMENT (powstrzymanie). Z radością stwierdziliśmy, Ŝe Zachód nareszcie przejrzał. Kto wie, moŜe wojna, na którą tak wielu czekało, nie jest daleka. Nikt z nas nie przewidział, Ŝe polityka containment przerodzi się w długą „zimną wojnę”, która po czterdziestu dopiero latach, zakończy się klęską komunizmu. Naszą natychmiastową reakcją na wojnę w Korei była decyzja wyjazdu ze Szwecji. UwaŜaliśmy, Ŝe w wypadku wojny światowej, która wydawała się moŜliwa, Szwecji nie uda się zachowanie neutralości. Dla nas zadaniem naczelnym było znaleźć sie jak najdalej od „Wielkiego Brata”. Niemal wszyscy z naszego grona znajomych zaczeli starania o wizy emigracyjne. Oczywiście porozumieliśmy się z Tadeuszem Siemiątkowskim „Mazurem”, który mieszkał w pobliskim Vesteras. Przyjechał do Sztokholmu i nad rozłoŜonymi na stole mapami, planowaliśmy ewentualną ewakuację do Norwegii i dalej. Przy końcu roku, jednego tygodnia, dostaliśmy trzy pozytywne odpowiedzi na nasze podania o wizy emigracyjne. Po załatwieniu niezbędnych formalności mogliśmy emigrować do Stanów Zjednoczonych, Kanady lub Argentyny. Decyzja nie była łatwa i odbyła się drogą eliminacji a nie preferencji. Najpierw odrzuciliśmy Argentynę. Za daleko i zbyt egzotyczna. Na Stany mieliśmy duŜą ochotę, ale doszły nas, niesprawdzone zresztą wieści, Ŝe ludzi w moim wieku, a miałem prawie 25 lat, natychmiast po przyjeździe wciela się do wojska i wysyła na front koreański. Dzisiaj wiem, Ŝe była to tylko plotka. W tamtych czasach wystarczająco dla mnie groźna. Wojsko i wojna przestały w tym czasie być dla mnie atrakcją. W ambasadzie kanadyjskiej dowiedzieliśmy się, Ŝe chętnie będą nas tam widzieć, ale Ŝe obecnie pierwszeństwo mają rolnicy, leśnicy i słuŜba domowa. Nie miałem wyjścia. Zdecydowałem, Ŝe zostanę rolnikiem. W swoim Ŝyciorysie podałem, Ŝe skończyłem szkołę rolniczą, dodając, Ŝe Ŝona i ja niczego bardziej nie pragniemy jak pracować na Ŝyznej kanadyjskiej roli. Po przejściu badań lekarskich (gruźlików i syfilityków do Kanady nie wpuszczali) podpisaliśmy umowę, w której zobowiązaliśmy się do pracy za wikt, opierunek i bliŜej nieokreślone „kieszonkowe” w miejscowości Eastleigh, prowincji Saskatchewan, na farmie Roberta Forsythe’a, przez 12 miesięcy. Nie była to łatwa decyzja. Po pierwsze trochę mnie sumienie gryzło z tym moim rolniczym zawodem. Po drugie, nie bardzo umiałem wypowiedzieć nazwę prowincji, do której jechaliśmy. Ani Hanka ani ja nie znaliśmy 154 języka angielskiego. Wizę wydano nam 19 grudnia 1950 roku z obowiązkiem dojechania do Kanady przed 14 marca 1951 roku. Sprawą teraz dla nas najwaŜmiejszą było uzyskanie ulgowego czy moŜe darmowego przejazdu na kontynent amerykański. Własnych funduszy na opłacenie przelotu czy przepłynięcia Atlantyku nie mieliśmy. Najwiękse moŜliwości mieliśmy w uzyskaniu pomocy od IRO (International Refugee Organization), W tym celu musieliśmy zostać uznani przez tą organizację za uchodźców politycznych z prawdziwego zdarzenia, nadających się do przesiedlenia (eligible for resettlement). NajbliŜsze biuro IRO pod nazwą „Mission to Denmark” mieściło się w Kopenhadze. Tam teŜ wysłaliśmy odpowiednio udokumentowane podanie i cierpliwie czekaliśmy na odpowiedź. Tymczasem w Polsce stalinowski terror osiągnął swoje apogeum. Więzienia były pełne, bezpieka wszechwładna, nędza powszechna. W odwecie za naszą ucieczkę, matka Hanki została wyrzucona z Banku Polskiego, a Hanki brat Wojtek, zamiast na uniwersytet poszedł na trzy lata cięŜkiej słuŜby wojskowej. Wiecznie podejrzliwa SłuŜba Bezpieczeństwa poszukiwała ojca Hanki, który poległ w Powstaniu Warszawskim i od 5 lat leŜał w grobie na Powązkach. Moja matka zaczęła pracować jako kasjerka-płatnik w państwowym przedsiębiorstwie odbudowywującym warszawskie Stare Miasto. Jej miejscem pracy była nieogrzewana buda na kółkach stojąca na placu Zamkowym. PoniewaŜ nie kradła i pracowała w lodowatej budzie, mianowano ją Przodownikiem Pracy a towarzysz Bierut dał jej pienięŜną nagrodę i ksiąŜeczkę oszczędnościową PKO z osobistą dedykacją. Matka mieszkała z moim młodszym bratem na Kole a siostra Dzidka studiowała w Łodzi i mieszkała u ciotki Cesi. 6-go lutego 1951 roku Ŝegnani przez mały tłumek przyjaciół odjeŜdŜaliśmy ze Sztokholmu do Kopenhagi. 7-go lutego w Malmo pociąg wjechał na prom i po prawie dwuletnim pobycie w tym kraju wyjeŜdŜaliśmy ze Szwecji. Po paru godzinach byliśmy w Danii. Jak po dwuletnim pobycie zreasumować wraŜenia wynoszone z tego kraju ? Szwecja jest chyba bardzo piękna, choć o wyjątkowo podłym klimacie, względnie zamoŜna, rozsądnie gospodarzona, na pewno w cywilizacyjnej czołówce świata. Wydaje się, Ŝe na skutek swego peryferyjnego w stosunku do Europy połoŜenia, surowego klimatu i braku słońca, jeszcze bardziej surowych, pozbawionych radości i uśmiechu zasad luterańskiej wiary, wyrobił się szwedzki charakter narodowy. Cechuje go rozsądek, egoizm i hipokryzja. Wszystko razem nie pozbawione jednak obowiązujących chrześcijańskich zasad miłosierdzia i dobroczynności ... tak długo, jak nie zaczyna to rzutować zbyt silnie na własne poczucie zadowolenia i komfortu. Kompromis celem osiągnięcia tych dwóch zasad i celów Ŝyciowych często jest sprzeczny z tym co my, wychowani w innym świecie, przyzwyczailiśmy się uwaŜać za postawę moralnie słuszną. Te moje uwagi są wraŜeniami bardzo osobistymi. Nazwanie zaś tego co napisałem, szwedzkim charakterem narodowym, zapewne ryzykowne i prawdopodobnie jak kaŜde uogólnienie, wysoce niesprawiedliwe. Jako cudzoziemcy czuliśmy się w Szwecji obco. Czuliśmy przez skórę, wiedzieliśmy, Ŝe jesteśmy tu niepotrzebni. śe nasza tu obecność jest zgrzytem. Niemiłym i nieszukanym świadectwem istnienia świata, który z powodów dla tubylców niezrozumiałych, nie potrafił urządzić sobie Ŝycia w sposób rozsądny i zgodny. W szwedzki sposób. Oczywiście w tej sytuacji nie sposób było traktować pobytu w Szwecji inaczej jak pobyt czasowy i przejściowy. Nie chciałbym, Ŝeby te moje negatywne uwagi, sprawiały wraŜenie zupelnego potępienia i goryczy. Nigdy nie zapomnimy, Ŝe w naprawdę krytycznym momencie naszego Ŝycia, wyciągnięta do nas pomocna ręka była szwedzką ręką. Na promie płynącym z Malmo do Kopenhagi rozstawaliśmy się ze Szwecją pełni wdzięczności lecz bez Ŝalu. Chyba teŜ z ulgą. Przypuszczam, Ŝe była to ulga obustronna. 155 W Kopenhadze byliśmy dwa dni. IRO zatwierdziło nasz status uchodźców politycznych (left the country of habitual residence for political reason). Załatwiliśmy teŜ pomyślnie sprawę pierwszorzędnej dla nas wagi – bezpłatny przejazd do Kanady w zamian za pracę na statku. Hanka miała pracować przy wydawaniu posiłków, ja, bezpłatną podróŜ miałem odbyć w charakterze policjanta. Z Kopenhagi pojechaliśmy do Tirpitz, obozu dla przesiedleńców w niemieckim Bremen. Z Bremen do Bremerhaven, gdzie zaokrętowaliśmy się na amerykański transportowy okręt wojskowy o nazwie USNS Gen. R.M.Blatchford. 14 lutego opuściliśmy Europę i po dziesięciu dniach burzliwej przeprawy przez Atlantyk zawinęliśmy do portu w kanadyjskim mieście Halifax. 24 lutego 1951 roku w 25-tą rocznicę moich urodzin okręt wpłynął do Halifax’u. Stosunkowo nieduŜa grupa emigrantów do Kanady zeszła na ląd. Reszta pasaŜerów popłynęła dalej do Nowego Jorku. Przestałem być „policjantem”. Na szyi wisiała mi teraz, tak jak innym, tabliczka z moim nazwiskiem i numerem 1486. Po trapie zeszliśmy do wielkiej hali portowej o nazwie PIER 21. Siedzący za biurkiem urzędnik, nie podnosząc głowy wbił do mego szwedzkiego paszportu dla cudzoziemców owalną pieczątkę z napisem CANADIAN IMMIGRATION i zaraz obok drugą z napisem LANDED IMMIGRANT. Ciągle nie podnosząc głowy zwrócił mi paszport i rzucił jedno krótkie słowo – NEXT ! Byliśmy w Kanadzie. 156 KANADYJSKIE POCZĄTKI Za parę dni minie 58 lat od dnia naszego przyjazdu do Kanady (piszę to w połowie lutego 2009 roku). Takie rocznicowe okazje są źródłem zarówno wspomnień jak i refleksji. Tym ciekawszych, Ŝe robionych z perspektywy przeszło pół wieku. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić, Ŝe w naszych ówczesnych warunkach mogliśmy podjąć decyzję tak ryzykowną jak emigracja do Kanady. Zapewne nasz wiek, mieliśmy tylko po 25 lat, wojna koreańska (którą błędnie interpretowaliśmy jako początek jeszcze jednej wojny światowej) oraz ciągle Ŝywe doświadczenia Ŝycia w komunistycznym raju, w duŜej mierze usprawiedliwiały naszą decyzję znalezienia się jak najdalej od „Wielkiego Brata”. Była to decyzja co najmniej śmiała, wrodzony bowiem brak samokrytycyzmu nie pozwala mi na nazwanie jej lekkomyślną. Nie znaliśmy tu nikogo, mieliśmy 20 dolarów w kieszeni, kufer pełen polskich ksiąŜek, dwie tekturowe walizki, nie znaliśmy języka angielskiego ani francuskiego. O tym, Ŝe decyzja nasza była bezbłędna mogliśmy powiedzieć dopiero po dziesięciu latach. To pierwsze kanadyjskie dziesięciolecie było raczej trudne. Chwilami pełne radości i zadowolenia, chwilami ocierające się o dramat i katastrofę. Były jednak zawsze ciekawe i były chyba najlepszą z moŜliwych szkołą Ŝycia. O tych pierwszych dziesięciu latach opowiem wam w tym rozdziale. Po przejściu kontroli paszportowej i odebraniu bagaŜu w hali portowej o nazwie PIER 21, załadowaliśmy się na pociąg Canadian National Railway. Po opłaceniu biletów kolejowych, (jak juŜ wspominałem), w kieszeni zostało nam 20 dolarów. Pierwszy odcinek podróŜy prowadził nas do Montrealu. Wagon kolejowy nie sprawiał dobrego wraŜenia. Ławki były twarde a szyby brudnawe. Za tymi brudnymi szybami rozciągał się widok przepiękny, krystalicznie czysto biały i bez końca. Pola i lasy pokryte śniegiem po horyzont. Małe miasteczka, jeszcze mniejsze stacyjki, olbrzymie samochody przypominające wielkie placki na kółkach, jeziora, potęŜna, majestatyczna rzeka Św. Wawrzyńca. W Montrealu pociąg stał pół dnia, mieliśmy więc czas Ŝeby wyskoczyć na miasto. Główna ulica handlowa miasta, w tym czasie Saint Catherine Street, dzisiaj rue Sainte-Catherine była pełna ludzi, małych, zielonych wiecznie dzwoniących tramwajów, pokryta była mazią brudnego, topniejącego śniegu. Po nieskazitelnie czystym i cichym Sztokholmie, Montreal zimą był szokiem. W 1951 roku było to największe miasto Kanady. Nie wróŜyło to nic dobrego. Na rozwaŜanie zalet i wad Montrealu nie mieliśmy czasu. Czas było jechać dalej. Przed nami ciągle była parodniowa podróŜ do Saskatchewan. Dalsza podróŜ na zachód była niezwykle monotonna, widoki ciągle oszałamiająco malownicze i ... groźne. Z Montrealu jechaliśmy wzdłuŜ rzeki Ottawy, którą przejechaliśmy w Hull i wjechali w niekończącą się puszczę prowincji Ontario. Zaczęła się dzicz zupełna. Naokoło były tylko lasy, lasy i liczne jeziora. Tory kolejowe lawirowały między tymi jeziorami, których, wydawało się jest tu tysiące. Od czasu do czasu mijaliśmy małe stacyjki. Nie na wszystkich zatrzymywał się pociąg. Budynki tych stacyjek były zawsze takie same. Ciemne drewno, strome dachy, biała tablica z nazwą stacji. Czasami przy stacji stał równie mały budyneczek z wielkim napisem – Hudson’s Bay Company. Po raz pierwszy w Ŝyciu widzieliśmy długie, wąskie sanie zaprzęŜone w psy. Ludzi w futrzanych kapturach i futrzanych butach. Zaczął padać śnieg, zrobiło się straszno. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, Ŝe jesteśmy w 163 Kanadzie. Taką Kanadę znałem z ksiąŜek James Oliver Curwood’a i A. Fiedlera, które czytałem jako mały chłopiec. Jechała z nami grupa chłopców z AK, zakontraktowana do wyrębu kanadyjskiej puszczy. Wysiedli na jednej z tych małych stacyjek. Śnieg ciągle padał, kiedy w zielonych battledressach, z pochylonymi głowami, kołnierzami podniesionymi do góry, znikali jeden po drugim w drzwiach małej stacyjki. A my jechaliśmy dalej przez ten bezludny kraj z małymi osadami rozsianymi wzdłuŜ linii kolejowej. Sprawa zaczęła wyglądać rozpaczliwie. Byliśmy teraz zupełnie sami. Dzień zlewał się z nocą. Zaczęliśmy tracić poczucie czasu. Niekończąca się puszcza, śnieg i twarde ławki w wagonie niepokojąco wpływały na nasze samopoczucie. Hanka zaczęła popłakiwać. Debatowaliśmy nad naszą przyszłością i tym nowym, coraz bardziej prymitywnie wyglądającym krajem. Było to wczesnym rankiem, czwartego dnia naszej podróŜy pociągiem, kiedy postanowiliśmy przerwać naszą podróŜ, wysiąść w Winnipeg (najbliŜsze duŜe miasto, stolica prowincji Manitoba) i zrobić wszystko co moŜna Ŝeby nie jechać dalej. Do Winnipeg dojechaliśmy przed południem. Przejechaliśmy więcej niŜ połowę Kanady. Minęliśmy trzy strefy czasu a do miejsca naszego „przeznaczenia” (farma w Saskatchewan) brakowało nam jeszcze 600 km. Od Halifax’u dzieliło nas juŜ prawie 4000 km., przewaŜnie lasu. Nad jednymi z drzwi wyjściowych z peronu wisiał duŜy napis – Immigration Canada. Urzędnik w dworcowym biurze emigracyjnym był polskiego pochodzenia i mówił całkiem biegłą polszczyzną. Postanowiliśmy postawić wszystko na jedną kartę. Zagrać Va Banque ! Wyjaśniłem mu naszą sytuację – kontrakt rolny był dla nas jedyną moŜliwością dostania się do Kanady. Rolnikami, wbrew poprzednim oświadczeniom nie jesteśmy i zapewne dla naszych łaskawych sponsorów (tak nazywano kanadyjkich farmerów, którzy mieli nas zatrudnić) będziemy raczej uciąŜliwym obowiązkiem niŜ spodziewaną pomocą. Przyznam się, Ŝe byliśmy zaskoczeni pełnym zrozumienia i moŜe nawet sympatii podejściem tego urzędnika do naszej sytuacji. Nie odbyło się oczywiście bez moralnych pouczeń o obowiązku mówienia prawdy w kaŜdych okolicznościach. Skończyło się to na konkretnej propozycji, Ŝe urząd emigracyjny pomoŜe nam w znalezieniu pracy w Winnipeg. Tymczasem zaofiarowano nam mieszkanie i utrzymanie w hotelu emigracyjnym z warunkiem, Ŝe o ile w ciągu tygodnia nie znajdziemy pracy, to jednak będziemy musieli jechać na tą nieszczęsną farmę w Saskatchewan. Pokoik w hotelu emigracyjnym był mały i ciemny. WyŜywienie paskudne. W ciągu dwóch dni znaleźliśmy, a właściwie znaleziono nam pracę w szpitalu Notre Dame prowadzonym przez siostry zakonne. Hanka zmywała brudne naczynia w kuchni, ja siedziałem w małym pokoiku w piwnicy przed duŜą tablicą rozdzielczą z numerami szpitalnych pokoi. Przy kaŜdym numerze było małe światełko. Jeśli zapaliło się światełko przy np. numerze 618, chwytałem zgrabne, lekkie aluminiowe łóŜko na kółkach i jechałem windą do pokoju Nr. 18 na szóstym piętrze. Tam czekał juŜ na mnie nieboszczyk przykryty białym prześcieradłem z kartką przyczepioną do duŜego palca lewej nogi. Na kartce było nazwisko i numer szpitalny pechowca. Ładowałem zwłoki na mój pojazd i zjeŜdŜałem do piwnicy, gdzie w szpitalnej kostnicy, przy pomocy gospodarza lokalu, ładowałem ciało do specjalnej, duŜej lodówki. Praca była lekka i dawała duŜo wolnego czasu. W czasie tej mojej szpitalnej kariery taksówkarza dla zmarłych, nie zdarzyło mi się więcej jak cztery razy dziennie zbierać plony opieki medycznej dobrych sióstr z Notre Dame. Czasami cały dzień (z przerwą na posiłek) spędzałem na studiowaniu samouczka języka angielskiego. Była to broszurka wydana dla Ŝołnierzy polskich w Szkocji, która nie pamiętam w jaki sposób trafiła do moich rąk. Podręcznik raczej prosty, uczący najbardziej potrzebnych w Ŝyciu Ŝołnierza zwrotów. Jak na przykład : I go, you go, Glasgow. 164 Hanka, moja Ŝona , pracowała cięŜko pod bezpośrednim nadzorem zawsze uśmiechniętych i wszystko widzących sióstr. Któregoś dnia zastałem ją w kuchni siedzącą wewnątrz ogromnego kotła słuŜącego do gotowania zupy i zawzięcie szorującą ściany tego gigantycznego naczynia. Szpital pomógł nam w znalezieniu i wynajęciu pokoju w bliskim sąsiedztwie. Mały, umeblowany pokój był tani i zupełnie zaspakajał nasze potrzeby. Miał jednak jedną wielką wadę. Był ogrzewany przy pomocy grzejnika gazowego. Grzejnik ten zaczynał działać po wrzuceniu do niego, o ile pamiętam, 25-cio centowej monety. Grzał tak sobie przez parę godzin po czym gasł. W nocy pod paroma kocami nie było tak źle. Natomiast popołudniu kiedy wracaliśmy z pracy w pokoju była temperatura zbliŜona do temperatury lodówki w której odpoczywali moi nieboszczycy. Nasze spotkanie z miastem Winnipeg, poza długą podróŜą z Halifax’u, było prawdę mówiąc, naszym pierwszym, prawdziwym zderzeniem z Kanadą w pełnym tego słowa znaczeniu. Było to spotkanie niezwykle dziwne i nieoczekiwane. Rozczarowanie i zawód pod kaŜdym względem. Tym większe, Ŝe nasze oczekiwania były bardzo wygórowane. Byliśmy raczej przygnębieni. Do przetrwania pomagał optymizm, który zwykle towarzyszy ludziom w naszym wieku i wojenne doświadczenia, które uczyły, Ŝe zawsze moŜe być gorzej. Jak wyglądał Winnipeg w 1951-ym roku ? Był miastem półmilionowym, stolicą prowincji Manitoba, siedzibą jej rządu, parlamentu i administracji. Ośrodkiem usługowohandlowym tej rolniczej prowincji, ktory po kryzysie ekonomicznym lat trzydziestych, wspomagany zapotrzebowaniami wojny, wolno, ale stawał na nogi. Prowincja jak i miasto zamieszkałe były głównie przez emigrantów rolników. Ukraińców, Niemców i Polaków. Był tu jeden umiwersytet. Nie było teatru czy orkiestry symfonicznej z bardzo prostego powodu. Nie było zapotrzebowania na tego rodzaju rozrywkę. Miasto połoŜone było u zbiegu dwóch rzek – Red i Assiniboine. Było to młode miasto, prostych i pracowitych ludzi. Pierwsze osiedle ludzkie powstało tu w roku w którym Napoleon spalił Moskwę, w roku 1812. Miasto zaś, załoŜone w 1873 roku liczyło niecałe dwa tysiące mieszkańców. Dopiero w końcu XIX wieku kiedy Canadian Pacific Railway (prywatna – jedna z dwóch kanadyjskich linii kolejowych) połączyła prerie a później Pacyfik z resztą Kanady, rozpoczął się gwałtowny rozwój i prowincji i miasta. Urodzajna gleba środkowej Kanady przyciągała wynędzniałe masy ludzkie z środkowej i wschodniej Europy. Sercem miasta było skrzyŜowanie dwóch ulic – Main i Portage. W lutym przysypane śniegiem i puste. Temperatura spadała tu do – 40 stopni a wiatr wiejący od Bieguna Północnego, przez kraj płaski jak stół, nie mając się na czym zatrzymać, wirował na skrzyŜowaniu tych dwóch ulic odstraszając nawet najodwaŜniejszych. DuŜe opady śniegu, nie zawsze sprawnie sprzątanego, zmusiły projektantów miejscowych wagonów tramwajowych do umieszczenia podłogi tramwaju prawie metr powyŜej poziomu ulicy. Do tramwaju trzeba było się wspinać ! Zimą z przodu tramwaju przyczepiano pług, rodzaj trójkątnego taranu, który rozgarniał śnieg. Były to praktyczne sposoby przystosowania pojazdu do trudnych warunków atmosferycznych. Niespodzianką jednak było, kiedy po wdrapaniu się po oblodzonych shodkach do piekielnie gorącego wnętrza wagonu, stawało się w obliczu piecyka węglowego, podobnego do urządzenia zwanego w Polsce „kozą”. Metalowy komin dymi, w kącie wagonu stoi drewniana skrzynka z węglem a motorniczy od czasu do czasu podsypuje opał do piecyka. Stwarza to na pewno ciepłą atmosferę domowych pieleszy, ale w tramwaju napędzanym energią elektryczną jest trudne do zrozumienia. Dwa elementy urbanistyczne nadawały temu miastu specyficzny charakter. Pierwszym były licznie rozsiane po głównych ulicach miasta banki. Wszystkie budowane na wzór świątyń Greckich. Z tympanonem i kolumnadą, tak jak naleŜy. Wzory porządku Doryckiego, Korynckiego i Jońskiego były starannie przestrzegane. Bogatsze banki stać było na mięszanie róŜnych stylów w jednej elewacji. Przypuszczam, Ŝe robiono to wedle starej zasady – im więcej 165 tym lepiej. Zasada ta zachowana do dzisiaj, stosowana jest przez wszystkie banki świata i to nie tylko w dziedzinie architektury. Wydawało się, Ŝe zupełny brak „sophistication” we wszystkim co się działo w Winnipeg było cechą tego miasta. Oczywiście nie wolno zapominać, Ŝe nasz dostęp i udział w tutejszym Ŝyciu kulturalnym był Ŝaden. Nikogo tu nie znaliśmy, nie mówiliśmy po angielsku i nie mieliśmy pieniędzy. Moje więc negatywne uwagi o Ŝyciu tego miasta naleŜy traktować z naleŜytą rezerwą. Tym nie mniej, śmiertelna cisza Winnipegu w niedzielę, kiedy wszystko łącznie z kinami jest zamknięte, gdzie kobietom zabroniono wstępu do tawern (barów) i gdzie najwaŜniejszym pomnikiem jest lokomotywa, musiało działać depresyjnie na kaŜdego, dla kogo kontemplacja słowa BoŜego nie potrafiła całkowicie wypełnić siódmego dnia tygodnia. W tym miejscu powinienem wycofać się z pozycji ośmieszających lokomotywę. Rola jaką kolej odegrała w historii tej części Kanady jest zupełnie podstawowa. Zrozumieliśmy to dopiero później. Ironiczne uwagi na temat lokomotywy na cokole, są najlepszym dowodem jak niesprawiedliwe są przedwczesne opinie i oceny. Drugim znaczącym elementem urbanistycznym, o ile wtym wypadku moŜna to tak nazwać, były rozległe przedmieścia Winnipeg’u zabudowane licho wyglądającymi domkami jednorodzinnymi, kaŜdy ogrodzony drewnianym płotem. Na sztachetach tych domków suszyły się gliniane garnki. Był to typowy krajobraz wołyńskiej wsi. Brakowało słomianych strzech i błotnistej drogi. Był natomiast język ukraiński, który wydawał się być językiem przedmieść Winnipeg’u. Wszystko to razem poddawało w wątpliwość słuszność stałego zamieszkania w tym mieście. Nawiązaliśmy korespondencję z naszymi przyjaciółmi ze Sztokholmu – z Hahnami, którzy w tym czasie emigrowali do Montrealu. Byli oni w poszukiwaniu mieszkania i namawiali nas na przyjazd do Montrealu, sugerując, Ŝe wspólne mieszkanie będzie korzystnym rozwiązaniem finansowym dla obu stron. Dla nas, rozczarowanych Winnipeg’iem, była to propozycja niesłychanie atrakcyjna. W maju miałem zaoszczędzonych 50 dolarów. Suma wystarczająca na zakupienie jednego biletu w jedną stronę. Pracę w szpitalu rzuciliśmy tego samego dnia. Hanka zaczęła pracować w fabryce dŜinsowych spodni i oszczedzać na drugi bilet. Ja wsiadłem do pociągu. Nasze pierwsze lata w Montrealu były raczej cięŜkie i pełne przygód. Zaczynaliśmy od samego początku. Od zera. Od polowego łóŜka awansowaliśmy do normalnego tapczanu. Od mieszkania w półpiwnicy z liszajami wilgoci na ścianach, przez pokój gdzie od sąsiadów z dołu długim szeregiem maszerowały pluskwy, do dwusypialnego, schludnego mieszkania na przedmieściach Montrealu. Poznawaliśmy nowych ludzi i nowy język. Polaków i Kanadyjczyków. Mieliśmy szczęście. Byli to ludzie pomocni i Ŝyczliwi. Rezultatem były przyjaźnie, które miały trwać lata. Na tej wyboistej, ale ciągle idącej w górę drodze, byłem najpierw spawaczem, później zmywałem naczynia w hotelu Ritz-Carlton. Zmywanie naczyń było zajęciem, które ominęło niewielu z nas. Była to praca, którą dobry Bóg wymyślił dla polskich emigrantów. Właściwe zajęcie, koło ratunkowe, dla tych wszystkich, którzy zbyt długo i bez dobrego powodu spędzali Ŝycie w uprzywilejowanych warunkach. Zajęcie, które uczyło pokory i niszczyło ręce. Zmywała moja Ŝona w Winnipeg’u, zmywał jej wuj – płk. Klepacz w londyńskim hotelu, zacząłem zmywać i ja w Montrealu. Któregoś dnia w czasie poludniowej przerwy w zmywaniu pobiegłem do pobliskiej, małej firmy graficznej produkującej reklamy dla gazet, tygodników i rozmaitych broszur. Przy pomocy obu rąk, mięszaniny słów angielskich, niemieckich i szwedzkich zdołałem przekonać 166 kierownika tej firmy, Ŝe odpowiadam wymaganiom stawianym poszukiwanemu pracownikowi firmy. Dostałem duŜy stół kreślarski i olbrzymią szafę w której był wspaniały zbiór wzorów liternictwa, czcionek i ilustracji. Moim zadaniem było skomponowanie odpowiedniej ulotki. Ulotka, jak to ulotka zawierała fotografię np. skarpetek, ich cenę i nieodzowny hymn pochwalny na temat jakości sprzedawanego artykułu. Tekst układał jeden z moich kolegów. Był on tym, co w języku angielskiej poligafii nazywa się „copy writer”. Ja składałem ten tekst, odbijałem na jednej z powielaczowych maszyn, dobierałem odpowiednie ilustracje i przy pomocy noŜyczek i kleju komponowałem ulotkę. Wysyłało się to do pobliskiego laboratorium fotograficznego, skąd ulotka juŜ w formie kliszy fotograficznej przesyłana była do jednej z montrealskich gazet. Dzisiaj wszystkie te czynności wykonuje jeden człowiek na jednym komputerze. Był to jednak rok tylko 1951 i automatyzacja pracy była w powijakach. Po pracy przy ciepłych jeszcze nieboszczykach w Winnipeg’u, spawaniu i zmywaniu naczyń w hotelu Ritz-Carlton, była to praca ciekawa i pyszna, moŜna powiedzieć godna intelektualisty za jakiego się mimo wszystko uwaŜałem. Praca ta miała oczywiście swoje mankamenty. Była mizernie płatna i była powodem ciągłego napięcia i niepewnosci. Przyczyną była moja kiepska w tym czasie znajomość angielskiego. Spelling !, spelling ! i jeszcze raz spelling ! ja niemal kaŜde słowo musiałem sprawdzić w słowiku Ŝeby się nie pomylić. Drugim problemem był Frankie, przemiły pijaczek – komiwojaŜer krąŜący po mieście i zbierający zamówienia na ulotki. Większość zdobytych zamówień Frankie przekazywał mi przez telefon a jego przez telefon zupełnie nie mogłem zrozumieć. Czułem się jak dziecko i to głupie dziecko we mgle. Doprowadzało to i jego i mnie do szaleństwa. To właśnie w tym czasie nauczyłem się angielskich przekleństw, których nieprzebrany zasób posiadał ten miły człowiek. Latem przyjechała z Winnipeg’u Hanka. Problemy zaczęły się piętrzyć i trzeba je było jeden po drugim, kolejno rozwiązywać. Pierwszym zadaniem było kupienie łóŜka. Oczywiście okazyjnie i od znajomych. Dzisiaj jeszcze pamiętam, Ŝe ten tapczan kosztował zawrotną sumę 50 dolarów i Ŝe kupiliśmy go na raty, spłacając 10 dolarów kaŜdego miesiąca. Sprawa nie była błacha, jakby to mogło wydawać się dzisiaj. Byliśmy dwa lata po małŜeństwie kiedy staliśmy się właścicielami pierwszego własnego mebla ! Dla naszych mieszczańskich dusz była to radość wielka i bez końca. Mimo, Ŝe jak wiadomo, łóŜko słuŜy do spania, dla nas było ono symbolem tego, Ŝe „stajemy na nogi”. Po paru miesiącach musieliśmy rozstać się z Hahnami. Dołączyli do nich rodzice Hanki Hahnowej ze Sztokholmu i wypadało ustąpić im miejsca w naszej pół-piwnicy na ulicy Walkley. Zamieszkaliśmy na ulicy Barklay. Poznawaliśmy nowych ludzi. Naogół Ŝyczliwych i pomocnych nam Polaków, często w podobnej do naszej, trudnej sytuacji nowych emigrantów. Powoli zbliŜało się nasze pierwsze kanadyjskie BoŜe Narodzenie. Do Montrealu przyjechał Tadeusz Siemiątkowski „Mazur”, zapowiedział swój przyjazd Jurek Dobrzański „Karol”. Obaj nasi współtowarzysze z morskiej ucieczki z przed dwóch lat. 10-go maja 1952 roku urodziła się Dorota, nasza pierwsza córka. Poród był cięŜki i zakończył się cesarskim cięciem o czym zawiadomiła mnie, nerwowo czekającego w szpitalu, dr Nella Buckiewicz, nasza nowa, poznana juŜ w Montrealu przyjaciółka. Dorota urodziła się duŜa, łysa i zdrowa. Dziwne to, niepowtarzalnie radosne uczucie, towarzyszące pierwszemu spotkaniu z własnym dzieckiem. W tym wypadku połączone z wielką ulgą, Ŝe mimo trudności, wszystko się szczęśliwie skończyło. O tym, Ŝe Dorota była najpiękniejszym dzieckiem na świecie nie muszę wam wspominać. Po paru dniach Hanka i Dorota wróciły do domu na Barklay. Dla Doroty zbudowałem drewniane pudło, które Jurek przez pomyłkę pomalował na niebiesko. Była to jej pierwsza kołyska-łóŜko. W składzie Armii Zbawienia nabyliśmy mały metalowy stół, który obiłem pikowaną ceratą. Na tym stole zmieniało się Dorocie pieluszki, ktore raz w tygodniu, po 167 wypraniu, przywoŜono nam do domu. Ten wygodny system upewniał nas w przekonaniu, Ŝe mimo tymczasowych trudności, Ŝyjemy w świecie zachodniej cywilizacji. Późną jesienią 1951 roku, jeszcze przed urodzeniem Doroty, zacząłem pracować w firmie o nazwie CANADAIR. Była to firma produkująca samoloty. Przed wojną, małe zakłady naprawcze przy lotnisku sportowym na przedmieściu Montrealu zwanym Ville St. Laurent, rozrosły się gwałtownie w czasie ostatniej wojny, kiedy zaczęto tu montować samoloty (hydroplany) wojskowe na amerykańskiej licencji. Wojna koreańska spowodowała dalszy rozwój, sporej juŜ fabryki. Zaczęto produkcję odrzutowych samolotów myśliwskich F-86. Zorganizowano własne biuro konstrukcyjne, budowano nowe hale montaŜowe, maszynowe i magazyny. Tą nową halę montaŜową, nieprzerwanym szeregiem opuszczały gotowe do walki samoloty bojowe. Kierownictwo firmy było w doświadczonych rękach amerykańskich menadŜerów. Personel techniczny głównie w rękach Anglików rekrutowanych w Wielkiej Brytanii. Polscy inŜynierowie, specjaliści z Polskich Zakładów Lotniczych (PZL) przyjechali do Kanady duŜą grupa, ewakuowani z Europy juŜ w 1941 roku. Większość z nich znalazła zatrudnienie w zakładach lotniczych w Toronto, część z nich trafiła do CANADAIR. W 1951 roku CANADAIR potrzebował fachowców w kaŜdej niemal dziedzinie. Faworyzowano byłych kombatantów. W ten sposób znalazło tu zatrudnienie wielu Polaków. Między innymi byłem i ja. Zacząłem pracować w dziale o nazwie „Plant Engineering”. Zajmowaliśmy się rozbudową i konserwacją zarówno budynków jak i ekwipunku fabryki. Nasza paroosobowa grupa – Plant Layout Department, planowała jak w najwłaściwszy sposób wykorzystać przestrzeń fabryczną. Na olbrzymich stołach mieliśmy model plastyczny (makietę) wszystkich działów fabryki i w zaleŜności od potrzeb produkcji planowaliśmy rozkład i umiejscowienie (layout) nowych stanowisk pracy i linii montaŜowych. Ja zacząłem pracę jako modelarz budujący części i elementy makiety. Później zostałem planistą czyli projektantem organizacji przestrzeni fabrycznej. W CANADAIR pracowałem 5 lat. Poznałem w tym czasie sporo nowych ludzi, zawarłem szereg nowych przyjaźni, zacząłem wreszczie mówić po angielsku, choć kiepsko. Przeprowadziliśmy się do małego domku na ulicy Connaught w Ville St. Laurent, tuŜ obok fabryki CANADAIR. Do pracy szedłem spacerkiem 5 minuy, na południowe posiłki chodziłem do domu. Przez tych pierwszych parę lat, poza językiem poznawałem teŜ nasz nowy kraj. Jego zwyczaje, kulturę, klimat, ludzi, kolor i zapach. Pierwsze wraŜenia wyniesione z krótkiej wizyty w Montrealu, kiedy byliśmy tu tylko parę godzin w lutym 1951 roku były na pewno negatywne. Zapewne z dwóch powodów. Była zima, a śródmieście zimą nigdy nie jest atrakcyjne. Drugie negatywne wraŜenie to zaskoczenie i kontrast po spokojnym, cichym, prawie śpiącym Sztokholmie. Teraz Montreal i Quebec stały się naszym nowym domem. Z miesiąca na miesiąc, z otwartymi oczami, często z gębą otwartą ze zdumienia, poznawaliśmy to jedyne w swoim rodzaju miejsce na świecie. Montreal da się lubić. PołoŜony na wyspie między rzeką Św. Wawrzyńca a Riviere des Prairies (często nazywaną Back River), z wysoką (230 m.) górą wygasłego wulkanu Mont Royal, którą w latach trzydziestych zmieniono na piękny park, Montreal w 1951 roku był największym, najŜywotniejszym i najdziwniejszym miastem Kanady. Tętniący Ŝyciem port montrealski eksportował na cały świat kanadyjską pszenicę, gigantyczne warsztaty kolejowe CPR budowały i remontowały sprzęt kolejowy. Rafinerie produkowały cukier z trzciny przywoŜonej z Kuby i Karaibów. PoteŜne banki na St. James Street finansowały budowę nowoczesnej, przemysłowej Kanady. Gospodarką kraju rządziła mała grupa ludzi związanych z Imperium Brytyjskim. We wspaniałych domach z czerwonego kamienia na ulicy McGregor, w pałacach na Sherbrooke i Drummond mieszkała angielska elita Kanady spotykająca się na herbacie u Ritza (tego samego w którym ja zmywałem nacznia), kupująca biŜuterię u Birksa i kształcąca swoje dzieci w uniwersytecie McGill. Dla utrzymania własciwej atmosfery 168 uniwersytet ten ograniczył ilość studentów francuskiego i Ŝydowskiego pochodzenia. Ulica Main, dzisiaj St. Lawrance, dzieliła miasto na dwie strefy językowe. Wschodnią mówiącą po francusku i zachodnią mówiącą po angielsku. W enklawach Pointe St. Charles i Griffintown gnieździła się biedota irlandzka, w cieniu Mont Royal, na ulicach Bleury, St. Urbain, St. Dominique i Fairmount, w małych sklepikach i ciemnych szwalniach rosły przyszłe potęgi finansowe montrealskich śydów. W miescie wielu języków i kultur juŜ przed wojną Ŝycie toczyło się wartko i ciekawie. W His Majesty’s Theatre śpiewał Frank Sinatra a w Chez Paree rozbierała się Lily St. Cyr. Od czasu do czasu w Plateau Hall w parku Lafontain koncertował Artur Rubinstein. Nie zdarzało się to często. Montreal jak i reszta Kanady była krajem blebejskim o potrzebach kulturalnych, które zaspakajały zawsze pełne kina Kent, York, Imperial, Snowdon i Outremont. Ogromne, bogate w ornamenty i ozdoby, które miały je upodabniać do egipskich czy bizantyjskich świątyń, ówczesnych wzorów dobrego smaku. Elita Montrealu, do teatru i na koncerty jeździła do Londynu i ParyŜa, no w ostateczności do Metropolitan Opera w Nowym Jorku. W ten rozbawiony i podzielony świat dwóch kultur i dwóch języków Ŝyjących obok siebie lecz zupełnie osobno, II wojna światowa rzuciła tysiące emigrantów ze wszystkich krajów Europy. To, Ŝe większość z nas, która osiedliła się w Quebec’u związała się i integrowała ze światem anglo-saskim a nie francuskim, który specjalnie dla nas Polaków był bliŜszy i kulturowo i historycznie, powodowały w pierwszym rzędzie warunki ekonomiczne. Konkretnie, znajomość języka angielskiego była warunkiem znalezienia właściwego zatrudnienia. Dwa obce światy Ŝyły tu obok siebie. Ten francuski zamknięty w swojej ksenofobii, ciągle prymitywny i zaczynający się dopiero budzić z długiego letargu, był nam wyraŜnie niechętny. Czasem wręcz wrogi, jak wrogim jest egoizm narodowy kaŜdemu obcemu. Ten drugi, angielski, otwarty i wyciągający Ŝyczliwą rękę. Kuszący nieograniczonymi moŜliwościami i dający szanse na całym, przeszło 300-to milionowym kontynencie Ameryki Północnej. W 1951 roku wybór nie przedstawiał dla nas trudności i nie podlegał najmniejszej wątpliwości. Po roku 1759, po zwycięstwie angielskim, który Francuzi kanadyjscy do dzisiejszego dnia nazywaja Conquete (podbój), Francja porzuciła Quebec. Po prostu odpisała go na straty. Francuska administracja, nieliczna arystokracja i hierarchia kościoła katolickiego uciekła do Francji, zostawiając na kontynencie amerykańskim 70 tysięcy niewykształconych, głównie prostych farmerów francuskich. Potrafili oni jednak, mimo poraŜki, uzyskać od zwycięzców tego konfliktu dwa podstawowe ustępstwa – zachowanie języka i religii. I na tych fundamentach, mimo zdawałoby się trudności nie do przezwycięŜenia – sprzedajności swoich przywódców, braku wykształcenia, wsteczności kleru, izolacji i surowego klimatu, Les Canadiens potrafili przetrwać ! Dzisiaj z dumą nazywają to La Survivance (przetrwanie), świadectwo ich własnej wytrwałości i własnych talentów. Ten chyba jedyny w historii „cud” , który w czasie krótszym niŜ ćwierć milenium zmienił 70 tysięcy prymitywnych osadników w 5-cio milionowy nowoczesny naród o własnej pręŜnej kulturze i jeszcze większych aspiracjach, moŜe niektórym przewrócić w głowie. Kręta była droga do tego sukcesu. Pełna poraŜek i błędów. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat byliśmy świadkami renesansu francuskiej Kanady. W wyniku często przypadku, nieznajomości spraw, najczęściej zraŜeni egoizmem i brakiem tolerancji, typowymi dla kaŜdego nacjonalizmu, specjalnie nacjonalizmu tak młodego jak quebecki, w odrodzeniu tego kraju, będąc jego świadkami, udziału nie wzieliśmy. Z niepokojem patrzymy czy stare grzechy i buńczuczna niedojrzałość nie doprowadzą do katastrofy. Nauczeni doświadczeniem i przeświadczeni o nieuniknionej klęsce do której prowadzi narodowy szowinizm, postanowiliśmy wycofać się raz jeszcze. Za późno jest bowiem na naszą osobistą interwencję a za bolesne jest bezradne obserwowanie Ŝałosnego końca powodowanego chorobliwą ambicją. W Montrealu wybuch bomb w czerwonych skrzynkach pocztowych z napisem „Her Majesty’s Royal Mail” , wyraźnie i głośno zaanonsował nadchodzące zmiany. Mimo, Ŝe zamachowcami była nieliczna grupa politycznych fanatyków i radykałów, wypadki te 169 były niezaprzeczalnym świadectwem zmieniającej się rzeczywistości. Od lat przyjęty przez resztę Kanady obraz Quebec’u jako społeczności agrarnej pod przywództwem katolickiego kleru, posłusznej i usłuŜnej swoim angielskim „bossom” przestał istnieć. W takim to mieście i w takiej atmosferze znalazłem się w 1951 roku kiedy zacząłem pracować w CANADAIR. Poznałem tu masę nowych, ciekawych ludzi, których w Montrealu w tym czasie nie brakowało. W naszym Plant Engineering pracowało okolo 200 osób. Była to wielka, rozrzutnie zorganizowana maszyna, na czele której stał ordynarny amerykański „red neck” o nazwisku Egbert. Przysłany on został, wedle starych kolonialnych zwyczajów, celem zorganizowania nowocześnie pracującej fabryki, do kraju, który do niedawna znany był tylko z pięknych futer, obfitych zbiorów pszenicy, gry w hockey’a i malowniczych czerwonych mundurów Krolewskiej Konnej. Egbert rządził Ŝelazną ręką, choć z tą jego sprawnością i wydajnością nie było najlepiej. CANADAIR miał tylko jednego klienta. Było nim kanadyjskie Ministerstwo Obrony Narodowej, czyli państwo z całym jego biurokratycznym bagaŜem. Moje niewielkie polskie doświadczenia znalazły tu pełne potwierdzenie. Na całym świecie i w kaŜdym kraju, najłatwiej wydaje się pieniądze państwowe. Skarb państwa, czyli pieniądze naleŜące do podatników, do nas wszystkich, z niewiadomych powodów traktuje się jako pieniądz cudze. Tak było i w wypadku CANADAIR. Brak konkurencji oraz załoŜenie, Ŝe o ile ja nie wydam, to wyda ktoś inny, prowadziło do wielu wypaczeń. Dyrektorem biura w naszym dziale (Plant Layout) był Anglik, oficer rezerwy Royal Navy, który po zakończeniu wojny przyjechał do „kolonii”, gdzie wsród zacofanych tubylców, liczył na szybkie sukcesy. Silver, bo takie nosił nazwisko, był miłym, lekko łysiejącym krasnoludkiem (około 1,5 wzrostu), chodzącym energicznym krokiem i unikającym jak ognia najprostszych nawet decyzji. Rano wchodził do swego gabinetu, zdejmował jedną marynarkę i zakładał drugą. Tym razem płócienną, jasno-beŜowego koloru, którą widać traktował jako wdzianko robocze, rodzaj munduru. W tym samym momencie do gabinetu wchodziła jego sekretarka z kubkiem gorącej, dymiącej herbaty. Resztę dnia Silver spędzał na unikaniu swego amerykańskiego przełoŜonego Egberta, którego serdecznie nienawidził. I nie bez powodów. Chamstwo Egberta wyraźnie kolidowało z nienagannymi manierami i zachowaniem byłego oficera Royal Navy. W ciągu 5 lat mojej pracy w CANADAIR z Silver’em rozmawiałem tylko raz. W dniu w którym przyjmował mnie do pracy. Zadał mi wtedy trzy pytania - czy wydaje mi się, Ŝe mógłbym mu pomóc w zbudowaniu makiety fabryki, czy istnieje angielski odpowiednik mego imienia Maciej, które trudo jest mu wymówić i jeśli tak, to czy mógłby uŜywać tego angielskiego odpowiednika. Przy trzecim pytaniu wydawał się być lekko zaŜenowany, było to bowiem pytanie o bardzo osobistym charakterze. Silver chciał wiedzieć po ktorej stronie brałem udział w ostatniej wojnie. Po otrzymaniu odpowiedzi, Ŝe byłem jego aliantem, uścisnął mi rękę i powiedział - Welcome, old chap. I od tego czasu nie odezwał się do mnie przez 5 lat. Wkrótce CANADAIR stanie się częścią olbrzymiego amerykańskiego koncernu zbrojeniowego GENERAL DYNAMICS. W sytuacji ciągle gorętszej „zimnej wojny” nasza sytuacja w oczach amerykańskich pracodawców stała się bardzo delikatna. Był to czas kiedy szpiega widziano za kaŜdym rogiem, i to nie bez podstaw. To właśnie w Kanadzie, w Ottawie, specjalista od szyfrów a ambasadzie sowieckiej - Igor Guzenko wybrał wolność. Jego zeznania doprowadziły do aresztowania w Nowym Jorku Juliusza i Ethel Rosenbergów, którzy byli głównymi ogniwami w łańcuchu przekazującym Sowietom tajemnicę bomby atomowej. W Stanach Zjednoczonych rozpętała się histeryczna kampania antykomunistyczna. W Kanadzie odbywało się to w sposób nieco łagodniejszy. Tym niemniej i ja, skromny modelarz, musiałem składać przysięgę przestrzegania tajemnicy słuŜbowej. Wychodzono z załoŜenia, Ŝe mając najbliŜszą rodzinę za „Ŝelazną kurtyną” mogę być potencjalnym i łatwym celem sowieckiego szantaŜu. Było to załoŜenie trochę na wyrost. Posiadana przeze mnie tajemnica polegała na znajomości sklejania dwóch kawałków plastyku przy pomocy acetonu. 170 JuŜ po moim odejściu z CANADAIR firma została kupiona przez kanadyjski koncern BOMBARDIER. Poza produkowaniem samolotów, zajmowali się oni równieŜ produkcją lokomotyw, wagonów kolejowych, tramwajów i pociągów metra. Latem 1953 roku postanowiliśmy wyjechać na pierwsze od wielu lat wakacje. Pojechaliśmy do Rawdon, małego miasteczka leŜącego około 80 km. na północny-wschód od Montrealu u podnóŜa Laurentyd (góry). Parotysięczne miasto połoŜone było między dwoma jeziorami – Lac Pontbriand i Lac Rawdon. Na północnym krańcu miasteczka, w sosnowym lesie, w skalnym przełomie, pieni się duŜy, piękny wodospad – Dorwin Falls. Rawdon i jego jeziora było i jest ulubionym miejscem wakacyjnym polskich emigrantów. Wielu z nich zbudowało tu swoje letnie „dacze”, wielu zamieszkało tu na stałe po przejściu na emeryturę. Z krótkimi przerwami spędzaliśmy w Rawdon nasze letnie wakacje aŜ do roku 1961 kiedy zamieszkaliśmy w Beaconsfield. W 1954 roku, tuŜ po Świętach, 27-go grudnia urodziła się nasza druga córka – Anna. Hanka od samego początku ciąŜy była pod stałą opieką dr Buckiewicz i poród przez cesarskie cięcie był od dawna planowany. Po powrocie Hanki i Anny ze szpitala powzięliśmy dwie decyzje, które bezpośrednio wiązały się z powiększeniem naszej rodziny i naszą przyszłością. Zdecydowalismy, Ŝe mimo moich kiepskich zarobków Hanka nie będzie pracować zarobkowo a zajmie się opieką i wychowaniem dzieci. Układ taki udało nam się zachować i kontynuować przez cały okres dorastania naszych córek. Dzisiaj kiedy powoli zbliŜamy się do końca naszej drogi Ŝyciowej i kiedy starość w znacznym sensie ogranicza naszą niezaleŜność, z duŜą dozą pewności mogę powiedzieć, Ŝe była to nasza najwspanialsza decyzja Ŝyciowa. Druga decyzja to zmiana mojej pracy. Musiałem natychmiast coś w tym zakresie zrobić. Był chyba najwyŜszy czas Ŝeby wrócić do moich starych i ciągle Ŝywych zainteresowań architekturą. Coraz lepsza znajomość języka angielskiego powinna mi ułatwić realizację tego postanowienia. W tym czasie nasz kontakt z Polską i naszymi tam najbliźszymi był raczej luźny. Polegał tylko i wyłącznie na korespondencji. Lata pięćdziesiąte były w Polsce wyjątkowo cięŜkie. Stalinizm i brutalny terror Urzędu Bezpieczeństwa szalał bezkarnie. Aresztowania były powszechne, nędza zupełna. W takiej przygnębiającej i groźnej atmosferze, rodziny i Hanki i moja, próbowały wiązać koniec z końcem. Przetrwać. Moja siostra wyszła za mąŜ, urodziła jej się córka. Matka moja pracowała jako kasjerka-płatnik w firmie odbudowywującej warszawskie Stare Miasto. Pracowała w zimnej, nie ogrzewanej budzie na kółkach stojącej na placu Zamkowym. Po naszej ucieczce z Polski, matka Hanki traci pracę – wyrzucona zostaje z Banku Polskiego, w którym pracowała od wczesnej młodości. Bratu Hanki, Wojtkowi Kamlerowi, po trzyletniej, karnej słuŜbie wojskowej, nie zezwolono na studia uniwersuteckie. śeni się z Wisią Krawczenko i zaczyna pracować jako kreślarz w zaprzyjaźnionej pracowni architektonicznej prof. B. Pniewskiego. Nowych członków rodziny, mego szwagra, córkę mojej siostry i Ŝonę Hanki brata znamy tylko z fotografii. W 1953 roku w szczytowej fazie komunistycznego obłędu umiera J. Stalin. Beria, sowiecki kat Nr, 1 zostaje zamordowany. To co w Rosji nazwano później „odwilŜą”, owocowało w Polsce początkiem zmian na lepsze. Sygnałem tych zmian był słynny referat Nikity Chruszczowa na XX Zjeździe Sowieckiej Partii Komunistycznej. Referat krytykował t.zw. „kult jednostki”, eufemizm uŜywany w Ŝargonie nowomowy partyjnej dla określenia absolutnej dyktatury Stalina. Oficjalnie wprowadzono kolegialność decyzji na wzystkich szczeblach partyjnych i państwowych oraz zasadę równouprawnienia z państwami satelickimi Sowietów. W teorii były to zasadnicze zmiany zrywające z obowiązującą dotychczas teorią rewolucji światowej i kierowniczej roli Związku Sowieckiego w rodzinie państw „socjalistycznych”. W praktyce, mimo tych deklaracji, w Sowietach nadal istniały „łagry” (obozy pracy przymusowej), i krwawo 171 tłumiono bunty więźniów politycznych. W kraju nadal rządzili ludzie odpowiedzialni za zbrodnie stalinowskie a Chruszczow mimo swych demokratycznych deklaracji, brutalnie interweniował w sprawy państw satelickich (Powstanie węgierskie). W czerwcu 1956 roku w Poznaniu, w fabryce wagonów kolejowych Cegielskiego, wybuchł strajk, który szybko zmienił sie w antykomunistyczne rozruchy obejmujące całe miasto. Milicja przy pomocy wojska krwawo tłumi te zamieszki. Owczesny premier, Józef Cyrankiewicz wygłosił w tym czasie słynne przemówienie, w którym powiedział : KaŜdy prowokator czy szaleniec, który odwaŜy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, Ŝe mu tę rękę władza ludowa odrąbie w interesie klasy robotniczej ... Poznańskie rozruchy i równoległe zmiany zachodzące w Związku Sowieckim doprowadziły do stanu wrzenia wewnętrzne rozgrywki frakcyjne w ramach polskiej partii komunistycznej. W rezultacie Władysław Gomułka, jeden z jej przywódców z okresu wojny, który w roku 1947 zostaje odsunięty od wpływów a w 1951 aresztowany i oskarŜony o „odchylenia prawicowe”, zostaje zwolniony z więzienia i wybrany Pierwszym Sekretarzem partii. Obiecywane przez niego zmiany spotykają się początkowo z poparciem połeczeństwa. Podobnie jednak jak w wypadku z Chruszczowem, większość zapowiedzianych zmian i ulg w Ŝyciu totalitarnego państwa komunistycznego, stają się gołosłownymi obietnicami, których jednopartyjny, marksistowski system nie moŜe i nie chce zrealizować. Nie ulega jednak wątpliwości, Ŝe bezwzględny i krwawy terror policyjny ulega złagodnieniu. Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, znienawidzone UB, zostaje poddane pewnej, nieznacznej kontroli, a jego wszechwładni „doradcy” sowieccy wracają do swego kraju. Wielu z moich kolegów i przyjaciół aresztowanych przed naszą ucieczką z Polski, zostaje teraz zwolnionych z więzienia. Te, niestety, tylko chwilowe zmiany, pierwsze objawy slabości systemu komunistycznego, nazwane zostały później POLSKIM PAŹDZIERNIKIEM 1956 ROKU. śycie polityczne emigracji polskiej było w tym czasie w stanie znacznego chaosu. MoŜliwość zbrojnej konfrontacji Zachodu z tryumfującym we wschodniej Europie, Rosji, i Chinach komunizmem nie wydawała się realna. Polskie masy, zarówno Ŝołnierzy Armii Polskiej na Zachodzie jak i tysiące uchodźców na terenie Niemiec, ci wszyscy, którzy do Polski wrócić nie mogli lub wrócić nie chcieli, zaczęli szukać nowych dróg Ŝycia w Ameryce, Kanadzie i Australii. Rozpolitykowany „polski” Londyn toczył niekończące się, zwykle jałowe boje między Radą Trzech (gen. Anders) a „Zamkiem” (prezydent August Zaleski). Oba obozy miały w zasadzie wspólny cel - działalność polityczną ukierunkowaną na zachowanie ciągłości konstytucyjnej rządu emigracyjnego w Londynie i roli jaką rząd ten spełniał w czasie wojny. Jak to zwykle bywa w polskim środowisku, osobiste, prywatne animozje i pretensje brały górę nad obowiązkami obywatelskimi. Pod jednym tylko względem emigracja polska była w tym czasie całkowicie jednomyślna. Jednomyślna w swojej negacji Polski Ludowej i narzuconego Polsce systemu komunistycznego. Po-Jałtański podział świata na dwa wrogie sobie obozy był faktem dokonanym. Odzyskanie straconej niezaleŜności wydawało się dalekie, coraz dalsze. Oczekiwania pełne nadziei, z roku na rok oddalały się i przechodziły w strefę marzeń. To właśnie w tym czasie Jerzy Giedroyć i Gustaw Herling Grudziński zaczęli wydawać miesięcznik pod tytułem KULTURA. Wkrótce zgromadzili wokół siebie grupę polskich intelektualistów tej miary co Jeleński, Mieroszewski, Czapski, Gombrowicz i Miłosz. W KULTURZE zaczęli publikować między innymi : J. Bocheński, M. Brandys, Z. Brzeziński, A. Ciołkosz, A. Camus, Z. Herbert, M. Hłasko, A. Koestler, J. Kuroń, A. Malraux, D. Mandelsztam, A. Sacharow, A. SołŜenicyn, L. Tyrmand, M. Wańkowicz, K. Wierzyński i A. Zagajewski. Cele i zadania KULTURY zostały sformułowane przez redakcję pisma w nastepujący sposób : 172 KULTURA pragnie uprzytomnić czytelnikom polskim, którzy wybrawszy emigrację polityczną znaleźli się poza granicami kraju ojczystego, Ŝe krąg kulturalny w którym Ŝyją, nie jest kręgiem wymarłym. KULTURA pragnie dotrzeć do czytelników polskich w kraju i wzmóc w nich wiarę, Ŝe wartości, które są im bliskie nie zawaliły się jeszcze pod obuchem nagiej siły. KULTURA chce szukać w świecie cywilizacji zachodniej tej „woli Ŝycia”, bez ktorej Europejczyk umrze tak, jak umarły niegdyś kierownicze warstwy dawnych imperiów. KULTURA dąŜyła do uformowania nowoczesnej kultury polskiej pozbawionej megalomanii. Starała się wpłynąć na Polskę Ludową jak i kraje Zachodu. W artykułach Mieroszewskiego KULTURA formowała polską politykę zagraniczną, której celem było wyzwolenie narodów wchodzących w skład Związku Sowieckiego. Osłabiając i rozbrajając w ten sposób reŜym komunistyczny. KULTURA nie tylko nagłaśniała na Zachodzie zmiany zachodzące w Europie Wschodniej. Między innymi, zasługą Giedroycia była inicjatywa dyplomatyczna w wyniku której Miłosz i Wałęsa otrzymali nagrodę Nobla. KULTURA miała równieŜ znaczny wpływ na zmianę moich poglądów politycznych. Byłem jej pilnym i wiernym czytelnikiem od pierwszych do ostatniego numeru (1947 – 2000). Pisać o tym będę w następnych rozdziałach. KULTURA jak i wielu z nas pomyliła się jednak zakładając, źe komunizm moŜna zmienić drogą ewolucji. Stąd Polski Październik 1956 roku budził początkowo w ludziach KULTURY wiele nadziei. Upadek komunizmu i nowa III Rzeczpospolita Polska nie spełniły wszystkich celów i zadan dla których KULTURA powstała. Obaj jej załoŜyciele nigdy do Polski nie wrócili. Giedroyć zmarł w Maisons-Laffitte pod ParyŜem w roku 2000. Gustaw Herling Grudziński tego samego roku w Neapolu. W wyniku październikowych zmian w Polsce, matka Hanki, ku wielkiej naszej radości, dostaje paszport i pozwolenie na odwiedzenie nas w Kanadzie. Rzecz wcześniej nie do pomyślenia ! Po długim locie przez Amsterdam doleciała na lotnisko Dorval w Montrealu. Minęło siedem lat od naszego wyjazdu z Polski i nikt z nas w najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, Ŝe bedziemy mogli się spotkac i to gdzie ? na końcu świata w Kanadzie ! Moja teściowa była zupełnie zaszokowana kontrastem dwu światów. PodróŜ odbyła w luksusowych warunkach, wszędzie po drodze spotykała uśmiechniętych, Ŝyczliwych ludzi. Wiosna była wczesna i udana tego roku. JuŜ na początku maja Hanka z matką i dziewczynkami wyjechały na wakacje do Rawdon. Po paru tygodniach przyjechała do nas samochodem cała rodzina z Nowego Jorku. Ciocia Zosia, jej mąŜ płk. Stanisław Klepacz, Halinka z Januszem i małą Krysią. Przyjechał teŜ wuj Miecio Krawczyk, nie pamietam czy juŜ z Nowego Jorku czy jeszcze z Rochester. Było to moje drugie w Ŝyciu i ostatnie spotkanie z płk. Klepaczem. Zmarł nagle w Nowym Jorku w 1958 roku. Pochowany początkowo pod Nowym Jorkiem, obecnie spoczywa w grobie rodzinnym Klepaczów obok swojej Ŝony, synowej i wuja Miecia, na cmentarzu polskim w Częstochowie pod Doylestown w stanie Pennsylvania. Wizyta Hanki matki, mimo, Ŝe trwała parę miesięcy, minęła niesłychanie szybko. PóŜno wieczorem, było juŜ ciemno, byliśmy znów na Dorval’u Ŝegnać ją, odlatującą do domu. Moje stosunki z mamą Kamlerową układały się bardzo dobrze. Zawsze ją zresztą lubiłem i darzyłem wielkim szacunkiem. W 1956 roku odszedłem z CANADAIR i zacząłem pracować w Iron Ore Company of Canada. Nim opowiem wam o mojej tam pracy, muszę wyjaśnić co to było Iron Ore Co. Było to 173 bowiem przedsięwzięcie raczej niezwykłe. Przykład nieznanego mi wcześniej, „amerykańskiego” rozmachu i niespotykanych zdolności organizacyjnych. Jeden z pierwszych w Kanadzie projektów-gigantów, które w latach pięćdziesiątych zaczęły zmieniać leŜącą na peryferiach świata, przykrytą śniegiem kolonię brytyjską w nowoczesne przemysłowe państwo. Tak jak CANADAIR zdumiał mnie i zaskoczył swoją organizacyjną nieudolnością, rozbudowaną biurokracją i bezwładem kolosa utrzymywanego przez opiekuńcze państwo, tak w Iron Ore znalazłem rozmach, inicjatywę i organizacyjną sprawność. Angielskie słowo : efficiency, najlepiej oddaje i określa znaczenie tego sposobu postępowania. Po polsku tłumaczy się to jako sprawność, skuteczność, wydajność i biegłość. Nie są to typowe cechy ani polskiego sposobu myślenia ani pracy. Nic więc dziwnego, Ŝe język nasz potrzebuje aŜ czterech słów, Ŝeby przekazać właściwy sens tego pojedyńczego określenia. W roku 1950, a więc rok przed naszym przyjazdem do Kanady, na granicy Quebec’u i Labradoru (Labrador jest częścią prowincji Nowej Fundlandii), w połowie odległości dzielącej rzekę Św. Wawrzyńca od zatoki Ungava, odkryto bogate złoŜa rudy Ŝelaznej. Największe z nich leŜały w pobliŜu jeziora Knob Lake , w kompletnej dziczy, około 500 km. na północny-zachód od miejsca w którym rzeka Św. Wawrzyńca rozlewa się w zatokę o tej samej nazwie. Gwałtowny rozwój gospodarczy i Kanady i Stanów Zjednoczonych w wyniku ostatniej wojny oraz najnowsze osiągnięcia technologiczne, które w duŜym stopniu równieŜ spowodowane były potrzebami dopiero co zakończonej wojny, sprzyjały decyzji eksploatowania tych złóŜ. To gigantyczne zadanie wymagało : A - Uruchomienia kopalni i stworzenie znośnych warunków Ŝycia dla ludzi, którzy będą pracować w tej bezludnej dotychczas części kraju. B – Zbudowanie linii kolejowej, którą rudę Ŝelazną moŜna będzie przewozić do portu nad rzeką Św. Wawrzyńca. C – Zbudowanie portu nad rzeką Św. Wawrzyńca, gdzie ruda z wagonów kolejowych przeładowana zostanie na statki. Szereg firm górniczych kanadyjskich i amerykańskich stworzyło konsorcjum o nazwie Iron Ore Company of Canada. Rząd kanadyjski zobowiązał się do zbudowania portu przeładunkowego w małym porcie rybackim o nazwie Seven Islands. Później zgodnie z nowoobowiązującymi zwyczajami w Quebec’u nazwę portu zmieniono na Sept-Iles. Równie łakomy jak chciwy premier rządu prowincji Quebec, Maurice Duplessis, sprzedał koncesje na eksploatowanie tych niezmiernych bogactw naturalnych, za marne grosze. Wszystkie powyŜsze decyzje stały się bezpośrednią przyczyną, Ŝe stare plany połączenia Wielkich Jezior amerykańskich z Atlantykiem, nie tylko odŜyły, ale stały się sprawą pilną. Taka droga wodna łączyłaby jeziora Michigan, Superior, Hudson, Erie i Ontario poprzez rzekę Św. Wawrzyńca z Atlatykiem. DuŜe miasta leŜące nad tymi jeziorami, Toronto, Hamilton, Cleaveland, Detroit, Chicago, Milwaukee i Duluth, stałyby się miastami portowymi dostępnymi dla statków wypływających z Londynu, Antwerpii, Hamburga i Gdyni. Otwarcie złóŜ rudy Ŝelaznej w Kanadzie i moŜliwość taniego transportu tej rudy drogą wodną do ameykańskich hut i stalowni, których większość leŜała nad Wielkimi Jeziorami, doprowadziło do podpisania w roku 1954 traktatu międzynarodowego tworzącego wspólną kanadyjsko – amerykańską instytucję o nazwie : St. Lawrence Seaway Authority (Zarząd Drogi Wodnej Św. Wwrzyńca). Natychmiast rozpoczęto budowę niezbędnych tam i śluz oraz regulację biegu rzeki. W 1959 roku królowa ElŜbieta II i prezydent Eisenhower wzieli udział w otwarciu tego gigantycznego projektu, który połączył Atlantyk z sercem przemysłu amerykańskiego. Droga wodna o długości 3700 km. połączyła Sept-Iles u wylotu rzeki do morza z Duluth, portem na zachodnim brzegu jeziora Superior. 174 Wydawało się teraz, Ŝe nie ma rzeczy niemoŜliwych. Rozpoczęto budowę siłowni wodnych, które wbrew naturze odwracały bieg rzek i stawiały tamę wodospadom. Siłownia wodna w Churchill Falls na Labradorze, La Grande 1 i 2, Manic 5 i Carilon w Quebec’u są przykładami geniusza myśli ludzkiej i wysiłku ludzkiej pracy. Często teŜ przykładem braku szacunku dla przyrody i niebezpiecznego zaufania we własną nieomylność. Wróćmy do mego osobistego i minimalnego wkładu w jeden z tych olbrzymich projektów, jakim była eksploatacja rudy Ŝelaznej na Labradorze. Biura nasze (Iron Ore Co.) mieściły się w drugorzędnym budynku w Mount Royal (dzielnica Montrealu), w Shopping Centre na rogu ulic Cote des Liesse i Lucerne. Z tego biura, mała grupa, licząca nie więcej jak 30 osób, planowała i kierowała tym olbrzymim projektem kosztującym setki milionów dolarów. Tajemnica powodzenia w wykonaniu tak wielkiej pracy przez tak niewielu, polegała na własciwej organizacji zarządzania. Naszym zadaniem było w pierwszym rzędzie ustalenie i sprecyzowanie celów, wzajemnych zaleŜności między nimi, ułoŜenie hormonogramu pracy i stała (nieustanna) kontrola tak wykonania jak i kosztów. Zakres odpowiedzialnosci kierowników poszczególnych działów był bardzo szeroki. Swoboda w podejmowaniu decyzji ogromna. Liczyły się tylko wyniki. Wykonanie zadań (po ustaleniu celu i parametrów) oddawane było w ręce setek małych i większych prywatnych przedsiębiorstw wykonawczych i biur konsultackousługowych. W teorii opierano się na wynikach przetargów po uprzedniej, jakościowej ewaluacji zapraszanych do przetargu. W praktyce byłem świadkiem kilku wypadków, kiedy kumoterstwo odgrywało nadrzędną rolę. Muszę jednak przyznać, Ŝe niewłaściwe czy spóźnione wykonanie zadania, co się zdarzało, prowadziło do natychmiastowego przerwania dalszej współpracy. Największe kopalnie rudy Ŝelaznej znajdowały się w pobliŜu osady indiańskiej leŜącej nad jeziorem o tej samej nazwie - Knob Lake. Kiedy zacząłem pracować w biurze budowy miasta Knob Lake, nazwanego później Schefferville od nazwiska biskupa katolickiego pracującego wśród Indian tej części Labradoru, biuro nasze składało się z czterech osób. Sekretarki (do pisania na maszynie i odbierania telefonów) były „wspólne” i dzieliliśmy je z sąsiednimi biurami. Moim szefem był architekt o nazwisku Jacques Plante. Miał chyba 30 lat i był początkującym alkoholikiem, z którym trudno było rozmawiać rano, aŜ do lunch’u, z którego wracał lekko zawiany i gotowy do niesłychanie wydajnej i twórczej pracy. Był to jedyny człowiek, jakiego znałem w moim długim Ŝyciu, który duŜym kosztem sprowadzal z Nowego Jorku pastę do zębów o smaku gin’u. Poza nim, pracowało z nam dwóch starszych Łotyszów o nazwiskach, które wyleciały mi z pamięci. Byli to inŜynierowie, specjaliści od projektowania dróg, mostów, wodociągów, kanalizacji i oświetlenia. Jednym słowem infrastruktury miasta. Praca nasza polegała na formułowaniu programów i zamówien, przygotowywaniu i przeprowadzaniu przetargów. Projekty według naszych specyfikacji zlecane były do wykonania zwykle małym firmom prywatnym. W sąsiednich pokojach, w podobny sposób pracowali ludzie, którzy formułowali zadania dla projektantów kopalń, fabryk które wydobytą rudę „koncentrowały” w łatwe do transportu grudki (zwane iron pellets), przygotowywali projekt koncepcyjny lotniska i linii kolejowej, która miała połączyć Knob Lake z portem w Seven Islads. Największym działem w naszym biurze był dział zakupów i dział personalny. Tutaj kupowano maszyny górnicze, lokomotywy dla nieistniejącej jeszcze linii kolejowej, zaopatrzenie dla stołówki w Knob Lake, nawet świece dla kościoła, nad którego projektem koncepcyjnym pracowaliśmy z moim szefem. Projektowaliśmy i budowaliśmy miasto od zera. Ulice, wodociągi i stację oczyszczania ścieków. Doki jedno-rodzinne i hotele dla ludzi samotnych, których była tu większość. Zbudowaliśmy budynek biurowy, super-market, kryte lodowisko, klub kręglowy, mały szpital, szkołę, kościół i kino. Wszystko to w ciągu dwóch lat mojej tam pracy. Była to idealna szkoła dla takiego niewypierzonego i niedouczonego architekta za jakiego się uwaŜałem (z Polski wyjechałem po 4 latach studiów architektury w Krakowie i w Warszawie). 175 Pierwsze baraki przyleciały zawieszone na linach cięŜko dyszących helikopterów. Po zbudowaniu lotniska (pierwszy, tymczasowy pas startowy wyłoŜony był skruszoną i ubitą rudą Ŝelazną), materiały i ludzi dostarczano starymi „Dakotami” (DC-3), później pociągiem. Kiedy przyleciałem tam pierwszy raz w 1956 roku, były juŜ pierwsze ulice po których jeździły samochody (bez samochodu prawdziwy Kanadyjczyk Ŝyć nie potrafi). Wszystkie były nowe i wszystkie wyglądały jednakowo. Dokładnie oblepione czerwonym pyłem rudy Ŝelaznej zamarzniętej w sztywną skorupę. Czerwone błoto zmięszane z solą, którą posypywano te dwie czy trzy ulice miasta, szybko zamarzało malując miasto, ludzi i pojazdy w raczej ciekawy w tej śnieŜnej pustyni, obraz. Kopalnie rudy Ŝelaznej na Labradorze były kopalniami odkrywkowymi. Poprostu kopie się rudę, ktora leŜy niemal na wierzchu, tak długo póki ona się nie skończy. Lecąc samolotem widac z góry olbrzymie, głebokie leje, na dnie których pracują mechaniczne koparki wielkości sporych budynków. Na pochyłych ścianach tych lejów zbudowana jest serpentyna drogi po której jeŜdŜą cięŜarówki o kołach, których średnica sięga dwóch metrów. Zimą mróz dochodzi do – 40 stopni, latem gryzą komary wielkości małych chrabąszczów. Wszystko tu jest wielkie, nieprzychylne człowiekowi i jakby nieprawdziwe. Wynagrodzenie za pracę było dwa albo trzy razy większe niŜ w Montrealu. Kobiet prawie nie ma. Alkoholu pić nie wolno, czego nikt nie przestrzega. Najczęstrzym tematem rozmów są fantazje seksualne związane z „powrotem do świata”. Najpopularniejszą rozrywką jest gra w karty. Po pierwszej parodniowej wizycie w Knob Lake dostałem propozycję przeniesienia się tam na pół roku. Odmówiłem. Nie przekonała mnie nawet niezwykle frapująca oferta finansowa. Z mojej drugiej wizyty, tym razem juŜ w Schefferville, w które zmieniło się Knob Lake, zostały mi w pamięci dwa zdarzenia. Pierwszy w Ŝyciu lot helikopterem na „drinka” do niedalekiej stacji na DEW LINE. DEW (Distant Early Warning) była to linia stacji radarowych, wzdłuŜ zdaje się 55 równoleŜnika. W zupełnym odosobnieniu, na pustkowiu i bezludziu, w krajobrazie prawie księŜycowym (tyle Ŝe pokrytym śniegiem), stały plastykowe kule czy bańki o średnicy dochodzącej 15 metrów. Konstrukcję tych baniek stanowiły stalowe rury. Był to projekt amerykańskiego architekta o nazwisku Buckminster Fuller, który nazwał to GEODESIC DOME.. W absolutnej izolacji i niesamowitym luksusie Ŝyli tu lotnicy US Air Force, wypatrujący i nasłuchujący czy przypadkiem z nad północnego bieguna nie nadlecą sowieckie bombowce. Po „drinku” (mój pierwszy w Ŝyciu Dry Martini), zostaliśmy zaproszeni na kolację. Ta kolacja jest drugim moim wspomnieniem z tej wyprawy. Dostaliśmy wspaniały beef steak z rusztu, wielkości duŜego talerza z wyśmienitymi frytami. Do kolacji podano doskonałe Chateauneuf-duPape. Na deser był kompot ananasowy. Do kawy (kiepskiej) piliśmy cognac Remy Martin. Wszystko razem pachniało absolutną lecz miłą dekadencją. Zastanawiałem się czy przeciętny amerykański podatnik (który za to płacił), zdaje sobie sprawę z „poswięcenia” na jakie skazani są biedni lotnicy ? Powoli wyczerpywały się zasoby rudy Ŝelaznej w okolicach Schefferville. W końcu lat siedemdziesiątych postanowiono zamknąć kopalnię. Miasto opustoszało. Została stacja meteorologiczna, jakieś zupełnie niepotrzebne biura rządu prowincjonalnego i paruset zapijaczonych Indian. 1957 był bardzo Ŝywym rokiem. DuŜym wydarzeniem było przyjęcie przez nas obywatelstwa kanadyjskiego. Symbol adaptacji przez nowy świat. Teoretycznie umozliwiało nam to podróŜowanie po całym świecie ... z wyjątkiem Polski i innych „Demoludów”. Wjazd do Stanów Zjednoczonych nie wymagał paszportu i krewnych w Nowym Jorku odwiedzaliśmy parokrotnie. Nie ulegało jednak wątpliwości, Ŝe nieuŜywany paszport w szufladzie dawał dobre 176 samopoczucie i dodawał pewności siebie. Mimo otwierającego świat paszportu, Polska stawała się coraz bardziej daleka. Więzy, które nas z nią łączyły stawały się więzami wyłącznie rodzinnymi. Reszta starych problemów zaczęła ginąć w zdawałoby się nieodwracalnych losach historii, w komunistycznej nocy bez świtu. W 1957 roku z Argentymy do Kanady emigrowała moja kuzynka Hanka z męŜem Tadeuszem Dobrzańskim i dwojgiem dzieci. Do przyjazdu namówił ich brat Tadeusza - Jerzy, ten sam na którego kutrze uciekliśmy z Polski. Do Jerzego („Karola”) korzystając z polskiej „odwilŜy” dołączyły Ŝona Aneta (teŜ moja kuzynka) i dwie córki. Wszyscy zamieszkali w Toronto. W Toronto mieszkał równieŜ Zbyszek Szpikowski (kpt. NSZ „Wapniewski”) u którego, jak pamiętacie, wpadłem w „kocioł” UB w Poznaniu w 1948 roku. Zbyszek po krótkim pobycie w więzieniu uciekł z Polski i emigrował do Kanady. Czekał teraz na przyjazd swojej Ŝony Ewy, ktora była siostrą Dobrzańskich. Nasza „kanadyjska rodzina” zaczynała się rozrastać. Zdaję sobie sprawę, Ŝe jest to wszystko raczej skomplikowane, tym niemniej prawdziwe. Warto podkreślić, Ŝe ten „zlot” rodzinny w Kanadzie zapoczątkowaliśmy my w 1951 roku. Później, jak dowiecie się w dalszych rozdziałach tego opowiadania, zmieni się to w prawdziwą lawinę krewnych i przyjaciół zaludniających kanadyjską ziemię obiecaną. Miło jest pomyśleć, Ŝe to my właśnie byliśmy tymi „pierwszymi Kanadyjczykami”. Znając jednak moich krewnych raczej dobrze, wiem, Ŝe nie będzie to powodem do stawiania pomników. Na lato swój przyjazd do Montrealu zapowiedziała moja mama i ciocia Janka, której jedyną córką była Hanka Dobrzańska. Ciocia Janka do Kanady przyjeŜdŜała na stałe. Obie panie przypłynęły do Montrealu na polskim statku BATORY. W Montrealu na dworcu morskim BATOREGO zwykle witały tłumy ludzi. Przyjazd pasaŜerów z Polski, odgrodzonej od świata 5 latami wojny i 12 latami „Ŝelaznej kurtyny” byl niezwykłym ewenementem. Nas z moją mamą dzieliło tylko 8 lat rozłąki. Przez cały ten czas byliśmy w stałym kontakcie i prowadziliśmy regularną korespondencję. AŜ do śmierci mojej matki w 1980 roku, przez 31 lat, mama do mnie a ja do niej, pialiśmy list raz w tygodniu. Oczywiście listy, które z czasem stały się zwykłymi sprawozdaniami ze zdarzeń domowych, nie potrafiły zastąpić osobistego kontaktu. Ogromną radość i wyjątkowość naszego spotkania potęgowała obecność dwóch moich córek, wnuczek, które babcia spotykała po raz pierwszy. Mama była oczywiście gościem jak najmilej widzianym. Stosunki z Hanką, moją Ŝoną, której właściwie prawie nie znała, układały się dobrze. Z dziećmi jak najlepiej. Dobre podstawy języka polskiego w duŜej mierze zawdzięczają mojej mamie. Dorota nauczyła się czytać i pisać po polsku właśnie w tym czasie. śycie kręciło się wkoło domu i dzieci. Spędziliśmy razem krótkie wakacje w Rawdon. Byliśmy na ciekawej wycieczce w Ottawie. Jesienią 1958 roku mama wróciła do Polski. Tą samą drogą to znaczy BATORYM, tym razem sama. Ciocia Janka została w Kanadzie. W tym samym czasie, zupełnie przypadkowo, przeglądając gazetę, znalazłem ogłoszenie małej firmy architektonicznej poszukującej kreślarza. Napisałem do nich. Rezultatem było spotkanie z architektem o nazwisku Frederick Arthur Dawson. Dawson był dwa lata ode mnie starszy. Skończył Szkołę Architektury w uniwersytecie McGill, gdzie znalazł się tuŜ po wojnie i demobilizacji, korzystając ze stypendium państwowego, które przysługiwało byłym Ŝołnierzom. Rok wcześmiej, to znaczy w 1957, postanowił zacząć samodzielną praktykę zawodową. W tej chwili zatrudniał jedego kreślarza. Właśnie dostał dwa spore projekty i potrzebował pomocy. W ten sposób zaczęła się moja współpraca z „Tex’em”, bo tak nazywano Dawsona, która trwała 32 lata, aŜ do roku 1990, kiedy on przeszedł na emeryturę a ja postanowiłem jeszcze parę lat popracować. Okres ten obejmował raczej ciekawą, czasami pełną zadowolenia, czasami pełną frustracji praktykę zawodową w czasie której spotkałem wielu fascynujących ludzi i wielu rzadkich bałwanów. Widziałem wiele miejsc. Czasami bywałem w trudnych sytuacjach, 177 czasami w takich, które dawały największą satysfakcję. Jednym słowem moje Ŝycie zawodowe, o którym opowiem w następnym rozdziale, było pełne i bogate. W 1961 roku na wiosnę, moja świeŜo ustabilizowana pozycja w dobrze rozwijającej się firmie Dawsona, pozwoliła mi na kupno pierwszego samochodu i na decyzję budowy własnego domu. Samochód był mały, firmy RENAULT, nazywał się DAUPHIN, był czerwony z rozsuwanym dachem. Nie chcę robić niestosownych porównań przeŜyć związanych z kupnem pierwszego samochodu z innymi pierwszymi doznaniami. W kaŜdym razie jest to wydarzenie wielkiej miary. W zachodniej części miasta zwanej Beaconsfield, na ulicy Neveu, wspólnie z naszymi przyjaciółmi Hahnami kupiliśmy duŜą działkę, którą podzieliliśmy na dwie części i zaczeliśmy budowć własny dom. Biuro Dawsona przeniosło się z piwnicy na parter. TeŜ na ulicy Sherbrooke pod numerem 4342. Firma zdobywała coraz więcej zamówień. Często w południe wyrywałem się do Beaconsfield gdzie na ulicy Neveu pod numerem 25 sprawdzałem postęp w budowie naszego domu. W ostatnich dniach sierpnia 1961 roku przeprowadziliśmy się do niezupełnie jeszcze wykończonego domu. Kładzono ostatnie cegły. Dom bez trawnika tonął w błocie. Zaczęliśmy okres naszego Ŝycia w Beaconsfield, ktory miał trwać pełnych 35 lat. 178 ARCHITEKTURA Kiedy zacząłem pracować w biurze „Tex’a” (F.A.Dawson – Architect) jesienią 1958 roku, byłem na pewno tylko emigrantem, takim, których w owym czasie nazywano „New Canadians”. Z „Tex’em”, a później sam, w zawodzie tym pracowałem 38 lat. Architektura, musicie wiedzieć, to nie tylko cegły, drewno, szkło i oczywiście „genialne” pomysły. To równieŜ, a moŜe przede wszystkim ludzie, których spotyka się po drodze. Zarówno ci z którymi się pracuje jak i ci dla których się projektuje. Oni jak i moje osobiste zainteresowania miały wspólny mianownik była nim ARCHITEKTURA. W ten sposób poznawałem nowy dla mnie świat, wszystkie jego blaski i cienie. Ten stały kontakt z ludźmi róŜnych ras i religii, róŜnych poglądów i zasad, biednych i bogatych, mądrych i głupich, dobrych i złych, pozwolił mi na prawdziwe poznanie i zrozumiennie Kanady, która w końcu stała się „the country of my choice” - krajem mego wyboru. Poznawanie nowego często kolidowało z moim sposobem myślenia i z moimi zasadami, które wyniosłem z domu i ze szkoły innego świata. Konfrontacje te w wielu wypadkach prowadziły do zmian światopoglądu. W tle zawsze była architektura w jak najszerszym tego słowa znaczeniu. PoniewaŜ trwało to długich 38 lat, tych najwaŜniejszych, twórczych lat w Ŝyciu człowieka, postanowiłem wam o tym opowiedzieć. A jak się działo opowiem : Nim z piwnicy przenieśliśmy się na parter do biura przy ulicy Sherbrooke West 4342, firma przeszła przez parę istotnych zmian. Kiedy zaczynałem tam pracować jesienią 1958 roku istniała od zaledwie paru miesięcy. „Tex” Dawson był jej pryncypałem i jedynym właścicielem. Doświadczenie zawodowe to on jeszcze w tym czasie miał niewielkie. Był natomiast bardzo rzutki i świetnie rysował. Podobnie do całej powojennej generacji architektów, która wyszła z montrealskiej szkoły w uniwersytecie McGill, modlił się do tylko jednego Boga - był nim Frank Lloyd Wright. Wszyscy wielcy nowej szkoły zwanej „international style” byli im jednak znani, często nawet nśladowani. Gropius, Marcel Breuer, Mies van der Rohe, Paul Rudolph i Louis Kahn, były to nazwiska wymawiane z szacunkiem. Dla mnie, jak by nie było Europejczyka, niepokojące było wyłączenie z tego panteonu świętych La Corbusier’a. Podejrzewam, Ŝe duŜą rolę odgrywała tu głęboko zakorzeniona wśród angielskich architektów frankofobia. W tym czasie francuska szkoła architektury w Montrealu, która działała przy miejscowej Beaux-Art, nie tylko, źe się nie liczyła, ale trzymana była w 199 głebokiej pogardzie. U nich architektura ciągle była przedłuŜeniem paryskiego Art Nouveau, często nawet baroku. W architekturze Quebec’u w tym czasie, tak jak i w innych dziedzinach sztuki czy myśli, wszystko co „moderne”, było w myśl poleceń katolickiego Kościoła, podejrzane i niebezpieczne. W końcu 1958 roku do firmy dołączył kolega Tex’a ze studiów o nazwisku Joe Baker. Spokojny ten człowiek w gruncie rzeczy interesował się tylko skautingiem, męcząc się przez 5 dni tygodnia w oczekiwaniu na weekend, kiedy to mógł się przebrać w krótkie zielone majteczki i zacząć biegać po lesie. Firma nazywała się teraz Dawson and Baker. Zamówienia zaczęły walić drzwiami i oknami. Tex z wielką zręcznością rysował piękne obrazki, Pat, Tony i ja produkowaliśmy rysunki robocze. Joe Baker pisał specyfikacje, które po polsku nazywają się chyba podkładką techniczną. Niestety polskie słownictwo budowlane nie jest mi dobrze znane. W Polsce nigdy nie pracowałem zawodowo a moje wiadomości szkolne w duŜej mierze ograniczały sie do teorii. Prawodawstwo budowlane w Kanadzie główną odpowiedzialnością prawną za budynek obciąŜa architekta. Zmusza to do wielkiej ostroŜności i staranności w przygotowywaniu dokumentów, na podstawie których powstaje budynek. U nas zajmował się tym Baker. Joe pracował z nami zaledwie parę miesiecy. Projektowaniem nie był zainteresowany a tempo i wieczny pośpiech, nieodłączne cechy prywatnej praktyki, zupełnie mu nie odpowiadały. W swoich nieustannych poszukiwaniach nowych klientów i nowych zamówień Tex trafił do zaczynającego sie rozwijać w niezwykle dynamiczny sposób przedsiębiorstwa sklepów Ŝywnościowych o nazwie STEINERG’S. Firma powstała przed wojną a zaraz po wojnie przejął ją syn załoŜycielki, rumuńskiej śydówki, Sam Steinberg. Sam z małego sklepiku w krótkim czasie stworzył prawdziwe imperium handlu Ŝywnością. W ciągu niespełna dwudziestu lat zbudował najpierw kilka, później kilkadziesiąt, w końcu kilkaset sklepów samoobsługowych, wielkie magazyny centralne i olbrzymią piekarnię. Dzięki zdolnościom handlowym i sile perswazji Tex’a wkrótce staliśmy się nadwornymi architektami Steinberg’a. Tych sklepów Steinberg’a to zaprojektowaliśmy i zbudowaliśmy 54. Stoją do dzisiejszego dnia w Montrealu przede wszystkim, innych miastach Quebec’u, Ontario, Nowej Szkocji, Nowego Brunswicku i Prince Edward Island. Dzisiaj pod inną juŜ nazwą, bo firma przestała istnieć. Jej zgon był równie szybki jak rozwój. Po śmierci Sama Steinberg’a wśród spadkobierców wybuchł ostry konflikt, który stał się początkiem końca. Nim do tego doszło, przeszliśmy przez złoty okres naszego rozwoju. Kiedy w latach sześćdziesiątych Steinberg postanowił poszerzyć swoją działalność handlową na sprzedaŜ nie tylko Ŝywności, powierzono nam projekt pierwszego „Miracle Mart”, wielobranŜowego sklepu tanich produktów. Za nim poszedł drugi i trzeci. Stało się to bezpośrednią przyczyną decyzji Tex’a o związaniu się z nowym wspólnikiem. Został nim Harry Stilman, kolega Dawsona z tego samego roku architektury na McGill’u. Harry był pochodzenia Ŝydowskiego, co w stosunkach z naszym klientem Nr. 1, Steinbergiem, było zapewne mile widziane. Partnerstwo to nie trwała długo. Jak zwykle poszło o pieniądze, czemu chyba w spółce szkocko-Ŝydowskiej nie naleŜy się dziwić (Tex urodzony w Kanadzie, był szkockiego pochodzenia). W tym czasie urzędowaliśmy juŜ na Sherbrooke pod Nr. 4342. Była to istna fabryka projektów. Załoga składała się z Ron’a Matthews, David’a de Belle i Eugene’a 200 Steciuka, trójki absolwentów Szkoły Architektury na uniwesytecie McGill, Franka Vouchak’a, strasznego Chorwata, piekielnie szybkiego w rysowaniu i gwałtownego w kłótniach, oraz małŜeńskiej pary greckich architektów z Cypru. Ich nazwisk nie pamiętam. Ona miała na imię Thalia a on Thanos. Jak wspomniałem, sklepy Steinberg’a w tym czasie wychodziły z naszej pracowni jeden po drugim. Zaprojektowaliśmy trzy typowe modele (3 róŜne wielkości sklepów). Dorabiało się do tego plan sytuacyjny wedle potrzeby i jeszcze jeden projekt był gotowy. Nad otoczeniem i charakterem środowiska nikt się nie zastanawiał. Niestety, przyjęliśmy za własne i słuszne te same kryteria oceny projektu, których uŜywał nasz dobrodziej, Sam Steinberg. Wedle niego nowe sklepy dzieliły się na trzy grupy : bardzo ładne, tylko ładne i ... well, I don’t know. Przydział do jednej z tych grup zaleŜał tylko i wyłącznie od wysokości dochodu tygodniowego sklepu. Zapewne geniusz finansowo-organizacyjny, Sam był czuły tylko i wyłącznie na kolor banknotów. KaŜdy projekt musiał być osobiście przez niego zatwierdzony. Długo i z uwagą patrzył na kolorową perspektywę lub model projektu i komentował zawsze w ten sam sposób : ... za mało samochodów na parkingu. Przez Steinberg’a nawiązaliśmy kontakt z największym nieszczęściem architektury, z tak zwanymi DEVELOPERS. Wydaje się, Ŝe okreslenie to uŜywane jest dzisiaj równieŜ w Polsce i Ŝe nie istnieje polski odpowiednik tego słowa. Developer (czy deweloper) na zlecenie lub z własnej inicjatywy podejmuje się realizacji projektu budowlanego. Obejmuje to wszystkie podstawowe elementy takiego przedsięwzięcia. Finanse, projekt i wykonanie. Wszystko od A do Z. Po ukończeniu budowy developer najczęściej budynek wynajmuje lub sprzedaje. Zaczynające w tym czasie robić wielką karierę Shopping Centres (Ośrodki handlowe, zwykle pod jedym dachem), były budowane przez developer’ów. W przedsięwzięciach tych często braliśmy udział jako ich projektanci. Tak często, Ŝe kiedy pisząc te słowa wróciłem do listy projektów wykonanych i zrealizowanych, to doliczyłem się ich 37. Był to okres gwałtownej urbanizacji Kanady a Quebec’u specjalnie. Polegało to na budowaniu olbrzymich osiedli mieszkaniowych na obrzeŜach duŜych miast. WzdłuŜ sieci autostrad, na małych działkach, po wycięciu drzew celem ułatwienia budowy, jak grzyby po deszczu rosły dzielnice, miasta całe, domów jednorodzinnych. W odróŜnieniu od Polski gdzie większość mieszkańców miast kupuje lub wynajmuje mieszkania w duŜych domach, w Kanadzie własny dom jednorodzinny jest celem Ŝycia większości mieszkańców tego kraju. Wśród tych domów, pośrodku olbrzymiego, asfaltowego placu parkingowego stawało pudło Shopping Centre. Ośrodek usługowy dla tego przygnębiającego zjawiska, które pod nazwą SUBURBIA (przedmieścia) miało budować lepszy świat i nowe wspaniałe Ŝycie. Byl to brutalny gwałt zadany naturze. Barbarzyńskie traktowanie krajobrazu, negowanie wielu uznanych wartości społecznych. 201 U podstaw takiego postępowania leŜała zwykła chciwość. Celem był zarobek jak najszybszy i jak największy. Inicjatorami i motorami takiego postępowania byli właśnie developerzy. My architekci byliśmy narzędziem w ich rękach. Szliśmy po najmniejszej linii oporu. Rysowaliśmy to, czego od nas Ŝądali. Była to wielka klęska architektury i architektów. Straciliśmy bezpośredni kontakt z uŜytkownikiem. Naszym klientem stał się developer a usprawiedliwieniem i rozgrzeszeniem jednocześnie było fałszywe przekonanie, Ŝe klient ma zawsze rację. Po pewnym czasie większość naszych projektów stała sie do siebie podobna. Oparte na raz rozpracowanej koncepcji, powielane były automatycznie. Często projekt robiony był „na wyrost” , bez znajomości środowiska i miejsca budowy. Wszystkie moje nieporozumienia z Tex’em miały tu swój początek. Niestety nie potrafiłem dostatecznie mocno zaprotestować. Moje milczenie, a byłem wtedy pełnym partnerem naszej spółki, nie mogło znaczyć nic innego jak zgodę na tego rodzaju postępowanie. Dzisiaj z perspektywy czasu, wyraŜając Ŝal, nie mogę jednocześnie nie wziąć odpowiedzialności za tę łatwą drogę, którą wybraliśmy. Projektowanie budynków przemysłowych „pod klucz”, teŜ w zespole developerskim, wyglądało trochę inaczej. W tym wypadku inwestor otrzymywał ofertę od paru zespołów developerskich. Był to więc swgo rodzaju przetarg czy konkurs, w którym najczęściej cena a nie walory estetyczne odgrywały decydującą rolę. Odbywało się to tak, Ŝe my robiliśmy projekt wstępny na podstawie programu inwestora. Developer, który często był przedsiębiorcą budowlanym, przygotowywał kosztorys. Konkurencja była tu olbrzymia i honoraria architektów najczęściej były poniŜej obowiązujących norm. Robili to wszyscy. Twarda ręka wolnego rynku zmuszała do takiego postępowania. Jedynym wyjściem z takiej sytuacji było zwiększenie wydajności pracy. W pracowni architektonicznej najłatwiej to osiągnąć przez skrócenie czasu przeznaczonego na naistotniejszą fazę w procesie projektowania jaką jest faza wstępna, czyli projekt koncepcyjny. W rezultacie wpada się w niebezpieczny rytm powtarzania koncepcji udanych. Mimo to, wydaje się, Ŝe w projektowaniu budynków przemysłowych odnieśliśmy spore sukcesy. Długa lista klientów takich jak Petrofina, Westinghouse, Maytag, Volvo, Olivetti, Kodak, Hitachi, Nordair i Asea świadczy o duŜym zaufaniu jakim darzyła nas czołówka przemysłowa Kanady. Kiedy zacząłem pracować u Dawson’a moje wykształcenie zawodowe było niepełne a doświadczenie niewiele większe. Wiedziałem, Ŝe muszę wrócić do szkoły. Niestety nie miałem na to ani czasu ani pieniędzy. Szczęśliwie na samym początku zbieg okoliczności pozwolił mi wziąć udział w realizacji paru ciekawych projektów. Nawał pracy, trudne do utrzymania terminy i wieczny pośpiech, to największa przeszkoda w owocnej pracy architekta. Zapewne mój ciągle entuzjastyczny stosunek do architektury pozwolił mi przezwycięŜyć te przeszkody i sprawił, Ŝe mimo braku pełnego formalnego wykształcenia architektonicznego, mogłem odegrać rolę zasadniczą, często decydującą w paru ciekawych projektach. Wydaje mi się, Ŝe bylo to moliwe tylko w Kanadzie i tylko własnie w tym czasie jej dynamicznego rozwoju. Tu wszystko działo się w pośpiechu. 202 Brak było doświadczenia i wszyscy, łącznie z moim pryncypałem, uczyli się, Ŝe tak powiem „w marszu”. Dla mnie była to szkoła najlepsza, skarbiec wiedzy i doświadczeń, ktore przypuszczam, zrobiły w końcu ze mnie architekta z prawdziwego zdarzenia. Budynek biurowy dla Royal Bank w Quebec City był moim oierwszym duŜym projektem. Tex był autorem koncepcji tego budynku. Opracowanie dokumentacji, detale i rysunki robocze były moim zadaniem. Wielkość budynku była ograniczona wielkością działki budowlanej. Okładzinę budynku stanowiły fabrycznie wykonane (poza placem budowy) betonowe płyty o głębokim rzeźbiarskim charakterze, jasno szare i prawie gładkie. Płyty te, szerokości dwóch okien i wysokości dwóch pięter, zawieszone były na Ŝelbetowej konstrukcji. Parter budynku o podwójnej wysokości zajmował bank. PowyŜej bylo 9 identycznych pięter (do wynajęcia), zakończonych dwupiętrowej wysokości pomieszczeniem dla urządzeń mechanicznych takich jak ogrzewanie, chłodzenie, wentylacja, zbiorniki wody itd.). W podziemiach mieściły się dwa poziomy garaŜy. W początkowej fazie projektu prawie dwa tygodnie spędziłem w fabryce odlewów betonowych zapoznając się z nieznaną mi technologią ścian osłonowych (curtain wall), z ich problemami szczelności, kondensacji i dylatacji. Była to zupełnie nowa, francuska metoda, w której formy wypełnione betonem były mechanicznie wstrząsane. Wyniki były wspaniałe a moŜliwości nieograniczone. Była to dobra szkoła, która przydała mi się w wielu późniejszych projektach. Przy okazji poznałem wielu ludzi z Royal Banku. Biurokracja bankowa i piramida zaleŜności hierarchicznych wzorowana była prawdopodobnie na systemie rządzenia feudalnych monarchii. Coś niesamowitego ! Budynek Royal Banku był naszym pierwszym powaŜnym sukcesem. Dla mnie osobiście był to początek zawodowego zaufania jakim mnie zaczął darzyć Tex, mój obecny pracodawca i przyszły wspólnik. Następnym duŜym projektem i jeszcze większą przygodą był kościół dla społeczności włoskiej Montrealu pod wezwaniem MADONNA di POMPEI. Tym razem był to zwykły przypadek. Znajomy Włoch, właściciel małej firmy budowlanej, przedstawił nam swgo znajomego, księdza, który miał zamiar budować kościół. W ten sposób poznaliśmy duchowego przywódcę wloskiej misji katolickiej w Montrealu i przyszłego proboszcza parafii, ojca Giovanni Triacca i jego prawą rękę, Primo Assistente padre Carlo Zanoni. Budowę kościoła pod wezwaniem MADONNA di POMPEI, padre Triacca planował od szeregu lat. Kopia obrazu Madonny z Santuario di Pompei, która zawisła później nad ołtarzem głównym kościoła, poświęconą w Watykanie przez paieŜa Jana XXIII, przyleciała do Montrealu, gdzie została uroczyście powitana i z naleŜną rewerencją przewieziona ulicami miasta w 1962 roku. Kampania finansowa poprzedzajca budowę, nie odbyła się bez nieprzewidzianych momentów humorystyczntch. Wielką loterię fantową, w której główną wygraną był dwutygodniowy pobyt dla pary w Rzymie, wygrała siostra zakonna. Uczciwość loterii była oczywiście kwestionowana. Kontrowersje tego rodzaju, zwykle podekscytowanych Włochów 203 doprowadzały do białej gorączki. Padre Triacca, zawsze spokojny i niewzruszony, łagodził wszystkie konflikty i konsekwentnie dąŜył do celu. Mimo, Ŝe sobór Watykan II mieliśmy juŜ za sobą i „Ecumenical Love” była obowiązująca na codzień, fakt, Ŝe główny architekt i projektant kościoła jest protestantem a konsultantami z zakresu konstrukcji, urządzeń mechanicznych i elektryczności są śydzi, wzbudził początkowo duŜe zaniepokojenie. Nawiasem mówiąc, nie wyobraŜam sobie aby taka sytuacja moŜliwa była w Polsce. Czy moŜecie sobie wyobrazć co by się działo gdyby śyd zaprojektował oświetlenie w Sanktuarium Maryjnym w Licheniu ? Mnie przypadło w udziale przygotowanie dokumentacji budowy (nareszcie katolik !). śelbetowa łupina dachu podparta czterema naroŜnymi słupami, miała formę geometryczną zwaną hiperbolą paraboliczną. Niskie ściany zewnętrzne były z cegły. Przestrzeń między dachem i murami ścian była przeszklona. Przygotowanie rysunków roboczych było wyjątkowo trudne. Komputery do rysowania jeszcze nie istniały. Rzuty i przekroje nie miały prawie linii prostych. Była to praca bezprecedensowa. Wymagała budowania modeli i ustalenia siatki koordynacyjnej. DuŜo było w tym eksperymentowania, ale w końcu udało nam się wytłumaczyć, nie przyzwyczajonym do tego rodzaju rysunków wykonawcom, o co nam chodzi. JuŜ w czasie budowy kościoła parę tygodni pracowałem nad elementami wnętrza. Między łukiem tylnej ściany kościoła a niską ścianką stanowiącą tło dla ołtarza, mieścił się rodzaj szerokiego korytarza, niewidzialnego dla modlących się w nawie głównej. W tym korytarzu umoŜliwiającym cichą modlitę i kontemplację, umieściliśmy nisze, w których stały posągi świetych opiekunów licznych bractw i towarzystw parafialnych, często patronów rodzin, które stać było na luksus „własnego” świętego. Te gipsowe figury, zwykle malowane na jaskrawe kolory były importowane z Włoch. Rzeczy wręcz szkaradne ! Nie muszę podkreślać, Ŝe to, Ŝe nie było ich widać z nawy głównej, niezmiernie nas radowało. Jak mi opowiadano, stosunki między fundatorami a ich gipsowymi patronami nie zawsze były najlepsze. Od świętego patrona, przed którym składano kwiaty, do którego modlono się i z którym fotografowano się przy wyjątkowych okazjach, wymagano wzajemności w formie opieki i często zupełnie doczesnej pomocy. Świety patron, ktory się nie sprawdził i którego błogosławieństwo wydawało się niedostateczne, był w sposób bezpardonowy usuwany z piedestału, niszczony i ... zastępowany innym. Z nowozbudowanego kościoła pamiętam : Statua di Sant Antonio, Statua del Bambino Gesu, Sant Bernardino da Sienna i Cristina di Sepino. Ciekaw jestem ile z tych świętych figur spełniło stawiane im wymagania i przetrwało do dnia dzisiejszego ? W 1966 roku kardynał Leger poświęcił prawie skończoną świątynię. Parafianie przyzwyczaili się do Chiesa Moderna, a sala audytorium pod kościołem stała się ośrodkiem Ŝycia towarzyskiego włoskiego Montrealu. Padre Triacca w latach osiemdziesiątych zrzucił sukienkę duchowną, oŜenił się i zniknął z horyzontu. No ale Padre był zawsze człowiekiem rzutkim i odwaŜnym. Wystawa światowa w Montrealu w roku 1967 pod nazwą EXPO ’67 zbiegła się w czasie z setną rocznicą zawiązania konfederacji kanadyjskiej. Confederation of 1867. Z szeregu propozycji lokalizacji wystawy, zdecydowano się na propozycję sugerującą budowę wystawy na wybrzeŜu rzeki Św. Wawrzyńca, na powiększonej wyspie Ile Sainte-Helene i na nowozbudowanej (nasypanej) w tym celu wyspie Ile Notre-Dame, 204 ktora miała zastąpić blotniste łachy na środku rzeki, na wysokości śródmieścia Montrealu. Cały ten zespół miał być połączony mostami. Jesienią 1963 roku rozpoczęto budowę nowej wyspy. Jako temat wystawy wybrano : Terres des Hommes czyli Man and His World a po polsku CZŁOWIEK I JEGO ŚWIAT. Ten temat ogólny wystawy podzielono później na podtematy, takie jak Man the Explorer (Czlowiek Odkrywca), Man the Creator (Człowiek Twórca) , Man the Producer (Człowiek Wytwórca) i Man in the Community (Człowiek a Społeczeństwo). KaŜdy z tych podtematów otrzymał wlasny pawilon czy zespół pawilonów zwanych „tematycznymi”. Poza tym zbudowano pawilony dla poszczgólnych krajów i prowincji Kanady. W sumie 90 budynków, wśród których znaleźć moŜna było niecodzienne przykłady architektury wystawowej. Było to, jak na ówczesne moŜliwości twórcze i wykonawcze Kanady, przedsięwzięcie naprawdę gigantyczne. W pewnym sensie przypadek czy szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, Ŝe mogliśmy wziąć udział w tym wyjątkowym przedsięwzięciu. Zaraz po zakończeniu studiów, w roku chyba 1951, Tex pracował w firmie inŜynieryjnej w Montrealu, która nazywała się C.D.Howe Engineering Consultants. Firma ta projektowała między innymi kopalnie rudy aluminiowej o nazwie boksyt na wyspie Trynidad. Chcąc zapewne poprawić i tak dobrą pozycję partnera handlowego, firma C.D.Howe zaofiarowała częściowe pokrycie kosztów budowy pawilonu wystawowego dla Trynidadu na EXPO ’67, w wypadku gdyby Trynidad chciał w tej wystawie wziąć udział. Trynidad, Tobago and Grenada, bo tak się to państewko złoŜone z trzech wysp nazywało, chętnie skorzystało z oferty i zaczęto wstepne rozmowy. T.T. & G. W rozmowach reprezentował ich stały montrealski przedstawiciel, Rex Stollmeyer, pełniący funkcję ich przedstawiciela handlowego (Trade Commissioner). Byl to czlowiek niezwykle ciekawy. Potomek pierwszych angielskich osadników w Port of Spain, stolicy Trynidadu, naleŜał do arystokracji tej byłej kolnii brytyjskiej. Rex miał poglady niesłychanie liberalne, lubił dobre wino i dobry rum, ktorego był wielkim znawcą. Kochał morze i słońce. KaŜde wakacje spędzał Ŝeglując po morzu Karaibskim. Z prawdziwym Ŝalem i wielkim smutkiem, rok po wystawie Ŝegnaliśmy, naszego juŜ w tym czasie przyjaciela, Rex Stollmeyer’a, nagle zmarłego na raka. Kiedy póŜną jesienią 1965 roku dzięki koneksjom Tex’a z C.D.Howe, zabraliśmy się za ten projekt, do Montrealu przyjechał Peter Bynoe. Wielki, czarny jak smoła i pełen radości murzyn. Architekt, który w Port of Spain zajmował jakąś wysoką pozycję w Ministerstwie Robót Publicznych i miał być ze strony T.T. & G. odpowiedzialny za projekt pawilonu. Peter przyszedł do naszego biura, przedstawił się, podał mi rękę i szeroko się uśmiechając powiedział : DUPA. Okazało się, Ŝe w czasie wojny Peter zgłosił się na ochotnika do angielskiego lotnictwa (Royal Air Force), a po wonie korzystając z pomocy oferowanej dzielnym wojakom przez brytyjskiego monarchę, został parę lat w Londynie, gdzie studiował architekturę. To właśnie w tym okresie poznał sporo Polaków, tak jak on na brytyjskich stypendiach, którzy pomogli mu w nauczeniu się kilku podstawowych i niezbędnych w Ŝyciu, słów polskich. Co tu duŜo mówić, ta „dupa” natychmiast zmieniła formalną atmosferę w przyjacielską rozmowę na wspólny nam temat. Dość szybko doszliśmy do porozumienia i w sprawie programu 205 projektu i w sprawach budŜetowych. Peter zgadzał się na wszystko. Uzgodniliśmy, Ŝe głównym zadaniem będzie śmiałe pokazanie róŜnic rasowych i religijnych mieszkańców tych trzech wysp (czarni, biali, Hindusi i Chińczycy), przy jednoczesnym podkreśleniu ich harmonijnej współpracy, której rezultatem są wspaniałe osiągnięcia w dziedzinie kultury. Specjalnie w dziedzinie muzyki, śpiewu i tańca. W tym celu T.T. & G. miało przysłać do Montrealu na okres wystawy zespół artystyczny, coś w rodzaju karaibskiego „Mazowsza”. Tancerze, śpiewacy a przede wszystkim zespół muzyczny (orkiestra) steel drum band, których instrumenty wykonane były ze starych metalowych beczek po nafcie, mieli reprezentować nową kulturę tego młodego kraju. Dlatego głownym elementem pawilonu bedzie sala teatralna dla 250 widzów. Równie waŜnym elementem w projektowaniu było załoŜenie, Ŝe po zakończeniu EXPO ’67, pawilon zostanie rozebrany i przewieziony do Port of Spain, gdzie stanie ponownie w jednym z parków. Konstrukcja pawilonu była w duŜej mierze powtórzeniem „kapelusza” kościoła Madonna di Pompei. Hiperbola Paraboliczna, tym razem była z rur stalowych skręcanych bolcami a więc łatwa do rozebrania i ponownego „złoŜenia”. Cztery wzniesione do góry rogi „kapelusza” miały reprezentować cztery rasy, które pod wspólnym dachem, w przyjaźni i zgodzie zamieszkiwały i budowały świetlaną przyszłość kraju. Brzmiało to trochę jak slogan z transparentu pochodu pierwszomajowego i było raczej Ŝenujące. Te cztery rasy to Murzyni (potomkowie niewolników), biali (potomkowie pierwszych kolonizatorów wyspy), Hindusi i Chińczycy (najnowsza generacja kapitalistycznego wyzysku). To przyklejanie obowiązujących haseł politycznych do prostej koncepcji konstrukcji, taniej, szybkiej i łatwej w montaŜu, było, jak juŜ wspomniałem wysoce Ŝenujące. Pamiętam jak po wniesieniu konstrukcji dachu, zamiast tradycyjnej wiechy wciągneliśmy butelkę rumu. Miałem wtedy, bezpośrednio z placu budowy, wywiad dla Radia Trynidad. Opowiadając te bzdury na temat czterech symbolicznych rogów dachu czułem się okropnie głupio. Byłem po prostu zawstydzony. TuŜ przed rozpoczęciem budowy przyjechał znów Peter Bynoe celem uzgodnienia ostatnich szczegółów. Tym razem, juŜ jako stary znajomy, został zaproszony przez Tex’a Ŝeby zatrzymał się u niego w domu. Pierwszej nocy, zapewne po sutej kolacji, Peter zmarł. Powodem jego śmierci był nagły atak serca. PoniewaŜ był on cudzoziemcem, w Kanadzie z oficjalną wizytą związaną z wystawą światową, śmierć jego wywołała ogolne poruszenie i dała kanadyjskiej biurokracji pole do popisu. Autopsja zwłok i dochodzenia, prowadzone były przez wszystkie trzy rodzaje policji, wzajemnie sobie wchodzącej w drogę. Była to Royal Canadian Mounted Police czyli państwowa policja federalna. Surete du Quebec, policja prowincjonalna i policja miejska z Rosemere gdzie mieszkał Tex. Parę miesięcy przed otwarciem wystawy, jeszcze w 1966 roku, zwróciła się do nas dyrekcja EXPO czy podjelibyśmy się zaprojektowania małego pawilonu dla państewka niewiele wiekszego od znaczka pocztowego. Dla państewka – wyspy leŜącej na wschód od brzegów Afryki nazywającego się Mauritius. Mauritius, który początkowo 206 zgłosił swój udział w wystawie, ze względów finansowych wycofał się przed paru tygodniami. Zarząd wystawy zaofiarował się zbudować dla nich mały pawilon na własny koszt. W ciągu następnych paru dni zaprojektowaliśmy dla nich sporej wielkości namiot na planie ośmioboka.. Jeden stalowy słup, stalowe kable i pokrycie z nieprzemakalnego materiału o nazwie Fiberglass. 27 kwietnia 1967 roku, dzień przed otwarciem bram wystawy dla szerokiej publicznosci, na wystawę juŜ gotową, zaproszono jej projektantów i budowniczych. Pierwszy dzień był naszym dniem. Tego pierwszego dnia na wystawę poszliśmy w czwórkę : moja Ŝona, ja i nasi przyjaciele Hahnowie. Byliśmy na pierwszym koncercie w pawilonie T.T. & G., piliśmy rum, spacerowaliśmy w tłumie szczęśliwych, zadowolonych ludzi. Nastrój był zupełnie wyjątkowy. Wszyscy byliśmy przekonani, źe wystawa będzie wielkim sukcesem. Świadectwem dojrzałości tego młodego kraju, który właśnie kończył 100 lat. Pierwszy raz poczułem się Kanadyjczykiem. Wszystkich nas łączył wielki entuzjazm, poczucie wspólnoty i głębokie przekonanie, Ŝe nie ma rzeczy niemoŜliwych, Ŝe nie ma rzeczy których nie potrafimy dokonać. śe wystawa jest symbolicznym otwarciem drzwi do nowej wspaniałej przyszłości. Później przyjechała królowa ElŜbieta II, prezydent Eisenhower i generał Charles de Gaulle, który nie tylko, Ŝe obejrzał EXPO ’67, ale 24 lipca z balkonu City Hall na starym mieście wygłosił swoje słynne Vive le Quebec libre ! Przyjechał cesarz Abisynii, Haile Sellasie. Nie miał więcej jak 1,5 metra wzrostu i prowadził na smyczy dwa małe lewki. Z Polski przyjechała moja siostra ze swoją córką. Przyjechała cała rodzina z Nowego Jorku i cała rodzina z Toronto. W tych dniach uzasadnionego optymizmu nikt nie zdawał sobie sprawy ze zbliŜającej się burzy. W dniu w którym de Gaulle wygłosił przemówienie, o którym przed chwilą wspomniałem, przez przyszłych badaczy dziejów zapewne uwaŜany będzie za dzień historyczny. Dla nas był to dzień kończący jeden okres i początek kłopotów, które powoli ale stale i konsekwentnie prowadziły ns do sytuacji, kiedy 30 lat później zmuszeni byliśmy do wyjazdu z Quebec’u. Momenty historycznie waŜne, zawsze są trudne do uchwycenia i rzadko kiedy człowiek zdaje sobie z nich sprawę. Tymczasem wydawało nam się, Ŝe jesteśmy u szczytu powodzenia. Nasz udział w EXPO ’67 był niewątpliwym sukcesem. Dla mnie osobiście szkołą i doświadczeniem na wszystkich odcinkach pracy zawodowej. Nadrabiałem w szybkim tempie prawie dziesięcioletnią przerwę, którą miałem w swoim „architektonicznym Ŝyciorysie”. Tex dawał mi teraz zupełnie wolną rękę i darzył mnie pełnym zaufaniem. Niestety ciągle brakowało mi tego co się nazywa formalną edukacją. Nie mogłem uŜywać tytułu architekta i nie mogłem firmować (podpisywać) projektów, nawet tych, które były „moje”. W Kanadzie wygląda to mniej więcej w ten sposób : dla zbudowania budynku wartości powyŜej 100 tysięcy dolarów (czyli praktycznie kaŜdego) konieczna jest dokumentacja przygotowana przez uprawnionego architekta. Takie uprawnienia daje członkostwo w Stowarzyszeniu Architektów. PoniewaŜ Kanada jest krajem federalnym, kaŜda prowincja ma swoje osobne Stowarzyszenie Architektów, członkostwo w którym 207 upowaŜnia do praktyki zawodowej w danej prowincji. Stowarzyszenia te działają na podstawie ustaw zatwierdzonych przez parlamenty poszczególych prowincji, które zezwalają Stowarzyszeniom na pełną regulację przepisów rządzących pracą, obowiązkami i odpowiedzialnością zawodową architektów. Royal Architecural Institute of Canada jest organizacją ogólnokrajową. W pewnym sensie koordynującą prace Stowarzyszeń prwincjonalych. Między innymi to właśnie Royal Institute (w skrócie RAIC) ustala warunki na jakich moŜna zostać członkiem Stowarzyszeń prowincjonalnych. Warunki te wyglądają następująco : - Ukończenie studiów uniwersyteckich i uzyskanie stopnia naukowego Bachelor of Architecture, albo : - Ukończenie kursu studiów ustalonych przez RAIC, których program w zasadzie jest identyczny z programem uniwersyteckim, oraz : - Minimum 3 lata odpowiednio udokumentowanej praktyki zawodowej pod kierunkiem uprawnionego architekta i : - Zdanie egzaminu z prawa budowlanego i etyki zawodowej przed Komisją Specjalną (Registration Board) prowincjonalnego Stowarzyszenia Architektów. W moim wypadku zaliczono mi wszystkie egzaminy i projekty z krakowskiej i warszawskiej Politechniki. Bylo to sporo, ale nie było to wszystko. W dodatku tłumacz przysięgły, który tłumaczył moje polskie dokumenty na angielski, popełnił fatalną pomyłkę, ktorej ja nie zauwaŜyłem. Mianowicie statykę przetłumaczył na statystykę. W ten sposób doszedł mi jeszcze jeden egzamin i to trudny, gdyŜ statyka (wytrzymałość materiałów) zawsze była moją słabą stroną. Po złoŜeniu wszystkich dokumentów, zaświadczeń i opinii dotyczącej mojego juŜ dość długiego (10 lat) doświadczenia zawodowego, czekałem na decyzję Specjalnej Komisji (Registration Board) Stowarzyszenia Architektow. List, ktory do mego podania dołączył Tex jako mój patron, był zupełnie wyjątkowy. Naprawdę nie mógł zrobić nic więcej. Po paru tygodniach przyszła odpowiedź. Niestety lista dodatkowych egzaminów, które musiałem złoŜyć, była dłuŜsza niŜ się spodziewałem. Po pierwsze musiałem zdawać egzamin z tej nieszczęsnej wytrzymałości materiałów czyli ze statyki. Egzamin z historii architektury amerykańskiej i kanadyjskiej w połączniu z tak zwanym Testimony of study , które polegało na przeczytaniu paru ksiąŜek i sporządzeniu 30 szkiców na ten temat, było ciekawe i przyjemne choć pracochłonne. Musiałem równieŜ zdać całą serię egzaminów z wiedzy dotyczącej systemów mechanicznych i elektrycznych budynków. Były to : hydraulika, ogrzewanie, wentylacja, chlodzenie, oświetlenie i akustyka. Tego się spodziewałem, ale prawdę mówiąc po prawie dziesięciu latach pracy zawodowej w Kanadzie miałem to chyba w małym palcu. Tak mi się przynajmniej zdawało. Egzaminy z kosztorysów i specyfikacji teŜ nie powinny przedstawiać zasadniczych trudności. Trzydniowy, klauzulowy projekt, którym zaczynały się egzaminy powinienem zrobić raczej łatwo. W kaŜdym razie czekała mnie cięŜka praca. Nie potrafiłbym tego zrobić wieczorami i w czasie weekendów. Postanowiłem przerwać pracę i zdawać w terminie jesiennym, to znaczy w październiku 1967 roku. 18 lat minęło od czasu kiedy byłem ostatni raz w szkole ! Trzeba będzie zacisnąć pasa, poŜyczyć trochę pieniędzy (w domu Ŝona i dzieci) i ... spróbować. 208 Był koniec czerwca. Tex’owi powiedziałem, Ŝe od 1-go lipca przestaję u niego pracować. Był zaskoczony, dopytywał się o powody mojej decyzji i na tym się skończyło. Jeszcze tego samego dnia, po powrocie do domu, dostaję od niego telefon z proźbą czy nie mógłbym do niego przyjechać na rozmowę w sprawie waŜnej dla nas obu. Pojechałem. Nie obwijając sprawy w bawełnę, przedstawił mi następującą propozycję : daje mi 3 miesiące płatnego urlopu. Jeśli po tym czasie zdam egzaminy, to proponuje mi partnerstwo w swojej firmie na warunkach do późniejszego uzgodnienia. Jeśli obleję egzaminy, to wracam do pracy na tych samych warunkach co dzisiaj. Oczywiście bez dłuŜszego namysłu przyjąłem propozycję, ktora i wtedy i dzisiaj, wydaje mi się hojna i wspaniałomyślna z jego strony. Przypuszczam, Ŝe drugim powodem mojej decyzji zmierzenia się z tymi egzaminami były względy ambicjonalne. W połowie lat sześćdziesiątych zaczęli przyjeŜdŜać do Kanady architekci z Polski. Sporo z nich wylądowało w Montrealu. Między innymi mój młodszy brat, teŜ świeŜo upieczony architekt. Wszyscy oni przyjeŜdŜali z nosami zadartymi do góry, z tytułami magistrów i doktorów, działacze na niwie twórczej, lepiej wiedzący i pełni pogardy dla kanadyjskiego świata architektury. Taka trochę groteskowa ilustracja do znanego porzekadła „Polak potrafi”, tyle, Ŝe do kwadratu. Bardzo to było podobne do typowych zachowań angielskich. Przypominało mojego przełoŜonego z CANADAIR, dla którego Kanada ciągle była kolonią a Kanadyjczycy „tubylcami”. Dla mnie było to przykre i absolutnie nie do zaakceptowania. Nie ulega wątpliwości, Ŝe konieczność dogonienia (o ile nie przegonienia) tych pyszałków, była mi niesłychanie pomocna w przetrwaniu 3 miesięcy naprawdę cięŜkiej pracy. O moim „zderzeniu się” z rodakami pisać będę w następnych rozdziałach. Było to doświadczenie nie tylko ciekawe ale i wielce pouczające. W duŜej mierze przygotowało mnie do późniejszego spotkania z moimi polskimi klientami jak i do konfrontacji z HOMO SOVIETICUS w ojczyźnie, w latach późniejszych. Latem 1967 spakowałem ołówki w biurze na Sherbrooke i wróciłem do domu w Beaconsfield ze świętym i niewzruszonym zamiarem zabrania się do nauki. Nie było to łatwe z wielu powodów. Po pierwsze wystawa światowa była ciągle otwarta i przez nasz dom przewalały się tłumy gości, zjeŜdŜajacych z tej okazji do Montrealu. Po drugie, powrót do ksiąŜek i intensywnej nauki w wieku przeszło lat czterdziestu, nie jest sprawą prostą. Przeniosłem się do piwnicy, gdzie z paru drzwi zbudowałem sobie stoły do pracy. To, Ŝe nie musiałem martwić się o pieniądze na Ŝycie, było sprawą zupełnie zasadniczą i sprzyjającą moim zamiarom. Co miesiąc poczta przynosiła czek z biura. Tex wywiązywał się ze swoich zobowiązań nienagannie. Rodzina ustosunkowała się pozytywnie do moich planów, których rezultatem była całodzienna „piwniczna” izolacja. Dziewczyny były odpowiednio uciszane i w wypadku nadmiernych hałasów gromko strofowane : Cicho ! tatuś się uczy ! 209 Niezwykle pozytywnie do mojej nauki odnieśli się kanadyjscy przyjaciele, z którymi współpracowałem przez ostatnich parę lat. Emanuel Leon, poczciwy Chińczyk z Hong Kongu, przez dwa długie miesiące zostawał u siebie w biurze między 5-tą a 6-tą i wbijał mi w głowę staykę i wytrzymałość materiałów. W rezultacie tak się rozpędził, Ŝe został profesorem na uniwersytecie Concordia. Leslie Doelle, nasz konsultant w zakresie akustyki i wykładowca tego przedmiotu na Wydziale Architektury McGill w Montrealu i Laval w Quebec City, poświęcił mi swój cenny czas zupełnie bezinteresownie. Co więcej, jego Ŝona, bibliotekarka w uniwersytecie McGill, nie tylko umoŜliwiła mi darmowy dostęp do ksiąŜek, ale uprzejmie niezauwaŜała kiedy ksiąŜki zabierałem do domu, czego nie wolno było robić. Arthur Mendel, często przez nas zatrudniany konsultant od elektrycznosci i oświetlenia, równieŜ wykładowca w Szkole Architektury McGill, poświęcił mi sporo czasu i udostępnił mi swoją bogatą w tym zakresie bibliotekę. Dzięki tym niezwykle przyjaznym mi ludziom, znalazłem się w uprzywilejowanej sytuacji, kiedy profesorowie uniwersytetu dawali mi prywatne lekcje. Chyba tylko na prostej zasadzie : porządny człowiek, trzeba mu pomóc. Po trzech miesiącach pracy, 1-go października zaczęły się egzaminy. Na początku przez 3 dni był klauzulowy (6 godzin dziennie) projekt. Egzamin zdawało nas sześciu. Pozostała piątka to byli architekci z Egiptu, Syrii i Iraku. Widać nie chciano od ręki nostryfikować ich dyplomów i starano się w ten sposób zweryfikować poziom szkół, ktore kończyli. KaŜdego dnia o 5-ej popołudniu uroczyście zamykano drzwi do sali, w której pracowaliśmy i dziurkę od klucza zaklejano kawałkiem papieru na którym przybijano wielki stempel Stowarzyszenia Architektów. Trochę niepowaŜnie, ale niezwykle uroczyście. Projekty były oceniane przez czteroosobową grupę profesorów z McGill’a. Skala ocen była od 0 do 10. Minimalną oceną akceptującą była 5-ka. Z naszej szóstki składającej egzamin, trzech oblało, dwóch dostało 5-ki, a ja o dziwo dostałem 10-kę. Po tygodniu zaczęły się egzaminy piśmienne z najrozmaitszych przedmiotów. Egzaminy były rano i popołudniu, przez parę dni. Zdawałem statykę i wytrzymałość materiałów, historię architektury amerykańskiej i kanadyjskiej. Ogrzewnictwo, hydraulika, wentylacja i chłodzenie były jednym egzamiem. Elektryczność i oświetlenie drugim, akustyka trzecim. RównieŜ jako osobny egzamin potraktowano kosztorysy i specyfikacje. Ostatnim egzaminem było prawo budowlane i etyka zawodowa. Na ten egzamin przyszła chyba setka ludzi, gdyŜ pisali go absolwenci obu Wydziałów Architektury montrealskich uniwersytetów. Na wyniki czekałem kilka tygodni. Po to Ŝeby dowiedzieć się, Ŝe oblałem z przedmiotów, które zdawało mi się, Ŝe znam najlepiej : ogrzewnictwo, hydraulikę, wentylację, chłodzeie, specyfikacje i kosztorysy. Byłem naprawdę zrozpaczony ! przecieŜ ja z tymi problemami spotykałem się na co dzień przez ostatnich 10 lat ! Ze skruchą w sercu wróciłem do biura, gdzie moją poraŜkę potraktowano dyskretnie choć bez okazywania zbytniego współczucia. Miałem moŜliwość powtarzania oblanych egzaminów na wiosennej sesji, z czego postanowiłem skorzystać. Oczywiście nie mogłem tym razem przerywać pracy zawodowej i spodziewać się pełnego 210 wynagrodzenia. Uczyłem się tym razem bez przekonania i entuzjazmu. W maju 1968 roku pisałem te egzaminy ponownie. W połowie lipca dostałem list z sekretariatu Stowarzyszenia Architektów, Ŝe egzaminy zdałem i Ŝe po opłaceniu określonej stawki mogę zostać członkiem The Province of Quebec Association of Architects. List ten przyszedł do biura. Bez słowa pokazałem go Tex’owi. Siedział przy stole z ołówkiem w ręku. Wypuścił ołówek z ręki i jęknął : My God ! Po chwili wstał i zaczął mi gratulować. 10-go sierpnia zostałem członkiem rzeczywistym quebeckiego Stowarzyszenia. Tego samego dnia członkiem Royal Architectural Institute of Canada. W 1970 członkiem Ontario Association of Architects a w 1971 Architects Association of New Brunswick. W roku 1969 do klientów, znajomych i krewnych, rozesłaliśmy zawiadomienie (z sylwetką kościoła Madonna di Pompei) o następującej treści : F.A.Dawson, Architect, is pleased to announce that Mr. M.Szymanski M.P.Q.A.A., M.R.A.I.C. has become a partner. Dopiąłem swego ! 18 lat wcześniej wylądowaliśmy razem z Hanią w Kanadzie. „Niedokończony” student, bez znajomości języka, nie znający nikogo na tym wielkim kontynencie. W kieszeni mieliśmy 20 dolarów. Mimo młodego wieku mieliśmy doswiadczenie ludzi przedwcześnie dojrzałych. Przede wszystkim jednak byliśmy przekonani, Ŝe teraz TYLKO MY będziemy decydować o naszej przyszłości. Moja pozycja w firmie zmieniła się teraz zupełnie zasadniczo. Co prawda pełnym partnerem (podział dochodów po połowie) zostałem dopiero w 1978 roku, trzeba jednak wziąć pod uwagę, Ŝe do firmy zostając partnerem nie wnosiłem gotówki. Przetrwaliśmy razem z Tex’em 22 lata, w tym 13 lat jako równorzędni partnerzy. Nie ulega wątpliwosci, Ŝe cały czas uwaŜałem Tex’a za swego starszego partnera. Partnera seniora. Z dwóch powodów. On to wszystko sam pierwszy zaczął i ja nie musiałem poza własną pracą nic więcej do firmy wnosić. Dawało mu to przewagę moralną. Po drugie, zawsze czułem się w jakimś sensie zobowiązany w stosunku do niego za pomoc i zrozumienie jakie mi okazał w moich kanadyjskich początkach, zwłaszcza w okresie kiedy wróciłem do nauki. Stosunki mięzy nami układały się poprawnie. Nigdy nie było między nami większych konfliktów, co jest rzeczą między architektami niesłychanie rzadką. Ego architekta nie jest mniejsze niŜ Ego operowej primadonny. I tak być powinno. Nie moŜna bowiem dobrze projektować nie będąc przekonanym, Ŝe robi to się najlepiej. Wydaje się, Ŝe wzajemnie znaliśmy swoje moŜliwości, zarówno te dodatnie jak i ujemne. Napewno byliśmy wobec siebie lojalni. Na płaszczyźnie Ŝycia osobistego byliśmy sobie zupełnie, czy prawie zupełnie obcy. Nie wiele bowiem mogliśmy znaleść wspólnych zainteresowań (poza zawodem oczywiście). Po prostu byliśmy przedstawicielami dwóch róŜnych kultur, dziećmi dwóch róŜnych światów. Dzięki Bogu obu cywilizowanych i rozumiejących znaczenie kompromisu. Łatwo jest z perspektywy czasu, podparty doświadczeniem i wynikami takiej czy innej zawodowej decyzji, 211 powiedzieć, Ŝe właśnie tu, tego dnia, po takim to a takim wypadku, powinienem odejść z firmy i kontynuować własną praktykę w inny, własny sposób. Będzie to roztrząsanie spraw niepotrzebne i bezowocne. Mieliśmy ciekawe Ŝycie zawodowe. Na pewno zostawiliśmy po sobie jakiś ślad. Czy mogło być inaczej i lepiej ? Na pewno tak. Dzisiaj jest to juŜ poza nami. Nie znaczy to, Ŝe moje zawodowe wspomnienia kończę w tym miejscu. Lata siedemdziesiąte były najlepszymi latami naszej firmy. W Kanadzie był to czas wielkiej prosperity, na fali której Ŝeglowaliśmy i my. Firma prosperowała i projekty wszelkiego rodzaju wykonywaliśmy sprawnie, dobrze i szybko. Dworzec lotniczy w Abu Dhabi, Kompleks nuklearny w Taipei na Formozie, montrealskie biura dla niemieckiej firmy farmaceutyczno-chemicznej Hoechst, City Hall w Rosemere, Community Centre teŜ w Rosemere, Muzeum Kolejowe w St. Constante, wielki projekt przebudowy i rozbudowy firmy farmauceutycznej Squibb w Ville St.Laurent i dziesiątki Shopping Centres w Quebec’u i nadatlantyckich prowincjach. KaŜdy z tych projektów stawiał przede mną nowe zagadnienia, pozwalał poznawać nowych ludzi. Projekt w Abu Dhabi dał mi okazję wyjazdu na Bliski Wschód. Po drodze zawadziłem o Londyn, był to mój pierwszy po wielu latach powrót do Europy. W drodze powrotnej, korzystając z okazji, byłem w Libanie i Grecji. Będąc w Abu Dhabi odwiedziłem oazę w Al’Buraymi leŜącą na granicy z Omanem, gdzie byłem świadkiem egzekucji skazanego wyrokiem miejscowego sądu Beduina. Wyrok wykonany był publicznie, miejscowym zwyczajem przez krewnego poszkodowanego, przy pomocy szabli. Będąc w Libanie i jadąc samochodem z Bejrutu do Baalbeck, jechałem doliną Bekka, miejscem obozów ćwiczebnych palestyńskich terrorystów (powstańców ?). Jedną z ciekawszych podróŜy związanych z moim zawodem był wyjazd na Kongres Światowej Unii Architektów w Sofii, w Bułgarii w 1972 roku. Jechałem w grupie architektów kanadyjskich. Zostaliśmy zaproszeni przez Stowarzyszenie Architektów Sowieckich by na tydzień przed rozpoczęciem Kongresu odwiedzić i zwiedzić Moskwę i Leningrad. Dało mi to okazję, 23 lata po wyrwaniu się z „Radzieckiego Obozu Przyjaźni”, raz jeszcze odwiedzić ten raj. Wszystko się zgadzało. Na placu Czerwonym w mauzoleum Lenina miałem okazję obejrzeć małą, woskową lalkę - sprawcę tego nieszczęścia. WyjeŜdŜając, na moskiewskim lotnisku Szeremietowo w czasie kontroli celnej rozebrano mnie do naga. W Sofii widziałem 10-letnich chłopców z karabinami maszynowymi trzymającymi wartę przed pomnikiem ich ludowych bohaterów. Opowiadając o moim Ŝyciu zawodowym w Kanadzie nie mogę pominąć jedych z ciekawszych momentów tego Ŝycia, kiedy moim klientem zostało Ministerstwo Spraw Zagranicznych Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Sprawa zupełnie niebywała i nieoczekiwana. Z polskim kosulatem w Montrealu nikt z naszego środowiska nie utrzymywał stosunków i nikt w konsulacie nie bywał. UwaŜane to było za „zdradę” zasad, odstępstwo od emigracyjnej niezłomności, coś czego prawdziwy gentleman nie robi. Wiadomo, ryby nie je się noŜem, w nosie się nie dłubie i do konsulatu się nie chodzi. Nic więc dziwnego, Ŝe kiedy polski MSZ zleciło mi wykonanie projektu konsulatu w Montrealu, jedna z moich znajomych publicznie oświadczyła, Ŝe z takim jak on, to ona do łóŜka nie pójdzie, a jedna z polskich gazet w Chicago ironicznie objawiła 212 światu, ze oficer Narodowych Sił Zbrojnych projektuje konsulat PRL w Montrealu. Jak sami widzicie, warto o tym opowiedzieć. Na wiosnę 1975 roku za pośrednictwem jednego z moich znajomych polskich architektów, zgłosił się do mnie konsul polski w Montrealu, pan Piaskowski. Z zapytaniem czy zgodziłbym się zaprojektować i nadzorować budowę konsulatu, pod warunkiem, Ŝe budynek zostanie oddany do uŜytku przed letnią Olimpiadą, która miała zacząć się w Montrealu w połowie lipca 1967 roku. Na tym krótkim terminie polegał właśnie cały problem. Dawano mi 18 miesięcy na zaprojektowanie i zbudowanie konsulatu. Obecny konsulat mieścił się w trzypiętrowym budynku mieszkalnym nie posiadającym ani sali recepcyjnej ani odpowiedniego zaplecza. Polska liczyła na duŜe sukcesy na Olimpiadzie i chciała odpowiednio wykorzystać je propagandowo. Zapadła więc decyzja na „najwyŜszym szczblu” zbudowania nowego budynku, godnego nie tylko ludowego państwa polskiego, ale równieŜ tych wszystkich złotych medali, które będą dowodem nie tylko pręŜności narodu polskiego, ale takŜe słuszności drogi, którą kroczy socjalistyczna Polska. Wydaje się, Ŝe zacytowałem raczej dokładnie przmówienie konsula Piaskowskiego. Pomysł był wyraźnie surrealistyczny i byłem przekonany, Ŝe są to mrzonki konsula i jego przełoŜonych. Sądząc, Ŝe nic z tego nie będzie odpowiedziałem : tak, to sie da zrobić. Wydawało mi się, Ŝe Ŝaden, najmniej nawet rozsądny kraj, nie wyda paru milionów na zbudowanie sali recepcyjnej potrzebnej na parę tylko tygodni. Zapomniałem, Ŝe w latach sieemdziesiątych Polska zadłuŜała się nieprzytomnie u państw zachodnich i Ŝe traktowanie ludzi rządzących Polską jako ludzi rozsądnych moŜe być wielką pomylką. Zdziwiłem się więc wielce, kiedy po paru dniach zadzwonił do mnie konsulat polski z proźbą o przybycie do ich biura w celu spotkania się z urzędnikiem MSZ, ktory przyleciał z Warszawy celem omówienia projektu konsulatu. I tak się zaczęło. Nasza oferta oparta była na dwóch zasadniczych warunkach. Pierwszy warunek obejmował harmonogram pracy dotyczący projektu koncepcyjnego, wstępnego i dokumentacji technicznej. Ich wykonania przez nas a przede wszystkim definiował okres czasu przeznaczony na przyjęcie i zatwierdzenie projektu przez zleceniodawcę czyli MSZ. Drugim warunkiem było oświadczenie, Ŝe umowa o wykonanie zlecenia, honorarium i dokumentacja techniczna w języku angielskim, oparte będą na obowiązujących w Kanadzie przepisach. Tylko jeden dzień zajęło im otrzymanie zgody Warszawy na nasze warunki. Podpisaliśmy wstepną umowę i mogłem zacząc pracować nad projektem. Na projekt koncepcyjny miałem tylko tydzień czasu. Biorąc pod uwagę silne pochylenie działki i chcąc zachować charakter ulicy, zaproponowałem podłuŜny, czteropiętrowy budynek. Piętra tarasowo zmniejszały sie ku górze, podkreślając skłon terenu. Osobny, teŜ trzypiętrowy budynek mieszkalny z osobnym wejściem, połączony był z budynkiem biurowym wspólną klatką schodową. Taras sali recepcyjnej na poziomie parteru wychodził na mały wewnętrzny ogród o kamiennej podłodze na kilku pziomach. Po drugiej stronie ogrodu mieścił się wolno stojący budynek rezydencji 213 konsula z gościnnymi apartamentami. Przed głównym wejściem był mały zajazd wkoło „studni” w której rósł piękny klon. Zaplecze usługowe i garaŜe były na najniŜszym poziomie. Dzięki pochyleniu terenu, były one dostępne bez uŜycia rampy. JuŜ w projekcie koncepcyjnym starałem się podkreślić rolę jaką przywiązywałem do tak zwanej małej architektury. W tym wypadku do tarasów, ogrodu, zewnętrznych schodów i ogrodzeń. Po tygodniu projekt wrócił z Polski zatwierdzony bez zmian. Dokument umowy podpisywałem w ambasadzie polskiej w Ottawie. Podpisał ją ambasador J.Czesak, reemigrant z Francji, gdzie zajmował dość wysokie stanowisko w partii komunistycznej. Reemigracja z Francji polegała na tym, Ŝe go stamtąd wydalono jako „uciąŜliwego” cudzoziemca. W Polsce ze względu na dobrą znajomość języka francuskiego robił karierę dyplomatyczną, która, jak mi później szepnięto do ucha, ze względu na alkoholizm Jego Ekselencji, dobiegała szybko końca. Budowę konsulatu rozpoczęliśmy przed ukończeniem rysunków roboczych. Czas był naszym największym wrogiem. Kotrakt na budowę, typu „cost +” wygrała dobrze mi znana firma, którą daŜyłem wielkim zaufaniem - Pollock-McGibbon, Engineers and Builders. Tych 18 miesięcy, czas, który mieliśmy na wykonanie projektu i jego realizację, był dla mnie niezwykle ciekawym i cennym okresem. Moje „zderzenie się” z ludźmi z Polski, zarówno z konsulatu jak i z tymi, którzy przyjechali Ŝeby nas pilnować, otworzył mi oczy na przepaść jaka nas dzieliła. To były dwa róŜne światy. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, Ŝe z Polski wyjechałem prawie 30 lat temu. W tym czasie wyrosło tam nowe pokolenie ludzi, które nie znało niczego innego poza „realnym socjalizmem”. Spotkanie z polskim HOMO SOVIETICUS było zaskoczeniem, ponurą, straszną prawdą. Te moje 18-to miesięczne przygody opisałem dokładnie we wspomnieniach pt. JA-JO PAMIĘTA. Zainteresowanym gorąco je polecam. Budynek konsulatu oddałem do uŜytku w terminie, do którego się zobowiązałem. Obie strony były zadowolone. Marian Kruczkowski, minister pełnomocny i konsul generalny w Montrealu przysłał mi list z podziękowaniem za wkład pracy i zaangaŜowanie zawodowe jakie okazałem w czasie realizacji budowy. Polski inwestor okazał mi duŜe zaufanie. Prawie natychmiast po zakończeniu budowy konsulatu dostałem zlecenie zaprojektowania przebudowy starego konsulatu na hotel dla załóg LOT’u, który latał teraz między Warszawą a Montrealem. W rok później zlecono mi projektowanie wnętrz noweg konsulatu w Toronto. MSZ kupił tam śliczną rezydencję leŜącą nad jeziorem Ontario, ja miałem to zmienić na biura konsulatu. Było to przedsięwzięcie, które zupełnie nam nie wyszło. Nasz projekt zatwierdzono, ale ze względów oszczędnościowych, do jego realizacji sprowadzono z Polski grupę stolarzy, malarzy i elektryków. Zostałem zaproszony na uroczyste otwarcie nowego konsulatu. Ku memu wielkiemu zdumieniu i konsternacji, stwierdziłem, Ŝe pełna inwencji grupa polskich rzemieślników z nowym konsulem na czele zmieniła prawie wszystko. Między innymi, w piwnicy konsulatu znalazłem karczmę ze słomianą strzechą i łowickimi pasiakami. „Akcenty” ludowe w estetyce przodującej klasy robotniczej, odgrywały pierwszorzędną rolę. Stwarzały teŜ domową atmosferę dla spragnionych wódki torontońskich Polonusów. 214 Na początku 1978 roku MSZ zleciło mi zaprojektowanie ambasady w Ottawie. Właściwie projekt juŜ istniał, ale spotkał się z protestami mieszkańców Ottawy i tamtejszy Zarząd Miejski odmówił wydania pozwolenia na budowę. Projekt ten proponował wyburzenie istniejącego budynku i na jego miejsce zbudowanie nowej ambasady. Tyczasem ottawscy mieszczanie uwaŜali istniejący budynek za zabytek hisytoryczny godny zachowania. W tej patowej sytuacji, MSZ postanowił zacząć wszystko od początku. Zaczęli od zmiany architekta. Ja projekt zacząłem od konsultacji z Zarządem Miasta w Ottawie. W rezultacie tych rozmów postanowiłem zachować istniejący budynek, odnowić go i przeznaczyć na cele reprezentacyjne, po odpowiednich zmianach wnętrza. Nowy budynek, juŜ tylko biurowy i zbudowany obok, połączony był ze starym na poziomie 1-go piętra, przeszklonym korytarzem – mostem. MSZ, Zarząd Miejski i okoliczni mieszkańcy projekt zaakceptowali. W tym momencie dostałem z Warszawy depeszę : Wstrzymać wszystkie prace związane z budową ambasady. W Polsce zaczął się kryzys, który w rezultacie doprowadził do usunięcia Gierka, powstania „Solidarności”, wojny Jaruzelskiej, upadku komunizmu i odzyskania przez Kraj suwerenności. Niewątpliwie te 3 lata mojej współpracy z MSZ, przygotowały mnie i wprowadziły w polską rzeczywistość, ktorą znalazłem w Kraju w latach dziewięćdziesiątych. Nim skończę moje architektoniczne relacje, chciałbym wspomnieć o próbach współpracy z polskimi architektami. W pierwszym rzędzie z moim bratem, którego sprowadziłem do Kanady juŜ w 1966 roku. Pierwszą próbą był wspólny projekt konkursowy, który robiliśmy wieczorami i w weekendy. Był to projekt muzeum dla RCAF (Royal Canadian Air Force). Projekt był wyraźnym kompromisem między dwoma sposobami myślenia i nic z tego nie wyszło. Druga próba trwała trochę dłuŜej i skala przedsięwzięcia była duŜo większa. Był to projekt budowy domów wakacyjnych i ośrodka wypoczynkowego na Karaibach, na wyspie Bonair. Tu róŜnice między nami okazały się bardzo powaŜne. Nie będę wchodził w szczegóły, sprawa jest dla mnie zbyt bolesna i moj brat juŜ nie Ŝyje. RóŜniliśmy się nie tylko w podejściu do architektury, ale równieŜ w spojrzeniu na świat i Ŝycie. Synowie tych samych rodziców (on był 8 lat ode mnie młodszy), wychowani zostaliśmy w dwóch róŜnych światach. Ja przed wojną i w czasie wojny, on po wojnie w czasach świetlanej, ludowej rzeczywistości. RóŜnice były zbyt duŜe, doprowadziły do zerwania kontaktów. Mój najbliŜszy przyjaciel jeszcze z warszawskich studiów, nie Ŝyjący juŜ dzisiaj Maciej Krasiński, odwiedzał mnie w Kanadzie, a ja jego w Polsce, parokrotnie. Maciej był znanym i wziętym architektem specjalizującym się w obiektach sportowych. Był on, między innymi, wspólnie z M.Gintowtem, autorem katowickiego „Spodka” i gdańskiej „Oliwii”. W końcu lat siedemdziesiątych postanowiliśmy wziąć razem udział w duŜym międzynarodowym konkursie na Bibliotekę Narodową w Teheranie. Spotykaliśmy się w Warszawie i w Montrealu. Większość pracy wykonał Maciej i jego Ŝona Ewa, teŜ architekt. Projekt kończyliśmy robić u mnie w Beaconsfield. Konkurs wygrał niemiecki architekt, projektem łudząco podobnym do naszego. W pół roku po rozstrzygnięciu konkursu, ostatni Szachinszach Iranu, Mohammad Razi Pahlavi został odsunięty od władzy w wyniku irańskiej rewolucji islamskiej. Projekt nie został zrealizowany. 215 Przyszły lata osiemdziesiąte. Francuskie aspiracje polityczno-gospodarcze w Quebec’u nabierały rozpędu. Separatyzm, który jeszcze 20 lat temu działał na peryferiach prawdziwego Ŝycia prowincji, nie tylko stał się jedną z opcji dla siedmiomilionowego społeczeństwa francuskiego, zaczynał brać górę, dochodził do władzy. Jak kaŜdy szowinistyczny nacjonalizm musiał przede wszystkim znaleźć wroga. Przeciwnika, którego moŜna było obciąŜyć winą tak za przeszłość jak i za bieŜące kłopoty. Rolę taką przypisano angielskiej mniejszości prowincji, którą nazywano Anglofonami. Równie groźnym przeciwnikiem na drodze do francuskiego raju byli wszyscy ci emigranci, którzy z takich czy innych powodów nie byli zintegrowani z francuską większością Quebec’u i mówili po angielsku. Tych nazywano Allofones. Klasycznym przykładem takiego wymyślonego wroga była firma DAWSON AND SZYMANSKI – ARCHITECTS. Tex był Kanadyjczykiem szkockiego pochodzenia, ja polskiego. Biuro prowadzone było w języku angielskim. Mane-Tekel-Fares (policzonozwaŜono-rozproszono), słynne słowa Baltazara, groźba napisana niewidzialną ręką na ścianie w czasie ostatniej uczty babilońskiego króla. Prorocza zapowiedź końca. Powinniśmy zdawać sobie z tego sprawę. Trzeba było wprowadzić francuski do naszych rysunków. Trzeba było wziąć francuskiego wspólnika. Choćby tylko figuranta. Czekali w kolejce wiedząc, Ŝe ich czas nadszedł. A my nic. Zdawało nam się, Ŝe wystarczy robić dobrą architekturę. śe architektura w kaŜdym języku jest tylko architekturą. Pierwsze ostrzeŜenie przyszło do mnie kiedy dostałem zlecenie na rozbudowę polskiego domu dla starców imienia Marii Curie-Skłodowskiej. Właścicielem domu był PolskoKanadyjski Instytut Dobroczynności. Stara emigracyjna spółka szeregu organizacji, które z największym wysiłkiem tych najbiedniejszych, zbudowali dom dla starców. Ale czasy się zmieniły. Nad całym systemem zdrowia i opieki społecznej przejęła pieczę prowincja. Ministrem Opieki Społecznej w separatystycznym rządzie Quebec’u został Camille Laurin. Ojciec najbardziej szowinistycznej ustawy językowej. Ustawy Nr. 101, która glosiła wyłączność i supremację języka francuskiego. Zamknięto dostęp do szkół angielskich dla dzieci pochodzenia nieangielskiego. Wprowadzono dominacje i wyłącznośź języka francuskiego w Ŝyciu publicznym, w handlu i w reklamie. Wszystko to działo się w kraju, którego przeszłość i siła zbudowana była na zasadzie otwartej polityki emigracyjnej. Na którego przyszłość składały się tysiące indywidualnych marzeń i snów emigranckich o lepszym jutrze. Doktor Camille Laurin, psychiatra z farbowanymi na czarno włosami, brał swój historyczny rewanŜ za nieudolność i pomyłki swoich przodków. Jak bardzo przypominało to świeŜe w pamięci dyktatorskie i nieludzkie czasy nazizmu i komunizmu, kiedy godność człowieka deptana była przez opętane ideologie. Projekt wstępny przedstawiony do zatwierdzenia w Ministerstwie Opieki Społecznwj opisany był w języku angielskim. Zwrócono mi go z proźbą o język francuski. Dla zaoszczędzenia czasu, do tekstu angielskiego dodałem tekst francuski. W ten sposób na planie sytuacyjnym, wśród drzew i krzaków moŜna było znaleźć kuriozalny napis : PARK – PARC. Rysunki zwrócono mi ponownie a do Instytutu przyszło pismo z „Office de la Lanque Francaise” informujące ich, Ŝe wedle obowiązujących przepisów cała korespondencja z urzędami podlegającymi jurysdykcji rządu prowincjonalnego winna być prowadzona wyłącznie po francusku. Klasyczny przykład, Ŝe celem tych wszystkich poczynań była nie promocja języka francuskiego a 216 eliminacja języka angielskiego. Tu chciałem zaznaczyć, Ŝe większość i to przewaŜająca wiekszość moich rozmówców w Quebec City znała język angielski, często lepiej ode mnie. Nie chcieli jednak ze mną rozmawiać po angielsku. Jednocześnie z ciągle rosnącymi trudnościami z francuską biurokracją, zaczynał się kryzys gospodarczy. Powodowany ogólnym kryzysem całego kontynentu jak i polityką separatystyczną rządu, który zgodnie z nacjonalistycznymi załoŜeniami przekładał ideologię nad rozsądek. Powodowało to kryzys zaufania. Nie tylko wśród inwestorów, bez których wszystko stawało w miejscu, ale równieŜ w naszym własnym świecie architektonicznobudowlanym. Powoli Ŝycie budowlane miasta zaczęło zamierać. To co zostało, działo się sie w atmosferze godnej przecietnej republiki bananowej. I pomyśleć, Ŝe jeszcze tak niedawno, to samo środowisko w atmosferze wzajemnego zaufania i entuzjazmu, potrafiło budując EXPO ’67, wprowadzić Montreal na mapę świata. Pod koniec lat osiemdziesiątych zaczęło być trudno ze znalezieniem pracy. Nasza pracownia skurczyła się do nas dwóch, jednego kreślarza i sekretarki. Sytuacja polityczna i gospodarcza Quebec’u pogarszała się z dnia na dzień. Mój wspólnik postanowił rzucić architekturę, przejść na emeryturę i zająć się malarstwem. Wspominałem o tym jak dobrze rysował. Robił to naprawdę dobrze. Przez pewien czas ilustrował cotygodniowy artykuł o architekturze Montrealu, który ukazywał się w „Montreal Gazette”. 1-go grudnia 1990 roku pracownia nasza została zamknięta. Zwolniliśmy niedobitki personelu, zaczęliśmy sprzedawać meble. 4-go grudnia w pustym biurze odbyło się poŜegnalne spotkanie. MoŜna powiedzieć stypa. Było wino i polskie pączki. Przyszło sporo osób. Starzy klienci, konsultanci i przyjaciele. W domu, w piwnicy, w dwóch pokojach urządziłem sobie małą pracownię, w której kontynuowałem praktykę zawodową sam jeden. W nagłej potrzebie wzywałem do pomocy jednego z naszych dawnych kreślarzy. Ze starego biura zabrałem dwa stoły kreślarskie, bibliotekę i maszynę do pisania. W ten sposób pracowałem do połowy roku 1996. Właściwie nie było to najgorsze rozwiązanie dla czlowieka starszego. Dokończyłem zaczety jeszcze z Tex’em duŜy projekt huty aluminium w Sept-Isles nad rzeką Św. Wawrzyńca. Robiłem małe ale stałe przeróbki w fabryce Rose-Laflamme. Zdarzył się luksusowy dom letni dla Betty Kennedy w Laurentydach, nad brzegiem jeziora Manitou, gdzie woda była tak czysta, Ŝe bez filtrowania zasilała system wodociągów. Zaprojektowałem nowe wnętrza biur Zarządu Miejskiego w Beaconsfield. Zabierało mi to względnie mało czasu i pozwoliło w roku 1994 (50-ta rocznica Powstania Warszawskiego) na dwumiesięczny wyjazd do Polski. Mogłem równieŜ przez parę lat słuŜyć swoim doświadczeniem zawodowym jako Doradca przy Komitecie Budowlanym miasta Beaconsfield. W 1996 roku powzieliśmy decyzję wyjazdu z Montrealu. Mieliśmy zupełnie dosyć francuskiego szowinizmu utrudniającego nam Ŝycie na kaŜdym kroku. Mieliśmy teŜ dosyć montrealskiej zimy. Postanowiliśmy sprzedać dom i przenieść się na drugi koniec Kanady do Vancouver, gdzie mieszkała nasz młodsza córka Anna. Decyzję wyjazdu nie tylko poparła, ale i dołączyła się do niej Dorota. Prawie dwa lata czasu 217 zajęła nam likwidacja naszych spraw w Montrealu. Wynikiem naszej decyzji był nie tylko wyjazd do Vancouver, ale równieŜ koniec mojej praktyki zawodowej. Zdawałem sobie sprawę, Ŝe w Vancouver od początku zaczynać nie będę a pracować dla kogoś nie wielką miałem ochotę. Nie była to decyzja łatwa. Zawód swój lubiłem i wydawało mi się, Ŝe jeszcze trochę „ognia” we mnie zostało. Jednocześnie coraz bardziej zaczynałem odczuwać swój wiek. W 1992 roku poddałem się powtórnej operacji serca (Coronary Bypass). Zaraz po przyjeździe do Vancouver zrobiono mi Carotid Endarterectomy („czyszczenie” arterii w szyi). Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na zbliŜający się i nieodwracalny koniec Ŝycia. A zostało mi jeszcze jedno waŜne zadanie do wykonania. Postanowiłem napisać dla moich wnuków (a mam ich czworo) pamiętnik – wspomnienia z mojego dlugiego i pełnego niespodzianek Ŝycia. To nowe zadanie, które potraktowałem bardzo powaznie, niewątpliwie pomogło mi w zaakceptowaniu początku końca, jakim było dla mnie rzucenie architektury. Tak jak to często bywało w moim Ŝyciu, nieprzewidywalne zrządzenie losu sprawiło, Ŝe wspomnienia skonczyłem i ... ciągle Ŝyję. Czasami, coraz rzadziej, ogarnia mnie Ŝal za jedną ze straconych radości mego Ŝycia . Za architekturą, o której wam w tym rozdziale opowiadałem. 218 TU I TAM W Beaconsfield mieszkaliśmy 35 lat. Najlepszych lat naszego Ŝycia. To tu z ludzi młodych i niedoswiadczonych zmieniliśmy się w statecznych i przypuszczalnie rozumnych. Z ojców zmieniliśmy sie w dziadków. Z emigrantów staliśmy się Kanadyjczykami ... prawie. Wszystko to miało w tle gwałtownie zmieniający się świat, dynamicznie rozwijającą sie Kanadę, epokowe wręcz zmiany w Polsce, która choć daleko ciągle była nam bliska. Tempo tych zmian było zawrotne. Często rezultat końcowy był zaskoczeniem. Jak i kiedy to się stało ? Jak mogłem nie zauwaŜyć, Ŝe tak właśnie się stanie ! Dopiero dzisiaj (piszę to w roku 2009), przy końcu Ŝycia, w izolacji, na marginesie aktywnego Ŝycia, na zachodnich krańcach cywilizacji, w ciszy i spokoju naleŜnym emerytom Ŝyjącym na komfortowej pustyni intelektualnej jaką jest Vancouver, widzę jak bardzo zmienił się mój świat. W poprzednich rozdziałach opowiadałem wam o swoim wyjątkowo szczęśliwym dzieciństwie i beztroskich latach szkolnych. O szoku i grozie wojny. O ucieczce z Polski, o początkach rozdzielenia naszych rodzin i ciekwych choć trudnych początkach Ŝycia emigranta na amerykańskim kontynencie. O swojej karierze zawodowej, jej wzlotach i upadkach opowiadałem w poprzednim rozdziale. Teraz chcę opowiedzieć wam, w duŜym oczywiście skrócie, o naszym Ŝyciu rodzinnym, po dziesięciu latach pobytu w Kanadzie raczej juŜ ustabilizowanym i względnie dostatnim. O naszych kontaktach z Polską, przede wszystkim o Kanadzie i jej polskich emigrantach. O róŜnicach jakie rosły i ciągle istnieją między TU i TAM. Do czego to doprowadziło, a w ostatnich rozdziałach mego opowiadania jak to się skończyło. Szczegóły naszego Ŝycia, nasze podróŜe i ludzi, których po drodze spotykaliśmy, pozwólcie, Ŝe raz jeszcze przypomnę, opisałem w swoich wspomnieniach JA-JO PAMIĘTA. Nie będę się teraz nad tym rozwodził. W duŜym skrócie : wychowaliśmy dwie córki, obie wyszły za mąŜ. Starsza Dorota za Kevin Tansey’a, Kanadyjczyka o irlandzkich korzeniach. Mieli dwie córki – Larę i Leah. Rozwiedli się po kilkunastu latach młŜenstwa. Kevin po cięŜkiej chorobie zmarł w ubiegłym roku. Anna, nasza młodsza córka wyszła za mąŜ za Terry Gordon’a, Amerykanina, którego „namówiła” na Kanadę. Mają dwoje dzieci – Matthew i Sophia. MałŜeństwo naszych córek z nie-Polakami niewątpliwie ułatwiło i przyspieszyło naszą kanadyjską integrację. Poprzez kontakty osobiste z rodzinami naszych zięciów, a przede wszystkim przez fakt, Ŝe język angielski stał się językiem, którym komunikujemy się z naszymi najbliŜszymi, z naszymi wnukami, dla których jest to język ojczysty. W domu, między sobą jak i w rozmowach z naszymi córkami, uŜywamy języka polskiego, które one, zwłaszcza Dorota, znają biegle. Kontakty z naszymi rodzinami w Polsce były zawsze bliskie. Na tyle na ile pozwalała na to „Zelazna Kurtyna”, która nas dzieliła, a która z roku na rok podnosiła się coraz wyŜej, Ŝeby ostatecznie zniknąć w roku 2004, kiedy to do Polski moŜna było wjeŜdŜać bez obowiązujących dotychczas wiz. Do Kanady Polacy mogą wjeŜdŜac bez wiz od 2008 roku. Ta „Zelazna Kurtyna” podniosła się w górę po raz pierwszy po „polskim październiku” 1956 roku. Wtedy to 257 odwiedziły nas nasze matki. Zachęceni takim „rozluźnieniem” obyczajów, rozpoczeliśmy starania o sprowadzenie do Kanady naszych najbliŜszych. Nie była to sprawa łatwa gdyŜ w latach pięćdziesiątych nasza sytuacja finansowa była daleka od stabilnej a kanadyjskie władze emigracyjne wymagały od nas szeregu w tym sensie gwarancji. Tym nie mniej starania nasze rozpatrzone zostały pozytywnie. W 1958 roku dla mojej siostry, jej męŜa i jej córki, a w 1959 dla mego szwagra i jego Ŝony, otrzymaliśmy wizy emigracyjne do Kanady. Montrealski urząd emigracyjny świetnie się orientował i znał polską rzeczywistość. W piśmie zawiadamiającym nas o przyznaniu wiz naszym krewnym, ostrzegano nas, Ŝe prawdopodobnie władze polskie nie zezwolą im na emigrację z Polski. I tak się stało. Otrzymanie zezwolenia na stały wyjazd z Polski jak i otrzymanie paszportu było w tym czasie w Polsce niezmiernie trudne. Dla naszych rodzin wręcz niemoŜliwe. W 1966 roku odwiedzili nas w Montrealu mój brat Wojtek, świeŜo „upieczony” architekt ze swoją Ŝoną. Przyjechali jako turyści z załoŜeniem, Ŝe po przyjeździe zmienią swoje wizy turystyczne na emigracyjne. Okazało się to niesłychanie trudne. Podanie ich zostało odrzucone. Na dodatek moja bratowa, która później stała się „lokomotywą pociągową” kariery zawodowej swego męŜa, wpadła w lekką histerię i chciała wracać do domu. W tym czasie miałem juŜ sporo znajomych i przyjaciół w Montrealu. Poprzez ministra Tadeusza Romera (ostatni minister spraw zagranicznych rządu emigracyjnego w Londynie), ojca naszej przyjaciółki, dostałem list polecający do generała lotnictwa Stefana Sznuka w Ottawie. Sznuk w czasie wojny był albo attache militaire w ambasadzie polskiej w Ottawie, albo oficerem łącznikowym między RCAF (Royal Canadian Air Force) a lotnictwem polskim, które w tym czasie zajmowało się (między innymi) transportem budowanych w Kanadzie samolotów do Europy. Po wojnie gen. Sznuk stał się nieoficjalnym ambasadorem emigracji polskiej, z szerokimi znajomościami i z dostępem do elity kanadyjskiej biurokracji rządowej. Interwencja gen. Sznuka zadziałała wręcz magicznie i mój brat z Ŝoną dostali wizy emigracyjne w ciągu paru tygodni. Obejrzeć wystawę światową EXPO ’67 przyjechały z Polski moja siostra z córką. Przyjechali równieŜ krewni z Toronto i z Nowego Jorku. Podróze naszych bliskich z Polski do Kanady stawały się coraz częstrze. Obie mamy przyjechały raz jeszcze zapowiadając, Ŝe robią to ostatni raz. Hani kuzyn „Słonik” czyli Andrzej Brudnicki przyjechał na parę tygodni. Była to raczej niefortunna wizyta. Młody człowiek, podobnie jak mój brat, byli ludźmi wychowanymi w PRL’u. Nie mogliśmy ich zrozumieć. Było to pierwszą zapowiedzią naszych przyszłych problemów. Po „polskim październiku” 1956 roku sytuacja w Polsce, choć tylko chwilowo, zmieniła się na lepsze o tyle, Ŝe i my chcieliśmy odwiedzić Kraj. W tym czasie mieliśmy juŜ paszporty kanadyjskie, odmawiano nam jednak zezwolenia na wjazd do Polski. Robiono to w sposób niesłychanie perfidny. Mówiono nam, Ŝe wizę do Polski dostaniemy po zrzeczeniu się obywatelstwa polskiego, na podania zaś o takie zrzeczenie, odpowiadano nam zawsze negatywnie. Taka zabawa trwała aŜ do roku 1971, kiedy to po zmianie z Gomułki na Gierka, władze polskie (w wyniku następnej „odwilzy”) „pozwoliły” nam na zmianę obywatelstwa polskiego na kanadyjskie. Obywatelstwo kanadyjskie mieliśmy juŜ od 14 lat. Przyjęliśmy je w roku 1957. W międzyczasie, kiedy toczyliśmy boje z konsulatem polskim o których piszę powyŜej, postanowiliśmy, Ŝe jest czas najwyŜszy Ŝeby nasze córki poznały kraj rodzinny swoich rodziców. One jako urodzone w Kanadzie problemów z obywatelstwem nie miały. W 1966 roku, Dorota w wieku lat 14 i Anna w wieku lat 12 poleciały do Polski. Zostały tam serdecznie przyjęte przez obie rodziny, Hani i moją. Były w Polsce parę tygodni. W tym czasie zobaczyły wszystko co moŜna w tak krótkim czasie w Polsce obejrzeć. Warszawę, Gdańsk, Kraków i Tatry. Poznały 258 teŜ, co było chyba najwaŜniejsze, całą kolekcję ciotek, wujków, kuzynek i kuzynów. Polska przestała być bajką, zobaczyły ją na własne oczy, mogły dotknąć ją własna ręką. Po zrzeczeniu się obywatelstwa polskiego, o czym przed chwilą pisałem, mogłem nareszcie jechać do Polski. Najpierw poleciała Hania. PóŜną jesienią 1971 roku poleciałem ja. DuŜe to było dla mnie przeŜycie. W granice Polski „wleciałem” w okolicach Gdańska, prawie dokładnie w miejscu, w którym 22 lata wcześniej, chyłkiem i po ciemku, uciekałem z Polski. Lecieliśmy nisko wzdłuŜ Wisły do Warszawa gdzie na Okęciu czekały na mnie obie rodziny, Hani i moja. NajwaŜniejszym wydarzeniem mego pobytu było poznanie nowych nabytków rodzinnych, spotkania ze starymi przyjaciółmi i kilkugodzinny wypad do Piotrkowa celem odwiedzenia grobów rodzinnych. Spotkanie z najbliŜszą rodziną było dla mnie i największą radością i szokiem jednocześnie. Ci ludzie za stalowymi drzwiami i grubymi murami mieszkania zbudowanego z gruzów warszawskiego getta, z pamięci przedwojennej Polski stworzyli sobie własny, nierealny świat. Wyobcowani z rzeczywistości bardziej niŜ ja po 22 latach nieobecności w tym mieście, stali się emigrantami we własnym kraju. Tak, wiem i dobrze pamiętam, Ŝe przeszli okrutny okres stalinizmu, biedy, nędzy nawet. śe nowa Polska upokorzyła ich w sposób bezwzględny i chamski. śe stracili prawie wszystko. Zakrzepli w swojej negacji dnia dzisiejszego pozbawieni wiary w moŜliwość zmiany na lepsze. Ich Ŝycie polegało teraz na wydrapywaniu pazurami egzystencji i zaspakajaniu niezbędnych potrzeb. Mówili mi, Ŝe dawniej było jeszcze gorzej, ale nie łudzili się, Ŝe moŜe być lepiej. Wstawali o 5-ej czy 6-tej rano, stawali w kolejkach do sklepów. Jechali do pracy zatłoczonymi tramwajami pełnymi wrogich ludzi. Po pracy znów stali w kolejkach, wracali do domu i wspólnie narzekali na los. Nie mieli czasu na nic innego. W tym narzekaniu nie było nic z buntu. Była ponura, czarna skarga. I mimo swojej biernej, ale opozycji, upodabniali się do reszty tego nowego polskiego społeczeństwa. Podejrzewali wszystkich i we wszystkim widzieli spisek. KaŜdy był wrogiem. Nie zdając sobie z tego sprawy, przyzwyczajali się do tego nieludzkiego systemu, który dawał i zabierał, sterował wszystkim i zabraniał samodzielnego myślenia. To moje bezpośrednie odnowienie kontaktów z Polską, po moim powrocie do Kanady owocowało lawiną polskich gości. Udało mi się namówić mego szwagra, który mimo początkowych oporów spróbował, dostał paszport i przyjechał na parę tygodni do Montrealu. PoniewaŜ wrócił do Polski, ponowne uzyskanie paszportu było duŜo łatwiejsze. W Polsce paszport dostawało się tylko na czas wyjazdu i trzeba było oddać go po powrocie do kraju. Później odwiedzał nas w Kanadzie parokrotnie. Ostatni raz był w Vancouver w 2004 roku, rok przed swoją śmiercią. RównieŜ parokrotnie przyjeŜdŜał do nas Maciej Krasiński, mój stary przyjaciel ze studiów architektury na ulicy Koszykowej. Na skutek jego interwencji zaprosiłem do Kanady Pomka Pomorskiego i na krótko Andrzeja śurawskiego, znanego inŜyniera konstruktora, załamanego psychicznie po śmierci Ŝony. W 1974 roku na ślub naszej córki Doroty z Kevin’em zjechała się duŜa część naszej rodziny. Z Warszawy przyjechała moja siostra Dzidka i ciotka Hani ciocia Hala. Z Halifax’u przyjechał mój brat, niezwykle uprzejmie bez Ŝony. Z Toronto cała rodzina Dobrzańskich, z Nowego Jorku ciocia Zosia, Janusz Klepacz z Ŝoną, dziećmi i szablą płk. Klepacza, którą krajaliśmy tort ślubny. Były to dziwne czasy, wydaje się z innej epoki, kiedy szablę moŜna było bez problemów przewieźć przez granicę kanadyjsko – amerykańską. Z Nowego Jorku przyjechał oczywiście wuj Miecio, któremu tuŜ przed naszym domem ukradziono walizkę z ubraniem. Szczęśliwie miałem w Montrealu znajomego o równie co wuj nikczemnym wzroście co 259 uratowało wuja od kompromitującej sytuacji występowania na uroczystym ślubie ... marynarki. bez Następną wielką okazją do rodzinnego „zlotu” była letnia Olimpiada w 1976 roku. Tym razem poza rodziną z Nowego Jorku i Toronto mogliśmy równieŜ gościć męŜa mojej siostry – Witka Błaszczyka z Warszawy oraz dwie córki Jasi Fabickiej, przyjaciółki Hani z lat szkolnych mieszkającej obecnie w Sztokholmie. Nie pamiętam dokładnie, ale chyba w 1978 roku wyszła za mąŜ córka mojej warszawskiej siostry - Jagoda. Zaraz po ślubie ona i jej mąŜ Witek Wójcicki, przyjechali do Montrealu z postanowieniem zmiany na miejscu visitor’s visa na wizę emigracyjną i na rozpoczęcie nowego Ŝycia w nowym kraju. Bardzo w tym czasie surowe przepisy emigracyjne nie pozwoliły na taką zamianę, a gen. Sznuk przeszedł na emeryturę i nie udzielał się społecznie. Jagoda i Witek zmuszeni byli do wyjazdu z Kanady i z zagranicy do starania się o wizy. Szczęśliwie w Chicago moja siostra i ja mieliśmy wspólnego znajomego - Staszka Stawskiego, który ułatwił im paromiesięczny pobyt w tym mieście. Ostatecznie po dłuŜszym czekaniu wizę emigracyjną otrzymali i osiedlili się w Toronto, gdzie dochowali się dwojga dzieci i doskonale prosperują. Nasze kontakty z rodziną w Nowym Jorku były niesłychanie Ŝywe. Odwiedzaliśmy się wzajemnie, parokrotnie spędzaliśmy wspólne wakacje w podmontrealskim Rawdon. Wuj Miecio odwiedzał nas niemal kaŜdego roku, zawsze serdecznie witany. My jeździliśmy do niego przepiękną autostradą zwaną Northway, przecinającą góry Adirondack i łączącą Montreal z Albany, stolicą stanu Nowy Jork. ( Autostrada ta została oddana do uŜytku w przeddzień montrealskiej Olimpiady). Z Albany do Nowego Jorku jechało się starą i wygodną NEW YORK STATE THRUWAY No. 87. Droga szybka i wygodna. PodróŜ samochodem z Montrealu do Nowego Jorku trwała 6 godzin. To dzięki uprzejmości i biletom sezonowym wuja Miecia mogliśmy oglądać wspaniale wystawiane opery w Metropolitan Opera, muzykale na Broadway’u i interesujące wystawy w Museum of Modern Art na 53 ulicy, czy w Metropolitan Museum of Art w Central Park’u. Moja kuzynka Lusia Ejsmond mieszkająca w Londynie odwiedziła nas w 1983, 1987 i w 1993 roku. Jak widzicie nasza rodzina mimo najpierw szczelnej „śelaznej Kurtynie”, później zawsze niesprzyjającym warunkom i duŜej odległości, utrzymywała z sobą bliski kontakt. Rozdzieleni historią , Atlantykiem i górami Adirondack, na róŜnych kontynentach i w róŜnych krajach, zawsze byliśmy RAZEM. Dosłownie w przeddzień ogloszenia stanu wojennego w Polsce, w grudniu 1981 roku, przyjechała do nas jedyna córka Hani brata - Magda Kamler, z zamiarem pozostania tu na stałe. Magda miała 19 lat, była energiczna i samodzielna. Urodzona i wychowana w PRL’u, była chyba prawdziwą córką tych smutnych czasów. W tym czasie problemy wizowe dla Polaków nie istniały. Zachód przyjmował ich z otwartymi ramionami. Byli zwiastunami upadku sowieckiego kolosa. Po krótkim pobycie w Montrealu Magda wyjechała do Toronto, później do Stanów Zjednoczonych gdzie wyszła za mąŜ i po paru latach wróciła z męŜem do Polski. Oczywiście poza rodziną, tą najbliŜszą, która zaczęła powiększać się najpierw o męŜów naszych córek, później o wnuków, których mamy czworo, była jeszcze moja praca zawodowa, o której juŜ pisałem. Byli przyjaciele i znajomi, ci kanadyjscy i ci polscy. DuŜo podróŜowaliśmy. 260 Najczęściej do Nowego Jorku, często do Toronto i Ottawy. Nasza pierwsza wyprawa na wyspy morza Karaibskiego, do Trynidadsu i Tobago, była rezultatem moich kontaktów z ludźmi tych wysp, których poznałem pracując nad projektem ich pawilonu na EXPO ’67. Urok tych wysp, specjalnie zimą, kiedy temperatura w Montrealu spadała do minus 20 stopni Celsjusza, był tak wielki, Ŝe zimowe wakacje na wyspach stały się naszym zwyczajem. Na Barbados byliśmy dwa razy. Na Nevis i St. Kitts razem z dziećmi. Byliśmy na wyspach Treasure Cay i Abaco, w Nassau i George Town na wyspie Great Exuma. W latach osiemdziesiątych razem z dziećmi jeździliśmy na Florydę i do Myrtle Beach, South Carolina. Zwiedziliśmy Mexico City, odpoczywaliśmy na meksykańskiej plaŜy Playa Blanca nad Pacyfikiem i w Cancun, na wschodnim wybrzeŜu. Korzystając z naszej pierwszej wyprawy do Vancouver, wyskoczyliśmy na parę wspaniałych dni w San Francisco. Rok 1980 był dla mnie rokiem symbolicznym - nieodwracalnej prawdy o śmierci i początkach nowego Ŝycia. Na Wielkanoc tego roku wyskoczyłem na krótki tydzień do Warszawy. Mama niała 85 lat i najwyraźniej zbliŜała się do końca swego Ŝycia. Stała się drobna, krucha i delikatna. Bardziej niŜ zwykle cicha i dobra. Na zbliŜający się koniec, z którego niewątpliwie zdawała sobie sprawę, czekała z pełnym spokojem i zdumiewającą godnością. Przypuszczam, Ŝe pomocą w tych cięŜkich dla niej chwilach była jej wielka wiara. Martwiła się o innych. O losy mego młodszego brata, z ktorego małŜeństwem nigdy nie mogła się pogodzic, o przyszłość swojej ukochanej wnuczki, ktora ze świeŜo poślubionym męŜem rozpoczynała nowe Ŝycie w Kanadzie. Niecierpliwie czekała na urodziny pierwszej prawnuczki a mojej wnuczki, której przyjścia na świat spodziewaliśmy się tego lata. Jej coraz gorszy słuch i powolna utrata wzroku nigdy nie była powodem do skarg. Często chodziła do pobliskiego kościoła. Wychodziłem po nią, dołączając się do wiernych przy końcu mszy świętej. Mogłem ją obserwować zatopioną w głębokiej modlitwie. Zazdrościłem jej, Ŝe potrafiła wierzyć. Wiara musiała jej ułatwiać przetrwanie tych ostatnich dni Ŝycia, kiedy nie było juŜ jutra, a dzień dzisiejszy stawał się cora cięŜszy. Wolnym krokiem wracaliśmy do domu. Trzymałem mamę pod rękę. Od czasu do czasu ściskała mi dłoń. Czy były to chwile kiedy się bała ? szukała pomocy ? nie była pewna ? Chyba ludziom wierzącym teŜ wolno mieć chwile zwątpienia. W drodze do domu i później, siedząc razem, rozmawialiśmy mało. Wszystko co chcieliśmy sobie powiedzieć, zostało juŜ w naszym burzliwym Ŝyciu powiedziane. Została miłość największa, z mojej strony równieŜ szacunek i podziw najwyŜszy. Kiedy parę dni później odlatywałem do Montrealu, wiedzieliśmy, Ŝe widzimy się poraz ostatni. W czerwcu przyleciałem do Warszawy na pogrzeb mamy. Zmęczone długim Ŝyciem serce odmówiło posłuszeństwa. Zmarła po krótkiej chorobie. Pochowaliśmy mamę na warszawskich Powązkach, tak jak sobie Ŝyczyła. Na pogrzeb przyleciał mój brat z Toronto. Po złoŜeniu trumny do grobu, Wojtek odszedł bez słowa. Dzisiaj, kiedy piszę te słowa Wojtek nie Ŝyje. Zmarł nagle w sierpniu 1999 roku. Na pogrzebie mamy widziałem go po raz ostatni. Rodziny podzielone historią śmierć rozdzielała nieodwracalnie i ostatecznie. Miesiąc później, w lipcu 1980 roku urodziła się Lara (Lara Tansey) moja pierwsza wnuczka. Jednego dnia śmierć, drugiego dnia nowe Ŝycie. Nieprzerwana ciągłość jednej rodziny. Rozdzielonej, rozrzuconej po świecie, ale tej samej. Drzewo rodzinne rozrastało się konarami nowej generacji. W 1983 roku rodzi się Leah (Leah Tansey), w 1984 Matthew (Matthew Gordon) a w 1988 Sophia (Sophia Gordon). Czworo wnuków. Druga juŜ generacja urodzonych w Kanadzie. Dostateczny powód Ŝeby poczuć się starym, moŜe trochę niepotrzebnym i czasami stojącym na drodze niecierpliwego, młodego pokolenia. 261 Jak wyglądało środowisko polskie w Montrealu ? Do początków lat osiemdziesiątych emigrację polską nie tylko w Montrealu, ale na całym kontynencie Ameryki Północnej moŜna było podzielić na dwie grupy. Pierwsza grupa to „stara emigracja”. Parę generacji emigrantów polskich z przed 1-ej wojny światowej. Emigracja czysto zarobkowa. Oni czy ich przodkowie wyjechali z Polski w ucieczce przed nędzą i niesprawiedliwością społeczną. W poszukiwaniu kawałka chleba, którego w Polsce nie mogli znaleźć. O tym, Ŝe wszystkie te nieszczęścia działy się nie w niepodległej Polsce, ale w Zaborach rosyjskim, pruskim czy austriackim , najczęściej nie pamiętali. Byli to ludzie prości, mocno związani z Kościołem katolickim wkoło którego tworzyli społeczność zamkniętą, nieufną, niesłychanie konserwatywną. Ich dzieci często od polskości odchodziły, wstydziły się mówić po polsku. W stosunku do nas, powojennej emigracji „politycznej” byli nieufni i podejrzliwi. Nasza wspólnota nowej emigracji oparta była w pierwszym rzędzie na powodach, z ktorych znaleźliśmy się na tej emigarcji. Na bezwzględnej opozycji do tego co stało się w naszym Kraju po wojnie. Łączyła nas wspólna i zdecydowana postawa polityczna w sprawach zasadniczych, mimo częstych powaŜnych róŜnic w przekonaniach dotyczących rozwiązań socjalnych czy ekonomicznych. byliśmy teŜ grupą ludzi względnie inteligentnych, często dobrze wykształconych. RóŜniło nas to zasadniczo od „starej emigracji”. RóŜnice te pojawiały się w zupełnie niepotrzebnych animozjach i wzajemnej nieufności. Ta „stara emigracja” była chyba trochę zaszokowana naszą energią i tempem, o ile nie integracji to adaptacji do nowych warunków Ŝycia i nowego kraju. My nie potrafiliśmy ich zrozumieć i docenić ich osiągnięć, zdobytych często drogą nadludzkiego wysiłku. Byliśmy niesprawiedliwi szydząc z ich „cary na cornerze”, zapominając, Ŝe wielu z nich opuściło świat języka polskiego w czasie kiedy słowo samochód jeszcze nie istniało, i Ŝe wyjechali w swojej większości z polskich wsi, w ktorych nie bylo i nie ma do dzisiaj pojęcia rogu ulicy. Podobne problemy zistniały kiedy do Kanady przypłynęła nowa fala emigracji „solidarnościowej”. Znów wzajemna nieufność i brak wzajemnego zrozumienia leŜeć będą u podstaw naszych nieporozumień. Nas, którzy przyjeliśmy ich z otwartymi ramionami, zaskoczy i odrzuci cwaniactwo i cynizm, dwie naczelne wartości nowego „Homo Sovieticus”. Oni widzieć w nas będą bezdennie naiwnych frajerów, którzy nie kradną jak nikt nie patrzy i mówią prawdę szczerze i otwarcie - z przyzwyczajenia i z zasady. Między tą najnowszą emigracją „solidarnościową” a „starą emigracją” bylo wiele podobieństw i wspólnych cech. Łatwość w adoptowaniu prostych i atrakcyjnych osiągnięć zachodniej cywlizacji - samochód, dom, TV i telefon komórkowy.. Brak głębszych zainteresowań intelektualnych, brak wraŜliwości kulturowej, potrzeby czgoś więcej niŜ ludowej piosenki, góralskiej guńki, akademii ku czci z wielebnym duchowieństwem w pierwszym rzędzie, i muzyki, ale tylko Szopena i to przy wyjątkowej okazji. Zainteresowanie tych ludzi Ŝyciem politycznym i historią Kanady jest Ŝadne. Rezultatem jest prawie całkowity brak reprezentacji Kanadyjczków polskiego pochodzenia w Ŝyciu politycznym ich nowej ojczyzny. A jest nas tutaj prawie 900 tysięcy !. Jeszcze gorzej jest w Stanach Zjednoczonych gdzie mieszka około 10 milionów ludzi mających polskie „korzenie”. Historia Kanady, niezwykle krótka w porównaniu np. z historią Polski jest nie tylko fascynująca. Dla Polaków powinna być takŜe pouczająca. Mogłaby, a własciwie powinna, specjalnie dzisiaj, stać się wzorem godnym dokładnych studiów i wzorem godnym ... naśladowania. Kolonizację północnej części kontynentu amerykańskiego zaczęli Francuzi. Jacques Cartier w roku 1535 po raz pierwszy uŜył określenia CANADA. Europejska rywalizacja między Anglią i Francją przenosi się na kontynent amerykański. Słynna bitwa na Plains of Abraham, 262 znana równieŜ pod nazwą Bitwy o Quebec w roku 1759 decyduje o przyszłości tej części kontynentu. W btwie giną obaj dowódcy przeciwnych armii. Ginie dowódca Anglików generał James Wolfe i dowódca Francuzów, Louis-Joseph, Marquis de Montcalm. Mimo wygranej, Akt Quebecki uchwalony przez parlament brytyjski, gwarantuje Francuzom w Kanadzie wolność religii i języka, uznaje francuskie prawo cywilne. W 1867 roku przez połączenie się angielskiej Upper Canada, francuskiej Lower Canada, brytyjskich kolonii Nowej Szkocji i Nowego Brunszwiku, powstaje nowe państwo o nazwie DOMINION of CANADA. Mój dziad Karol Szymański miał wtedy 12 lat. Wydaje się, Ŝe to bylo wczoraj ! W tle tej epokowej dla Kanady konfederacji były równie epokowe wydarzenia w Europie. Rewolucja francuska (1789-1799) i ostateczna klęska Napoleona pod Waterloo (1815). Dalsza historia tego kraju to nieustający ciąg problemów, konfliktów i ... kompromisów. Po ostatniej wojnie światowej wzrost gospodarczy Kanady jak i jej znaczenie w rodzinie wolnych narodów stale się zwiększał. W oparciu o wolny rynek, ale w połączeniu z ograniczoną i rozsądną interwencją państwa, powstaje system świadczeń socjalnych - pomoc rodzinom, powszechne ubezpieczenie emerytalne, uniwersalna opieka zdrowotna i zapomogi dla bezrobotnych. W rezultacie kraj osiągnął nie tylko jeden z najwyŜszych standartów Ŝyciowych, ale osiągnął to bez kompromisów prowadzących do obniŜenia prawdziwych wartoci Ŝycia. W roku 1982 dąŜenia do zmian zasadniczych, ukoronowane zostały nową, wreszcie własną konstytucją, ktora ostatecznie uniezaleŜniła Kanadę od parlamentu brytyjskiego. Ta konstytucja z jej Kartą Praw i Swobód (Charter of Rights and Freedoms), wprowadziła nową definicję podziału obowiązków i uprawnień między władzami prowincjonalnymi i federalnymi, precyzowała prawa i swobody obywatelskie w zakresie wolności religii, wolności słowa, wobec nauczania języków mniejszości kulturowych i tolerancji kulturowej. Konstytucja oparta była na wieloletnim doświadczeniu kraju, który powstał przy udziale dwóch historycznie przeciwnych sobie narodów. Kanada zawsze była krajem emigrantów. Przy olbrzymiej powierzchni i niezmierzonych bogactwach naturalnych, zamieszkana byla przez małą liczbę mieszkańców. Stały wzrost ludności jest częścią polityki gospodarczej kraju, a nie tylko statystyką demograficzną. Przed II wojną światową większość emigrantów przyjeŜdŜała z Wysp Brytyjskich lub z Europy. Od 1945 roku emigranci z Azji i Ameryki Łacińskiej wzbogacają w coraz większym stopniu mozaikę niędzynarodową Kraju. Wzbogacona przez wiele kultur, języków i religii jak i dziedzictwo pierwszych mieszkańców tej ziemi zróŜnicowana etnicznie i geograficznie, Kanada istnieć moŜe tylko w wyniku rozsądnego, pragmatycznego kompromisu. Ten właśnie pragmatyczny kompromis, daleki i obcy ideologiom - całej ich gamy, od lewego do prawego skrzydła, leŜy u podstaw wielkości Kanady. Mieszkając 45 lat w Montrealu byłem naocznym świadkiem tego ciągłego procesu budowania lepszego Ŝycia drogą tolerancji i kompromisów. Nie jest to sprawa prosta i łatwa. Znajduje licznych przeciwników, którym emocje, często ambicje osobiste, przeszkadzają w rozsądnym spojrzeniu na świat. Dzisiejsza geopolityczna sytuacja Polski jest uderzająco podobna do sytuacji Kanady z przed przeszło 140 lat. W 1867 roku dwa, od lat wrogie sobie narody, potrafiły drogą wzajemnych ustępstw stworzyć wspólną organizację państwową, na którą dzisiaj z zazdrością i podziwem patrzy wiele krajów. Stworzyć państwo, którego naczelną zasadą, raz jeszcze powtórzę, są TOLERANCJA, PRAGMATYZM i KOMPROMIS. Z dobrodziejstw konsekwencji w trzymaniu się tych trzech podstawowych zasad Ŝycia politycznego korzysta 33 miliony obywateli Kanady, w tym prawie miliom obywateli pochodzenia polskiego. Polska wstępująca dzisiaj do Unii Europejskiej, podobnie do Kanady z przed przeszło stu lat, wstępuje na drogę kompromisu i wzajemnych ustępstw. Pragmatyzm i tolerancja prowadzą teraz Polskę, Niemcy i inne kraje europejskiej Wspólnoty jedną drogą. Nie będzie to droga łatwa. Kanadyjskie doświadczenia mogą na tej drodze okazać się wielce pomocne. 263 Obserwując moich nowych współobywateli, poznając ich sposób myślenia, biorąc wreszcie skromny udział w ich społecznym i politycznym Ŝyciu, wszystko to musiało doprowadzić do konfrontacji z moim światopoglądem, z bagaŜem przekonań, które wywiozłem z Polski. Jak zapewne pamietacie z poprzednich rozdziałów, w sensie przekonań politycznych byłem nacjonalistą – narodowcem. Trochę z przypadku, trochę z tradycji rodzinnych, później z przekonania. Ideologia nacjonalistyczna była ideologią XIX wieku opartą na zasadzie eksponowania interesów narodowych. Podobnie jak w wypadku socjalizmu, rozwój oświaty i postęp techniczny tych czasów, dały początek uniwersalnej potrzebie poprawienia warunków Ŝycia. W odróŜnieniu jenak od socjalizmu, który opierając się na teorii walki klas społecznych koncentrował swoje zainteresowania na klasie robotniczej, nacjonalizm był ideologią, której podmiotem były wszystkie klasy społeczne, ujęte w jedną całość pojęcia narodu. Pojęciem narodu określano grupę społeczną wywodzącą się ze ściśle określonej wspólnoty etnicznej, wspartej wspólnym dzidzictwem przeszłości i kultury. Teorie nacjonalistyczne glosiły, Ŝe na podstawie rasowej i historycznej, naród posiada swoją odrębność duchową, swoje potrzeby i interesy. Polegało to na przywiązaniu do narodowej indywidualności, do języka, kultury, tradycji, na odczuciu potrzeb narodu jako całości. Slynne Jestem Polakiem ... Romana Dmowskiego w sposób prosty i jasny precyzowały polski nacjonalizm. Były jego katechizmem, który uzaleŜniał i podporządkowywał dobra indywidualne dobru nadrzędnemu, którym jest dobro narodu. Nacjonalizmów było tyle ile jest narodów. Ta ksenofobiczna ideologia narodowego egoizmu pojawiała sie w róŜnych krajach. Jego ekstremalne mutacje pod postacią rasizmu, włoskiego faszyzmu i niemieckiego nazizmu, doprowadziły do kataklizmu ostatniej wojny, w ktorej z przyczyn ideologicznych zginęły miliony ludzi. Moje pierwsze wątpliwości i pierwsza konfrontacja z ideologią narodową były wynikiem doświadczeń jakie wyniosłem z Powstania Warszawskiego. Coś było nie tak. PrzecieŜ klęska Powstania i tragedia Warszawy, później koniec wojny i „polska droga do socjalizmu” były równieŜ naszą winą. Winą ludzi myślących podobnie jak ja. Czy jest moŜliwe, Ŝe my teŜ moŜemy się mylić ? śe nasza droga prowadząca do Polski tylko dla Polaków moŜe być błędną drogą ? Zapewne nie przypadkowo zbieglo sie to z utratą wiary w świety dogmat zbawienia dostępnego tylko katolikom. W Kanadzie, na emigracji, związalem się z grupą moich starych towarzyszy broni i przyjaciół politycznych. Mimo wątpliwości, o których przed chwilą pisałem, narodowy patriotyzm, pamięć ich Ŝywotności intelektualnej oraz sprawności organizacyjnej ciągle był dla mnie atrakcyjny. Obserwując jednak ich obecną pasywnośc, inercję i bezradność, a byli wśród nich czołowi działacze naszego ruchu, stwierdziłem, Ŝe wysiłek i myśl ludzi, którzy kiedyś stali na czele tego ruchu, zniknęła, została zgubiona, umierała. Czy przyczyną były warunki historyczne w jakich znalazła się Polska ? Czy przyczyną była nieuchronna śmierć narodowych egoizmów przyśpieszona ich zbrodniczą mutacją pod postacią nazizmu ? Jednocześnie widziałem wyraźnie to, co dzieje się wkoło mnie. Widziałem rozwijający się kraj dobrobytu, wspólny kraj róŜnych narodów, religii, języków i kolorów skóry. Moje pełne i kompletne odrzucenie nacjonalizmu polskiego nie było wynikiem mojego wyjazdu z Polski., o co wielu mnie dzisiaj posądza. Odrzucałem nacjonalizm kaŜdej maści i pochodzenia, jako egoistyczny i sprzeczny z zasadami miłości, szacunku i sprawiedliwosci, ktore uwaŜam za podstawy własciwego rozwiązania stosunków międzyludzkich. Nie mogłem przecieŜ nie zauwaŜyć do czego doprowadziły teorie oparte na kryteriach wyłączności etnicznej. Nienawiści, które rozbudziły nacjonalistyczne histerie i doprowadziły do krwawych wojen i masowych eksterminacji. 264 I nagle wybuchła wolność ! Polska odzyskała niezaleŜność ! Ale czy wolna Polska nie przyszła dla mnie za późno ? Jechałem do Polski pełen nadziei, Ŝe ci z moich przyjaciół, którzy przeŜyli, doszli do podobnych wniosków z podobnych powodów. śe z odwagą osobistą, której w naszym ruchu nie brakowało, zobaczą własne błędy i szukać będą nowych rozwiązań. Korzystając z niezwykle sprzyjającej sytuacji historycznej w jakiej znalazła się Polska, ze zdwojoną energią zaczną budowac lepszą przyszłość dla Kraju zniszczonego i zmęczonego ostatnim półwieczem. W pewnym sensie powtarzarzała się historyczna okazja z roku 1918, kiedy przegrana Niemiec i Austrii, rewolucja rosyjska i zwycięska Ameryka z jej idee fixe o samostanowieniu narodów, ofiarowały nam niepodległość niemal Ŝe w prezencie. Co za uderzające podobiestwo zdarzeń ! PotęŜne Niemcy w krępującym gorsecie Unii Europejskiej, Stany Zjednoczone, nowe mocarstwo wchodzące w erę cywilizacyjną globalizacji. Imperium sowieckie leŜące w gruzach. Wydaje się, Ŝe nie moŜna znaleźć bardziej sprzyjającej okazji do aktywnwgo włączenia się w Ŝycie nowej wspólnoty narodów. PowaŜne decyzje powinny być poprzedzone rozsądnym rozwaŜeniem sprawy. O naszym dwumiesięcznym powrocie do Polski i próbie przerwania nieszczęsnego fatum rozdzielania rodzin przez historię, opowiem wam w nastepnym rozdziale. 265 PRÓBA POWROTU Lata osiemdziesiąte przyniosły wydarzenia historyczne o skali światowej. komunizmu i odzyskanie suwerenności przez Polskę i inne kraje Europy Wschodniej. Upadek Zdawałoby się, Ŝe nieziszczalne marzenia mego Ŝycia stały się faktem. Stało się to, co przez wiele lat mojego Ŝycia było najpierw celem, później walką, jeszcze później abstrakcyjną koncepcją, w którą ciągle wierzyłem będąc przkonany, Ŝe urzeczywistnienia jej nigdy nie doczekam. Byłem głęboko zainteresowanym obserwatorem i świadkiem tych epokowych zmian. Śledziłem je i studiowałem. W Polsce w tym okresie byłem szereg razy. W roku 1971, 72, 74, 75, dwa razy w 1977, w 78, znów dwa razy w 1980, w 1981 i 1991. Byłem naocznym świadkiem narastających zmian, zmiany decydującej w 1989 roku i późniejszych prób budowania niepodległego państwa. Czy nie nadszedł dla nas czas powrotu ? W 1994 roku mijało 50 lat od dnia Wybuchu Powstania Warszawskiego. Postanowiliśmy pojechać do Polski, sprawdzić czy po 45 latach nieobecności powinniśmy wócić do domu. Nim przejdę do opisu naszych polskich obserwacji i doświadczeń, chciałbym w największym skrócie przypomnieć zdarzenia historyczne i proces upadku komunizmu, upadku ZSRR przede wszystkim, to bowiem uwaŜam za główny powód zmian, które nastąpiły w Polsce. Przy całym moim szacunku dla roli jaką Polska i Polacy odegrali w tym procesie, mój sceptycyzm i awersja do przesadnego polocentryzmu (po utracie dziewictwa pod tytułem nacjonalizm), powinny mi pozwolić na, mam nadzieję, obiektywną ocenę tych historycznych wydarzeń. Zimna Wojna (z angielskiego cold war) była umownym określeniem stosunków między państwami zchodnimi a Sowietami i grupą państw Europy Wschodniej nazywanych państwami socjalistycznymi lub demokracjami ludowymi. Państwa te w wyniku umowy jałtańskiej znalazły się w strefie wpływów sowieckich i zostały od Sowietów całkowicie uzaleŜnione. Za początek Zimnej Wojny, która zastąpiła wojenny alians Zachodu i ZSRR, przyjmuje się przemówienie W. Churchill’a wygłoszone w Fulton w Stanach Zjednoczonych w marcu 1946 roku. W przmówieniu tym Churchill wezwał Zachód do zjednoczenia się przeciwko rozprzestrzenianiu się komunizmu. To właśnie w tym przemówieniu uŜył on po raz pierwszy określenia „śelazna Kurtyna” (Iron Curtain). Ta Zimna Wojna toczyła się długich lat czterdzieści. Ostatni jej okres rozpoczął się inwazją sowiecką w Afganistanie w 1979 roku i trwał do połowy lat osiemdziesiątych. Odpowiedzią Zachodu na sowiecką inwazję w Afganistanie było rozmieszczenie rakiet nuklearnych w europejskich krajach NATO. 319 Ogólny marazm i niedołęstwo systemu komunistycznego doprowadziły cały blok wschodni do kryzysu ekonomicznego. Wzrost potęgi Stanów Zjednoczonych przy jednoczesnym osłabieniu ZSRR doprowadziły komunizm do nieuniknionego upadku. W Polsce kryzys gospodarczy w połączeniu z zupełną utratą zaufania do rządzącej partii komunistycznej manifestował się strajkami, zmianami rządzących ekip i doprowadził w końcu do powstania niezaleŜnego związku zawodowego o nazwie SOLIDARNOŚĆ. Wypadki w Polsce, jak i w całym obozie komunistycznym postępowały teraz szybko, jeden po drugim. Rok 1970 – krwawo stłumiony strajk stoczniowców w Gdańsku. 1977 – Vaclav Havel publikuje „Kartę 77”, manifest swobód obywatelskich. 1980 – następny strajk w Gdańsku, który rozszerza się na całą Polskę. W obliczu nieuniknionej konfrontacji z własnymi obywatelami, rząd Jaruzelskiego ogłasza stan wojenny, który na ulice miast wprowadza czołgi i wojsko, delegalizuje związki zawodowe, aresztuje przywódców opozycji. W Związku Sowieckim wypadki następują równie szybko. Próby zreformowania systemu, którego reformować się nie da, nie udają się (pierestrojka Gorbaczowa). Wojska sowieckie wycofują się z Afganistanu. Władzę przejmuje Jelcyn. Związek Sowiecki rozpada się. Kraj ogarnięty powszechną niemocą, apatią obywateli, kryzysem gospodarczym, brakiem przywódców, przede wszystkim brakiem woli do szukania i znalezienia nowej drogi, która ten wielki kraj mogłaby podźwignąć i postawić na nogi, rozłazi się w szwach. Faktyczny rozpad Związku Sowieckiego zapoczątkowało ogloszenie deklaracji suwerenności przez Estonię w 1991 roku. Nastepnie przez pozostałe republiki bałtyckie : Litwę i Łotwę. Później deklaracje suwerenności ogłosiły kolejne republiki : Rosja, Uzbekistan, Mołdawia, Ukraina, Białoruś, Turkmenistan, TadŜykistan, AzerbejdŜan, Kazachstan i Kirgistan. Po całkowitym uniezaleŜnieniu się krajów bałtyckich i deklaracjach niepodległościowych innych republik, podpisano układ o wspólnocie gospodarczej i powołano do Ŝycia związek suwerennych państw w formie konfederacji. Związek ten nazwano Wspólnotą Niepodległych Państw (WNP). Przystąpiło do niego 11 republik. Związek Sowiecki przestał istnieć ! Państwa t.zw. Obozu Socjalistycznego Europy Wschodniej równieŜ odzyskiwały swoją suwerenność i niezaleŜność od Wielkiego Brata. Nie wszystkie drogą pokojową. Vaclav Havel, przywódca czeskiej „aksamitnej rewolucji”, został prezydentem niepodległego państwa w 1998 roku. Rumunia odzyskała swoją niezaleŜność drogą krótkiej, krwawej rewolucji w czasie której stracony został jej brutalny dyktator Nicolae Ceaucesku i jego Ŝona Elena. RówmieŜ w 1989 roku runął mur berliński, symbol śelaznej Kurtyny dzielącej Europę. Rok później, alianci z II wojny światowej, w 45 lat po jej zakończeniu, podpisują traktat oficjalnie kończący okupację Niemiec. Wojska rosyjskie wycofują się z Niemiec Wschodnich, które łączą się z Zachodnimi w jedno państwo. Rok 1989 w Polsce teŜ był rokiem przełomowym. Katastrofa gospodarcza kraju, rozpad Związku Sowieckiego i rosnące niezadowolenie społeczne, zmuszają władze komunistyczne do pertraktacji z obozem opozycji, z SOLIDARNOŚCIĄ, z Kościołem katolickim i niezaleŜnymi grupami społecznymi rosnącymi jak grzyby po deszczu. Rezultatem tych pertraktacji zwanych obradami Okrągłego Stołu były liczne koncesje rządzącej siłą rozpędu, zdemoralizowanej partii komunistycznej. W rezultacie doprowdziło to do wolnych wyborów do Senatu i częściowo wolnych wyborów do Sejmu, które skończyły się klęską komunistów. Powstaje pierwszy od czasów wojny (po 44 latach) niezaleŜny rząd polski. Premierem wybrano doradcę SOLIDARNOŚCI, Tadeusza Mazowieckiego. 320 Polska stała się znów krajem suwerennym ! Nazwana teraz III Rzeczpospolitą (I Rzeczpospolita szlachecka trwała do rozbiorów Polski, II w latach 1918 – 1939), wracała do rodziny wolnych narodów. Jak to wyglądało naprawdę ? Po jednej stronie Okrągłego Stołu znajdowała się partia komunistyczna nosząca nazwę Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i jej satelici, partia chłopska i stronnictwo uzurpujące sobie przedstawicielstwo inteligencji polskiej. Starych komunistów, tych którzy w 1945 roku przejmowali władzę z rąk i nadania Armii Czerwonej, tych absolutnie dyspozycyjnych wobec swoich sowieckich mocodawców, szukających zemsty i klasowego rewanŜu, zostało juŜ bardzo niewielu. Partią kierowało juŜ drugie pokolenie, wychowane w wasalskim państwie „zwycięskiego socjalizmu”, ludzie absolutnie cyniczni i w nic nie wierzący. Nomenklatura, której jedynym celem był wyzysk i korzyści własne. Z proletariatem, z „ludem pracującym wsi i miast”, bo tak się to nazywało, nie mieli nic wspólnego. Hasła sprawiedliwości społecznej były dla nich pustymi słowami obowiązującego Ŝargonu partyjnego. Oderwani i odgrodzeni od świata, często nie zdawali sobie sprawy ze zmian zachodzących na świecie jak i z zapaści cywilizacyjnej własnego kraju. Z drugiej strony barykady, z drugiej strony Okrągłego Stołu znaleźli się przedstawiciele przygniatającej większości prawie czterdziestomilionowego Kraju. Kim byli ci ludzie ? Pozbawieni praw do samostanowienia przez 50 lat. Indoktrynowani marksistowską teorią przez lat 44, odcięci od świata, Ŝyjący w biedzie i poniŜeniu. Przesadzam ? zapewne, ale czy tak bardzo ? Ludzie ci bardziej spragnieni byli chleba niŜ osobistej wolności, której większość z nich nie znała. Do haseł ideologicznych odnosili się ze zrozumiałą nieufnością. Tęsknili za własnym mieszkaniem, godziwą pracą przynoszącą dochód, moŜe za własnym samochodem ? Za tym wszystkim co utoŜsamiali z, i co kryło się za mitycznymi słowami : demokracja i gospodarka rynkowa. Nowy fetysz mas polskich. Ten, jak przed chwila pisałem, prawie czterdziestomilionowy naród, w niczym nie przypominał Polski z przed pół wieku, kraju w którym się urodziłem, wychowałem, który był moją ojczyzną kiedy z niej wyjeŜdŜałem w 1949 roku. Zmiany jakie zaszły w Polsce były ogromne. Polska w swoich nowych powojennych granicach po raz pierwszy od zamierzchłych piastowskich czasów, stała się państwem jednoetnicznym. Było to powodem dumy i samozadowolenia dla wielu. Dla tych, którzy nie zastanawiali się nad tym jak do tego doszło. Polska straciła swoje ziemie kresowe zagrabione przez Rosję Sowiecką, a wraz z nimi miliony swoich obywateli ukraińskiej i białoruskiej narodowości. 3 miliony polskich śydów zostało zamordowanych przez nazistowskich zbrodniarzy. Z ziem zachodnich i północnych, które zgodnie z wolą zwycięskich aliantów znalazły się teraz w granicach Polski, wysiedlono setki tysięcy Niemców. Polska elita intelektualna, która zawsze odgrywała w Ŝyciu Kraju rolę wiodącą, została przez obu okupantów zdających sobie z tego sprawę, z premedytacją i dokładnie zdziesiątkowana. Liczne tysiące, które z Polski w wyniku klęski wrześniowej 1939 roku, przymusowej pracy niewolniczej i tragedii Powstania Warszawskiego wyjechały, nigdy do Kraju nie wróciły. Kraj był gospodarczo zrujnowany i stał na krawędzi bio;ogicznej katastrofy. W tę zniszczoną i zmęczoną pustkę wlała się zwycieska Armia Czerwona, przynosząc z sobą nową, obcą doktrynę. Zaczął się wielki eksperyment odbudowy Kraju i budowania nowego człowieka. Zmiany społeczno-demograficzne, które zaszły w wyniku tego eksperymentu, determinować będą historię Polski przez następnych parę pokoleń. 321 Gwałtowna i bezsensowna budowa przemysłu cięŜkiego, tego symbolu socjalistycznej krzepy, spowodowała przemieszczenie setek tysięcy, o ile nie milionów, ze wsi do miast. Upowszechnienie oświaty, niewątpliwie spóźnione, stało się jednoczśnie upowszechnieniem doktryny marksistowskiej. Wymiana starych wartości opartych z grubsza na nie zawsze własciwej interpretacji Dekalogu i poszanowaniu indywidualnych godności ludzkich, usiłowano zastąpić doktryną sprawiedliwosci społecznej w leninowskim wydaniu. Kolektywne szczęście i dobrobyt wszystkich narodów świata („proletariusze wszystkich krajów łączcie się”), stały sie utopijnym celem, dla którego osiągnięcia naleŜało wyrzec się wszystkiego. W praktyce wyglądało to trochę inaczej. Polegało to na dyktaturze niewielu, wyzysku, nędzy i poniŜenia większości. Brutalna przewaga silniejszego i cynizm, stały się porządkiem dnia. Homo Sovieticus trwa mocno w okopach zawistnego egoizmu umocnionego brakiem społecznego wyrobienia i brakiem zwykłej, ludzkiej Ŝyczliwości. Homo Sovieticus - nie jest to określenie moje. Wymyślił je, nieŜyjący juŜ dzisiaj ksiądz Józef Tischner, góral, światły i ciekawy człowiek, zdający sobie sprawę jak dalece ta straszna zaraza dotknęła całą Polskę, nie omijając nawet jego świętobliwej osoby. Homo Sovieticus jest to człowiek, którego osobowość stworzyła i ukształtowała rzeczywistość Polski powojennej. Kraj znalazł się wtedy pod absolutną dominacją i kontrolą Związku Sowieckiego. Była to dominacja dwutorowa. Pierwszą reprezentowała obłąkana doktryna marksistowska w interpretacji Lenina i Stalina. Doktryna zrodzona w XIX wieku z protestu Ŝądającego sprawiedliwości społecznej w obliczu ekscesów kapitalizmu wczesnej ery przemysłowej. Dzisiaj cynicznie uŜywana jako szyld, zasłona, za którą krył się drugi tor dominacji, stary imperializm rosyjski we współczesnym, komunistycznym wydaniu. Jak zawsze, obcy wszystkiemu co sprawiedliwe i ludzkie. Bezwzględny, krwawy i równie cyniczny jak zakłamane hasła sprawiedliwości społecznej, w które nikt nie wierzył i do których wszyscy się modlili. W Polsce po pierwszych latach terroru, kiedy niezłomnych przeciwników zlikwidowano, większość społeczeństwa przed stalinizmem i jego polskim przedłuŜeniem nie tylko się ugięła, ale co prawda pasywnie, to jednak w duŜej mierze akceptowała. Wszyscy pamiętamy poddańczy list do władzy biskupów polskich, po aresztowaniu prymasa Wyszyńskiego. Pamiętamy chłopów, którzy chcąc nie chcąc, ale uprawiali PGR’skie pola, robotników karnie stawiających się na masowe wiece, równo maszerujących pod czerwonymi transparentami i portretami komunistycznych świętych. Pamiętamy inteligencję polską, która deklamowała godne nagrody Nobla wiersze, mówiła i pisała tak jak im kazano. Architektów polskich projektujących wedle recepty socrealistycznej estetyki. KsięŜy walczących o pokój pod sztandarami PAX’u. Pamiętamy przede wszystkim tysiące nauczycieli szkół i gimnazjów, profesorów akademickich, wychowujących młodą geberację Homo Sovieticus. Klonowane kopie (choć tego okreslenia w tym czasie nie znano) zawsze szczęśliwych „ludzi radzieckich”. Homo Sovieticus jest osobą złoŜoną. Zacznijmy od tego, Ŝe nie ma własnego zdania. Jest bowiem produktem zinstytucjowanego strachu. Ten strach jest rodzajem hamulca w mózgu, który sprawia, Ŝe o pewnych rzeczach się nie mówi i nie pisze, gdyŜ mogą one zaszkodzić systemowi wartości, które w danym momencie obowiązują. Jest to bardzo podobne do zjawiska kiedy więzień przejmuje mentalność tych co go w więzieniu trzymają. Homo Sovieticus Ŝyje w świecie nowoŜytnego niewolnictwa, takiego, w którym niewolnik cieszy się ze swojej niewolniczej pozycji, dzięki której ma „czyste sumienie”. On nigdy nie jest winien, bo jemu kazali lub jenu nie pozwolili (... wicie towarzyszu, takie były czasy ). W ten sposób ucieka od odpowiedzialności, w konsekwencji równieŜ od wolności. Są jednak chwile kiedy Homo Sovieticus mobilizuje się i uaktywnia. Są to chwile kiedy Homo Sovieticus kogoś goni. Dlatego nie moŜe Ŝyć bez wroga. Jeśli go nie ma, to trzeba go stworzyć ! Wrogiem moŜe być sąsiad, 322 który lepiej zarabia, amerykański imperialista rozrzucający stonkę ziemniaczaną na polskich kartofliskach, moŜe nim być facet w kolorowych skarpetkach, których wiadomo, Ŝe nie moŜna kupić w sklepie. Kiedy zobaczy, Ŝe ktoś ma więcej niŜ on, jest przekonany, Ŝe jest to wynikiem kradzieŜy. Dlatego patrzy w twarz drugiego człowieka i z załoŜenia mu nie wierzy, mając najświętrze przekonanie, Ŝe ten drugi to świnia. W pracy Homo Sovieticus ucieka od problemów realnych w stronę gry personalnej. Wszystko co widoczne uwaŜa za przejaw czegoś skrytego. Z tego rodzaju ludźmi spotykałem się na kaŜdym kroku po powrocie do Polski. Wróćmy teraz do Okrągłego Stołu i tej jego strony przy której siedziała opozycja. Była to grupa wielce złoŜona. Młodzi, dobrze wykształceni marksiści, rozczarowani niewydolnością komunizmu. Ci ciągle w socjalizm wierzyli, chcieli go naprawić i uzdrowić, ale nie widzieli takich moŜliwości w ramach partii. Zwykle były to dzieci prominentów komunistycznych. W ten sposób przy Okrągłym Stole znaleźli się Michnik i Kuroń. Zasiedli tam równieŜ ludzie zupełnie nowi. Autentyczni trybuni ludowi, rezultat spontanicznie powstającego związku zawodowego SOLIDARNOŚĆ. Najlepszym przykładem będzie tu Lech Wałęsa. Intelektualiści związani głównie z ruchem chrześcjańskim, których reprezentował póniej Tadeusz Mazowiecki. Byli wreszcie rzecznicy Kościoła katolickiego, który przez pół wieku, z mniejszym lub większym powodzeniem usiłował znaleźć modus vivendi w stosunkach z rządzącymi. Ludzie tej klasy co Turowicz i Stomma. Nad obradami zaś cały czas wisiał cień Polaka, który w upadku komunizmu odegrał rolę niepoślednia. PapieŜ Jan Paweł II. Wydaje mi się, Ŝe Ŝadna ze stron zasiadających przy Okrągłym Stole nie zdawała sobie sprawy, po prostu nie mogła sobie wyobrazić, Ŝe w tym samym czasie, za wschodnią granicą w Moskwie, zaczęła się agonia systemu i nieodwracalna śmierć komunizmu, który przez tyle lat rządził ich Ŝyciem i wydawał się niezniszczalny. Stąd wziął sie kompromis obu stron. Widząc słabość Wielkiego Brata, nie mogli uwierzyć, Ŝe przestał nim być, Ŝe moŜna przestać sie go bać. Stąd pojęcie „Grubej Kreski”, linii ktora podkreślała rachunek, sumowała straty, ale nie rozliczała, nie kończyła i nie zrywała ze starym. Kreska od której zacząć sie miało nowe, bez pełnego potępienia przeszłości, złego i zbrodni. Zebrani siedzący przy Okrągłym Stole nie potrafili postawić kropki nad „i”. Nikt nie ośmielił się potępić socjalizmu, ciągle „świętej krowy”, nawet dla biskupów siedzących przy stole obrad. Ludzie ci nie ośmielili się nazwać dobrego dobrym, a złego złym. Homo Sovieticus trwa mocno w okopach zawistnego egoizmu umocnionego brakiem społecznego wyrobienia. Społeczeństwo obywatelskie ludzi rozumiejacych i czujących potrzebę wspólnoty i współpracy, wydaje się marzeniem, celem nieosiągalnym. A było tak blisko ! Wybuchło SOLIDARNOŚCIĄ, płomieniem świętego oburzenia by równie szybko zgasnąć, zsunąć się w swary i niesnaski polskiej rzeczywistości. Prezydentem Rzeczpospolitej , akceptowanym przez większość polskiego społeczeństwa zostaje Aleksander Kwaśniewski, członek ostatniej komunistycznej Rady Ministrów i Przewodniczący jej Komitetu Społeczno-Politycznego. Ja, jako były polski Ŝolnierz II wojny światowej, w tym nowym układzie korzystam ze świadczeń i uprawnień naleŜnych mi w myśl państwowej ustawy o kombatantach. Z tych samych uprawnień korzystają straŜnicy z więzienia UB na ulicy Rakowieckiej, którzy przed czterdziestuparu laty zamordowali mego dowódcę i gospodarza mego krótkiego pobytu w Częstochowie w 1944 roku. Kiedy idę warszawską ulicą, mijają mnie ludzie o wrogich i obcych mi twarzach. Słyszę język, którego czasami nie rozumiem i który razi mnie swoją wulgarnością. Czuję się w obcym 323 mi mieście. Wiem, Ŝe gdybym zaczął szukać , dopatrzyłbym się więcej niŜ śladów mojej Warszawy. Wiem, Ŝe nawet najbardziej obcych moŜna przekonac, Ŝe czas w połączeniu z rozsądkiem, cierpliwością i dobrą wolą przede wszystkim, potrafi naprawić największe zło. Tylko, Ŝe ja na to nie mam juŜ czasu. Wolna Polska przyszła dla mnie za późno. Powrót do domu, o czym zawsze marzyłem, wymagałby trzech zasadniczych warunków. Po pierwsze, musiałbym mieć dostateczną ilość sił, zdrowia i energii, umoŜliwiających mi, zapewne ostatni raz, ale jeszcze raz, włączenie się w Ŝycie polityczne Kraju. Niestety, stan mego zdrowia i wiek stanęły tu na przeszkodzie. Po drugie, musiałbym znaleźć współpracę i oparcie w ludziach, którzy myślą podobnie. Zawsze myślałem, Ŝe takim zapleczem będzie dla mnie środowisko polityczne, w którym się wychowałem i z którego wyszedłem. Mój zawód i rozczarowanie było prawie absolutne. Pisać o tym będę za chwilę. Trzecim warunkiem była dcyzja, nie tyle zerwania co rozdzielenia więzów rodzinnych, tym razem w odwrotnym kierunku. Więzów, które łączą mnie z Kanadą. Cała moja rodzina jest rodziną kanadyjską. Z Polską i jej problemami związana raczej luźno. Moje zaś osobiste powiązania z Kanadą są prawdziwe i głębokie. Proces adaptacji do nowej ojczyzny i proces w którym Kraj adoptuje swego nowego obywatela, jest akceptacją dwustronną, jest procesem długim i trudnym. Wymaga wysiłku zarówno intelektualnego jak i trudno uchwytnych i niewymiernych impoderabiliów , które takŜe moŜna nazwać szacunkiem do ludzi, przywiązaniem do nabytych obyczajów, nawet miłością do krajobrazu i koloru nieba. Przypuszczam, Ŝe Kanada mnie i ja Kanadę, zaakceptowaliśmy. Ten ostatni warunek powrotu do Polski, a więc opuszczenie Kanady, mimo, Ŝe packed with emotions, był moŜliwy do zrealizowania. Dwa pierwsze, zdecydowały o odrzuceniu moŜliwości powrotu do Kraju. Była to decyzja, którą podjelismy w czasie pobytu w Polsce w 1994 roku w 50 rocznicę Wybuchu Powstania Warszawskiego. Resztki polskiej prawicy, tej mnie najbliŜszej, wywodzącej się z ONR i z Organizacji Polskiej zastałem w rozsypce. Tych co wyszli cało z komunistycznego pogromu, a było ich niewielu, znalazłem fizycznie zniszczonych, umyslowo wyczerpanych. Trzymani przez lata w więzieniach, później prześladowani, odrzuceni na margines Ŝycia i odcięci od informacji, stracili kontakt z rzeczywistością. Zmian, które przyszły albo nie zauwaŜali, albo zauwaŜyć nie chcieli. Ciągle mieli na ustach Wielką Polskę. Całe Ŝycie zamknięci w pułapce nacjonalizmu, nie zauwaŜyli szkód jakie on przyniósł i Polsce i światu. Zachłystywali się etniczną „czystością” Polski, jednocześnie za kaŜdym rogiem widzieli śyda i masona. Zaślepieni w swoim polocentryźmie, przypisywali sobie zwycięstwo nad komunizmem. Razem z Kościołem katolickim, nie rezygnując ze swojej roli przedmurza chrześcijaństwa, szykowali się do nowej krucjaty. Tym razem do „rechrystianizacji” Europy Zachodniej, pogańskiej i przegniłej dekadenckim konsumeryzmem. Zaiste prawica polska, kiedyś mój dom, przypominał dzisiaj dom wariatów. Dla młodych (młodszych raczej), sprawy te miały mniejsze znaczenie. Oni koncentrowali się na sprawach kombatanckich. Przez 50 lat szkalowano ich i odmawiano im prawa do nazywania się polskimi Ŝołnierzami. Ich działalność odkłamywania polskiego ruchu podziemnego nie była sprawą prostą. Natrafiali na liczne przeszkody, mur wrogości i obojętności nie tylko ze strony komunistów. W Polsce trudno jest mieć INNE przekonania. Uparci i zacięci, bez środków finansowych, zrobili duŜo. Nie ustrzegli sie od typowo polskiego entuzjazmu budowania pomników, tablic pamiątkowych i dekorowania się krzyŜami. Robili to z zapałem godnym lepszej sprawy. Nawet nas, mieszkających w Kanadzie i nie kryjących naszej rezerwy do tego co się w Polsce dzieje, nie ominął „deszcz” odznaczeń. Nic więc dziwnego, Ŝe jeden z moich przyjaciół przysłał mi czerwoną poduszeczkę z instrukcją, Ŝe słuŜyć ona będzie do przypięcia wszystkich tych metalowych błyskotek i poprzedzi w dniu ostatecznym trumnę 324 dzielnego obrońcy Najjaśniejszej. Najjaśniejszą nazywał III Rzeczpospolitą mój przyjaciel Maciej Krasiński, wybitny architekt i człowiek nie pozbawiony poczucia humoru. I tak zawaliły się marzenia o powrocie do Polski moich snów. Młodość swoją spędziłem w trosce i walce o Polskę niepodległą. Wolną Polskę nazywaliśmy Wielką Polską. Miała być wyjątkowa, lepsza i potęŜniejsza od innych narodów, których w swoim nacjonalistycznym ferworze albo niezauwaŜaliśmy, albo potępialiśmy. Jak pamiętacie, otoczeni byliśmy wrogami a zaślubiny braliśmy tylko z morzem. Kiedy przyszedł krach, naga prawda przegranej, musiałem ratując własną skórę, zapłacić za to karę najwyŜszą - utratę własnego kraju. Kiedy rozsądek i rozwaga, które przynosi czas, doświadczenie i własny wysiłek intelektualny, pozwoliły na skorygowanie błędów i sprawiedliwe spojrzenie na świat - przyszła starość. Losy historii, nigdy nie do przewidzenia, sprawiły, Ŝe w tym ostatnim momencie danym mi było wrócić do Polski. Niestety nie potrafiliśmy się zrozumieć. Z głebokim Ŝalem, na rozpacz mnie nie stać, zostawiam mój Kraj, mimo wszystko zawsze mój. Z nadzieją, Ŝe rozwaga i rozsądek pozwoli im zrozumieć, Ŝe nie są na tym świecie sami. śe Ŝyją w czasach dających im wyjątkową szansę do późnego, ale dołączenia do wspólnoty narodów. 325 VANCOUVER Nasza decyzja pozostania w Kanadzie zbiegła się z wyjątkowo trudnym okresem w Ŝyciu politycznym Quebec’u. Parti Quebecois - partia separatystyczna, ktorej celem bylo oderwanie się od Kanady i utworzenie własnego, niezaleŜnego państwa, powstała w roku 1968. W 1995 roku, mimo Ŝe u władzy, przegrywa jeszcze jedno referendum. Przegrana ta w niczym nie zmienia negatywnego, jeśli nie wrogiego, stosunku większości French Canadians, do ich współobywateli „innych” etnicznie. To negatywne nastawienie, francuski nacjonalizm i ksenofobia zaczynają utrudniać Ŝycie. Ja zbliŜam sie do siedemdziesiątki. Po jeszcze jednej operacji serca (by-pass) i nękającej mnie arteriosklerozie, postanawiam zakończyć praktykę zawodową, przejść na emeryturę, sprzedać dom i wyjechać z Quebec’u. Anna, nasza młodsza córka z męŜem i wnukami, od szeregu juŜ lat mieszka w Vancouver. Postanawiamy przenieść sie do tego miasta. Dorota, nasza starsza córka, w tym czasie juŜ rozwiedziona, decyduje, Ŝe razem z nami i córkami dołączy do nas. Likwidowanie domu w Beaconsfield nie było łatwe. Po 35 latach byliśmy z Beaconsfield i Montrealem silnie związani. Zostawialiśmy tu nie tylko dom - zostawialiśmy przyjaciół, „way of life”, wspomnienia najlepszych lat naszego Ŝycia. Zajęło nam to pełne dwa lata. W lipcu 1996 roku wylądowaliśmy w Vancouver. Meble dojechały tydzień później. Vancouver dzieli od Montrealu około 4000 kilometrów i góry Skaliste. Są to dwa róŜne światy, mimo, Ŝe ciągle w tym samym kraju. Spotkanie z Vancouver przypominało trochę nasze pierwsze spotkanie z Kanadą w 1951 roku. Zasadniczą róŜnicę stanowiła obecność rodziny w Vancouver. Brak znajomych, brak przyjaciół, był niezwykle dotkliwy. Prawdę mówiąc, to prawie wszystko zaczynać było trzeba od początku. Moje rozstanie się, a mówiąc dokładniej, zakończenie praktyki zawwodowej jako architekta, teŜ nie było łatwe. Musiałem wypełnić wolny czas. Na 70-te urodziny, tuŜ przed wyjazdem z Montrealu, moje, okazuje się mądre i przewidujące córki, ofiarowały mi w prezencie pierwszy komputer. Okazał się on niezwykle pomocny w nowym Ŝyciu. Zacząłem pisać wspomnienia. Były one bogato ilustrowane fotografiami, co z kolei doprowadziło mnie do wydania (na krąŜkach CD) najrozmaitszych albumów rodzinnych. Pisanie wspomnień zajęło mi parę lat. W tym czasie byłem trzykrotnie w Polsce, gdzie wydałem te dwu-języczne wspomnienia. Przy okazji odnowiłem stare przyjaźnie siegające jeszcze czasów krakowskich studiów. Wspomnienia pisałem dla wnuków (stąd tekst angielski). Okazały się one, wspomnienia, nie wnukowie, wielkim niewypałem. Wiele uwag i wielce subiektywnych opinii o ludziach z którymi kiedyś Ŝyłem blisko, nie mówiąc juŜ o krewnych, doprowadziło do licznych nieporozumień, zarzutów i pretensji. W Vancouver robiłem próby nawiązania kontaktów z miejscową Polonią. Poprzez jedną z ich organizacji, mianowicie Stowarzyszeniem Kombatantów Polskich. Wprowadziła mnie w ten świat, jedna z nielicznych Ŝyczliwych dusz jakie znalazłem w Vancouver, stary warszawski powstaniec - Andrzej Miedzianowski. Wspólnie z Andrzejem zrobiliśmy Wystawę planszową pt. Wojsko Polskie. Wystawa ta, w lokalu miejscowego SPK, została później przeniesiona do Kosulatu Polskiego, z którym nawiązaliśmy przyjazne stosunki. 339 Próby porozumienia się z polską emigracją zakończyły się wielkim fiaskiem. Przypominało to trochę moje smutne szwedzkie doświadczenia z początków emigracyjnego Ŝywota w Sztokholmie. Emigracja polska w Vancouver w 90 % składa się z tego, co w poprzednich rozdziałach określiłem nazwą emigracji „solidarnościowej”. „Solidarnościowa” w sensie czasu w jakim do Kanady emigrowali, nie w sensie ideowym. Była to kopia tego, co przed paru laty zastałem w Polsce. Byli to ci sami ludzie, z których powodu nie mogłem zdecydować się na powrót do Kraju. Tak tam, jak i tu, nie potrafiłem znaleźć z nimi wspólnego języka. Stare polskie porzekadło – z deszczu pod rynnę - świetnie oddawało moją sytuację. W 2004 roku miałem niezwykłą przygodę, która potwierdziła moją negatywną ocenę polskiej rzeczywistości. Na 60-tą rocznicę Wybuchu Powstania Warszawskiego, Muzeum Powstania wspólnie z tygodnikiem WPROST ogłosiło konkurs na esej pt. „Powstańcze Blizny”. W konkursie wziąłem udział i otrzymałem III nagrodę. Nagrodę stanowiły : roczna prenumerata WPROST, wieczne pióro od prezydenta Warszawy - Lecha Kaczyńskiego, dyplom oprawiony w ramki i ... 1000 złotych polskich. Tej ostatniej nagrody odmówiono mi motywując to moim brakiem polskiego obywatelstwa, co rzeczywiście było warunkiem uczestnictwa w konkursie. Warunek ten jako absolutnie niedorzeczny potraktowałem jako omyłkę. Okazje się, Ŝe to ja się myliłem. Organizatorzy konkursu postanowili, Ŝe w tym literackim konkursie na temat związany z historią Polski, mogą brać udział tylko obywatele polscy. I to wyłącznie ci, posiadający polskie paszporty. Tym, choć urodzonym w Polsce, którzy z powodów swoich konfliktów z PRL’em nie posiadali polskich paszportów, 1000 złotych się nie naleŜy ! Głeboko oburzony napisałem na ten temat list do organizatorów konkursu wysyłając kopie do WPROST, Lecha Kaczyńskiego (prezydenta Warszawy) i mediów polonijnych. W odpowiedzi dostałem list od pana Ołdakowskiego, dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego z wyrazami Ŝalu. Na pocieszenie, zamiast 1000 zł. przysłał mi ksiąŜkę o warszawskim rodzie Kronenbergów. Odetchnąłem z ulgą, wdzięczny, Ŝe wolno mi choć czytać po polsku. Ta moja przygoda odbiła się dość szerokim echem w „cyberspace”. Dostałem wiele E-mail’ów pełnych oburzenia i solidaryzujących się ze mną. Przypuszczalnie było to teŜ przyczyną usilnego namawiania mnie przez Konsulat Polski do rozpoczęcia postępowania o przyznanie mi obywatelstwa polskiego. Tu raz jeszcze trafiłem na karykaturalny o ile nie groteskowy przykład polskich przepisów. Obywatelstwo raz stracone, nawet w wyniku konfliktów z PRL’em, nie moŜe być zwrócone. Istnieje moŜliwośź nadania obywatelstwa, ale nie zwrócenia. Obywatelstwo polskie nadaje Prezydent RP, proces ten trwa zwykle rok do dwu lat i kosztuje paręset dolarów. Z nieznanych mi powodów, podanie nasze załatwiono w ciągu paru miesięcy i zwolniono nas z obowiązujących opłat. Pięknie oprawione Zawiadomienie, które dostałem stwierdza, Ŝe Prezydent RP nadał obywatelstwo polskie Panu Maciejowi Szymanskiemu, poprzednio Szymańskiemu. Prawdę mówiąc źle na tym nie wyszedłem. Straciłem w swoim nazwisku przecinek nad literą „n”, ale znów mam obywatelstwo polskie ! Parę lat temu pracując nad jednym z licznych fotograficznych albumów rodzinnych przyszedł mi do głowy pomysł, Ŝe warto to urozmaicić i w pewnym sensie zindywidualizować przez próbę robienia kolaŜy. I tak się zaczęła moja przygoda z kolaŜami. Nie jest to czyste malarstwo z prostej przyczyny, Ŝe malarzem nie jestem i nigdy nie odwaŜyłbym się parać portretowaniem ludzkiej twarzy. Natomiast sam proces selekcjonowania i powiększania fotografii twarzy, symbolika treści, kolru i faktury reszty obrazu, kompozycja wreszcie, jest niezmiernie interesująca i sprawia mi wiele satysfakcji. „Dorobiłem” się juŜ sporej ilości tych portretów-kolaŜy, prawie wyłącznie rodzinnych. Na wiosnę ubiegłego roku, dzięki uprzejmości miejscowego Konsula polskiego, mogłem te portrety pokazać w Sali recepcyjnej konsulatu. Spotkało się to z Ŝyczliwym przyjęciem przez grupę ludzi, którzy z przyzwyczajenia i dla zaspokojenia swoich potrzeb natury towarzyskiej, tego rodzaju spotkania uświetniają swoją 340 obecnością. RównieŜ z zupełną obojętnością szerszej publiczności. Na szczęście, komponowanie portretów-kolaŜy traktuję jako „relaks” oraz zaspokojenie moich, nazwijmy to, wewnętrznych potrzeb. I tak mniej więcej wyglądało Ŝycie emeryta w dalekim Vancouver. Emeryta na marginesie Ŝycia, który dzięki internetowi nie pozbawiony jest dostępu do zdarzeń, których jest juŜ tylko obserwatorem. Opowiadanie to o naszych rodzinach rozdzielonych przez historię, sugerowało mi Muzeum Historii Polski w Warszawie. Ci, którzy czytali moje wspomnienia JA-JO PAMIĘTA nie znajdą tu w zasadzie nic nowego. W skrócie, raz jeszcze opowiadam raczej nietypową historię naszych rodzin. Jej nietypowość, choć zapewne nie wyjątkowość, bo podobne losy były udziałem wielu innych rodzin, najlepiej ilustruje drzewo genealogiczne zamieszczone w pierwszych rozdziałach tego opowiadania. Biało-czerwona flaga towarzyszy imionom naszych dziadów. Pięć pokoleń później ich praprawnukom o nie-polskich nazwiskach towarzyszą flagi z kanadyjskim liściem klonowym czy amerykańskie Stars and Stripes. Powinniśmy pamiętać, Ŝe ta niezwykła mutacja spowodowana była zarówno historią jak i wiernością przekonań tych co tę historię tworzyli. Czy dziedzictwo genów da znać o sobie w tym ostatnim pokoleniu Kamlerów i Szymańskich Ŝyjących na amerykańskim kontynencie, dowiemy się później. A opowie o tym zupełnie ktoś inny. 341 KONKLUZJE Słownik wyrazów obcych definiuje konkluzję jako zakończenie, np.rozprawy ; wynik rozumowań, wniosek ostateczny. W taki właśnie sposób chciałem zakończyć to opwiadanie. Nie wolno bowiem kończyć długiego i ciekawgo Ŝycia bez wyciągania wniosków, dochodzenia do konkluzji. A nuŜ ktoś to przeczyta ? zastanowi się, moŜe to komuś pomoŜe w podejmowaniu własnych decyzji ? Człowiek uczy się nie tylko na własnych doświadczeniach. Doświadczenia innych mogą mu być wielce pomocne. Jak wiecie juŜ, po przeczytaniu tego opowiadania, dacydującym momentem naszego Ŝycia był dzień, w którym opuściliśmy Polskę. Po krótkim, dwuletnim pobycie w Szwecji, emigrowaliśmy do Kanady. Mieszkamy tu juŜ 58 lat. Tutaj urodziły się nasze dzieci i wnuki. Emigracja do takich krajów jak Kanada, Stany Zjednoczone i Australia, róŜni się od emigracji do krajów europejskich. Kanada, USA i Australia są krajami emigracyjnymi w pełnym tego słowa znaczeniu. W krajach tych poza nielicznymi autochtonami, Aborygenami w Australii, Inuitami i Indianami w Ameryce Północnej, wszyscy inni są albo emigrantami, albo ich potomkami. W Kanadzie taki emigrant ma specjalne określenie, które róŜni go od emigranta w europrjskim tego słowa znaczeniu. Takiego co czasowo przyjechał szukać pracy np. w Londynie, czy jest Gast Arbeiter w Berlinie. Emigrując do Kanady zostaje się LANDED IMIGRANT. Określa to człowieka, który przyjechał do Kanady Ŝeby zostać tu na stłe. Wkrótce nazywać go będą NEW CANADIAN. To określenie, bez obaw moŜna prztłumaczyć na język polski jako NOWY KANADYJCZYK, taki, który razem z innymi dąŜy do wspólnego celu, do budowania kraju, który naleŜy do wszystkich i w którym wszyscy są równi. Obawiam się, Ŝe ani my, ani nasi rodacy, którzy przyjechali tu w latach osiemdziesiątych, nie zdawali sobie z tego sprawy. My, w 1951 roku przyjechaliśmy tu chcąc być jak najdalej od Wielkiego Brata, ktoremu umknęlismy nocą, a który wojną koreańską znów zaczął grozić wolnemu światu. Emigracja, którą nazywam „solidarnościową”, przyjechała tu w latach osiemdziesiątych, korzystając z uchylonej „Ŝelaznej kurtyny”, szukając chleba, ratując głowy, często w obawie przed „rozliczeniem” za popelnione grzechy, które to „roliczenie” mogło ich czekać w zbliŜającej się do niezaleŜności Polsce. Gustaw Herling-Grudziński, emigrant par excellance, człowiek wielkiego rozsądku i talentu pisał : Emigracja ma to do siebie, Ŝe jest innym czasem, czasem rozkroczonym nad teraźniejszością, która przepływa jej między nogami. Jedną nogą tkwi w historii juŜ ostygłej, a drugą nogą szuka oparcia w historii dopiero oczekiwanej. Nie moŜe zmienić pozycji, choćby nie wiem jak próbowała wyszarpnąć tylną nogę z ostygłego 357 brzegu i zanurzyć ją w strumieniu historii bieŜącej. Cała jest nastawiona na jutro, które musi przyznać jej rację. Jest to metafora zapewne słuszna, tyle, Ŝe z tym wyszarpywaniem tylnej nogi to róŜnie bywało. Pokolenie emigracji do której się zaliczamy, bywało naogół dobrze wykształcone i dla nich integracja, zanurzenie nogi w historii bieŜącej, przychodziła łatwo i wielu z nas robiło szybkie kariery. Dla wielu teŜ, moŜe większości wychowanej w romantyzmie Sienkiewicza i Traugutta, z bagaŜem wojennych i powstańczych wspomnień, wyrwanie nogi z ostygłego brzegu było sprawą trudną, dla wielu zupełnie niemoŜliwą. Byliśmy w Polskę za bardzo „wrośnięci”, za wiele Ona dla nas znaczyła. Nasze rozdzielenie od Ojczyzny nie było bardzo głębokie. Po okresie asymilacji i wzajemnej akceptacji, podobnie do innych emigrantów w Kanadzie musieliśmy zdecydować kim jesteśmy. Kanadyjczykami polskiego pochodzenia czy Polakami mieszkającymi w Kanadzie ? W kraju, którego byt państwowy polega na kompromisie między co najmniej dwoma kulturami, dwoma językami i dwiema religiami, decyzja taka przychodzi łatwiej niŜ gdziekolwiek indziej. Mimo to, nie ulegało najmniejszej wątpliwości, Ŝe jesteśmy Polakami mieszkającymi w Kanadzie. Bez względu na posiadany paszport i bez względu na obcość, czasami nawet wrogość, Kraju rodzinnego. Równie niewątpliwie jesteśmy lojalnymi obywatelami Kanady. Nie jest to trudne wziąwszy pod uwagę kanadyjski liberalizm i tolerancję RóŜnica między tymi dwoma powyŜszymi określeniami (Kanadyjczyk polskiego pochodzenia i Polak mieszkający w Kanadzie), jest róŜnicą między nami a naszymi dziećmi i wnukami urodzonymi i wychowanymi w Kanadzie. My do końca zostaniemy w rozkroku, z nogami po obu stronach Atlantyku, nie próbując wyszarpnąć Ŝadnej z nich. Dla naszych dzieci i wnuków Polska jest tylko krajem pochodzenia ich ojca i dziada. Jest kolorową bajką, którą często słyszą, usiłują w nią wierzyć, co zapewne nie przychodzi im łatwo. Truizmem jest twierdzenie, Ŝe nie ma jutra bez dzisiaj, i nie ma dzisiaj bez wczoraj. Co zrobić Ŝeby moje dzisiaj połączyć z jutrem moich dzieci i wnuków ? ich jutro z wczoraj mego ojca i dziada ? Odległość i róŜnice kulturowe powodowane w pierwszym rzędzie innością dwóch róŜnych języków, są wielką przeszkodą. Przeszkodą, która nie powinna być barierą nie do pokonania. Pisząc wspomnienia w dwóch językach, komponując portrety-kolaŜe, których zrozumienie nie wymaga znajomści Ŝadnego języka, chciałem przypomnieć, Ŝe Ŝycie Kamlerów i Szymańskich nie zaczęło się w porcie Halifax w 1951 roku. Chcę zwrócić uwagę, Ŝe moje wnuki i ich prapradziadowie, których dzieli 120 lat, Atlantyk i dwie wojny światowe, łączy nie tylko wspólny DNA. Być moŜe łączą ich wspólne wartości ? I choć sam w to wierzę, bo bez tego Ŝycie nie miałoby duŜego sensu, z dnia na dzień staję się coraz większym pesymistą. Świat zmienia się w szaleńczym tempie. Gubi po drodze stare wartości, które nam wydawały się święte i bez których nie potrafilibyśmy przejść przez burzę naszego 358 Ŝycia, o której wam opowiadałem. Wydawało się, Ŝe globalizacja, ten nowy wspaniały świat, zamiast dzielić to nas połączy. Tymczasem jest nas coraz więcej, robi się coraz ciaśniej. Coraz szybciej pędzimy przed siebie bez celu, bez wizji lepszego świata, bez marzeń. Wydaje się, Ŝe w tym zagubionym świecie, rozdzielenie naszych rodzin, drobne pęknięcie, szczelina w rodzinnym monolicie, poszerza się i zmienia się w przepaść, która brakiem wzajemnego zrozumienia rozdzieli nas na zawsze. 359 320 Dziadkowie z wnukami. Od lewej: Matthew Gordon, babcia Hania Szymanska, Leah Tansey, Sophia Gordon, dziadek Maciej Szymanski i Lara Tansey. Vancouver 2008 360 SPIS ILUSTRACJI 1 - J.S. z Gawełczyków Szymańska ........................9 2 – Ojciec Bonawentura Gawełczyk..........................9 3 – Karol z matką.....................................................10 4 – Karol (1902)......................................................10 5 – Rodzina Szymańskich (1910)...........................10 6 – Paszport Karola.................................................11 7 – Karol Szymański (1914)................................... 11 8 – Indeks Uniwersytetu Jagiellońskiego.................12 9 – Ppor. Szymański (1920)....................................13 10 – Karol i Anna Szymańscy (1925).......................13 11 – Warta................................................................14 12 – Tablica pamiątkowa..........................................14 13 – Budynek administracyjny w Warcie..................14 14 – Ojciec z dziećmi (1932)...................................15 15 – Ojciec z synami (1939)....................................15 16 – List z Kozielska.................................................16 17 – Wyrok śmierci...................................................17 18 – Portret-kolaŜ : APRIL 1940...............................18 19 – Tablica pamiątkowa..........................................19 20 – Zamordowani wKatyniu....................................19 21 – Ulica K. Szymańskiego.....................................20 22 – Pomnik w Doylestown.......................................21 23 – Cmentarz w Katyniu..........................................22 24 – Wawel...............................................................23 25 – Drzewo genealogiczne Kamlerów....................27 26 – Leopold Kamler................................................29 27 – Katarzyna z Izdebskich Kamler........................29 28 – Juliusz Leopold Kamler.....................................30 29 – Amelia z Krawczyków Kamler...........................30 30 – Rodzina Kamlerów (1905)...............................31 31 – Juliusz Kamler..................................................32 32 – Jan Kamler........................................................32 33 – Zofia z Kamlerów Klepaczowa..........................33 34 – Płk. Stanisław Klepacz......................................34 35 – Juliusz Klepacz.................................................35 36 – Janusz Klepacz.................................................35 37 – Jerzy Kamler.....................................................36 38 – Zofia z Krawczyńskich Kamler..........................37 39 – Hanna z Kamlerów Szymańska........................38 40 – Wojciech Kamler...............................................39 41 – Kazimierz Kamler..............................................40 42 – Hanna z Dąbrowskich Kamler..........................40 43 – Barbara z Kamlerów Kamler.............................40 361 44 – Drzewo genealogiczne rodziny Trajdosów i Szymańskich.................................50 45 – Świadectwo urodzenia M.Trajdosa...................51 46 – Świadectwo urodzenia S. Kostka Traydosa.....51 47 – Świadectwo urodzenia Katarzyny Szulcz.........51 48 – Rodzina Szymańskich (1910)..........................52 49 – Dom Szymańskich............................................52 50 – Dziadek w Kutnie..............................................53 51 – Dziadek w 1890 roku........................................53 52 – Karol Szymański (1885)...................................54 53 – Szymańscy z dzićmi (1895).............................54 54 – Bracia Szymańscy (1911)................................55 55 – Marek Szymański.............................................56 56 – Cecylia z Szymańskich Busiakiewiczowa.........56 57 – Grób rodzinny Szymańskich.............................57 58 – Cmentarz w Katyniu..........................................58 59 – Grób matki w Warszawie..................................58 60 – Grób Wojciecha Szymańskiego........................58 61 – Waleria z Januszkiewiczów Trajdos.................59 62 – Mikołaj Trajdos..................................................59 63 – Rodzina Trajdosów (1914)...............................60 64 – Anna z Trajdosów Szymańska.........................61 65 – Siostry Trajdos (1909).....................................62 66 – Kuzynki i kuzyni................................................62 67 – Świadectwo urodzenia M. Szymańskiego........65 68 – Matka z synem (1926).....................................65 69 – Maciej Szymański (1930).................................66 70 – Maciej z siostrą (1930).....................................66 71 – Rodzina w Warcie (1931)................................67 72 – Maciej z siostrą (1931).....................................67 73 – Zjazd rodzinny w Warcie (1931)......................68 74 – Maciej Szymański (1932).................................69 75 – K. Szymński z dziećmi (1932)..........................69 76 – Maciej z Dzidką (1932)....................................70 77 – Matka z dziećmi (1932)....................................70 78 – Ojciec z córką (1933).......................................71 79 – Wojciech Szymański (1938)............................72 81 – Rodzina w Warcie (1935)................................80 82 – M. Szymański i W. Natanson (1935)...............81 83 – Maciej Szymański (1936).................................81 84 – Mieczysław Trajdos..........................................82 85 – Kościół naBielanach.........................................83 86 – Tadeusz Wróbel (1939)...................................84 87 – Maciej Szymański (1939).................................84 88 – Morskie Oko......................................................85 89 – Brat z siostrą.....................................................85 90 – Ojciec z synami (1939)...................................86 91 – Siosty Trajdos z bratem (1940).....................101 92 – A. Szymańska z siostrzenicami i siostrzeńcami...............................................101 93 – Alicja Natanson..............................................102 94 – Wiktor Natanson............................................102 95 – Maciej Szymański (1943)..............................103 96 – Wojciech Szymańsk (1943)..........................104 97 – Zaświadczenie z SAN-RAT’u........................105 362 98 – M. Szymański i O. Budrewicz........................105 99 – Aleksandra Trajdos........................................106 100 – Świadectwo zgonu – Auschwitz....................106 101 – Legitymacja KrzyŜa AK M. Trajdosa............107 102 – Tablica pamiątkowa rodzeństwa Trajdosów.107 103 – Hanna Kamler (1943)..................................108 104 – H. Kamler i M. Szymański (1943)................108 105 – Odznaka Związku Jaszczurczego................109 106 – Wniosek Awansowy NSZ (1943).................109 107 – Płk. Ignacy Oziewicz „Czesław”...................110 108 – Kpt. S. Salski „Stanisław”............................110 109 – Patent oficerdki NSZ.....................................111 110 – Mapa Generalnego Gubernatorstwa............112 111 – Niemieckie ogłoszenie..................................113 112 – Warszawski tramwaj.....................................114 113 – Obszar walk batalionu CHROBRY2.............118 114 – Dom Kolejowy (1944)...................................119 115 – Barykada na Chmielnej.................................119 116 – Mjr. L. Nowakowski „Lig”.............................120 117 – Kpt. P. Zacharewicz „Zawadzki”..................120 118 – Sanitariuszka„Kama”...................................121. 119 – Legitymacja AK „Kamy”...............................122 120 – Legitymacja odznaki pułkuJELEŃ................122 121 – Tablica pamiątkowa WARSZAWIANKI.........123 122 – Warszawski KrzyŜPowstańczy.....................123 123 – Odznaka Zgrupowania CHROBRY 2............124 124 – Warsaw 1944................................................124 125 – Grobowiec Ŝołnierzy NSZ.............................125 126 – KrzyŜ Narodowego Czynu Zbrojnego...........126 127 – Jedna polska rodzina....................................127 128 – Warszawska ulica.........................................128 129 – Plakat propagandowy...................................135 130 – Plakat propagandowy...................................136 131 – Ppłk. Stanisław Kasznica „Wąsowski”.........137 132 – Przed balem górników – Kraków1945..........138 133 – Inwentaryzacja..............................................139 134 – Inwentaryzacja..............................................139 135 – Anna z Trajdosów Szymańska (1946).........140 136 – Zaświadczenie o amnestii.............................141 137 – Artykuł w „śyciu Warszawy”.........................141 138 – Warszawska YMCA......................................142 139 – Zaświadczenie z Zakładu Urbanistyki...........143 140 – Zakład Urbanistyki naMazurach...................144 141 – Kurs wspinaczki............................................145 142 – Kurs wspinaczki............................................145 143 – Indeks Politechniki Warszawskiej.................146 144 – Legitymacja „tramwajowa”...........................146 145 – „Kama” (1945).............................................147 146 – Świadectwo ślubu.........................................148 147 – ŚPI – 38........................................................149 148 – Jezioro Vidostern..........................................157 149 – Mapa Szwecji................................................157 150 –Framlingspass...............................................158 151 – Świadectwo pracy w SEPARATOR..............158 152 – Maciej Szymański (1950).............................159 153 – Maciej Szymański (1950).............................160 363 154 – Maciej Szymański (1950).............................160 155 – Kabaret Akademicki –program.....................161 156 – Podziękowanie StowarzyszeniaStudentów..161 157 – Immigration Identification Card.....................162 158 – KsiąŜeczka PKO przodownika pracy............162 159 – Kanadyjska podróŜ.......................................179 160 – Fotografia ślubna siostry..............................180 161 – Fotografia ślubna Wojtka Kamlera...............180 162 – Dorota Szymańska (1952)..........................181 163 – Przysięga dochowania tajemnicy.................182 164 – Koledzy z CANADAIR..................................182 165 – Dorota Szymańska (1952)...........................183 166 – Dorota i Anna (1955)...................................184 167 – M. Szymański z Dorotą.................................185 168 - Wuj Miecio i Hanka.......................................185 169 – Hanka z córkami (1956)...............................186 170 – Dorota na „Fołach” (1957)............................187 171 – Klepaczowie w Rawdon................................188 172 – Teściowa z Januszem..................................188 173 – Dorota i Anna (1956)...................................189 174 – Warszawska rodzina (1955)........................190 175 – Mama w Montrealu (1957)...........................190 176 – Dorota na farmie...........................................191 177 – Anna na „Skałkach” (1957)..........................191 178 – Kanadyjskie obywatelstwo............................192 179 – Mama z Jagodą............................................193 180 – Mama w Ville St. Laurent..............................193 181 – Spotkanie w Beaconsield..............................194 182 – Mama w Ottawie...........................................195 183 – Mama w Laurentydach.................................196 184 – Wykopy pod dom..........................................197 185 – Dom w Beaconsfiels (1961).........................197 186 – Dom w Beaconsfield (1962).........................198 187 – Projekt koncepcyjny Royal Bank’u................219 188 – Budynek Royal Bank’u..................................220 189 – Budynek Royal Bank’u..................................221 190 – Budynek Royal Bank’u..................................222 191 – Budynek Royal Bank’u..................................223 192 – Budynek Royal Bank’u..................................224 193 –Budynek Royal Bank’u...................................225 194 – Budynek Royal Bank’u..................................226 195 – Projekt koncepcyjny kościoła........................227 196 – Projekt kościoła Madonna di Pompei............228 197 – Kościół w budowie........................................229 198 – Kościół Madonna di Pompei........................230 199 – Kościół Madonna di Pompei.........................231 200 – Wnętrze kościoła Madonna di Pompei.........232 201 – Model pawilonu wystawowego T.T.&G........233 202 – Bilet wejścia na EXPO ’67...........................233 203 – Dach pawilonu T.T.&G. w budowie..............234 204 – Pawilon T.T.&G. w nocy...............................235 205 – Zaproszenie na prezentację makiety...........236 206 – Członkostwo w P.Q.A.A...............................237 207 – Członkostwo w R.A.I.C.................................238 208 – Członkostwo w O.A.A...................................239 209 – Członkostwo w A.A.N.B................................240 364 210 – Zawiadomienie o partnerstwie......................241 211 – Model portu lotniczego w Abu-Dhabi............242 212 – Lotnisko w Abu-Dhabi, widok z lotu ptaka....243 213 – Dworzec lotniczy w Abu-Dhabi w budowie...244 214 – Koperta ze znaczkami pocztowymi...............245 215 – Znaczek pocztowy Abu-Dhabi......................245 216 – Dawson i Szymanski.....................................246 217 – Projekt koncepcyjny Konsulatu.....................247 218 – Akt erekcyjny................................................248 219 – Konsulat Polski w Montrealu........................249 220 – Konsulat Polski w Montrealu........................250 221 – Artykuł w STOLICY......................................251 222 – Model Ambasady Polskiej w Ottawie...........252 223 – Squibb Canada............................................253 224 – Squibb Canada............................................254 225 – Polski Dom Starców.....................................256 226 – Dawson i Szymanski (1990)........................257 227 – Popiersie Lenina...........................................266 228 – Niemiecki kord oficerski................................266 229 – Zawiadomienie o wizie dla Błaszczyków......267 230 – Zawiadomienie o wizie dla Kamlerów...........268 231 – Mama, Dzidka i Jagoda (1960)....................269 232 – Rodzina Kamlerów na plaŜy (1965).............270 233 – Odmowa na podanie.....................................271 234 – Zgoda na podanie.........................................272 235 – Anna z Trajdosów Szymańska (1971).........273 236 – Beaconsfield zimą.........................................274 237 – Tobago (1969).............................................274 238 – Dorota Szymaska (1972).............................275 239 – Dzidka i Maciej w Toronto.............................276 240 – Anna z Trajdosów Szymańska (1978).........277 241 – śeńska część rodziny (1979).......................278 242 – Męska część rodziny (1979)........................278 243 – Mary Gordon.................................................279 244 – Joe Gordon...................................................279 245 – Dziadek z wnuczkami (1985).......................280 246 – Hania w Nowym Jorku (1981)......................281 247 – Hania w Washington (1981)........................282 248 – Maciej z zięciami...........................................283 249 – Lara wśród kwiatów......................................284 250 – Leah walczy z kapturem...............................285 251 – Dziadek z wnuczkami...................................286 252 – Zjazd rocznicowy NSZ..................................287 253 – Hania w drodze na wkacje............................288 254 – Wuj Miecio i Wojtek Kamler..........................289 255 – Hania i Maka Sozańska w Puerto Plata....... 290 256 – Gajówka........................................................291 257 – Matthew z siostrą..........................................292 258 – Leah z kotem................................................293 259 – Lara Tansey (1989).....................................294 260 – Hania w Londynie.........................................295 261 – Hania w Warszawie (1990)..........................296 262 – Hania z córkami (1990)................................297 263 – Rodzinna kolacja (1991)..............................298 264 – Same panie i Matthew..................................299 265 – M. Szymański na „Gajówce”.........................300 365 266 – Cztery panie na ślubie Julka.........................301 267 – Hania z bratem i wujem Mieciem..................302 268 – Dziadkowie z wnukami (1992).....................303 269 – Lara na łyŜwach............................................304 270 – Lusia w Beaconsfield....................................305 271 – Lutosławscy w Bibliotece Polskiej.................306 272 – Odznaczenie KrzyŜem N.Cz.Z......................307 273 – Legitymacja KrzyŜa N.Cz.Z..........................307 274 – Hania w górach Skalistych............................308 275 – Matthew Gordon...........................................309 276 – Dorota Szymańska (1995)..........................310 277 – Po pogrzebie Jurka Dobrzańskiego.............311 278 – Dorota Szymańska (1995)..........................312 279 – Karta członkowska NDP..............................313 280 –śeton z czasów referendum.........................313 281 – The GAZETTE po referendum.....................314 282 – Spotkanie w Rawdon....................................315 283 – potkanie w Foster.........................................316 284 – Ostatnie spotkanie z „Jaxą”..........................317 285 – 25 Neveu Ave. Beaconsfield.........................318 286 – Świadectwo słuŜby wojskowej......................326 287 – KrzyŜ Armii Krajowej.....................................326 288 – Legitymacja Odznaczenia CHROBRY 2.......327 289 – Warszawski KrzyŜ Powstańczy....................327 290 – Odznaka Związku śołnierzy NSZ.................328 291 – Stempel Stowarzyszenia NSZ-Kanada.........328 292 – Oświadczenie dla kolegów w Polsce............329 293 – Poświęcenie sztandaru.................................330 294 – Zaproszenie na odsłonięcie pomnika...........331 295 – Spotkanie z kolegami....................................332 296 – Spotkanie z „Paciorkirm”...............................333 297 – Hania z bratem i bratową..............................334 298 – Hania pod Grunwaldem................................335 299 – Spotkanie O.P...............................................336 300 – Zeszyt do Historii NSZ..................................337 301 – Zaświadczenie..............................................338 302 – Patent weterana............................................338 303 – M. Szymański w Vancouver..........................342 304 – Z przyjaciółmi w Grywaldzie.........................343 305 – Pismo od Konsula.........................................344 306 – III Nagroda w konkursie na esej...................345 307 – Obywatelstwo polskie...................................346 308 – Rodzina w Vancouver (2007)......................347 309 – Wnuki w Vancouver (2007)..........................348 310 – Rysunek Andrzeja Mleczko..........................349 311 – JA – JO PAMIĘTA.......................................350 312 – KrąŜki CD......................................................352 313 – Lara Tansey w Vancouver ...........................353 314 – M. Szymański po wyjściu ze szpitala............356 315 – Zaproszenie na wernisaŜ..............................355 316 – M. Szymański z Konsulem Krychem............355 317 – Karol Szymański – portret-kolaŜ...................356 318 – Kevin i Leah – portret-kolaŜ..........................356 319 – Kevin – portret-kolaŜ.....................................356 320 - Dziadkowie z wnukami (2008)......................360 366 367
Podobne dokumenty
kuznica_10_2012
odbiorców, jest napisana prostym, potocznym językiem, dlatego tak chętnie czytana jest przez wszystkie pokolenia. MoŜe nie naleŜy do bestsellerów, jednak sposób w jaki autor ujął całą historię spra...
Bardziej szczegółowo