Wpływ uczuć

Transkrypt

Wpływ uczuć
FORUM PEDAGOGIKI WSEI w LUBLINIE
Pedagogika a logika
Tom 2
Wpływ uczuć
Pod redakcją Waldemara Pycki
Skład
Waldemar Pycka
Projekt okładki
Radosław Pycka
© Waldemar Pycka
ISBN: 978-83-929628-7-8
Kontakt
e-mail: [email protected]
www.waldemar.pycka.com
Lublin 2011
Spis treści
Wstęp redaktora …….……………………..……………………….…..…5
Wpływ uczuć – dyskusja na forum WSEI………………………….........7
Wpływ uczuć – uwagi studentów UMCS ……………………………....82
Matka przeciwko nauczycielce: jak ochronić syna w szkole?..............117
4
Wstęp redaktora
Sprawdzoną w trakcie ubiegłorocznych zajęć metodę wypadało
zastosować także i teraz. Wykład z logiki niemal ten sam, jednak temat
zaproponowany przeze mnie na Forum już inny. Tym razem stanęliśmy
przed wyzwaniem rzuconym nam przez naszą uczuciową naturę. Jaki
wpływ na nasze działanie ma pierwiastek emocjonalny i uczuciowy, i w jaki
sposób układa się współpraca tego pierwiastka z naszym logicznym
myśleniem. Po pierwszych dwóch miesiącach dyskusji pojawiło się niemal
półtora tysiąca wpisów. To dużo, biorąc zaś pod uwagę bogactwo
poruszonej problematyki z przykrością muszę przyznać, że niniejszy wybór
nie odzwierciedla całej treści dyskutowanych problemów. Mam nadzieję, że
świadomość obiektywnych ograniczeń wynikających z przyjętej formy
druku książki pozwoli mi uniknąć jakoś jednak zasłużonej krytyki ze strony
tych osób, które napisały ciekawe teksty, których obecność na kartach
naszej książki byłaby z całą pewnością zasłużona.
Oprócz tematu głównego poświęconego uczuciom w tym roku
zaproponowałem także temat dodatkowy. Od pewnego czasu można
dostrzec pojawienie się nowej tendencji w szkolnictwie polegającej na
odwróceniu roli dziewcząt w stosunku do chłopców. O ile bowiem jeszcze
do lat 70-tych XX wieku większość wskaźników uwzględnianych przez
socjologię edukacji wskazywała na fakt występowania dyskryminacji
dziewcząt, o tyle ostatnio te same wskaźniki ujawniają pojawienie się
dyskryminacji chłopców. Postanowiłem poddać pod dyskusję ten problem,
jej rezultaty znajdują się w ostatniej części niniejszej książki.
Niniejszy drugi tom Forum pod pewnym względem różni się zasadniczo
od poprzedniego: na jego kartach zagościli studenci pedagogiki z UMCS w
Lublinie, z bliźniaczego I roku niestacjonarnych SUM. Tak się złożyło, że
zostałem w tym roku poproszony o zastępstwo na wykładzie z logiki na
Pedagogice UMCS, że zaś miałem już ustalony pod koniec ubiegłego roku
harmonogram prac nad niniejszym tomem nie pozostało mi nic innego, jak
zaprosić do współpracy studentów UMCS. I chociaż w tym przypadku nie
miałem do dyspozycji odpowiedniej platformy w Internecie, to poprosiłem
o przesyłanie mi wypowiedzi drogą mailową. Jest to powód pewnej różnicy
5
w sposobie prezentacji treści przemyśleń oraz długości tekstów, śmiem
jednak twierdzić, iż znakomicie wkomponowują się w całość. Za rok
planuję wydać kolejny tom Forum, którego przedmiotem dyskusji będzie
wpływ historii.
dr Waldemar Pycka, wykładowca i redaktor
Ps. Z uwagi na osobisty charakter tekstów, niektórzy autorzy ograniczyli swe dane
personalne towarzyszące wypowiedziom (w przypadku formuły N.N. – nie podaję
nawet inicjałów).
Wpływ uczuć – dyskusja na forum WSEI
Pycka Waldemar [21.10.2010]
Witam serdecznie nowych Forumowiczów, mając przy okazji nadzieję, że
nie wszyscy starsi o rok mnie opuścili. W tym roku podejmujemy bardzo
ambitny temat: Wpływ uczuć na proces logicznego myślenia. Naszego
myślenia! Zadanie jest przy tym proste: przyjrzeć się samemu sobie i
przypomnieć sobie sytuacje, w których o naszym myśleniu i działaniu
zaczęły decydować jakieś irracjonalne moce o emocjonalno-uczuciowym
charakterze. I czy skutki tego były dobre, czy złe!? O końcowej ocenie
zadecyduje ilość i jakość poczynionych wpisów. Życzę odwagi w tym
poszukiwaniu argumentów "za i przeciw". Opisujemy, oceniamy i
uzasadniamy. Tylko, albo aż tyle.
Katarzyna Gregorczyk [26.10.2010]
Nie lubię być pierwsza, ale ktoś musi zacząć. Wpływ uczuć na procesy
logicznego myślenia – temat jak najbardziej trafiony, ale z przykładami
może być gorzej. Niemniej jednak proszę o wyrozumiałość. Jestem osobą
dość wrażliwą na ludzką krzywdę i cierpienie. Staram się pomagać jak tylko
mogę: wspieram WOŚP, przekazałam trochę ubrań i środków czystości dla
osób, które straciły swój dobytek podczas tegorocznej powodzi. Nie
oczekiwałam słów uznania, sądziłam, że pomoc potrzebującym to naturalny
odruch. Pewnego piątkowego popołudnia robiąc zakupy zauważyłam na
chodniku dwóch chłopców. Siedzieli w podartych kurtkach, umorusane
buzie, smutne, wołające o pomoc oczka, a przy kolanach karteczka “Jestem
głodny. Pomóż”. Żal było patrzeć. Poziom mojego współczucia i chęci
pomocy wzrastał. Niewiele myśląc kupiłam im kilka słodkich bułek. Na
chodniku pojawiło się więcej osób, omal nie rozdeptali chłopców. Udało mi
się do nich dostać. Z uśmiechem na twarzy daje im bułki mówiąc “proszę
chłopaki, smacznego!”. Oni popatrzyli na mnie jak na kosmitę i zaczęli się
głośno śmiać. Za bardzo nie wiedziałam o co im chodzi, ale momentalnie
wszystko mi wyjaśnili. Powiedzieli, że nie chcą jedzenia, po co im bułki,
chcą pieniędzy. Zamurowało mnie. Przechodnie mieli ubaw, mi niestety nie
było tak wesoło. Było mi strasznie wstyd, że tak się dałam podejść.
Najwidoczniej dzieciakom się strasznie nudziło i postanowiły “zarobić”
trochę kasy. Moja chęć niesienia pomocy wzięła górę nad zdrowym
rozsądkiem.
7
Just Magdalena [26.10.2010]
Czytając tekst Katarzyny od razu przypomniał mi sie fakt z moje życia.
Spotkała mnie bardzo podobna sytuacja, a mianowicie pewnego dnia
zapukała do moich drzwi dziewczyna, miała może około 14 lat, w dość
nieschludnym ubraniu. Poprosiła mnie o pomoc, powiedziała że ma
młodsze rodzeństwo, rodzice nie maja pieniędzy, a oni są głodni więc ja bez
namysłu powiedziałam jej żeby poczekała chwileczkę i poszłam do kuchni,
zrobiłam parę kanapek i wyszłam do dziewczyny. Oczywiście wzięła
reklamówkę z kanapkami, otworzyła ją i zaczęła czegoś szukać w pierwszej
chwile nie wiedziałam o co jej chodzi. Nagle po chwili widzę na jej twarzy
pewne oburzenie i ze złością mówi do mnie "Tylko tyle..., a gdzie
pieniądze?" Powiem szczerze zamurowało mnie, nie wiedziałam co
powiedzieć, a dziewczyna rzuciła reklamówkę z kanapkami i sobie poszła.
W tym przypadku uczucia zdecydowanie wzięły górę i to przez nie
postąpiłam tak a nie inaczej. Moja chęć niesienia pomocy niestety nie
została doceniona i dlatego teraz jestem ostrożniejsza, i za każdym razem
gdy widzę takich ludzi na ulicach mam przed oczami tamta
dziewczynę. Aczkolwiek nie pozostałam całkowicie obojętna na prośby o
pomoc i pomagam lecz w taki sposób w którym wiem że ta pomoc jest tym
osobom naprawdę potrzeba, mianowicie biorę udział w akcjach
społecznościowych oraz apelach fundacji charytatywnych.
Dadacz Agnieszka [28.10.2010]
Popieram Cię Kasiu ja też miałam podobną sytuację dotyczącą żebrania
scharakteryzuję ją krótko. Codziennie rano przed moim blokiem stał
chłopak w wieku ok 20-25 lat, który prosił o pieniądze na chleb dla swojej
rodziny. Twierdząc, że są biedni i głodni. Początkowo wielokrotnie
nabrałam się na te triki kupując mu żywność i dając pieniądze. Wszystko
trwało do czasu... Chłopak miał pecha albo ja bo zmieniłam miejsce
zamieszkania. I się okazało, że jestem jego sąsiadką. Uwierzcie mi jak
weszłam do jego mieszkania to byłam w szoku jak ludzie mogą mieszkać,
wyposażenie wnętrza jak z ,,bajki" dosłownie. Początkowo był zmieszany i
nie chciał, ze mną rozmawiać. Jednak po paru miesiącach zwierzył mi się i
opowiedział o swoim życiu. Pisząc ogólnikowo stwierdził, że od czasu gdy
żebrze wie, że żyje on i jego rodzina. Cytuję jego słowa " Bez ciężkiej pracy
mam wszystko" do dzisiaj bolą mnie te słowa. Jacy ludzie mogą być
okropni. Nie ukrywam, że ta sytuacja spowodowała że przestałam się użalać
i pomagać ludziom młodym
8
Witan Beata [27.10.2010]
Ja z kolei miałam odwrotne doświadczenie. U mnie w mieście jest bardzo
dużo „armeńców”, uchodźców, którzy chodzą żebrzą wzbudzają
współczucie na każdy możliwy sposób. Jestem przyzwyczajona do ich
widoku, uodporniona na ich "kocie oczy" a to tylko dlatego , że miałam z
nimi bliższy kontakt. Mając praktyki w szkole uczyłam ich dzieci. Tyle
arogancji, lekceważenia innych i pogardy w życiu nie widziałam u dzieci co
u nich. Takich przypadków mogłabym dużo przytoczyć. Chciałam jednak
powiedzieć, że pewnego wieczoru na Dworcu Centralnym w Warszawie
podchodzi do mnie chłopak na którego sam widok człowiek się odsuwa i
poprosił mnie o herbatę z automatu a ja mu odmówiłam tłumacząc się że
nie mam czasu. Do tej pory mnie prześladują mnie wyrzuty sumienia, bo
przecież od tej herbaty bym nie zbiedniała. To nic, że z tego co później
zaobserwowałam on na tym dworcu mieszkał i z tego się utrzymywał. Wy
dziewczyny wiecie, że chciałyście pomóc, próbowałyście ja przeszłam
obojętnie i nie wiem co jest gorsze. Rozczarowanie, że zostałyście oszukane
czy wyrzuty sumienia, że się przeszło obojętnie obok ludzkiej krzywdy?
Just Magdalena [27.10.2010]
Tak zgadzam sie z Toba, w każdym mieście jest wielu takich uchodźców
dla których to jest styl życia. Naprawdę trzeba być uważnym i nie dać się
oszukać. Jak sama powiedziałaś jesteś uprzedzona i taka była twoja reakcja.
Ale jednak twoja emocjonalna strona zareagowała poprzez wyrzuty
sumienia i następnym razem pewnie inaczej postąpisz.
Bień Magdalena [2.11.2010]
Opowiem wam historię jak to 92 letnia babcia Agnieszka nauczyła mnie
kierowania się rozsądkiem. Wracając do domu zauważyłam staruszkę, która
mozolnie ciągnęła wózeczek wypchany po brzegi jakimiś „souvenirami”.
Biedna babuleńka sama ledwo idzie a do tego ciągnie to coś i jeszcze piesek
pod nogami się pałęta - trzeba pomóc, więc nie zastanawiam się podchodzę
do babuleńki i pytam czy zawieźć to ustrojstwo do domu. Babcia szczęśliwa
wręczyła mi wózek do ręki, sama się chwyciła mojego ramienia i
poszłyśmy. Kiedy doczłapałyśmy do jej domu zaprosiła mnie do środka ot
tak na herbatę „dziękczynną”. Jak weszłam blady strach mnie ogarną. Jak to
babcia nie dowidzi, tu na kruszy, tam rozleje, a jeszcze do tego piesek,
który robi co chce i kiedy chce. Myślę sobie Trzeba staruszce ogarnąć
troszeczkę – babcia cała w skowronkach – córeczko do mnie mówi, głaska,
słodzi. Ogarnęłam, przytuliłam i mówię, że czas na mnie a babcia w płacz.
Myślę sobie co mi tam przyjdę jutro – babcia szczęście w oczach – no to do
zobaczenia. Przychodzę następnego dnia babcia na podwórzu wielkie pranie
9
pościeli uskutecznia. W pralce „Frani” płukanie ręczne w balii z zimną
wodą. Myślę sobie biedna staruszka, sędziwy wiek, ja młoda, sprytna raz i
babci pomogę. No i poprałam. I tym sposobem robiłam weki, pomagałam w
ogrodzie, sprzątałam przed zimą w komórkach i piwnicy, trwało to około
trzech tygodni. Miarka się przebrała kiedy babcia zamówiła 2 tony węgla i
poprosiła mnie o zniesienie ich do komórki.
Ps. Jak myślicie, w którym momencie powinna mi się włączyć tzw.
„czerwona lampka” z hasłem – BABCIA PRZEGINA!? Gdzie jest granica
dobrego uczynku a wykorzystania czyjejś pomocy?
Kowalczyk Dariusz [28.10.2010]
Kochani! Wszystkie Wasze wypowiedzi potwierdzają znaną od początku
świata prawdę, że uczucia są zawsze tam gdzie jest człowiek. Towarzyszą
nam każdego dnia, wpływają na nasze zachowania, decyzje i postawy.
Fajnie jest obserwować małe dzieci, które autentycznie, bez ukrywania (bo
tego jeszcze nie umieją) okazują swój bunt, niezadowolenie np. krzykiem,
płaczem itp. w sytuacjach kiedy rodzice odmawiają kupienia kolejnej
zabawki. Wszyscy to zapewne widzieliśmy nie raz. Kiedy są zadowolone,
szczęśliwe tulą się do rodziców i okazują bezmiar miłości. Dorastając
nabywany drogą obserwacji, wpływów wychowawczych umiejętności
panowania nad swoimi uczuciami. Uczymy się, że nie zawsze jest dobrze je
okazywać. Oczywiście różnie z tym bywa. W moim życiu (a dorosły to już
jestem jakiś czas) było wiele sytuacji, kiedy uczucia decydowały o moim
postępowaniu, wpływały na podejmowane decyzje dotyczące nie raz
ważnych życiowych spraw. Dziś, patrząc z perspektywy iluś tam lat, mogę
powiedzieć, że na szczęście były nimi uczucia pozytywne i chyba nie
krzywdziły innych ludzi, choć dla mnie nie zawsze niosły dobre,
długofalowe efekty. Na przykłady mamy jeszcze czas. Dzisiaj chcę jeszcze
przypomnieć, że wśród uczuć najważniejsza jest MIŁOŚĆ o której tak
pięknie pisało wielu. Życzę wszystkim, aby ONA wpływała głównie na
nasze zachowanie, a wtedy świat będzie zapewne piękniejszy. Pozdrawiam
serdecznie!
Łoś Dominika [3.11.2010]
Logiczne myślenie a uczucia ludzkie prawdopodobnie nie idą w parze ze
sobą. Przytoczę tu pewna sytuacje, która wydarzyła się w mojej pracy
(pracuje w przedszkolu). Zauważyłam pewną rzecz, że miłość matczyna na
pewno nie ma logicznych podstaw, najprawdopodobniej jest to miłość
bezwarunkowa i bezinteresowna nie wiem bo osobiście nie mam dzieci ale
pewnego dnia na pewno się przekonam jak to jest, do czego zmierzam, od
10
jakiegoś tygodnia przychodzi do nas nowy przedszkolak, trzyletnia
dziewczynka. Wiemy że proces aklimatyzacji takiego dziecka trwa jakiś
czas, więc oczywiście pełne wyrozumiałości czekamy z cierpliwością aż
dziewczynka przekona się do dzieci i nowych osób w jej otoczeniu.
Codziennie przyprowadza ja do przedszkola mama, przez pierwszych kilka
dni była z nią w sali po to aby dziecko poczuło się bezpiecznie. Po pewnym
czasie poprosiłyśmy matkę dziecka aby na jakiś czas opuściła sale, zgodziła
się i wyszła, dziewczynka w tym czasie bawiła się ładnie klockami. Po
kilku minutach zauważyła że nie ma mamy i zaczęła jej szukać, oczywiście
wszelkimi sposobami chciałyśmy odciągnąć jej uwagę, dziewczynka nie
płakała tylko cały czas pytała gdzie jest mama. . Owa mama usłyszała słowa
córki i natychmiast wróciła do sali nie dała jej szansy aby przezwyciężyła tą
zmianę w jej życiu. Dziecko nie płakało podczas nieobecności matki a ona
mimo wszystko wróciła. Okres adaptacji dziewczynki przeciąga się do tej
pory i nie mam pojęcia jak długo to będzie trwało. Matka sama nie potrafi
poradzić sobie z tą sytuacją, przeprowadzamy z nią długie rozmowy mam
nadzieje że w końcu dziewczynka będzie chodziła do przedszkola. Matka
tego dziecka chce aby dziewczynka uczęszczała do przedszkola , ale z
drugiej strony blokuje ją ta bezgraniczna miłość, ciągle myśli że dziecko nie
poradzi sobie z ta zmiana i będzie nieszczęśliwe z tego powodu że jej obok
nie będzie. Z jednej strony chce dobra dziecka a z drugiej strony jej
postępowanie nie ma logicznych podstaw ponieważ przeważają w jej
myśleniu uczucia do córeczki. Logika...i Uczucie....?
Pycka Waldemar [3.11.2010]
Skąd Pani przyszła do głowy myśl, by napisać "bezgraniczna miłość"? To
jest właśnie miłość zaborcza, ograniczająca, niszcząca u podstaw przyszłą
samodzielność dziecka! To jest po prostu głupia miłość, niemądra i
nielogiczna.
Bień Magdalena [3.11.2010]
Całkowicie zgadzam się z Panem Panie Doktorze. Ja nawet pokusiłabym się
o stwierdzenie, że uczuciem matki nie kieruje miłość a raczej strach i to taki
zwykły strach przed samotnością. Każda matka zdaje sobie sprawę, że jej
dziecko kiedyś się „usamodzielni”, albo raczej przestanie być od niej
całkowicie zależne. Bardzo ciężko taki strach opanować. Kilkakrotnie w
życiu matki pojawia się taki moment: pójście dziecka do przedszkola/
szkoły, pójście na studia, założenie własnej rodziny itd. Swoją droga gdyby
matka nie mogła pozwolić sobie na zdegradowanie się do roli
przedszkolaka, bo np.: pracuje lub musi zająć się drugim dzieckiem pewnie
11
ten etap dla matki i dziecka przebiegałby bardziej spontanicznie i naturalnie
(nie koniecznie mniej boleśnie)
Wojtuszkiewicz Angelika [4.11.2010]
Zdecydowanie pokusiłabym sie na stwierdzenie, że mama z przedszkola jest
na pewno nadopiekuńcza, prawdopodobnie jest to jej pierwsze dziecko, z
którym przebywała do tej pory 24h na dobę, i teraz martwi się, że nikt nie
będzie się umiał zająć jej dzieckiem tak jak ona. Dlatego właśnie zachowuje
się w ten określony sposób. (ale to są tylko moje spekulacje) Z pewnością
bardzo kocha swoje dziecko i jest z nim bardzo emocjonalnie związana. Z
pewnością jej uczucia do dziecka przesłaniają logiczne myślenie.
Pytka Katarzyna [4.11.2010]
W zasadzie z tymi uczuciami to każdy ma inaczej, jedni potrafią zakochując
się myśleć jeszcze logicznie inni zatracają się w uczuciach i wcale nie
myślą o ewentualnych konsekwencjach swoich działań. Z drugiej strony
sytuacja "mamy z przedszkola", to uczucie to dziecka widać jest tak silne,
że mogę śmiało nazwać je uzależnieniem. Jeżeli mama nie daje własnemu
dziecku szansy na rozwój i samodzielną adaptację w otaczającym, nowym
środowisku to u niej są zaburzone procesy logicznego myślenia i tu nie
dziecko ma problem z nowym przedszkolem tylko tak jak zostało to już
powiedziane boi się samotności. A może nie samotności tylko to z jednej
strony dla niej wygodne? W sumie trudno określić czy pracuje czy nie?
Może nie ma innych zajęć w domu, albo ma ich bardzo dużo a
przesiadywanie i pilnowanie dziewczynki w przedszkolu jest jej jedyną
rozrywką... przecież tak też czasami bywa ale jest to co najmniej "chore" w
stosunku do dziecka. Logicznego myślenia u tej kobiety niema raczej na
pewno, a co do uczuć można tylko się zastanawiać czy to rzeczywiście
miłość do dziecka ją kieruje czy po prostu najzwyklejsza głupota.
Korzystając z okazji chciałabym przedstawić wam swoją sytuację która
miała miejsce parę lat temu. Mianowicie idąc ulicą często widywałam
żebrzących o pieniądze ludzi, robiło mi się ich żal i zdarzało się że rzucałam
im złotówkę lub czasami więcej..moją uwagę przykuwały zwłaszcza osoby
"powiedzmy" starsze które prosiły o pomoc. Kierując się uczuciami
współczułam im i moje dawanie pieniążków było częste i czasami trafiała
na te same osoby....pewnego dnia zobaczyłam brak myślenia w swoim
postępowaniu. Zobaczyłam człowieka (któremu wcześniej rzuciłam parę
groszy - prosił na chleb) pijanego, który ledwie szedł, przewracał się a w
jego ręce była kartka, z którą wcześniej siedział prosząc ludzi o kasę na
chleb i życie a w drugiej z winem już opróżnionym do większej połowy.
12
Ten widok poraził mnie na tyle, że teraz najpierw zastanawiam się
wcześniej zanim kogokolwiek wspomogę z siedzących na ulicy..
Tabaczek Marta [4.11.2010]
Dla mnie uczucia to miłość, miłość do tych ,którym tak wiele w swoim
życiu zawdzięczam, czyli rodzice, a w szczególności mój tata, którego nie
ma już z nami. Tata był moim prawdziwym przyjacielem, zawsze mogłam
liczyć na jego pomoc, to jemu zawdzięczam wiele rzeczy jakie posiadam,
ale przede wszystkim to kim jestem, na jakiego „wyrosłam człowieka”. Ala
muszę się przyznać, że do tego wszystkiego czyli do takich refleksji
doszłam teraz w takim momencie mojego życia, kiedy już mojego taty nie
ma ze mną – zmarł 4 lata temu na raka.
Pamiętam kiedy 7 lat temu ciężko rozchorowałam się na zapalenie opon
mózgowych, mąż w tym czasie przebywał za granica, mama opiekowała się
moim malutkim dzieckiem, a tata zaraz po zabiegu i przez długi czas
siedział przy moim łóżku w szpitalu, to on oddał kilkakrotnie dla mnie
krew i dołożył wszelkich starań abym wyszła z choroby. Jaszcze wiele było
takich sytuacji w moim życiu, kiedy to właśnie rodzice poświęcali się dla
mnie i mojego rodzeństwa, to dzięki nim mam swój dom, który od nich
dostałam, zawsze kiedy tylko potrzebowałam wsparcia i pomocy mogłam
na nich liczyć, na mamie mogę polegać nadal – to ona jest moja najlepszą
przyjaciółką. Ale sytuacja jaką chciałam opisać to czas kiedy zaczynałam
swoje samodzielne życie, założyłam rodzinę, podjęłam prace, przy opiece
nad dziećmi pomagali nadal rodzice, skupiłam się chyba bardzo na swoim
życiu, tata nie mówił nikomu że coraz gorzej się czuje, po kryjomu sięgał
po leki przeciwbólowe, leczył się sam, bo jak przypuszczam nie chciał
sprawiać nam kłopotów, bo jak to w życiu bywa każdy był czymś zajęty,
nikt nie zauważył zmian, a ja nadal prosiłam o pomoc. Mama prosiła aby
poszedł do lekarza ale twierdził, że nic mu nie jest.
Gdy zaczął tarcic na wadze wtedy wprost siłą zaciągnęliśmy go do
lekarza, lecz diagnoza była ostateczna rak złośliwy z przerzutami . Dopiero
wtedy nasze osobiste sprawy zeszły na boczny tor, nie były już tak istotne
jak wcześniej, robiliśmy wszystko co w naszej mocy aby Mu pomóc , aby
tak nie cierpiał. Jeździliśmy od specjalisty do specjalisty, ale nikt nie dawał
szans na powrót do zdrowia, mówiono nam aby przygotować się na
najgorsze, ale jak to zrobić kiedy chodzi o najbliższą ukochaną osobę. Ja i
moje rodzeństwo czuwaliśmy przy jego łóżku, także oddawaliśmy mu krew
bo była taka potrzeba, szukaliśmy pomocy wszędzie , bo jak pogodzić się z
myślą, że możemy go stracić. 9 maja zmarł mając zaledwie 53 lata,
zostawiając po sobie wiele dobra i nas ...
13
Dziś mam do siebie żal, że nie zdążyłam powiedzieć mu wielu rzeczy;
jak bardzo był dla mnie ważny, jak bardzo go kochałam ,jak wiele mu
zawdzięczam i ile dla mnie znaczył. Zabrakło mi czasu, aby mu o tym
powiedzie i zastanawiam się czy to wiedział, lecz myślę że tak. Teraz
„kiedy jest gdzieś tam wysoko”, patrzy na nas i czuwa nad nami. Kiedy
mam jakiś problem, kłopot, to w duszy rozmawiam z nim, proszę o pomoc i
często jest tak ,że mi się przyśni, a wtedy wszystkie moje problemy jakoś
się prostują i jest dobrze. Zdałam sobie sprawę z tego, co w życiu jest
naprawdę ważne, co daje sens naszej egzystencji, ale boję się aby w
przyszłości już więcej nie popełnić takiego błędu względem moich
najbliższych.
Wiem, że uczucia jakie napotykamy w ciągu całego naszego życia mają
ogromne znaczenie dla nas samych ale i dla naszej przyszłości. Mogą być
pozytywne lub negatywne, ale wraz z ich pojawianiem się możemy zacząć
postępować racjonalnie (lub też nie). Dlatego ważną rzeczą jest pamiętać o
tym co jest ważne nie tylko dla nas lecz zawsze pamiętajmy o drugim
człowieku.
Kowalczyk Dariusz [4.11.2010]
Pani Marto! Te uczucia, o których Pani napisała, są piękne i na pewno
pozytywnie wpływają na Pani życie. Zastanowiłem się jednak nad taką
kwestią, czy gdyby w Pani życiu stosunki z tatą układały się zupełnie
inaczej np. tak źle jak o swoich opowiadała jedna z koleżanek wcześniej,
była by Pani w zdolna kochać ojca tak zupełnie za nic, tylko za to, że jest
Pani ojcem? Czy kochamy za coś? Czy mino wszystko? Czy uczuciami
rządzi logika, czy odwrotnie? Pozdrawiam!
Pytka Katarzyna [4.11.2010]
Hmmm.. ja kocham moich rodziców i rodzeństwo bez względu na wszystko
i za wszystko.
Pycka Waldemar [4.11.2010]
Jak to "bez względu na wszystko i za wszystko"? Jaką więc mają korzyść z
Pani bliskie Pani osoby? Nie doradzi Pani, bo wszystko Pani już
zaakceptowała, nie ostrzeże, a nawet nie pomoże (bo wszak pomoc jest już
wynikiem namysłu, że komuś dzieje się źle i trzeba mu pomóc). Chyba, że
jest coś w Pani stosunku do rodziny najbliższej, co nie mieści się w relacji
miłości, ale wtedy Pani deklaracja traci nieco na wiarygodności. Jak nie
spojrzę, nie rozumiem; to zaś, co rozumiem, wskazuje na jakąś formę
fanatyzmu rodzinnego, a nie miłości....
14
Rubaszko Dorota [7.11.2010]
Związki nigdy nie były łatwe i idealne, zawsze występują w nich problemy
i dobrze jest jak obie strony chcą walczyć o swoją miłość. Cały problem w
tym, że tak niewiele osób potrafi rozróżnić miłość od uzależnienia. Miłość
to dawać, to tworzyć przestrzeń dla drugiej osoby, to patrzeć jak rozkwita i
wzrasta w twoim cieple, a zapłatą jest uśmiech, czułe słowo i obustronna
wdzięczność. Żądza to brać, brać, brać i nic nie dawać w zamian. To
przeświadczenie, że wszystko się należy i ciągle za mało. Gonisz, starasz
się, robisz wszystko by było lepiej a jest gorzej. Najgorsze, że w końcu traci
się to co najważniejsze - poczucie własnej wartości
Pycka Waldemar [7.11.2010]
Proszę przybliżyć nam swój punkt widzenia. Czegoś tu nie rozumiem:
"miłość to dawać, to tworzyć przestrzeń dla drugiej osoby", oznacza to, że
druga osoba bierze to, co jej ktoś daje i korzysta ze stworzonej
przestrzeni. Nieprawdaż? I co gorsze: nauczona brać to, co ktoś z miłości
jej dawał zaczyna oczekiwać od innych, że też będą jej dawać. Bo przecież
miłość to brać, skoro ktoś daje (by nie urazić prawdziwej miłości). W
rzeczy samej, utrata poczucia własnej wartości jest wynikiem takiej właśnie
jednokierunkowej miłości opartej na dawaniu. Nie trzeba degradować
problemu do "żądzy".
Łoś Dominika [6.11.2010]
Witam mam następujący przykład gdzie uczucia biorą górę nad logiką.
Mianowicie mamy rodzinę matkę , ojca i dwójkę dzieci. Od 5 lat matka jest
bita i poniżana przez swojego męża, wszystkiemu przyglądają się dzieci i
cierpią razem z tą kobietą. Ona pod wpływem STRACHU nie potrafi się
uwolnić od ucisków męża, naraża dzieci i siebie na niebezpieczeństwo.
Mimo wszystko strach odbiera jej logikę w myśleniu, nie potrafi podjąć
decyzji aby odejść i zacząć nowe spokojne życie. Strach, bezradność także
rodzi inne uczucia złość i nienawiść, tutaj na pewno nie ma logiki.
Pycka Waldemar [6.11.2010]
Napisała Pani: "Od 5 lat matka jest bita i poniżana przez swojego męża ,
wszystkiemu przyglądają się dzieci i cierpią razem z tą kobietą. Ona pod
wpływem STRACHU nie potrafi się uwolnić od ucisków męża, naraża
dzieci i siebie na niebezpieczeństwo. Mimo wszystko strach odbiera jej
logikę w myśleniu , nie potrafi podjąć decyzji aby odejść i zacząć nowe
spokojne życie. Strach, bezradność także rodzi inne uczucia złość i
nienawiść, tutaj na pewno nie ma logiki." Czy wszystko można sprowadzić
do kwestii strachu itp. uczuć? Wątpię. Jestem przekonany, że źródłem tej
15
bezradności (podobnie jak w kilku wcześniej opisanych przypadkach) jest
wpojona nauka o miłości: tej bezgranicznej, bezwarunkowej i nie
domagającej się najmniejszego uzasadnienia. Takie bajki powkładane nam
w głowy przez poetów i kaznodziejów, których głównym przesłaniem jest
sparaliżowanie umysłu, niszczą zdolność do logicznego myślenia. Stąd
miłość ma komponować się z cierpieniem (wszak cierpienie ma być
najwyższym wymiarem miłości!?!), poświęceniem i wyzbyciem się własnej
osobowości na rzecz tego drugiego - umiłowanego. Przez takie głupoty
wkładane w głowy od najmłodszych lat wiele osób nie daje sobie rady w
miłości przeżywanej tu i teraz. Wiele kobiet (ale też i mężczyzn) gotowych
jest uznać, że jeśli kocha, to musi bić... To straszne, ale prawdziwe.
Makuch-Wróblewska Jolanta [7.11.2010]
Zastanawiam się coraz częściej nad "poświęceniem" w kontaktach
międzyludzkich. Z całą pewnością nowe pokolenia nie są wychowywane do
postaw, w których poświęcenie jest wartością pożądaną i cenioną. Jego
krytyka jest, moim zdaniem, niesłuszna. Nie można przecież wyobrazić
sobie szczęśliwego dzieciństwa bez osób bezgranicznie oddanych. Jednym
z pierwszych uczuć jest przywiązanie dające bezpieczeństwo. W
pierwszych miesiącach życia matka dziecka musi wykazać się całkowitym
poświęceniem i oddaniem aby mogło się dobrze rozwijać. Nie jest prawdą,
że takie poświęcenie nie daje szczęścia również matce. Obserwując
współczesną rzeczywistość, w której na plan dalszy odchodzą proponowane
przez poetów i kaznodziejów zachowania i wartości nie widzę
oszałamiającego szczęścia wolnych od poświęcenia i pokory jednostek,
szczególnie kobiet.
Źródłem bezradności kobiet znajdujących się w dramatycznym położeniu
być może jest strach ale częściej są to problemy związane z brakiem
mieszkania lub pracy. Nie dostrzegałabym w takiej postawie wpływu liryki
czy religii
Pycka Waldemar [7.11.2010]
Napisała Pani, że "z całą pewnością" obecne pokolenie nie jest wychowywane w duchu "poświęcania się". Sądzę, że jest inaczej. Rzesze katechetów w szkołach plus księży na ambonach kościelnych robią to, co
wcześniej. Podobnie jest z pracą pań polonistek. Kłopotem jest jednak opór
stawiany przez młodzież. To już nie jest ta naiwna i romantyczna młodzież
sprzed iluś tam lat. Oni tego nie kupują, a nie bardzo wiedzą, co z tym
zrobić. podobnie jest z edukacją seksualną: oficjalnie się przemilcza temat
lub powtarza stare bajki, a młodzież już tego nie kupuje. W zamian ma
porno w Internecie. Jeszcze gorsze wyjście, ale z dwojga złego, gorsze
16
zazwyczaj wygrywa. Napisała też Pani o instynkcie macierzyńskim. Tu
istota problemu leży głębiej, i dotyczy także zwierząt. Oceniła Pani też
"współczesną rzeczywistość". Oszałamiającego szczęścia to nie tylko Pani
nie widzi. Tego wszak nie można zobaczyć ani teraz, ani też nie było tego
widać w przeszłości. Biorąc jednak pod uwagę zwiększone usamodzielnienie się kobiet pod względem "mieszkania i pracy", coraz mniej musi
się poświęcać, a te, które to robią, czynią tak z własnej woli. Pytanie
pozostaje jednak: czy ktoś chciałby być dzieckiem, dla którego matka
całkowicie "poświęciła się", zatracając swą indywidualność i "poświęcając"
własne ideały? Moim zdaniem, wbrew naukom kaznodziejów i poetów,
tego rodzaju świadomość niszczy poczucie doniosłości własnej egzystencji.
Taki "dar" w postaci "poświęcenia się" jest ciężarem, który prędzej czy
później powinien "w środku" zaboleć. Jeśli zaś nie boli, to znaczy, że ktoś
wmówił nam jakąś złudną historyjkę o tym, co się powinno czynić.
Ps. Czekam na ciąg dalszy dyskusji na ten temat z Panią Jolantą i zapraszam
do udziału w niej także inne osoby.
Sikora Piotr [7.11.2010]
Matka, która poświęciła swoje ideały dla dziecka, nauczyła je być zależnym
od siebie, moim zdaniem wyrządza dziecku wielką krzywdę w dalszym
jego dorosłym życiu, takie dziecko ma opory wyfrunąć z ciepłego gniazdka
zostawić rodziców samych, np. wyjechać do innego miasta i tam założyć
rodzinę. W wielu przypadkach dzieci wtedy są zależne od rodziców nie
mogąc podjąć swoich decyzji "no jak tak to bez mamy to nie możliwe".
Owszem robią to z własnej woli nie mniej jednak nie jest to dobrym
sposobem na życie. Na pewno prędzej czy później odezwie się mogłem
zrobić karierę ale zostałem w rodzinnym gniazdku. Każdy z nas ma jakieś
marzenia kim chce w życiu zostać a poświęcając je traci bezpowrotnie
szanse na nie. Myślę, że nie powinno się aż tak poświęcać dla dzieci, w
życiu zdarzają się i takie przypadki w których rodzice nie poświęcili
własnych marzeń a ich dzieci jakoś w życiu mimo wszystko sobie poradziły
i wyrosły na porządnych ludzi. Obecne pokolenie nie ma wzorów, do
których chciało by dorównać. Typowy przykład dzieciaków 12-sto letnich
w koszulkach z hasłem J**** Policję bo to moda taka nastała. Pytanie tylko
co takiemu dzieciakowi zrobiła owa instytucja, że żywi do niej taką
nienawiść ? Jedyny kontakt z władzą mieli mijając ich na ulicy. Nie mówię
tutaj o skrajnych przypadkach dzieciaków, którzy mieli zatarg z prawem,
mówię o zwykłym przeciętnym gimnazjaliście. To w jaki sposób odnoszą
się do nauczycieli, jak dokuczliwi potrafią być dla swojego najbliższego
otoczenia. Czy nawet ostanie wydarzenia bójek 13-sto letnich dziewczynek.
17
Obecne pokolenie śmiało można ryzykować twierdzeniem , że wychowane
jest w nie wiadomo jakim duchu, nie mają ideałów, wzorców, wartości i
niestety jest coraz ciężej zapanować nad nimi.
Makuch-Wróblewska Jolanta [8.11.2010]
W przeszłości, wydaje mi się, panował psychiczny porządek
w pokonywaniu trudności życia codziennego. Jeżeli nawet przyjmiemy, że
ludzie byli i są manipulowani przez religię to i tak skuteczniej uspokaja
ONA psychikę szerokiego odbiorcy niż modna w nowoczesnych
społeczeństwach psychoterapia ze swoimi kanapami - jedynie dla
wybranych. Współczesne poradniki jak żyć aby być szczęśliwym są
złudnym rozwiązaniem problemów (kosztują więcej niż datek "na tacę")
chociaż opierają się na naukowych psychologicznych podstawach. Religia
chrześcijańska radzi sobie z opanowaniem wszechobecnego strachu strasząc. Ten strach jest bardzo istotny w uspołecznianiu jednostki.
Warunkiem jest przyjęcie prawd wiary. Dla młodych ludzi w szkołach nie
ma oferty. Brak poczucia przynależności jaki podąża za globalizacją w
zestawieniu z niepokojami jednostki, dla której nie ma nic stałego, trwałego
są powodem frustracji i dramatów. W grupie młodzieży najbardziej widać
skutki indywidualnego realizowania się jej rodziców. Wychowanie młodego
człowieka bez poświęcenia swojego czasu jest niemożliwe. Nie mówię o
poświęceniu absolutnym. Dziecko, które słyszy od rodzica informacje
podobne do rozmowy handlowej wyczuwa niewłaściwość. Rodzic
wyedukowany na kolejnym treningu interpersonalnym zafundowanym
przez pracodawcę, wzorowanym na technikach sprzedaży komiwojażerów
amerykańskich mówi językiem oferty handlowej. Faktycznie opanowuje
emocje i jest bardzo oddalony od religijnego zacofania. Jego (rodzica)
samopoczucie wzrasta - był asertywny - hura, hura...i co dalej? Wystarczy
włączyć wiadomości.
Kowalczyk Dariusz [8.11.2010]
Chrześcijaństwo, którego ponoć w 90% jesteśmy wyznawcami, oparte na
miłości Boga do nas ludzi przekazuje nam obraz miłości idealnej. Taka
miłość jaką Bóg nas umiłował, że Syna swego poświęcił, aby nas zbawić,
jest miłością bezwarunkową. Zdolni do niej jesteśmy wszyscy, ale tylko
nieliczni z nas (zwani często świętymi) ją przyjmują i oddają innym. Dano
wolną wolę, dano nam prawo wyboru. Można to nazywać "bajkami
wkładanymi nam do głów przez poetów i kaznodziejów"", można mówić,
że przesłaniem owych jest "sparaliżowanie umysłu i niszczenie zdolności
do logicznego myślenia", można... mamy wszak wolną wolę. Jeśli jednak z
własnej woli zaliczamy siebie do tych 90% to pamiętać powinniśmy, że to
18
co ze sobą zabierzemy do Domu Ojca to dobre uczynki, uczynki miłości.
Miłości bezgranicznej, heroicznej ale także codziennej, matczynej i
ojcowskiej, córki i syna, brata i siostry, sąsiada itd., itd. To trudne, ale też
na szczęście w zasięgu możliwości każdego z nas. Opisywane historie
kobiet bitych to niestety smutny obraz nas ludzi. Słabych, często
zagubionych, z jakichś powodów nieszczęśliwych, którzy nie znaleźli drogi
do MIŁOŚCI. Ktoś napisał "ludzie ludziom zgotowali taki los", co prawda
dotyczyło to ludobójstwa, ale czy mniej jest winny mąż, który maltretuje
swoją rodzinę. Czy zachowanie bitej kobiety, która nie odchodzi wynika z
tego, że "ma sparaliżowany umysł"? Może tak. Może tak kocha, że nie
widzi ewidentnego zła i krzywdy swoich dzieci. Z pewnością nie można
nazwać miłością tego, co czyni mąż tej kobiety. Owszem cierpienie może
"komponować się z miłością", ale cierpienie owo ma wynikać z miłości do
człowieka nie z nienawiści, strachu czy dewiacji. Miłość nie może
pozbawiać nas osobowości, bo wtedy nie jest miłością. Wzbogaca nas,
rozwija i wzmacnia.
Pycka Waldemar [8.11.2010]
Napisał Pan: "Taka miłość jaką Bóg nas umiłował, że Syna swego
poświęcił, aby nas zbawić, jest miłością bezwarunkową." Po co więc
piekło?
Sikora Piotr [8.11.2010]
A czy piekło nie jest dla ludzi niepokornych?? Miejscem w którym
przyjdzie nam cierpieć męki za swoje odwrócenie się od Boga ?
Pycka Waldemar [8.11.2010]
Panie Piotrze: Jakie odwrócenie? Toż kocha nas bezwarunkowo, powtórzę bezwarunkowo. Wystarczy zatem być, i już się jest kochanym i zbawianym!
Piekło zakłada jednak, że ta tzw. bezwarunkowość jest mocno warunkowa...
W rzeczy samej, to tej idealnej, jak to napisał Pan Dariusz, miłości wymaga
się tylko od człowieka. No i idącej za nią bezmyślności... Że zaś nikt nie
jest w stanie sprostać jej wymaganiom, nawet Bóg, więc i kłopoty w
samoocenie, oraz ocenie innych. Dajcie komuś niewykonalne i wewnętrznie
sprzeczne zadanie, a już go macie na amen.
Sikora Piotr [8.11.2010]
Nie wiem może źle rozumuję, ale wydaje mi się że Bóg dał nam też wybór
tego czy chcemy za nim podążać czy też nie, jedyne co musimy to przyjąć
jego ofiarę w postaci osobistej aby uzyskać zbawienie. Wydaje mi się że ta
miłość nie opiera się na uczuciach tak ja ta nasz ludzka, oparta jest na
19
samym już byciu, nie na czynach. Wobec tego czy w ogóle trzeba sprostać
jakimś warunkom żeby jej doświadczyć ? Wydaje mi się że jeśli jest ta
miłość bezwarunkowa to każdy powinien jej doznać bez żadnych
warunków, wszyscy powinniśmy zostać zbawieni. Przez odwrócenie
miałem na myśli nie to że nic nie musimy czynić w sensie dobra, bo i tak
będziemy zbawieni bezwarunkowo, ale celowo działać "z grzechem".
Dlatego wydaje mi się że mówienie o istnieniu piekła jest też po trochu
stworzone do tego żeby zmusić ludzi aby zaprzestali grzechu, by mieli się
czego bać. Tak właśnie ja to rozumie.
Kowalczyk Dariusz [9.11.2010]
Bez wdawania się w szczegóły teologiczne piekło istnieje!!! Zarezerwowane ono jest dla zatwardziałych grzeszników, którzy nawet w godzinie
śmierci nie chcą przyjąć BEZWARUNKOWEJ MIŁOŚCI, objawiającej się
w miłosierdziu Bożym. Dano nam wolną wolę i z niej korzystamy. Jeśli by
owa bezwarunkowa miłość Boga wykluczała nasz w niej udział byłaby
miłością zaborczą, pozbawiającą nas wolności. Bóg nas nie kocha za coś.
ON nas kocha mimo wszystko. Na tym polega owa bezwarunkowość. Po
ludzku to mało możliwe. Często pytamy: "za co mnie (jego, ją) kochasz?".
Często mówimy: "już cię nie kocham, bo....". A ON nas KOCHA
BEZWARUNKOWO i zawsze, ale.... nie pozbawia nas prawa wyboru Jego
miłości. Możesz ją odrzucić i... wybrać piekło. Po to jest piekło.
Waldemar Pycka [9.11.2010]
Panie Dariuszu, o tym że istnieje piekło, wiem doskonale, i nie potrzebna
mi jest do tego żadna teologia. Wystarczy szeroko otworzyć oczy i poczytać
o przeszłości. Dla mnie piekłem były stosy inkwizycji, masowe mordowanie jednych chrześcijan przez drugich (bo w jakiś dogmat nie chcieli
uwierzyć...), to torturowanie i zabijanie osób inaczej wierzących w tego
samego boga (wyjątkowo "piekielnie" płodny jest biblijny trójkąt: Żydzi Chrześcijanie - Muzułmanie), to także inne brutalne konflikty na tle
religijnym. Oczywiście, do ognia piekielnego dorzucają też z innych powodów, ale nic tak nie sprzyja piekielnemu zaognieniu, jak wiara religijna. I to
wszystko w imię... bożej miłości. Czasami to sobie myślę, że jak już ktoś
trafi do tego pozaziemskiego piekła, to rozejrzy się i pomyśli, jak to dobrze,
że wyrwałem się z łap tych na ziemi.... Że zaś problem jest istotny, łatwo mi
będzie to dowieść. Otóż współczesnym wymysłem sprawiającym wrażenie
prawdy jest opowiadanie o tzw. "uczuciach religijnych". I wielu ludzi
wierzy, że coś takiego istnieje, a niektórzy wręcz twierdzą, że ich uczucia
religijne są obrażane. Trudno obrażać coś, czego nie ma, ale chciałbym
zasugerować samo istnienie mechanizmu napędzającego nieracjonalne
20
rozstrzyganie problemów dotyczących kultu religijnego. Narzuca się
pewien styl myślenia, który wyłącza potrzebę zrozumienia.
Sikora Piotr [9.11.2010]
Długo myślałem na ten temat przeczytałem swoją poprzednia wypowiedź
widać byłem już zmęczony mocno. Zgadzam się z Panem Darkiem piekło
musi istnieć. Chociażby dlatego żeby było czym straszyć podczas życia
doczesnego. Miłość bezwarunkowa skoro jest bezwarunkowa to nie ma to
znaczenia czy da nam ktoś niewykonalne i wewnętrznie sprzeczne zadanie i
już ma nas na amen skoro nic nie musi robić a zbawienie i tak nas czeka. Co
do sensu istnienia piekła wydaje mi się, że jest też potrzebne dla samego
kontrastu, dla zachwiania równowagi? A co z tymi, którzy zostaną
potępieni, skoro nie mogą trafić do nieba musi istnieć dla nich jakaś
alternatywa?
Pycka Waldemar [9.11.2010]
Mam kłopot: nie wiem, kiedy Pan kierował się logiką, a kiedy uczuciami.
Pana poprzednia wypowiedź została przez Pana zdefiniowana jako wynik
zmęczenia (a zatem wnoszę pewną jej nielogiczność), ostatnia zaś - jako
wynik namysłu ("długo myślałem..."). Tymczasem w mojej opinii jest
odwrotnie. Najpierw zadziałała logika, a potem emocje i uczucia wymusiły
na Panu odrzucenie logicznego wprawdzie wniosku, ale niezgodnego z
formułą wiary. Pyta Pan na koniec potępionych, jakich potępionych? Kto
ich miałby potępić i w imię czego?
Sikora Piotr [9.11.2010]
Wydawało mi się że potępiony to to samo co grzesznik który w sądzie
ostatecznym zostanie wysłany albo do piekła albo nieba. Stąd wymyśliłem
sobie tak po swojemu że musi być miejsce dla tych którzy grzeszą, po to
miało istnieć w moim odczuciu piekło. Przyznaje Panu rację namąciłem
troszkę. Jeśli chodzi o Pana pytanie czy kierowały mną emocje czy logika
raczej pokierowały mną emocje w danej chwili miałem takie przekonanie i
stąd moja wypowiedź.
Kowalczyk Dariusz [9.11.2010]
Niebo i Piekło, o którym próbowałem nieudolnie coś powiedzieć, to stan
duszy w którym się niechybnie ona znajdzie (jeśli w to wierzymy) po
śmierci naszego ciała. "Piekło", o którym Pan Doktor pisze, to ziemskie,
niestety stworzone przez ludzi i dla ludzi jest dowodem naszej ludzkiej
niedoskonałości, czyli grzechu i moim zdaniem Bóg nie ma z tym nic
wspólnego, a dzieje się ono i współcześnie niestety, a owe "uczucia
21
religijne" obrażane "odczuwają" moim zdaniem ludzie nietolerancyjni,
religijnie zaślepieni wręcz fanatycy co mało ma wspólnego z wiarą w Boga,
który mówił "jeśli cię uderzą w policzek, nastaw drugi". Pozdrawiam!
Pycka Waldemar [9.11.2010]
Dzięki, aczkolwiek nie rozumiem formuły - "Bóg nie ma z tym nic
wspólnego". Jeśli nie z tym, to z czym ma coś wspólnego? Przypomina mi
to troszkę kompletnie błędną ocenę sytuacji, gdy np. jakiś pasażer uratował
się w wypadku, w którym zginęło 100 ludzi. Krzyczą wtedy: cud, cud, że
jeden przeżył; a nie dodają: cud, cud, że 100 osób poniosło śmierć. Dla
mnie, osobiście, bóg ma takiż sens, jaki ma dla osób ją wyznających. Jeśli
więc ludzie nawzajem się zabijają dla boga, to "winien" temu jest właśnie
ich bóg. Pozdrawiam, Panie Dariuszu.
Brygoła-Latała Justyna [27.10.2010]
Chcę opowiedzieć Wam swoja króciutką historię o wypływie uczuć na
logiczne myślenie. Jako niespełna dwudziestoletnia dziewczyna dostałam
pracę, to było jak wybawienie ponieważ po skończonej szkole o pracę było
trudno, a rok spędzony na zasiłku dla bezrobotnych nie wróżył niczego
dobrego. Praca wydawała mi się bardzo interesująca - to praca biurowa a
dokładnie w jednej z firm ubezpieczeniowych. Zadowolona, pełna
entuzjazmu, bo w końcu to nie jakaś szympansia robota przy maszynie ale
fajna praca z ludźmi, tak mi się na początku wydawało. Pewnego razu
przychodzi interesantka z wielką awanturą, że cos się jej nie zgadza na
koncie płatniczym. Starałam się być uprzejma, próbowałam wyjaśniać ale ta
pani sobie pojechała troszeczkę po mnie z tą awanturą. Wiecie jak to jest
młoda osoba, pierwsza praca i zaczyna się od wielkiej awantury. Starsza
koleżanka przez cztery dni siedziała ze mną nad tym rozliczeniem konta i
próbowała mi to wszystko wyjaśnić ale mój stres spowodowany tą całą
sytuacją był tak ogromny, że nie mogłam się z tym uporać. Trudno mi było
zebrać myśli żeby skupić się na tym czego koleżanka chce mnie nauczyć.
Jakoś sobie z tym poradziłam ale przez pewien czas jak trzeba było robić
podobne sprawy ciągle ja podpytywałam to jak to było. Do dziś pamiętam
imię i nazwisko tamtej kobiety, która przyszła z awanturą i dodam, że
jednak nie miała racji, ale ja nie mogłam sobie z tym poradzić, że ktoś mógł
mnie tak potraktować. Później niestety do interesantów nie podchodziłam
już z takim zaufaniem i traktowałam ich raczej chłodno. Dla własnych
potrzeb określiłam to tak, że zamiast skóry wrażliwej tworzy mi się
pancerz.
22
Sawicka Karolina [28.10.2010]
Wiem coś na ten temat Magdaleno. Tyle, że ja szukałam pracy, kasa była
mi bardzo potrzebna, nie ukrywam, że po śmierci mamy przez jakiś czas
mieliśmy problemy spowodowane jej odejściem, jak i finansowe. A więc
szukałam pracy. W końcu znalazłam w pobliskim sklepie spożywczym. Był
to sklep prowadzony przez mojej koleżanki rodzinę, więc pomyślałam
sobie, że nie będzie źle. Zaczęłam pracę, na początku miałam zarabiać 700
zł na tzw. okresie próbnym, później dochody miały się zwiększyć.
Pracowałam na dwie zmiany. Było wszystko ok dopóki Matka właściciela
(bo ona też tam pracowała) nie zauważyła, że jestem za dobra i o co mnie
nie poproszą to to zrobię. Zaczął się koszmar. Zmiany były mi tak
przypisywane jak jej pasowało a nie tak jak być powinny, na zmianie
potrafiła przy ludziach zrobić awanturę o byle co. Gdy zaczęłam się pytać o
umowę mówiono, że w przyszłym tygodniu dostane. Tygodnie leciały a
umowy jak nie było tak nie było pensja również nie wzrastała. Zaczęłam się
denerwować, że pracuje na czarno, nie mam ubezpieczenia itd. Pewnego
dnia pamiętam to była niedziela, zadzwoniła do mnie matka szefa i
powiedziała, że jutro mam przyjść na pierwszą zmianę, ja powiedziałam, że
w grafiku mam na 2 i, że mam już plany na rano. Matka szefa stwierdziła,
że ją to nie obchodzi i mam być na rano. Oczywiście przyszłam. Gdy szef
przyjechał i przywiózł towar powiedziałam, że odchodzę. Szefem się tylko
nazywał, sklep był na niego ale najwięcej do powiedzenia miała jego matka.
Miałam dość takiego traktowania. W sumie pracowałam tam rok czasu. Po
jakimś czasie spotkałam szefa i porozmawialiśmy sobie i dopiero wtedy
wyjaśniłam mu dlaczego tak naprawdę odeszłam. Wcześniej nie było sensu
mówić bo to jego matka wiadomo było, że stanie po jej stronie. Później
żałowałam, że nie zrobiłam tego od razu, bo być może pracowałabym tam
nadal. Jednak złość, gniew i honor przesądziły o moim dalszym losie.
Wspomnę tylko, że ta sama kobieta poprosiła mnie kilka miesięcy po moim
odejściu abym przyszła za nią do pracy bo ona ma komunię u wnuka.
Jestem osobą, która pomaga, zgodziłam się i zostałam oszukana po raz
kolejny. Od tamtej pory nie chodzę tam do sklepu, pomimo tego, że sklep
jest tuż przed moim oknem.
Pycka Waldemar [28.10.2010]
Mam dla Pani trudne zadanie do wykonania: proszę przedstawić
zaprezentowaną przez siebie sytuację pracy w sklepie z punktu widzenia
matki tzw. szefa. Czy uzna Pani wówczas, że swoim zachowaniem
pogorszyła Pani jakość usług oferowanych przez sklep? Moim zdaniem tak właśnie było. Za każdym razem, gdy pracownik zaniedbuje swoje
23
uprawnienia, szkodzi firmie. W Pani przypadku, szkodą było pozwolenie na
opuszczenie miejsca pracy przez wartościową osobę. I nie była to wina
owej matki, lecz właśnie Pani. Gdyby Pani walczyła o swoje uprawnienia,
to jeśli nawet zostałaby Pani zmuszona do odejścia, to następna osoba
znalazłaby się w dużo korzystniejszej sytuacji.
Sawicka Karolina [3.11.2010]
Matka szefa miała trudny charakter, jeżeli robiło się co chciała to było
wszystko w porządku, jednak jak ktoś sie jej sprzeciwił i miał swoje zdanie
to zaczynała robić na złość: właśnie te zmiany, które wprowadzała z dnia na
dzień, czepiała się wszystkiego, że nóż jest położony nie w tym miejscu,
potrafiła robić awanturę o byle co. Wydawało jej sie, że skoro jest matką
szefa to jej pozycja w sklepie jest o wiele wyższa i może nami rządzić.
Zapewne chciała aby sklep prosperował jak najlepiej jednak nie powinna
zapominać o dobru pozostałych pracowników. W sklepie tym pracowały
również jej dwie córki, wiec wiadome było, że zmiany ustawiała tak aby jej
rodzinie było lepiej a co ją miała obchodzić obca osoba. Ja miałam tylko
wykonywać swoją pracę najlepiej jak potrafię co wydaje mi sie robiłam. Po
moim odejściu, coś się w sklepie zmieniło. Podobno dziewczyna, która
przyszła na moje miejsce dostała normalną umowę, przysługuje jej urlop,
itd. Szef ponoć ukrócił rządy swojej matki w sklepie, gdyż klienci sie
skarżyli, ze przy nich nieładnie odnosi sie do drugiej ekspedientki. Nie
wiem czy szef przejrzał na oczy po naszej rozmowie, wiem jednak, ze ta
dziewczyna znalazła sie w korzystniejszej sytuacji.
Strumidło Anna [10.11.2010]
Witam serdecznie. W swojej wypowiedzi chciałam nawiązać do historii
Pani Renaty, ponieważ dla każdego człowieka na pierwszym miejscu
najważniejsza jest zawsze rodzina o którą się martwimy, lecz zdarzają się
takie sytuacje w życiu wobec których nie możemy nic zrobić, jesteśmy
bezradni. W moim przypadku zdarzyła się nie dokładnie podobna sytuacja,
jak u Pani Renaty, gdyż Pani odczuwała lęk wywołany brakiem
skontaktowania się z siostrą, a w moim przypadku lęk wywołał u mojej
rodziny strach oraz wielki niepokój o życie moje i mojego męża. Sytuacja
miała miejsce w zeszły piątek, gdy wracałam wraz z mężem z dalekiej
podróży busem. Wszystko zapowiadało się dobrze, mąż słuchał radia ja
natomiast rozmawiałam przez telefon z moją mamą mówiąc jej, iż została
nam jedynie godzina drogi do domu. Po chwili wszystko się zmieniło, z rąk
wyleciał mi telefon, a wokół siebie widziałam lecące szyby. Jedyne co
pamiętam to silne uderzenie busa i wtedy właśnie bardzo mocno uderzyłam
się w głowę, usłyszałam okropny krzyk ludzi. Strasznie bałam się o męża i
24
o siebie, ale nie zdawałam sobie sprawę co tak naprawdę się zdarzyło,
dlaczego pękają szyby? gdzie są moje rzeczy? dlaczego wyleciał mi telefon
przez który rozmawiałam z mamą? Bardzo szybko zdałam sobie sprawę co
tak naprawdę się stało, ponieważ ktoś z tyłu samochodu krzyknął TO TIR
W NAS UDERZYŁ to było coś okropnego, gdy cały samochód chwiał się
na wszystkie strony, wtedy pomyślałam sobie to już koniec - zginiemy. Po
kilku minutach mąż pomógł mi wysiąść z busa. Na szczęście nikomu nic się
poważnego nie stało. Zapytałam męża jak się czuje, ulżyło mi gdy
odpowiedział, że nie ma nawet zadrapania, u mnie skończyło się jedynie na
okropnym bólu głowy, szyi oraz siniaku na nodze. Minął prawie tydzień,
lecz gdy sobie przypomnę co się stało od razu oblewa mnie pot i zadaje
sobie pytanie co by było gdyby tir uderzył w nas z większą prędkością. Gdy
doszłam do siebie zaczęłam szukać telefonu, przez który rozmawiałam z
mamą, wiedziałam przecież, że usłyszała uderzenie. Mąż odnalazł mój
telefon pośród kawałków szkieł, lecz minęło może 20 minut, gdy odszukał
całą tylną obudowę telefonu, gdzie znajdowała się bateria. Po włączeniu
komórki dotarły do mnie wiadomości, iż moja mama próbowałam się
dodzwonić do mnie 8 razy. Od razu do niej oddzwoniłam, gdy odebrała
była cała rozdygotana, płakała, powiedziała mi, iż domyślała się , że
mieliśmy wypadek. Na szczęście udało mi się ją uspokoić, iż nic mi oraz
mężowi się nie stało. Po moich słowach zamilkła i rozpłakała się, gdyż
uczucie strachu o nasze życie nie pozwoliło mojej mamie logicznie myśleć,
że po prostu przy taki silnym uderzeniu telefon rozleciał się, dlatego nie
mogła się do mnie dodzwonić. Emocje w tej sytuacji górowały po prostu
bała się co z nami się stało, czy żyjemy. Mama zamartwiała się o nas.
Strach i lęk o życie mojego męża i moje nie pozwoliły jej logiczne myśleć,
gdyż emocje podpowiadały jej najgorsze scenariusze.
Daniel Ewa [27.10.2010]
Nasuwa mi się takie stwierdzenie ze nie tylko takie pozytywne uczucia jak
miłość przyjaźń przywiązanie empatia są wstanie wpłynąć na proces
myślenia a przez to zachowania człowieka. A gdzie jest miejsce na
nienawiść gniew bunt wobec wszystkiemu i wszystkim? Te uczucia także
warunkują zachowanie jednostki nawet w sposób bardziej drastyczny niż te
pierwsze pozytywne. Może jestem odosobnionym przypadkiem i mimo ze
jestem uczynna i miła dla wszystkich należę do ludzi wyznających pewne
zasady nie koniecznie takie ułożone i akceptowane społecznie. Działam w
wielu miejscach dla dobra ludzi, pracuje z ludźmi pokrzywdzonymi przez
los samotnymi a jednak ta zła strona naszego człowieczeństwa zawsze
gdzieś mi przemyka w moim umyśle. Nie twierdze, że jestem dobrym
25
człowiekiem nie mi to oceniać, bo ja nie umiałabym tego zrobić w sposób
profesjonalny, ale nie uważam ze człowiekiem kieruje tylko to wszystko, co
jest dobre i dobrze widziane przez otoczenie. Ludzie są też źli tylko my o
sobie tego nigdy nie powiemy, bo jest nam wstyd. Na potwierdzenie moich
słów przytoczę historie z mojego życia rodzinnego z klasy 1 gimnazjum.
Nigdy nie przepadałam za moją matką najpierw było wyczuwalne
niezadowolenie z jej strony spowodowane moją osobą dystans a u mnie
próba zadowolenia jej czymkolwiek dobrymi stopniami zachowaniem by
tylko zwrócić jej uwagę na siebie by wywołać jakąś reakcje, na którą
bardzo czekałam. Po pewnym czasie nastał bunt wobec tego, co sobą
reprezentowała, kim była nie słuchanie poleceń (tylko jej) działanie
specjalnie by wywołać jej negatywną reakcje w myśl zasady chciała to teraz
niech ma, próba charakteru. Po kilku miesiącach otwarta wojna z
niedostrzeganiem drugiej osoby wszystko na przekór by tylko
zdenerwować, to było takie działanie wzajemne na siebie, podczas którego
narastała złość. Potem było wielomiesięczne milczenie, nie patrzenie na
siebie nawet w jednym pomieszczeniu, obojętność. W końcu obopólna
nienawiść, która trwa do dziś. Teraz obecnie nie czuje do matki nic poza
rozczarowaniem są chwile, kiedy żałuje, ale ostatecznie sama wybrałam to
jak chciałam się zachowywać i jak się odnosić w stosunku do niej, patrząc
jak ona sama się odnosi do mnie.
Wojtuszkiewicz Angelika [2.11.2010]
Przeczytałam wszystkie wpisy, wszystkie bardzo ciekawe, jednak moją
uwagę zwróciły dwa, ale ponieważ historie które chciałabym opowiedzieć
zajęły by baaaardzo dużo miejsca zawężę się tylko do historii Ewy Daniel odnośnie jej relacji z matką, mowy o negatywnych uczuciach, która jak mi
się wydaje jako pierwsza miała dość odwagi żeby opowiedzieć taką
historię. Ja również chciałabym się podzielić pewną refleksją o Jurku
(moim ojcu) i uczuciach jakie we mnie tkwią na samą myśl o nim. Moja
mama mówi, że jak byłam mała i zanim Jurek zaczął pić byłam jego (Jurka)
oczkiem w głowie, ja jednak tego nie pamiętam. Gdybym chciała sobie
przypomnieć moje pierwsze relacje z Jurkiem to zdecydowanie nasuwa mi
się wizja człowieka, który siedzi w fotelu przed telewizorem, moja mama
trzymająca mnie (4-o letnią dziewczynkę) na kolanach oraz mój brat
bawiący sie na dywanie zabawkami. Jedyne co pamiętam z tamtego okresu
to pytanie jakie zadałam mamie: "Dlaczego tata nigdy nie bierze mnie na
kolana i sie ze mną nie bawi" Moja mama odpowiedziała wtedy, że tata jest
bardzo zmęczony po pracy i musi odpocząć. Taka odpowiedź mi chyba w
tamtym czasie wystarczyła i więcej już nie pytałam. Drugim wspomnieniem
26
związanym z Jurkiem i zarazem pierwszym najbardziej negatywnym,
wzbudzającym moje najgorsze uczucia, wstręt i nienawiść jest scena kiedy
Jurek jest pijany i robi awanturę mamie, jak ją szarpie i uderza ją w twarz.
Moja mama starała się jak mogła żebyśmy nigdy z bratem nie byli
świadkami takich sytuacji, ale my mimo że mali to zauważaliśmy ślady
bicia na jej ciele, widzieliśmy jak zbierała potłuczoną zastawę stołową, itd.
Później mama rozwiodła się z Jurkiem, ale ponieważ nasz dom jest
wielopiętrowy to mieszkaliśmy dalej w jednym domu, oddzieleni tylko
klatką schodową. Oczywiście władzę rodzicielską nad nami sprawowała
moja mama. Kiedy kończyłam szkołę podstawową Marcin (mój brat)
postanowił mieszkać z Jurkiem, bo uznał, że przy nim ma więcej swobody.
Niedługo po tym mama straciła pracę, zaś Jurek otworzył na parterze
naszego domu własną firmę budowlaną. Ponieważ mamę nie było stać
nawet na podstawowe produkty żywnościowe, musiała iść do tego chama i
u niego sprzątać za marne pieniądze żeby mnie utrzymać (przepraszam za
określenie ale jak o tym myślę to złość we mnie wzbiera). Jurek przepił
firmę, popadł w długi, Marcin, chociaż z nim mieszkał to z powrotem był
na utrzymaniu mamy, która otworzyła własną działalność. Jurek żeby nie
stracił przez długi swojej części domu przepisał na nas (na mnie i brata)
mieszkanie, jednak dalej pił, nie pracował a długi rosły. Później "X" lat nie
miałam z nim żadnego kontaktu, kiedy trwały przygotowania do mojego
ślubu Jurek był w domu, zaprosiłam go na ślub i na wesele, i powiedziałam
mu że nie chcę od niego żadnych pieniędzy ani prezentu, chcę tylko żeby
był na tym weselu i zachowywał się jak ojciec. Tego sformułowania
(ojciec) uzyłam pierwszy raz w rozmowie z nim, odkąd pamiętam zawsze
mówiłam do niego bezosobowo. Parę miesięcy przed ślubem Jurek trafił do
szpitala, a ponieważ nie ma oprócz nas żadnej rodziny pojechałam z
Jackiem (ówcześnie moim przyszłym mężem) go odwiedzić, zrobiliśmy
zakupy spożywcze jak i kupiliśmy artykuły higieniczne, i choć niby tego nie
oczekiwałam nie usłyszałam słowa "dzięki". Parę tygodni przed weselem
pracowaliśmy jeszcze ze znajomymi przed domem poprawiając estetykę
podwórka, Jurek był w tym czasie w domu ale nawet raz nie przyszedł
pomóc. Oczywiście na ślubie ani na weselu go nie było, udawałam że jest
mi to obojętne ale w głębi duszy czułam że jest mi przykro. Postanowiłam
się nigdy więcej do niego nie odezwać, jak mijaliśmy się na schodach to
nawet przysłowiowego "cześć, co słychać" nie mówiłam. Byłam może
trochę rozgoryczona tym, że tak się zachował, byłam zła, nienawidziłam go
z całego serca. Kiedy urodziła się moja córeczka też go nie było, nie widział
swojej wnuczki przez rok. Pierwszy raz zobaczył ją na święta, które
spędzaliśmy w domu z rodziną i chciałam żeby nie był w nie sam, więc
27
razem z mężem zaprosiliśmy go na wigilię. Kiedy Malwinka (moja
córeczka) zachorowała i była przez 3 tygodnie w szpitalu, też się nie
zainteresował, nigdy nie mogłam na niego liczyć, nie było go w
najważniejszych momentach mojego życia, teraz przechodzę obok niego
obojętnie, nienawidzę go za to jak nas, mamę, brata, moją córkę i mnie
traktował. Czy jestem złym człowiekiem bo w taki sposób traktuję swojego
"pseudo ojca"?? Nie wiem, pozostawiam to innym do oceny.
Sawicka Karolina [3.11.2010]
Jestem pełna podziwu dla Ciebie, że podzieliłaś sie z tak ogromną liczbą
ludzi a pewnie nie wszystkich znasz swoją osobistą historią. Nie należy ona
do takich które można czytać nie mając świeczek w oczach. Nikt,
zapamiętaj sobie, nikt nie ma prawa Cię oceniać za to, że nie interesuje cie
własny "ojciec". Starałaś sie, robiłaś co mogłaś, wyciągałaś do niego
pomocna dłoń, to nie Twoja wina ze z pomocy nie skorzystał. Zapewne z
jednej strony go nienawidzisz a z drugiej w głębi duszy chciałabyś aby w
końcu zmądrzał, zmienił się, przejrzał na oczy i zobaczył jaką ma
kochająca, wspaniałą rodzinę.
Wojtuszkiewicz Angelika [3.11.2010]
Kasiu, bardzo długo zastanawiałam się czy wysłać ten post na forum.
Napisanie go zajęło mi zaledwie chwilkę, zaś okres od jego napisania do
wysłania wynosił ok. 3h. Nie dlatego, że wstydziłam się wszystkim
opowiedzieć taką historię, bo chcąc czy nie jest ona bardzo osobista ale
dlatego, że wydaje mi się, że jeśli ktoś to przeczyta będzie mnie traktował z
takim jakby "politowaniem" a ja tego nie oczekuję. Zdarzały się już takie
przypadki, że ktoś z moich znajomych, któremu opowiedziałam tą sytuację
zaczął w stosunku do mnie zachowywać się inaczej. Brakuje mi słów aby
opisać to zachowanie ale dla porównania mogę użyć określenia, że
traktował mnie tak jakby mi co najmniej cała rodzina w wypadku zginęła. A
ja nie chcę żeby mnie ludzie tak spostrzegali, jestem wydaje mi się wesołą,
"pełną życia" dziewczyną i chciałabym żeby tak zostało. Dziękuję Ci
bardzo za tych parę ciepłych słów.
Marczak Bogdan [28.10.2010]
Tak - nikt praktycznie nie poruszył kwestii związanych z uczuciami albo
odczuciami jakie wymieniła Ewa. Byłem w podobnej sytuacji do Niej, tyle
że mój konflikt dotyczył stosunków z ojcem i obrót sprawy był nieco inny.
Były one w pewnym momencie na tyle złe, że zacząłem szukać dla siebie
jakiegoś "oparcia na zewnątrz" i znalazłem. Konflikt z ojcem spowodował,
że zaangażowałem się w działalność jednej z subkultur a mianowicie
28
skinheads. Każdemu pewnie wiadome z czym związany jest ten ruch - w
większości nienawiść do wszystkiego co niepolskie, obce z jednoczesnym
wpajaniem ideologii, że Bóg, honor i ojczyzna to wartości nadrzędne. Na
początku odpowiadała mi wszechobecna agresja związana z działalnością
tego ruchu oraz ideologia związana z jego istnieniem. Bunt, rozgoryczenie a
także niemoc jaką odczuwałem chcąc cokolwiek zmienić w moich
stosunkach z ojcem pchnęła mnie do czegoś jeszcze gorszego bo do
skierowania swojej agresji w kierunku ludzi, którzy nie zrobili mi niczego
złego, a różniliśmy się jedynie kolorem skóry czy pochodzeniem. Po
upływie 2,5-3 lat nastąpił jednak przesyt negatywnych uczuć. Widziałem
tyle zła, którego byłem uczestnikiem, że dotarła do mnie świadomość , iż
tak moje życie dalej wyglądać nie może, że pora na zmiany i tak też się
stało. Postanowiłem "uregulować" stosunki z ojcem, w sumie jakby nie
patrzeć jemu zawdzięczam taki obrót sprawy. Może faktycznie najpierw
relacje z ojcem spowodowały zwrot w kierunku subkultury przesyconej
nienawiścią, ale również przyczyniły się do późniejszych zmian na lepsze
nie tylko w stosunkach z nim ale również ogólnie bardziej pozytywnego i
tolerancyjnego nastawienia do świata. Były początkiem czegoś. Uważam,
że jakby źle nie było nie należy "palić za sobą mostów". Prędzej czy później
przychodzi chwila refleksji, w której uświadamiamy sobie, że należy coś
zmienić na lepsze, choć czasem potrzebujemy konkretnego "wstrząsu".
Pycka Waldemar [28.10.2010]
Zastosujmy Pana teorię "konkretnego wstrząsu". Zróbmy coś w rodzaju
ośrodka edukacyjnego, do którego będą zsyłani bardzo niegrzeczni
uczniowie (na tydzień, dwa, może nawet trzy). Zafundujemy im tresurę
emocji: jednakowe ubrania, zero rozmów, telewizji i innych rozrywek,
wszystko na godzinę i na rozkaz! Tylko my krzyczymy, oni bez prawa do
komentarza. Dzień zapchany do ostatniej minuty: ćwiczenia fizyczne,
chóralne powtarzanie tekstów, śpiew, znów ćwiczenia, i tak przez cały czas
pobytu w ośrodku (na koszt rodziców lub kuratorium w przypadku
biedniejszych uczniów). Jak Pan sądzi, na ile tego rodzaju ośrodki
pozwoliłyby odzyskać trudniejszą młodzież i przyczynić się do poprawy
atmosfery w szkołach (od podstawówek zaczynając)? I co sądzą o takim
eksperymencie inni Forumowicze?
Ps. Abstrahujemy od prawnych możliwości zafunkcjonowania tego rodzaju
ośrodków reedukacyjnych.
29
Grzegorczyk Katarzyna [30.10.2010]
Uważam, że gdyby istniał takiego rodzaju ośrodek edukacyjny to
rzeczywistość nasza w jakimś stopniu zmieniłaby się. Młodzież po takiej
tresurze emocji, zmieniałby postępowanie wobec rówieśników i
nauczycieli. Myślę o takich uczniach, którzy nie znają granic swego
postępowania i są agresywni. Myślę, że taki ośrodek wyciszyłby ich i
nauczył wiele dobrego a szczególnie przemówił do rozumu! Uczeń
przebywając w takim ośrodku, nie chciałby po raz kolejny trafić tam. Z
drugiej strony patrząc na to, mogłoby to źle wpłynąć na psychikę uczniów,
chodzi mi podstawówkę, dzieci nie mają takiej świadomości swego
postępowania, nie wytrzymaliby takiej dawki emocji! Taki eksperyment
mógłby dobrze wpłynąć na młodzież gimnazjalną i licealną!
Może zmniejszyłby się wzrost agresji i zabójstw wśród młodzieży, a także
dokuczanie nauczycielom i traktowanie ich jak swoich rówieśników.
Sikora Piotr [30.10.2010]
Na pewno na większość młodzieży podziałało by to zbawiennie. Pytanie
tylko jaki wpływ na ich myślenie miałby taki obóz ? Czy przez karę i
zabranie wszelkich zdobyczy techniki m.in. telefonu, komputera etc. po
wyjściu ich myślenie zmieni się na tyle by więcej nie wpadać w konflikty ?
Mam pewne obawy co do takiego eksperymentu może zaistnieć taka
sytuacja że ta młodzież która miała nad sobą oprawce w postaci np
wychowawców po wyjściu sama nie stanie się jeszcze większym katem dla
innych skoro doznała takiej krzywdy to trzeba będzie się zemścić za tą karę.
Być może nie mam racji ale w moim odczuciu taki scenariusz jest całkiem
możliwy.
Marczak Bogdan [30.10.2010]
Nie oczekiwałbym specjalnie niczego dobrego po ośrodku, w którym
panowałby aż taki rygor. Rozumiem, że z jednej strony "trudne dzieciaki",
ale z drugiej zbyt wielkie mimo wszystko wyzwanie choćby dla dzieciaków
z podstawówki. Jak widzę miałoby to być swego rodzaju więzienie dla
dzieci i młodzieży. Uważam, że na pewno byłyby jednostki, które
dostosowałyby się do tego rodzaju dyscypliny i myślę tu o gimnazjalistach i
uczniach szkoły średniej, ale dzieci z podstawówki w ogromnej części nie
wytrzymałyby takiego traktowania. Poza tym uważam, że nie ma
najmniejszej gwarancji i na to, że jednostki które wytrzymałyby pobyt w
takim ośrodku będą od razu zresocjalizowane, bo praktyki stosowane w
takim miejscu mogłyby podziałać również w zupełnie odwrotnym kierunku.
Myślę, że jest jeszcze inna kwestia - co z tą młodzieżą po opuszczeniu
takiego ośrodka? Miałem okazję rozmawiać z kilkoma osobami
30
pracującymi w domach poprawczych , które twierdziły, że owszem pobyt w
takich placówkach jest niegrzecznej młodzieży wskazany, ale co z tego, że
tam przebywają skoro prędzej czy później wracają do rodzinnych stron i do
tego samego patologicznego środowiska w którym byli zanim trafili do
poprawczaka. Uważam, że swego rodzaju opieka / nadzór powinien być
prowadzony nad taką młodzieżą, również po opuszczeniu placówki. Jest
prawie pewne, że brak takiego nadzoru spowoduje powrót dzieciaków do
poprawczaka, a po osiągnięciu pełnoletniości jest bardziej prawdopodobne,
że zetkną się z murami więzienia.
Reasumując - teoria "konkretnego wstrząsu" nie zdaje egzaminu w każdej
sytuacji.
PS. Pańskie pytanie przypomniało mi ciekawy film Philipa Zimbardo, który
oglądałem na zajęciach studiów pierwszego stopnia mianowicie film
dokumentalny pt. "Cicha furia" prezentujący autentyczne nagrania.
Dokument przedstawia jeden z najdonioślejszych eksperymentów w
psychologii społecznej i omawia pobyt 24 osób / studentów w więzieniu i
ich sposób zachowywania się po zagraniu roli więźnia i strażnika
więziennego. Mam wrażenie, że tematyka filmu w jakimś stopniu związana
z tematem jaki poruszałem wyżej. Polecam.
Kowalczyk Dariusz [31.10.2010]
Znane z historii podobne próby "wychowywania" młodych ludzi, które były
stosowane w krajach realnego socjalizmu i komunizmu nigdy nie
przynosiły niczego dobrego. Takie "tresowanie" ludzi wyjaławia
uczuciowo, wykrzywia psychikę i niesie spustoszenie intelektualne.
Owszem, taka "tresura" powodować może czasowe wycofanie zachowań
negatywnych (na czas pobytu w ośrodku) ze strachu, dla "świętego
spokoju" itp., nie zmieni jednak tych ludzi w pożądanym społecznie
kierunku. Skuteczna przemiana trudnej młodzieży jest możliwa chyba
jedynie wtedy, kiedy zaakceptuje ona i uzna za swoje podstawowe normy
społeczne. Forma zaproponowanego "ośrodka edukacyjnego" takiej szansy
nie daje. Taką szansę może dać przykład pozytywnych wzorców
osobowych z najbliższego otoczenia, więc proces resocjalizacji
"niegrzecznych uczniów" należy ściśle połączyć z procesem zmian w ich
najbliższym środowisku, bo w nim przebiega proces ich socjalizacji i w nim
najczęściej mają swoje źródło "niegrzeczne zachowania". Skuteczniejszym
działaniem od resocjalizacji byłaby profilaktyka społeczna, ale kiedy na nią
już za późno zostaje niestety tylko ta druga, która najczęściej oderwana od
środowiska jest mało skuteczna.
31
Pycka Waldemar [31.10.2010]
Pomysł takiego "ośrodka reedukacyjnego" wcale nie musi mieć
komunistycznych konotacji. To co napisałem wcześniej oparte jest na
amerykańskim (w znaczeniu USA) programie przywracania do
społeczeństwa młodocianych przestępców. Otóż skazanym już więźniom
proponuje się układ: kilkumiesięczny pobyt w ośrodku i następnie wolność,
albo - więzienie wedle wyroku. Ośrodek jest tak zorganizowany, że panuje
tam bardzo ostry reżim (wszystko na czas, pod presją, z okrzykami ze
strony kadry itd.). Więzień w zasadzie nie ma możliwości podejmować
decyzji. Ma jednak jedno robić: skupić się na swoich reakcjach
emocjonalnych i uczuciowych, by na drodze ich opanowywania racjonalizować swoje relacje z otoczeniem. Ci często wychowani przez ulicę
młodzi ludzie nigdy nie spotkali się z koniecznością robienia czegoś
takiego. Stąd wielu rezygnuje z szansy i wraca do więzienia... Większość z
tych, którzy przechodzą całą drogę, odzyskują wolność i nie powracają na
drogę przestępstwa, mimo mieszkania w tym samym miejscu, co poprzednio. Czasami wystarczy silny impuls zewnętrzny, by zacząć myśleć o sobie
i innych... Jak u młodych kierowców: słyszeli, że czegoś nie mogą uczynić,
ale dopiero jak poczuli duszę na ramieniu uprzytamniają sobie, że lepiej
będzie, jak już tego nie zrobią w przyszłości. Wyobraźnia pomaga opanować się i uzyskać odpowiedni dystans do przeżywanych wydarzeń. A teraz
pytanie: czy sądzi Pan, że próba spojrzenia na dane wydarzenie oczyma
drugiej osoby może pomóc opanowywać wzburzone uczucia i emocje?
Sikora Piotr [31.10.2010]
Co prawda pytanie nie było adresowane bezpośrednio do mnie, nie mniej
jednak pozwolę sobie zabrać głos w dyskusji. Na jednym z kanałów
satelitarnych emitowany był swojego czasu program o trudnej młodzieży,
która popadła w problemy z prawem, narkotykami czy też z pozoru mniej
społecznie szkodliwym stosunkiem do swych rodziców, opiekunów. Fabuła
polegała mniej więcej na tym: rodzice z pociechami byli zabierani z dala od
cywilizacji musiała oddać wszystkie rzeczy osobiste w tym uwielbiane
przez nastolatków amerykańskich kolczyki w różnych częściach ciała. O
jedzenie musieli postarać się sami polując na zwierzynę. Kadra tego obozu
składała się m.in. z byłych amerykańskich komandosów, a więc twardzieli.
W ten sposób chcieli przełamać opór nastolatków. Po bodajże tygodniu
kazano tej młodzieży stanąć na miejscu tych opiekunów a rodzice mimo
wewnętrznych oporów mieli zrobić wszystko, żeby uprzykrzyć życie swoim
pociechom do momentu aż sami poczują jak źle się odnosili do swoich
rodziców, jak bardzo to co robili do tej pory było złe. Opiekunowie obozu
32
zaś mieli naprowadzić tą młodzież co zrobić żeby rodzice opanowali swój
gniew wobec nich. Jak łatwo przypuszczać program ociekał wręcz
skrajnymi emocjami czy to ze strony rodziców czy też młodzieży. Spora
część biorących udział w tym programie kiedy już stanęła w roli swojego
rodzica potrafiła dotrzeć do swoich rodziców i dogadać się. Tak więc
sytuacja w jakiej się znaleźli pomogła trzeźwo myśleć znaleźć kompromis i
dogadać się przez poprawę swojego zachowania. Jednak pewna część
powiedzmy prawie zresocjalizowanej młodzieży po powrocie do domu i
upływie pewnego czasu gdy kamera programu zawitała w ich progi wróciła
do poprzedniego stanu rzeczy. Tak więc owa zamiana ról i spojrzenie na
problem oczyma drugiej osoby może pomóc opanować emocje wyciszyć
wzburzenie. Wydaje mi się jednak że jest to sprawa szalenie indywidualna i
zależna dla każdego z osobna chodź sposób sam w sobie wydaje się być
dobry i warty wcielenia w życie w razie jakiegoś konfliktu między osobami.
Co do silnych impulsów z zewnątrz rodzice zabierali koce a dzieci musiały
spać na gołej ziemi co miało uświadomić młodzieży że prócz własnego
najcenniejszego ja jest tez druga osoba która ma także swoje potrzeby i
trzeba o niej również pomyśleć. Wydaje mi się co do porównania do
młodych kierowców którzy robili coś nie myśląc o konsekwencjach czynu
dopóki nie poczuli duszy na ramieniu i się nie opamiętali wyobraźnia działa
wtedy jak najbardziej chodź wydaje mi się że na krótki czas, to tak jak
jedziemy samochodem widzimy śmiertelny wypadek spowodowany
brawurą czy też zwyczajną głupotą pamiętamy o tym przez krótki czas
zdejmując nogę z gazu. Minie kilka dni i dalej hulaj dusza zapominając do
jakiej tragedii doszło parę dni wcześniej. Na pewien krótki czas nasza
wyobraźnia daje nam dystans do siebie i nie jako uprzytomnia nas jak
lekkomyślnie postępujemy, ale jak już wcześniej wspomniałem działa to na
krótki czas.
Kowalczyk Dariusz [1.11.2010]
Panie Doktorze! Ja Pan wspomina podobne metody stosowane są w
przypadkach osób mających za sobą wyroki sądowe, a więc nie są to
niegrzeczne dzieci ze szkoły podstawowej. Są to, jak można się domyślać,
osoby co do których inne, łagodniejsze metody wychowawcze nie odniosły
oczekiwanych skutków. Jak Pan też pisze nie wszyscy skazani podejmują
taką próbę emocjonalnego "spojrzenia w siebie" i w konsekwencji
zweryfikowania swoich emocjonalnych relacji ze światem. Robią to
prawdopodobnie osoby najmniej zdeprawowane, ale także mające w swojej
psychice jeszcze na tyle dobra i zdolne do refleksji nad samym sobą, że
podejmują wysiłek, który ratuje im pewnie niejednokrotnie życie.
33
Zmuszenie skazanych do poznania uczuć innych osób, często
krzywdzonych przez tych skazanych, może prowadzić do zmian w ich
późniejszym życiu. Stosowane jest też takie spojrzenie przez pryzmat
doświadczeń innych ludzi, nazywane świadectwem życia, które może być i
jest często skuteczną metodą w pracy z różnymi osobami będącym w
konflikcie z prawem np. uzależnionymi, przestępcami itp. Te świadectwa
życia, doświadczenia i przeżycia często dramatyczne, w wielu przypadkach
pozwalają młodym osobom opanować emocje, zmienić swoje
postępowanie, aby nie popełnić błędów, które komuś w podobny sposób
zmarnowały życie. Nie ma jednak metod w stu procentach pewnych i
gwarantujących osiągnięcie oczekiwanych rezultatów. Gdybyśmy zawsze
wyciągając słuszne wnioski z doświadczeń naszych lub innych osób i
postępowali tak, aby nie powtarzać tych błędów to już dawno nie byłoby
przestępstw i złą na ziemi. Niestety tak nie jest.
Kisiel Ewelina [4.11.2010]
Osobiście podoba mi się taka wersja ośrodka, który by wychowywał trudną
młodzież która sprawia duże problemy zarówno wychowawcze jak i
społeczne. Ja jednak obstaję za uczeniem takich osób poprawnego
zachowania np. przydzielając im prace na rzecz jakiejś placówki zajmującej
się opieką osób najbardziej potrzebujących a nie zamykaniem ich w
specjalnie tworzonych klitkach i tam poddawanie reedukacji. Taki sposób
traktowania młodzieży nic nie da wiem bo widzę jak bardzo zepsuta jest ta
współczesna młodzież. Ale przecież istnieje tyle ośrodków pomocy które
potrzebują rąk do pracy pomocy przy zabiegach pielęgnacyjnych przy
ludziach obłożnie chorych czy umierających. Może wysłanie takiej grupy
ludzi stwarzającej problemy do naszego hospicjum byłoby lekarstwem na
wszystkie problemy? Znam osobę która wiele w życiu złego wyrządziła
kradła piła rzuciła szkołę kilka razy była w poprawczaku, wdawała się bójki
uliczne mieszkała na ulicy, miała poważne problemy z prawem gdy tak się
staczała jedna osoba wyciągnęła do niej rękę, pomogła jej chociaż ta
dziewczyna wcale nie oczekiwała pomocy jednak nie miała wyboru ( albo
pomoc w hospicjum albo wiezienie) Spróbowała i pod wpływem ludzi
których spotkała zmieniła się, nie od razu zajęło jej to 3 lata by dojść do
tego etapu w jakim jest teraz (ma męża roczne dziecko mieszkanie i na stałe
pracuje w hospicjum). Może nie ma wszystkiego jednak jest szczęśliwa.
Może właśnie takiego typu placówki w których człowieka spotyka się z
dużą ilością cierpienia, śmiercią mogą być lekarstwem na wychowanie
zagubionych młodych ludzi. Znając przykład tej dziewczyny wiem że jest
to możliwe do osiągnięcia potrzeba tylko kogoś kto by podał rękę
34
wspomógł a placówka była by wtedy takim elementem wstrząsającym
osobą, pozwalającym na zmianę.
Chrzanowska Marzanna [9.11.2010]
Nigdy nie byłam z wizytą w żadnym ośrodku resocjalizacyjnym. Pracuję z
osobami niepełnosprawnymi od ośmiu lat i na tym polu bardzo widać
wpływ uczuć na logiczne myślenie, ale te osoby ocenia się zupełnie innymi
kategoriami i z podejściem indywidualnym. Innym razem napiszę więcej na
ten temat. Dziś piszę w nawiązaniu do tego ośrodka wychowawczego dla
"niegrzecznych". Znam z opowiadania jednej pani jak zakończył się proces
wychowawczy zaadoptowanej dziewczynki od noworodka. Ta pani i jej
rodzina to bardzo inteligentne środowisko, spokojne i pełne ciepła
rodzinnego. Tak też była wychowywana ta dziewczynka. W wieku 13 lat
wpadła w złe towarzystwo i to jej się bardzo spodobało, mimo tego, że ani
pieniędzy, ani uczuć, ani możliwości rozwoju jej nie brakowało. Uciekła z
domu i wałęsała się gdzieś po Polsce. Rodzice przybrani bardzo to
przeżywali. I pamiętam słowa tej pani GENY!!!. Tak więc ich praca i
wychowanie spełzły na niczym, zadecydował czynnik biologiczny, nie takie
czy inne wychowanie nawet w ośrodku. Z mojego doświadczenia sądzę, że
owszem można zmienić pewne elementy osobowości, a co za tym idzie zachowanie, ale nie zmienić pewnych zachowań zupełnie. I uważam, że pod
wpływem czynników, a na pewno różnego rodzaju uczuć negatywnych,
które zapisane są we wspomnieniach niepożądane zachowanie wraca jak
bumerang.
Pycka Waldemar [10.11.2010]
Taki "ośrodek dla niegrzecznych" w pewnym sensie potrzebny jest nam
wszystkim. Mam na myśli pewne otrzeźwienie będące skutkiem osobistego
przeżycia. Ze swoich studiów pamiętam np. kilka osób, którym wystarczyła
jedna nocka przepracowana przy wyładowaniu węgla z wagonu
kolejowego, by powrócili do książki i docenili zajmowane przez siebie
miejsce na Uczelni. Myślę, że każdy z nas, mógłby wskazać takie
"zdarzenie emocjonalne", które stało się pożywką dla głębszej autorefleksji.
Logika korzysta z głębi przeżycia uczuciowego, wywołanego np. przez ból i
zmęczenie wywołane ciężka pracą, uczucia zaś zyskują oparcie w
perspektywie otwartej przez chłodną logiczną kalkulację. Nie trzeba
wybierać między jednym i drugim, ale trzeba znać ich granice. Pani
przykład o adopcji nie musi kończyć się wnioskiem "genetycznym".
Przynajmniej ja go nie przyjmuję. Wiele dzieciaków ucieka z domu, co
wcale nie musi świadczyć o genetycznej "wadzie". Jeśli bowiem to
35
genetyka miałaby decydować o tym, to jakiż sens miałoby uprawianie
pedagogiki?
Kret Agnieszka [26.12.2010]
Zaproponowane przez Pana ośrodki przypominają mi trochę sceny z filmu
"Das Eksperiment". W skrócie: naukowcy prowadzący badania nad agresją
prowadzą eksperyment, w którym biorą udział młodzi mężczyźni. Miejscem
eksperymentu jest budynek, który na czas eksperymentu staje się
więzieniem. Uczestnicy eksperymentu zostają podzieleni na dwie grupy:
strażników i więźniów i pozostawieni na czas eksperymentu sami sobie w
budynku. Owszem są obserwowani i nadzorowani przez badaczy, ale
badacze nie mogą w żaden sposób ingerować w eksperyment, niezależnie
od tego, co będzie się działo. Początkowo każdy z uczestników
eksperymentu zna swoje miejsce i gra przydzieloną rolę, więc sytuacja
świetnie się sprawdza. Później strażnicy zaczynają jednak rościć sobie coraz
większe prawa do decydowania o losie więźniów i zaczyna się eskalacja
agresji: znęcanie się psychiczne i fizyczne. I w tym momencie wkraczają
badacze. Ale nie tak jak należałoby tego oczekiwać: zamiast przerwać
eksperyment badacze zamieniają jego uczestników rolami. Teraz to
strażnicy są więźniami, a więźniowie strażnikami. Emocje więźniów (dotąd
powstrzymywane) wybuchają z ogromną siłą. Nareszcie mają oni szansę
odegrać się na swoich oprawcach. Teoretycznie wszyscy wiedzą, że
sytuacja została stworzona sztucznie, że po zakończeniu eksperymentu będą
musieli powrócić do swojego wcześniejszego życia, ale silne wzburzenie i
poczucie doznanych krzywd nie pozwalają im sobie odpuścić.
Uważam, że podobnie sytuacja miałaby się, gdyby powstały ośrodki w
których głównymi formami oddziaływań byłyby formy tresury, agresja,
krzyk i rozkazy - bez możliwości oderwania się, poszukania innej
perspektywy. Nie można ludzi wtłoczyć w jednakowe ramy, zburzyć ich
poczucia indywidualności i wolności i oczekiwać jednocześnie, że będą się
rozwijali w trosce o dobro innych, że ukażą swoją ludzką twarz, że w ogóle
będą chcieli otworzyć się na uczucia i oczekiwania innych.
Kowalczyk Dariusz [9.11.2010]
Kochani! Zastanawiając się nad kwestią "w jakim duchu wychowywane jest
obecne pokolenie" pomyślmy, czy i przez kogo jest ono w ogóle
wychowywane? Szkoła uczy, kościół zbawia, rodzice pracują.... więc???
Ulica, media... kto? Efekty tego stanu widzą wszyscy. Czy istnieją dla
współczesnej młodzieży autorytety i wzorce wychowawcze? Jeśli zapytamy
o to samą młodzież to usłyszymy prawdopodobnie: Jan Paweł II. I co z tego
wynika? NIC!!! Przecież Jego życie i dzieło wynikało z miłości Boga i
36
ludzi, a kto z młodych o tym myśli, rozumie i próbuje coś z tego
urzeczywistniać w swoim życiu? Czy owa miłość JP II nie wynikała z
wychowania w duchu ideałów romantyzmu? Czy zatem romantyzm równa
się naiwność? Czy współczesny brak tych ideałów wychowawczych "doby
romantyzmu" zastąpiły inne, pożądane społecznie wzorce? Jaki jest nasz
wychowawców - pedagogów wzór wychowawczy do którego pomagamy
znaleźć drogę naszym wychowankom? Pytania, pytania....Wiele lat jestem
instruktorem harcerskim i widzę jak młodzież "gubi" się poprzez te
niedostatki ideałów i wzorów wychowawczych. Ów "opór stawiany przez
młodzież" to naturalny bunt, który minie, a co pozostanie? Pustka, zamęt,
bezcelowość, walka, agresja, cynizm, egoizm? Aż strach myśleć. Na
szczęście nie jest tak całkiem źle . Jeszcze nie do końca wyginęli
potomkowie "Judyma" i "Siłaczki" chociaż współczesny świat sobie z nich
drwi.
Łata Anna [28.10.2010]
Ja natomiast chciałabym opisać trochę inną sytuacje, która wydarzyła się w
mojej rodzinie i która uświadomiła mi ludzką krzywdę. Przyznaję, że jako
nastolatka na widok osoby niepełnosprawnej reagowałam ciekawskim
spojrzeniem, czułam się niepewnie w ich towarzystwie, czasem wzbudzali
we mnie niechęć. Czułam między mną a tymi ludźmi gruby mur, którego
nie umiałam (może nie chciałam) pokonać. Pięć lat temu u mojej siostry
wykryto chorobę przewlekłą-padaczkę. Ataki choroby były tak trudne i
częste, że zawsze konieczna była pomoc medyczna. Oczywiście cała
rodzina skupiała się na chorobie siostry. Zaczęliśmy szukać informacji, aby
zrozumieć to uciążliwe zjawisko i nauczyć się pierwszej pomocy w tej
sytuacji. Bardzo dużo czasu spędzaliśmy w szpitalu, tam właśnie miałam
kontakt z różnymi przypadkami chorób. Tak uświadomiłam sobie, że
rodziny dotknięte tymi problemami cierpią, czują się bezradne, często
osamotnione. Potrafię zrozumieć tych ludzi od momentu gdy znalazłam się
między nimi, a gdzie była moje akceptacja i wsparcie do tej pory? Kiedyś
niepełnosprawność (w moim mniemaniu to brak ręki, osoby niewidome
itp.) były mi zjawiskiem odległym. Można by pomyśleć, że byłam nieczuła,
mało wrażliwa na ludzkie nieszczęście, a prawda jest taka, że moja wiedza
na ten temat była uboga. Gdy obserwujemy pewne sytuacje z odległości nie
jesteśmy świadomi emocji, które im towarzyszą. Stres, smutek, żal oraz
miłość do siostry otworzyły mój umysł. Teraz wiem, że wsparcie i bliskość
życzliwych osób jest czymś ważnym. Od tego czasu skupiam się na pomocy
dzieciom niepełnosprawnym.
37
Pycka Waldemar [4.11.2010]
Problem niepełnosprawności – dwa mity. Mit pierwszy wywodzi się z
archaicznej jeszcze tradycji (praktykowanej np. w świątyni jerozolimskiej
przed jej zburzeniem przez Rzymian) i wedle niego niepełnosprawność jest
dowodem grzeszności (jeśli nie samego zainteresowanego, to jego
rodziców, dziadków itd.). Stąd np. zakaz wchodzenia do świątyni. Drugi
mit jest swoistym odwróceniem pierwszego: niepełnosprawność jest
dowodem miłości ze strony boga, bo ponoć mają mu być bliżsi ci chorzy,
niedołężni i jeszcze inaczej dotknięci na zdrowiu. Oba mają ten sam finał:
przeciwstawiają niepełnosprawnych tzw. pełnosprawnym. Niestety.
Dwa lata temu miałem przyjemność zagrać mecz w pingponga z
zawodnikiem przykutym do wózka. Pierwszy raz mi się to przydarzyło.
Zagrałem miękko, tak pod przeciwnika, by mógł zagrać wszystko, co
potrafi. A że sporo potrafił, to i mnie ograł! Miało to miejsce na treningu
klubu z Politechniki Rzeszowskiej (ekstraklasa). Po meczu podszedł do
mnie trener i zapytał o wynik. Powiedziałem, że przegrałem, że mi trudno
było się skupić na grze. A on na to: ich trzeba lać, jak zdrowych! Żadnej
taryfy ulgowej, poza regulaminowym zakazem serwowania poprzez boczne
krawędzie stołu. No i przełamałem się. Wszystkie następne mecze
wygrałem, i to dość pewnie, a spotykaliśmy się na kilku treningach. Mój
"niepełnosprawny" partner miał do mnie na koniec jakiś żal, tak to
przynajmniej wyczuwałem wówczas; nie wiedziałem tylko za co: czy że
wygrałem z nim te mecze, czy że niepoważnie, po macoszemu,
potraktowałem go w pierwszym pojedynku.
Nikoniuk Roman [29.10.2010]
Moja historia dotyczy sytuacji jaka wydarzyła się w mojej najbliższej
rodzinie. Myślę że to zdarzenie także pokazało wpływ uczuć na
podejmowane działania, a co za tym idzie na proces logicznego myślenia.
Sytuacja miała miejsce wiosną tego roku, moja córka od pewnego czasu
namawiała mnie na zakup skutera. Początkowo byłem temu niechętny, ale
zbiegiem czasu coraz bardziej przyznawałem jej rację. Wreszcie przyszedł
dzień w którym pojechaliśmy rozejrzeć się po sklepach. Po powrocie do
domu wiedziałem już jaki skuter kupimy. Wtedy żona, która o wszystkim
wiedziała i była z nami w sklepach sprowadziła mnie na ziemię pytaniem:
Po co mamy kupować skuter? Zacząłem się nad tym zastanawiać i
rzeczywiście nie znalazłem racjonalnej odpowiedzi. Córka ma 17 lat i za
rok może zrobić prawo jazdy, do szkoły ma blisko /na tym samym osiedlu/,
a że koleżanka ma skuter to żaden powód. Spytałem żonę dlaczego
wcześniej nic nie mówiła, odpowiedziała że chciała się dowiedzieć czy dam
38
się przekonać córce. Zazwyczaj racjonalnie podchodzę do zakupów, ale jak
widać nie tym razem. Skutera oczywiście nie kupiliśmy, córka nawet nie
była bardzo zawiedziona, nawet o tym nie wspomina. Wniosek z tego że
dobrze jest jak ktoś jak ktoś spojrzy na sprawę z boku i wyrazi swoje zdanie
nad którym warto się zastanowić. Dotyczy to oczywiście wielu sytuacji gdy
kierujemy się uczuciami a powinniśmy zdrowym rozsądkiem.
Pietrzak Łukasz [1.11.2010]
W życiu jesteśmy zmuszeni do dokonywania ciągłych wyborów. Dlaczego?
Czy nie możemy wszystkiego pogodzić? Zadaje sobie to pytanie, ponieważ
kazano mi wybrać między kimś kogo kocham a moimi zainteresowaniami,
których oczywiście ta osoba nie popiera. Moim zamiłowaniem są
motocykle, którymi jeżdżę od dziecka. Moja ukochana nie lubi jak spędzam
czas na motorze, tłumaczy to tym, że boi się o mnie. Staram się ją
zrozumieć, ale nie jestem w stanie zrezygnować z nich. W ostatnim sezonie
spróbowałem sił na torze, oczywiście pod pretekstem jazdy doskonalającej i
zauważyłem swój olbrzymi potencjał. Zaproponowano mi nawet abym zajął
się tym sportem na poważnie, niestety w moim przypadku to nie możliwe,
gdyż moja wybranka nigdy się na to nie zgodzi. I gdzie tu logiczne
myślenie?
Łata Anna [2.11.2010]
Łukasz w pewnym stopniu wiem co czuje twoja wybranka, że boi się o
Ciebie. Jest mi to znane, tylko że u mnie sytuacja wygląda tak: mój maż jest
strasznym fanatykiem kolarstwa wszystkie ta ubrania, markowe części,
rower który dla mnie jest tylko rowerem jest dla niego jak on to mówi
„drugą miłością” z zaznaczeniem, że ja jestem pierwszą. Dzień w dzień
czyta forum szosowe i inne takie, wszystko jest ok. jeśli siedzi w domu. Ale
gdy wybiera się w długie trasy ruchliwymi drogami ja staje się nerwowa,
siedzę w domu i dzwonię żeby dowiedzieć się co i jak. Okropnie martwię
się, nie mogę miejsca sobie znaleść. Oczywiście on zawsze mi mówi, że te
moje zmartwienia są nie potrzebne, że jest ostrożny. W tym momencie jest
jakieś 100km od domu, a mnie skręca (obiad nie ugotowany). Skąd bierze
się ten strach nie mam pojęcia. Ale chyba myślę logicznie bo nie chcę
mówić mu, że albo ja albo rower. Jasne jest że wybierze mnie, ale wiem też
że byłby nieszczęśliwy i smutny. W ten sposób spełnia swoje marzenia,
hobby i nie zamierzam go ograniczać. Każdy z nas ma prawo do realizacji
marzeń. Próbuje postawić się w jego sytuacji.
39
Pietrzak Łukasz [2.11.2010]
Ja najczęściej wybieram żonę, dlatego bardzo zaniedbuje swoje
zainteresowania odstawiając motor. Czuję wtedy pustkę, jestem
rozdrażniony i robię wszystko aby wymknąć się chociaż potajemnie by móc
pojeździć. Jak widać skończył się już sezon, nasz związek powrócił do
"normalności". Na jak długo? Nie wiem, pewnie tylko do wiosny...
Banach Jarosław [24.11.2010]
Witam Kolegę po fachu. Stary współczuje ci!!! również jeżdżę i nie ma
sezonu żeby 5 tysi nie pękło. Poruszam się w samotności moja druga
połówka, podobnie jak twoja nie lubi jazdy na motorze, wie, ze to bardzo
niebezpieczny sport. jedynie za co ją podziwiam to to, że nie zabrania mi
jazdy, i co najważniejsze nie każe mi wybierać!!! Troszeczkę nie rozumiem
twojej wybranki, dlaczego każe ci wybierać pomiędzy osobą którą kochasz
a tym co kochasz robić???
Petrynko Olga [5.11.2010]
Ja się wypowiem na temat zwierząt. Ponieważ w ich wypadku moje
uczucia, emocje po prostu hamują logiczne myślenie całkowicie. Nie pisze
tu o zwierzętach hodowlanych, bo nie jestem wegetarianką, lecz o
zwierzętach futerkowych. Po przeczytaniu pewnego artykułu na temat
traktowania zwierząt w Chinach, mogę stwierdzić dosadnie i dość potocznie
"padła mi psychika" inaczej tego ująć nie potrafię. Nawet teraz pisząc
wszystko w środku mi się "telepię". Ja nie moge zrozumieć, że istnieją tacy
ludzie. Nawet nie mogę myslec racjonalnie, robie się tak agresywna, że
jakbym spotkała takich ludzi to nie zapanowałabym nad sobą. Jak słyszę, że
ktoś opowiada, że coś zrobił jakiemuś zwierzęciu NIE PANUJE NAD
SOBĄ! Nie umiem opisać co we mnie wstępuję, ja wiem, że źle robie,
ponieważ mogę skrzywdzić słowem a nawet czynem drugiego człowieka.
Lecz nie ma dla mnie wytłumaczenia, że ktoś robi krzywdę istocie, która
czuję, myśli i chce żyć tak jak każdy inny. Kończe bo wpadnę w depresje
jeszcze.
Dąbrowska Anna [5.11.2010]
Mam podobne doświadczenie, niestety ja oglądałam filmik jak zdzierają
skórę z norek na futra naturalne. Coś strasznego! Ludzie, którzy to robią nie
mają wogóle skrupułów, a te biedne zwierzęta, komu zawiniły. Już dawno
powinni zabronić noszenia futer naturalnych, jak ktoś tak bardzo lubi futra
to niech sobie kupi ekologiczne. Wczoraj oglądałam reportaż w Uwadze o
myśliwych. Też tego nie rozumiem, jak można zabijać zwierzęta dla hobby
i jeszcze te poroża sobie wieszać na ścianach, robić dywany. Wypowiadał
40
się były myśliwy, którego psychika jest już poważnie zachwiana.
Opowiadał jak tłumaczył sobie zabijanie, jaki był żargon myśliwski,
chore...Ten zawód też już dawno powinien przejść do historii.
Karasek Ewelina [5.11.2010]
Uczucia mają niewątpliwy wpływ na proces naszego myślenia. Każde
wydarzenie niesie ze sobą emocje, które potem wpływają na nasze
postępowanie. Miałam różne sytuacje, które wpłyneły na mój proces
myślenia. Oto jedna z nich. To wydarzyło się dwa miesiące temu. W środku
nocy odebrałam telefon z wiadomością, że moja 22letnia kuzynka nie żyje.
Zginęła w wypadku samochodowym. Jak to? To nie możliwe. Nie mogłam
w to uwierzyć. Byłam w ogromnym szoku i żalu. Całą noc nie zmrużyłam
już oka. Rano musiałam jakoś zebrać siły by pójść do pracy. Zapłakana
musiałam pracować. Ciągle o tym myślałam. Czułam wielki smutek, żal,
rozgoryczenie. Cały czas miałam przed oczami uśmiechniętą siostrę. Nie
mogłam się skupić na pracy. Zapominałam co mam robić. Najprostsze
czynności sprawiały mi trudność. Nie potrafiłam sie skupić z nikim na
rozmowie. Mozolnie przyjmowałam i składałam zamówienia. Moja
koncentracja wtedy znikła. Po pracy bałam się wracać samochodem do
domu. Czułam strach przez co cokolwiek bym nie robiła sprawiało mi
trudność. Potrafiłam zostawić włączone żelazko itd. Realny świat nie
istniał. Sprawy przyziemne, moje problemy nagle stały się nic nie ważne,
nie myślałam o nich. Były nieistotne a kłopoty nie warte myślenia. Nie
mogłam pogodzić się z tą tragedią. Smutek, smutek, smutek... Byłam wtedy
roztrzęsiona dlatego nie mogłam normalnie funkcjonować i myśleć. W
takich chwilach szok nie pozwala na logiczne myślenie. Doświadczając
takich sytuacji człowiek docenia życie a to co go otacza nabiera niezwykłej
wagi. Teraz staram się spędzać więcej czasu z rodziną, która straciła córkę,
siostrę, siostrę bliźniaczkę. Może choć troszkę pomogę. Życie płynie dalej i
warto znaleźć w nim miejsce dla bliskich, wyrzucić z siebie egoizm dać to
dobre we mnie innym.
Blok Dorota [10.11.2010]
Ktoś pisał że uczucia negatywne mają bardzo duży wpływ na logiczne
myślenie, zgadzam się z tym, przytoczę historię która w pewnym sensie to
potwierdza. Kika lat temu leczyłam się, miałam konsultacje na onkologii,
byłam wystraszona, czy to nie nowotwór, bo moja mama zmarła na raka.
Przeżyłam to bardzo, bo była w moim życiu bardzo ważną osobą. Zawsze
liczyłam się z Jej zdaniem, i mogłam na Nią liczyć, teraz tego zabrakło.
Choć mijały kolejne lata od Jej śmierci ja nadal nie mogłam o tym
zapomnieć. Często wspominałam Mamę, a czasem wydawało mi się, że
41
tylko wyjechała na pewien czas i niedługo wróci. Źle znosiłam pocieszanie
ze strony moich znajomych, którzy mówili „Wiem, co czujesz. To minie.
Wszystko się ułoży”. Czułam się ogromnie sama z bólem po stracie Mamy.
Uświadomiłam sobie, że człowiek tak naprawdę w obliczu śmierci zostaje
zupełnie sam mimo tego że inni próbują pomóc. Gdy odwiedzałam Mamę w
szpitalu i towarzyszyłam Jej w ostatnich dniach, widziałam straszne
cierpienie ludzi na onkologii. Bałam się tej choroby, bałam się bólu i
cierpienia, moje leczenie wskazywało że nie mam się czego obawiać ale lęk
wciąż wracał. Długo nie potrafiłam sobie z tym poradzić, dopiero czas mi
zaczął w tym pomagać zaczęłam sobie tłumaczyć, straciłaś kogoś bardzo
ważnego ale nie możesz cały czas żyć w lęku, czas leczy rany ale pomaga
też w tym aby nie kierować się tylko uczuciami, już nie zadaję sobie
pytania: Jak sobie poradzić z bólem samotności i cierpienia?
Kiraga Ewelina [12.11.2010]
Spójrzmy na to z innej strony, są osoby które przez rożne emocje, uczucia
negatywne popadają w różne skrajności, albo jak wytłumaczyć osoby, które
popełniają samobójstwa, jak wytłumaczyć ich uczucia? Czy takie osoby
mają uczucia? Jeśli mają uczucia to właśnie na przykładach samobójców
widać jak uczucie wpływa na myślenie danych osób.
Wielgosz Ewa [12.11.2010]
Muszę przyznać Ewelino, że podjęłaś bardzo ważny temat - czyli temat
samobójców. Jak wiesz, dużo jest już na tym forum wpisów o śmierci kogoś
z bliższej czy dalszej rodziny, ale śmierć ta głównie nastąpiła w wyniku
choroby lub jakiegoś wypadku. Samobójstwo jest to całkiem inny rodzaj
śmierci. Ten człowiek sam podejmuje decyzję, że chce się zabić i w jaki
sposób tego dokona. Czy ten człowiek ma uczucia? Myślę, że tak. Tylko
wydaje mi się, że może po prostu w chwili TEGO opętania nie kontrolować
ich lub ich nie odczuwać. Może nie mieć wtedy na nie wpływu, tak jakby
ktoś podejmował decyzję o śmierci za niego. Tak naprawdę nikt z nas nie
wie, co dzieje się wtedy w psychice takiego człowieka. W mojej rodzinie
miała miejsce śmierć w wyniku samobójstwa. Ciocia zostawiła męża i
pięcioro dzieci, a dokonała tego z powodu problemów finansowych. Czy
myślała logicznie? Czy pomogła w ten sposób swoim dzieciom? Czy mają
one teraz lepsze życie? Nie, na pewno nie. Jeżeli ulżyła (o ile tak mogę
napisać) to tylko sama sobie. Może jej jest teraz lepiej, ale nikt z nas tego
nie wie. Trudno jest mi w tym miejscu stwierdzić, czy w przypadku
samobójców można mówić o uczuciach, a tym bardziej ich wpływie na
logiczne myślenie. Chyba nie możemy sobie wyobrazić, co odczuwa osoba
popełniająca samobójstwo.
42
Adamiak Magdalena [12.11.2010]
To prawda, że tak naprawdę nigdy nie pojmiemy tego, co kieruje ludźmi w
chwili, gdy odbierają sobie życie. Gdy kolega, który był bohaterem mojego
poprzedniego postu (próbował popełnić samobójstwo) zdobył się na szczerą
rozmowę ze mną nie przypuszczałam, że jego plany zabicia się nie były
jakimś impulsem, pochopnie podjętą decyzją, lecz chłodną kalkulacją.
Wiem jak to brzmi.. Ale wyobraźmy sobie kogoś, kto naprawdę chce
umrzeć, na własne życzenie i swój własny sposób. Chłopak na spokojnie
przejrzał sobie strony w internecie z jakimiś proszę wybaczyć
sformułowanie: "skutecznymi technikami śmierci własnej", wybrał, napisał
list pożegnalny, pozałatwiał sprawy, których nie chciał pozostawić
niezakończonymi i przystąpił do działania. Czy w tym wypadku również
możemy mówić o braku myślenia logicznego? Czy to nie przeczy Pani
teorii o "opętaniu" Pani Ewo? (Pytanie do Pani Ewy Wielgosz). O ile, moim
zdaniem człowiekowi daleko było do poprawnego zinterpretowania
rzeczywistości: niemożliwości znalezienia sensu w życiu, wybór śmierci, o
tyle jego działania wskazują na racjonalny, z punktu widzenia spełnienia
poszczególnych założeń swego planu, proces, mimo przerażającego finału od początku do końca wykalkulowany.
Wielgosz Ewa [12.11.2010]
Masz rację, że to samobójstwo wydaje się dobrze zorganizowane,
zaplanowane i wykalkulowane. Wręcz można by było stwierdzić, że
logicznie przemyślane. Tylko warto byłoby się zastanowić, czy w takiej
sytuacji jest to decyzja danej osoby, czy też jakaś niewidzialna siła popycha
go do tego. Czy ten człowiek po prostu chłodno kalkuluje, to co się wokół
niego dzieje i podejmuje daną decyzję, czy też nie odczuwa żadnych uczuć,
emocji i dlatego robi tak, a nie inaczej. Ciężki jest to temat, bo i ciężko
zrozumieć jest nam takie osoby, ale cóż... Moim zdaniem, nawet jeżeli dane
samobójstwo jest dobrze zaplanowane i zorganizowane, to człowiek ten i
tak nie myśli logicznie. To jest oczywiście moje zdanie, ale chyba nie
możemy tu mówić o jakiejkolwiek logice.
Kłyż Joanna [12.11.2010]
Czytając wasze posty o samobójcach nasuwa mi się pewny wniosek że oni
popełniają ten czyn gdyż żyją chwilą tu i teraz mam problem finansowy,
problem z mężem z rodziną z jakąś utraconą miłością. Oni nie patrzą w
przyszłość nie myślą logicznie. Uważam że nie ma sytuacji bez wyjścia,
zawsze są dobrzy ludzie gotowi pomóc, jest rodzina, różnego rodzaju
stowarzyszenia, tylko trzeba sobie dać pomóc. Samobójca to egoista. On nie
myśli o bliskich, nie patrzy że kogoś skrzywdzi swoim czynem.
43
Kryjak Monika [12.11.2010]
Nigdy nie odważyłabym się oceniać osób, które decydują się na tak
desperacki krok jakim jest pozbawienie się życia. Pisze Pani, że samobójcy
to egoiści, bo nie myślą o innych. Nie myślą (i tutaj się z Panią zgadzam) bo
ich postępowanie nie ma nic wspólnego z logicznym myśleniem a
wyłącznie z emocjami i to tymi negatywnymi (strach, bezradność, stres
itp.). Uważam, że dzieje się tak, ponieważ u osób tych zostaje zachwiana
równowaga pomiędzy kierowaniem się emocjami i logicznym myśleniem.
A przecież wiemy ,że przyroda lubi równowagę. Jeśli jednostki te nie
potrafią zmobilizować wewnętrznych zasobów do odzyskania owej
równowagi, wówczas często nie potrafiąc pokonać problemów wybierają
drogę ucieczki. Jedną z jej form jest samobójstwo. Jak widać
nagromadzenie się negatywnych emocji ,,zagłusza" logikę i może jak w
opisanej przez Panią sytuacji być bardzo niebezpieczne.
Adamiak Magdalena [12.11.2010]
Zgadzam się w pełni z tym ostatnim. Samobójstwo - najgorszy przejaw
egoizmu. I nie zamierzam bronić samobójców, próbuję jedynie zrozumieć
mechanizm, jaki nimi kieruje. Tylko chore przekonanie, że "komuś będzie
beze mnie lepiej" zupełnie nie pasuje mi do opisywanego przeze mnie
przypadku. Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy potencjalni samobójcy są
tacy sami. I zgadzam się z tym, że jeżeli ma się chęci to można znaleźć
rozwiązanie z każdej sytuacji. W pełnej symbiozie uczuć i rozsądku.
Tyrka Katarzyna [12.11.2010]
Według mnie samobójstwo to pójście na łatwiznę. Taka osoba myśli
wyłącznie o sobie, nie ma w jej postępowaniu żadnych przejawów
logicznego myślenia. Człowiek pragnie uciec od problemów, którym nie
potrafi stawić czoła. Boi się życia, okazuje się słaby. Taka osoba nie panuje
nad swoim zachowaniem i jak tu można mówić o logice w jej zachowaniu?
Wówczas wydaje jej się, że odebranie sobie życia jest najlepszym
rozwiązaniem. Nie potępiam samobójców, ani ich nie chwalę, ale czyż nie
lepiej zwrócić się o pomoc i nie pozostać samemu sobie? Przecież życie
mamy tylko jedno! I pamiętajmy - nie ma sytuacji bez wyjścia!
Strumidło Anna [12.11.2010]
Zgadzam się z Panią, iż osoba, która odbiera sobie życie jest egoistą, myśli
wyłącznie o sobie. Samobójcy moim zdaniem pod wpływem uczuć nie są w
stanie myśleć logicznie, jedynym rozwiązaniem jest dla Nich śmierć - to
smutne, lecz prawdziwe. Znam taką sytuację ze swojego życia, która jest
najlepszym przykładem na to, iż na samobójstwie mojego kolegi ucierpiała
44
cała Jego rodzina. Paweł miał jedynie 21 lat, był bardzo pogodny, uczciwy,
serdeczny, cała nasza okolica nie mogła o Nim powiedzieć złego słowa.
Niestety nikt nie wiedział, co tak naprawdę przeżywał. W szkole był bardzo
dobrym uczniem, lecz miał problemy rodzinne, a mianowicie problem
alkoholowy ojca, który ciągle awanturując się potrafił podnieść rękę na
Pawła. Dzień przed swoją śmiercią poszedł do pobliskiego sklepu by kupić
sobie garnitur, do tej pory przypominają mi się słowa Jego siostry, która nie
mogła sobie darować, iż On to zaplanował, zarzuca że to był jakiś znak, a
Ona go nie dostrzegła. Popełnił samobójstwo, gdy nikogo nie było w domupowiesił się. Ta sytuacja miała miejsce 7 lata temu, ale do tej pory rodzina
nie może się otrząsnąć i ciągle zadaje sobie pytanie: Dlaczego Paweł to
zrobił? Tak naprawdę nikt nie zna powodów jego samobójstwa, o tym wie
jedynie tylko On. Niektórzy podejrzewali, iż miał dość ciągłych kłótni i
szarpanin z ojcem, ale to tylko ludzkie domysły, ponieważ nie zostawił
żadnego pożegnalnego listu. Być może miał inne problemy, o których nie
mówił, a dusił je w Sobie i te oto negatywne uczucia właśnie wpłynęły na
to, iż nie myślał logicznie, po prostu uciekł od swoich problemów i popełnił
samobójstwo i dlatego przychylę się do słów, że takie zachowanie jest
najlepszym przykładem braku logicznego myślenia.
Kołodziej Joanna [12.11.2010]
Przejdę od razu do rzeczy - mocno zastanawia mnie to, dlaczego ludzie
próbują oceniać czy samobójstwo to oznaka egoizmu, tchórzostwa, czy
odwagi? "Potencjalni samobójcy" to po prostu ludzie chorzy psychicznie,
pogubieni we własnych emocjach. Taki człowiek na wskutek choroby nie
jest w stanie myśleć logicznie. Nie potrafi myśleć również o sobie,
podejmować właściwych dla siebie decyzji a już na pewno nie jest wtedy w
stanie myśleć o innych. Chorzy ludzie potrzebują naszego wsparcia i
pomocy. Najmniej potrzebują sądzenia i oceniania...
Pietrzak Łukasz [12.11.2010]
Duży wpływ w kształtowaniu myśli samobójczych ma rodzina, zachwianie
poczucia miłości, bezpieczeństwa i stabilizacji. Nieokazywanie uczuć w
domu rodzinnym czy zbyt wielkie wymagania stawiane – to tylko niektóre
powody do targnięcia się na swoje życie. Wiele osób ma konflikty i
zaburzenia również w stosunkach z innymi ludźmi, ze znajomymi czy
nawet z przyjaciółmi. Czują się oni osamotnieni, przez nikogo
nierozumiani, nikomu nie potrzebni. Często nie potrafią sobie z niczym
poradzić, nie widzą innego wyjścia jak samobójstwo. Jednak z najczęściej
wymienianych przyczyn samobójstw jest zawód miłosny. Moim zdaniem
przyglądając się szczegółowo każdemu niedoszłemu samobójcy, czy też
45
dogłębnie analizując życie osób, które odebrały sobie życie jesteśmy w
stanie mniej więcej określić przyczynę jego czynu i uważam, że w chwili
załamania nie zwraca on uwagi na nic innego jak tylko na problem, który
mu wszystko przysłania. Dla niego logicznym (najprostszym) wyjściem jest
własny koniec. Ulega swojej słabości...
Jagiełło Aldona [27.12.2010]
Pracuję na Warsztatach Terapii Zajęciowej. Codziennie mam do czynienia z
ludźmi niepełnosprawnymi intelektualnie w różnym stopniu i widzę jak
rodzice niektórych podopiecznych przez swoją nadopiekuńczą miłość,
uzależniają swoje niepełnosprawne dzieci (w większości są to już dorośli
ludzie) od swojej pomocy lub pomocy innych osób. Wyręczają we
wszystkim i na wszystkie sposoby. U wielu wychowanków Warsztatów
Terapii Zajęciowej, gdzie pracuję, występuje tzw. "wyuczona bezradność",
kształtowana już od dzieciństwa, powodująca, że do każdego zadania, które
mają wykonać osoby te podchodzą od razu z negatywnym nastawieniem "ja nie potrafię", "ja nie umiem" i zwykle rzadko kiedy przejawiają chęć
nauczenia się. Zmotywowanie ich do pracy bywa niekiedy bardzo trudne.
Rzadko kiedy robią coś z zaangażowaniem. Rodzice osób dotkniętych
niepełnosprawnością, chroniąc swoje dzieci przed trudnościami
codziennego życia, wyręczając je, nie włączając do zajęć dnia codziennego,
nawet tych najprostszych, najbardziej podstawowych z zakresu
samoobsługi, wyrządzają im tak naprawdę krzywdę, ponieważ czynią swoje
dzieci całkowicie niezaradnymi życiowo i zdanymi być może już na zawsze
na pomoc innych, a być może i na wykluczenie społeczne, a przecież życie
takich osób mogło by wyglądać zupełnie inaczej. Osoby obarczone różnym
stopniem niepełnosprawności intelektualnej lub fizycznej, trzeba
aktywizować w zakresie samodzielności i zaradności osobistej na ile jest to
tylko możliwe a nie chować pod kloszem, wyręczać czy ograniczać.
To, że ktoś jest osobą niepełnosprawną, nie oznacza przecież, że do niczego
się nie nadaje. Każdy człowiek nawet niepełnosprawny jest wartością, samą
w sobie, każdy żyje na tym świecie "po coś", każdy może być jednostką
użyteczną. Trzeba mieć tylko tego świadomość i w tym kierunku zmierzać.
Ważne jest to, aby to co uda się wpoić dziecku miłością i mądrym
wychowaniem mogło zaprocentować w pozytywny sposób w dorosłym
życiu. Ważne jest by kochając swoje dzieci, kochać je mądrze, a
wychowując kierować się nie tylko miłością ale przede wszystkim
zdrowym rozsądkiem, racjonalnie patrzeć na życie i wychowywać w
kierunku jak największej samodzielności. Nie zawsze jest to łatwe, bo życie
46
jest życiem i uczucia bardzo często biorą górę nad racjonalnym myśleniem,
ale warte jest wszelkich starań.
Strumidło Anna [27.12.2010]
Wiele osób na forum poruszało temat niepełnosprawności. W swoim poście
chciałabym opisać sytuację, która miała miejsce w mojej rodzinie.
Wiadomo, iż człowiek codziennie styka się z różnymi uczuciami, które nie
zawsze wpływają pozytywnie na podejmowane przez niego decyzje przez
co skutkują na całym życiu człowieka. Siostrzenica mojej babci 19 lat temu
miała wypadek, który wywołał kalectwo. Pomimo, iż ciocia miała bardzo
duże szanse na całkowite wyzdrowienie - załamała się i przez to nie
wyleczyła się całkowicie z choroby.
Rokowania były dobre - miała możliwość sprawnie chodzić, lecz
uczucia, takie jak: strach przed niepowodzeniem rehabilitacji,
rozczarowaniem, złością - dlaczego ją to spotkało-że nagle z osoby
sprawnej stała się osobą niesprawną zagórowały i wpłynęły na jej logiczne
myślenie. Przez 9 lat nie chciała uczęszczać na rehabilitację, nie chodziła na
wizyty kontrolne do lekarza – w zamian całymi dniami siedziała przez
telewizorem w ogóle nie wychodząc z domu. Załamała się całkowicienawet nie dochodziły do niej słowa córki, która jest lekarzem – wielokrotnie
tłumacząc, iż rehabilitacja pozwoli jej wreszcie wstać z wózka
inwalidzkiego - ponieważ istnieje bardzo duża nadzieja na to, iż ciocia
będzie mogła stanąć o własnych nogach. Zrozumiałe jest to, iż człowiek
dowiadujący się z dnia na dzień, iż musi poruszać się na wózku
inwalidzkim - załamuje się. Ciocia zanim zachorowała była bardzo ruchliwą
osobą - śmiano się nieraz z niej, iż zawsze jest jej wszędzie pełno.
Uwielbiała jeździć na rowerze, spacery oraz podróże- a jak zachorowała
zawsze powtarzała, że nic sama nie potrafi zrobić, że każdemu zawadza- co
nie było prawdą, a to wpłynęło, iż nie myślała pozytywnie. Cała rodzina do
tej pory ją wspiera. Szkoda tylko, że wzięcie się w garść zajęło cioci, aż 9
lat by zrozumieć, że może chodzić. Obecnie od 10 lat porusza się o kuli, ale
chodzi. Dalej uwielbia spacery, a my cieszymy się jej szczęściem.
Orkiszewska Agnieszka [27.12.2010]
Myślę że czas Świąt skłania nas do refleksji nie tylko nad pomocą dla
biednych, ale również na temat wypadków spowodowanych po alkoholu.
Dziś dowiedziałam się od znajomej że pewne małżeństwo jechało po
Wigilii do domu. Niestety pijany kierowca spowodował wypadek i kobieta
zginęła na miejscu, a jej mąż trafił w ciężkim stanie do szpitala... Dziwię się
ludziom którzy zdają sobie doskonale sprawę z tego iż nie mają w sobie
silnej woli, ale dla wygody biorą samochód i jadą do kogoś np na Święta.
47
Gdy pojawia się alkohol -przecież nie wypada odmówić (z rodziną się nie
napije?). Następnie wsiada taki koleś do samochodu i powoduje poważny
wypadek. Zanim wziął samochód powinien logicznie pomyśleć, że
zazwyczaj głupio mu odmówić alkoholu w towarzystwie, więc i tym razem
na pewno tak będzie. Mimo nagłośnienia w mediach i trąbieniu o tym
wszędzie niektórzy ludzie nadal pokazują że nie myślą jak trzeba...
Sieńczyk Agnieszka [27.12.2010]
Niestety takie są realia Pani Agnieszko, ciągle słyszy się nie tylko w
mediach jak to pijani kierowcy powodują wypadki, bardzo często
śmiertelne. Nic, absolutnie nic nie usprawiedliwia siadania za kółko na tzw.
podwójnym gazie. Taka osoba naraża nie tylko siebie i własne życie, ale
również innych ludzi i często bywa tak, że takiemu kierowcy nic się w
wypadku nie stanie a inni niewinni ludzie przez niego tracą życie lub
zdrowie. Nie do pomyślenia jest to, jak można być tak skrajnie
nieodpowiedzialnym. Taki człowiek dopiero później żałuje, zawsze wtedy
gdy jest już za późno i musi żyć ze świadomością, że jest winny czyjejś
śmierci. Moim zdaniem, jeśli się jedzie autem do rodziny czy znajomych w
święta i wiadomo, że będzie się wracało to jak najbardziej wypada odmówić
alkoholu i wszyscy to powinni zrozumieć. Kierowca, który spowodował ten
wypadek na pewno poniesie bardzo poważne konsekwencje. No ale nic już
życia tej kobiecie nie wróci...
Tyluś Jeremiasz [27.12.2010]
Takie historie się dzieją między innymi dlatego że w naszym
społeczeństwie wciąż jest przyzwolenie na jazdę po pijanemu. Prawie każdy
z nas zna kogoś kto w takim właśnie stanie siada za kierownicę i nie zawsze
reagujemy jak logika podpowiada. Według mnie TAKIE OSOBY KTÓRE
WIDZĄ I NIE REAGUJĄ TEŻ POWINNY PODLEGAĆ KARZE.
Smolarczyk Justyna [27.12.2010]
Gdy przypominam sobie różne wydarzenia z mojego życia to dochodzę do
wniosku, że to głównie negatywne emocje i uczucia skłaniały do refleksji i
do zmian. Często zadawałam sobie pytanie dlaczego mnie spotkało akurat
to itp. (tak samo można zapytać ,,a dlaczego nie?), jednak teraz wiem, że
wyszło mi to na dobre. I zaskakujące jest dla mnie to, że właśnie te ,,złe,,
rzeczy pamiętam jako najbardziej ,,wartościowe,, w moim życiu (aż nie
wierze, że to piszę) ale to prawda. Sprawiły, że wiele z tego wyniosłam, a
wiem, że jeszcze wiele przede mną..a życie bardzo zaskakuje..np. kiedyś w
życiu nie spodziewałam się, że tyle wydarzy się w mojej rodzinie (niestety
w negatywnym znaczeniu ), a jest to za bardzo osobiste więc nie chcę o tym
48
pisać. Często jest tak, że nie jesteśmy świadomi tego, że ‘jutro’ może
zmienić się całe nasze życie, że może coś się skończyć. Skupiamy się na
różnych ,,głupstwach,, które tak naprawdę nie mają większego znaczenia,
często sama siebie ,,przyłapuję ,,na tym, zapominam co jest tak naprawdę
ważne.
Ostatnio rozmawiałam (przez tel.) z tatą, poruszył kwestię decyzji którą
podjęłam (związaną ze studiami), wiedziałam, że bardzo łatwo ta rozmowa
może zmienić się w kłótnię..i to zależało ode mnie czy na to pozwolę i
niestety pozwoliłam na to... sądziłam, że jeśli powiem co mi na ,,sercu leży,,
to poczuję się lepiej. Jednak po ,,rozmowie,, czułam się zdenerwowana, i
zła. pozwoliłam na to aby emocje wzięły górę mimo, że byłam tego
świadoma. Przed tym jak zadzwonił oglądałam świetny film , a po
rozmowie już nie mogłam skupić się na filmie, myślałam o tym, jak
mogłam pozwolić na to żeby rozmowa skończyła się w taki sposób.. jeżeli
górę biorą emocje wtedy tak jakby przechodzą na drugą osobę i już nie ma
mowy o konstruktywnej rozmowie. Wieczorem przemyślałam całą sytuację
i wiem, że to ja sprowokowałam ( na własne życzenie) ‘kłótnię’.
Podsumowując , zaczęło się miło a zakończyło moim późniejszym
poczuciem winy, ponieważ w tym przypadku ujawniłam negatywne emocje,
które do niczego nie doprowadziły (nawet mi nie ,,ulżyło,,). Człowiek uczy
się całe życie.
Zabielska Wioleta [26.12.2010]
Odniosę się jeszcze do tematu pomocy osobom które tak naprawdę tej
pomocy nie potrzebują. Ostatnio byłam przypadkowym świadkiem
rozmowy na ulicy pracownika Opieki Spolecznej oraz jakiegoś Pana.
Rozmowa brzmiała mniej więcej tak:
 Pan : Potrzebuję pieniędzy (na co, nie usłyszałam)
 Pani z opieki: Jest koniec roku i już nie mamy pieniędzy
 Pan: Wy to tylko pijakom dajecie
 Pani z opieki: Pan też za kołnierz nie wylewa
Reszty rozmowy nie usłyszałam bo już przeszłam. Ale faktycznie tak jest,
osoby które najbardziej potrzebują pomocy zawsze spotkają sie z odmowa.
Kiedyś moja bardzo dobra koleżanka poszła do opieki poprosić o zapomogę
gdyż była w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Odmówili jej. A zaraz za
nią przyszedł Pan który od wielu lat zalicza tzw. "złoty róg" i jak to Pani z
Opieki społecznej powiedziała nie wylewa za kołnierz. I on oczywiście
dostał. Pamiętam że koleżance łzy w oczach stanęły i nie mogła sobie tego
darować. Teraz sytuację finansową ma bardzo dobrą, ale powiedziała że
choćby przymierała głodem to do opieki nie pójdzie żeby drugi raz takie
49
upokorzenie przeżyć. Nie wiem, ale czy aby dostać pomoc finansową to
trzeba mieć znajomości, być ładnym może mądrym albo nie wiem co
jeszcze? A może tak naprawdę to wtedy gdy nie potrzebuje się jej ale skoro
dają to trzeba brać i umieć to wykorzystać.
Sekrecka Joanna [27.12.2010]
Zgadzam się z Panią. Sama często zastanawiałam się jakimi kryteriami
kierują się pracownicy Opieki Społecznej przydzielając pomoc finansową.
Często jest tak, że te osoby którym jest ona niezbędna do egzystencji,
dostają ją w formie jednorazowej wypłaty i to w śmieszniej wysokości 100300 złotych, a Ci dla których jest ona dodatkiem do ukrywanych dochodów
dostają ową zapomogę w formie stałej wypłaty. Potem te pieniądze wydają
na słodycze lub inne niepotrzebne rzeczy.
Grabowska Sylwia [27.12.2010]
Bardzo często jest tak że pomoc z opieki dostają te osoby, które poprzez
swoją pewność siebie walczą o swoje, osoby skromne mają z tym problem i
często odpuszczają ponieważ ich uczucia nie pozwalają im na takie
postępowanie, biorą górę nad logicznym myśleniem. Moja są sąsiadka jest
osobą pewną siebie i choć wie że są osoby które bardziej potrzebują
pieniędzy od niej idzie do opieki i często bez wyrzutów walczy o swoje, a
jej bronią jest pewność wyrażania swojego zdania w odpowiedniej tonacji
głosu (im głośniej tym lepiej).A pewność tą daje jej poczucie że gdy raz "jej
system" przyniósł rezultat to będzie tak za każdym razem.
Hetman Magdalena [30.12.2010] – W związku z tym, iż jestem
pracownikiem socjalnym w domu pomocy społecznej i pracuję w pomocy
społecznej (pojęcie opieki społecznej nie funkcjonuje już od kilku lat) od
trzech lat postanowiłam rozwiać Pani wątpliwości gdyż uważam, że
wynikają one ze zwyczajnej niewiedzy. Proponuję zapoznanie się z ustawą
o pomocy społecznej z 12 marca 1994 roku oraz późniejszymi zmianami. W
tymże akcie prawnym zawarte są kryteria przyznawania pomocy także tej
finansowej. Przyznanie pomocy poprzedzone jest złożeniem przez klient
wniosku, następnie pracownik socjalny przeprowadza wielostronicowy
wywiad środowiskowy, w którym m.in. określa źródła dochodów (także
tych z posiadanych gruntów) oraz poziom wydatków. Kryterium na osobę
w rodzinie wynosi 351 zł natomiast na osobę samotnie gospodarującą 477
zł. Kryterium to jest bezwzględne i jednoznacznie określa komu pomoc
przysługuje a komu natomiast nie. Decyzja przyznająca świadczenie bądź
odmowna wydawana jest w trybie administracyjnym i zawiera dokładne
uzasadnienie, można się od niej odwołać. Dział świadczeń zajmuje się
50
wydawaniem decyzji n podstawie złożonych przez klienta dokumentów.
Uwaga: Pracownik socjalny nie ma możliwości dowolnego
dysponowania środkami finansowymi. Nadmieniam także, że rzadko
zdarza się aby osobom nadużywającym alkoholu przyznawane były
świadczenia finansowe, zwykle rzeczowe (talony za które nie można kupić
używek, obiady dla dzieci, węgiel). Uważam także, że nie należy wygłaszać
opinii na temat całej grupy zawodowej pracowników socjalnych po niezbyt
dokładnym zapoznaniu się z historią jednej z koleżanek.
Targońska Marzena [29.12.2010]
Ja również pracuję w pomocy społecznej, nie jako pracownik socjalny ale
jestem referentem w administracji. Powiem szczerze, że zauważam
niejednokrotnie jak wciska się ludziom pomoc na siłę. Owszem ludzie mają
pretensje, że daje się zasiłki pijaczkom, ale w myśl ustawy coś się od niego
powinno wymagać skoro potrzebuje to niech weźmie się za siebie, można
złożyć wniosek do KRPA, no ale który pracownik socjalny będzie szukał
wrogów, można kontraktem coś zyskać, w wywiadzie przecież powinno
opisać się pracę socjalną, a w każdym wywiadzie, który ja wprowadzam w
POMOST jest praca socjalna: poinformowanie petenta o przysługujących
mu formach pomocy. Ludzie pomyślcie, że jednak ci co obserwują jak
marnotrawi się poniekąd ich pieniądze mają prawo wyrazić swoją opinię,
niestety często obrywa ten najmniej za to wszystko odpowiedzialnypracownik socjalny. Zatrudniając się w pomocy społecznej liczyłam, że jak
już będę pracownikiem socjalnym, to świat zmienię w tydzień. Jest trudno,
bo tak naprawdę jedyne czego wymaga się od tych osób, to oświadczenie,
że zarabia dorywczo jakieś grosze oraz zaświadczenia z Urzędu Pracy.
Karygodna praktyka.
Jędruszak Aneta [28.12.2010]
Uważam że większość z nas często daje się nabrać na ludzkie nieszczęście.
Sama kiedyś też pomagałam na ulicy w ten sposób dając jakieś pieniądze.
Nie wiem dlaczego ale takie właśnie osoby do mnie lgną czasami
zastanawiam się czy przypadkiem nie mam napisane na czole że pracuje w
pomocy społecznej. Jak zaczynałam prace to uważałam że każdy kto
korzysta ze świadczeń z pomocy społecznej jest osoba biedną,
nieszczęśliwą chorą tymczasem większość z nich umie dobrze kombinować
a osoby naprawdę potrzebujące nie potrafią lub bardzo opornie wyciągają
rękę po pomoc.
51
Słomka Grażyna [28.12.2010]
Zgadzam się z Pani stwierdzeniem i nie popieram faktu dawania pieniędzy
przez opiekę społeczną. W tym wszystkim ogromną rolę odgrywa nasze
państwo i osoby ustalające zasady przyznawania pomocy. Ale czy
większość tych osób nie mogłaby odpracowywać w gminach
przyznawanych im zasiłków? Przecież wszędzie jest coś do zrobienia.
Właściwie to nasz organ ustawodawczy daje nam takie prawo, więc po co
się wysilać skoro można żyć na koszt innych. Moje oburzenie jest tym
większe, że ostatnio w szkole mojego dziecka prowadzone były nabory na
dodatkowe zajęcia poza lekcyjne refundowane ze środków unijnych. Miały
tam się znaleźć m.in wyjazdy na wycieczki. Niestety kryterium naboru
według mnie było zupełnie nie sprawiedliwe - pierwszeństwo miały dzieci z
opieki i opinią z poradni ped.-psych., tym bardziej, iż z nagłówka
wywnioskowałam, że zajęcia skierowane są dla dzieci z terenów wiejskich
z ograniczonym dostępem do nauki. Wcale nie uważam, że moje dziecko
ma lepszy dostęp, a to że staram się dbać o moje pociechy zostało wręcz
ukarane. Więc zadaję sobie pytanie: Po co mam chodzić do pracy skoro
jeszcze na tym tracę? I gdzie tu logiczne myślenie? Czy ktoś pomyślał jak
czują się dzieci, które nie zostały włączone w ten program, a co mówią te,
które od początku się uczy "Mi SIĘ TO PRZECIEŻ NALEŻY?!!
Słomka Grażyna [26.12.2010]
Witam wszystkich. Teraz ja spróbuję poruszyć temat, zapewne zupełnie
nieznany innym wnikliwym studentom. Myślę, iż częściej niż inni
spotykam się z ludźmi chorymi, którzy są świadomi tego, iż opuszczają nas
i mówią o tym. Patrząc na ich los zastanawiam się, czy lepiej jest dać im
odejść czy pomagać i przedłużać ich cierpienie. Trudno jest przekazać
najbliższym, iż czas ich ukochanej osoby zbliża się ku końcowi. Pewnego
poranka, patrząc na chorego, rozmawiałam z jego córką. Chciała ona wyjść
na chwile do domu, aby się przebrać. Nie wiem czy w tym momencie to
moje uczucia do nieznanej mi osoby, i fakt, iż swojej babci pozwoliłam
umierać w samotności i mam do tej pory wyrzuty sumienia, czy włączyło
się logiczne myślenie. Postanowiłam zatrzymać ją. Wiedziałam , że koniec
jest blisko. Tak też się stało, wciągu godziny ten człowiek odszedł. Nigdy
więcej nie spotkałam tej kobiety, ale mam nadzieje, że ja spełniłam swój
obowiązek a ona była szczęśliwa będąc przy ojcu do końca jego chwil.
Chyba mając świadomość swojego błędu chce pomóc innym tego uniknąć.
Kamińska Marzenna [26.12.2010]
Chciałam się odnieść do wypowiedzi pana doktora na ostatnim wykładzie
mianowicie dotyczącej pomocy tym, którzy o nią proszą a tak naprawdę jej
52
nie potrzebują a my kierowani miłosierdziem, dobrym sercem dajemy jakiś
grosz czy coś do jedzenia a potem spotykają nas nieprzyjemności. Otóż ja
pracuję z osobami niepełnosprawnymi już kilka lat, uważam, że podjęłam
słuszną decyzję godząc się na propozycję tej pracy, lubię swoją pracę,
angażuję się w to co robię, sprawdziłam się w tej pracy. Nasi podopieczni
pochodzą z różnych domów, przeważnie z tych uboższych ale mają renty
zasiłki jakoś sobie radzą, czasem proszą o pomoc, wsparcie. Ośrodek
pomaga na ile może. My pracownicy też włączamy się w tę pomoc,
przeważnie rzeczową, przynosimy coś z odzieży przeważnie, są to rzeczy
niezniszczone dobre. Zawsze dawałyśmy je jednej z dziewcząt,
widziałyśmy, że biednie jest w tym domu ledwo wiążą koniec z końcem i
tak przez jakiś czas. Na początku ubierała się w te rzeczy potem coraz
rzadziej, zaniedbała się jak wcześniej, pytamy co się dzieje, gdzie ma te
ubrania a ona na to, że nie wie gdzieś mama wyrzuciła, czy brat sprzedał a
w ogóle to jej nic nie jest potrzebne, ot na co zdała się nasza pomoc. Od
tamtego czasu poszłyśmy po rozum do głowy, włączyło się nam logiczne
myślenie i pomagamy tym, którzy tego naprawdę potrzebują, skorzystają z
tej pomocy i potrafią powiedzieć dziękuję. (...) są tacy, którzy nie chcą
pomocy a my na siłę staramy się ich uszczęśliwiać a są ludzie którym nie da
się pomóc bo nie chcą tej pomocy i ich nic nie zmieni.
Tyluś Jeremiasz [26.12.2010]
Osobiście uważam że wiele problemów w małżeństwie bierze sie stąd, iż
decyzja o jego zawarciu zapadła za wcześnie tylko i wyłącznie pod
wpływem silnych emocji. Żadna nawet największa miłość nie gwarantuje
udanego związku, potrzebne jest zaangażowanie, otwartość i szczerość a
przede wszystkim wcześniejsze dobre się poznanie. Życie we dwoje nie jest
łatwe. Często pochopnie podejmujemy decyzje mówiąc: "TAK" w myślach
dodajemy mniejsze lub większe "ALE". To "ALE" według mnie to nic
innego jak oczekiwanie od partnera zmian. Bardzo często też NIE ZNAMY
swojego partnera spotykając się z nim okazjonalnie gdzieś na prywatkach,
imprezach, czy wyjściach we dwoje do kina, na spacer ( ewentualnie seks
raz na..., gdy mamy wolne lokum). Osobiście postanowiłem wspólnie
zamieszkać ze swoją partnerką (co uważam za bardzo racjonalne
rozwiązanie), nie ustalając z góry jakiejś daty ślubu. Pozwoliło nam to na
wzajemne poznanie siebie, jak tak naprawdę zachowujemy się w " zwykłej
prozie życia" i jak się zachowujemy w sytuacjach kryzysowych. Mogliśmy
wzajemnie określić czy jesteśmy w stanie zaakceptować swoje wady i
zainteresowania czy hobby. Po około dwóch latach stwierdziliśmy że
chcemy być razem, że siebie akceptujemy i nie próbujemy się wzajemnie
53
zmieniać. We wrześniu tego roku (2010) postanowiliśmy (ja i Monika bez
nacisków osób trzecich) wziąć ślub, który dla nas był formalnością, gdyż
jedyne zmiany jakie nastąpiły w naszym związku to te które wynikają z
kodeksu rodzinnego.
Sieńczyk Aneta [22.12.2010]
Czytając post Pani Renaty od razu przyszła mi na myśl pewna historia o
tym jak wyjazdy za granicę rozbijają rodziny. Jakiś czas temu Tomek - mój
brat cioteczny wyjechał do pracy do Hiszpanii, później wzięli z Martą
(żoną) kredyt na mieszkanie, w którym mieszkała wraz z ich synem.
Wszystko było w porządku, przysyłał im pieniądze na utrzymanie i na
kredyt, dzwonił, interesował się, przyjeżdżał zawsze na święta i nie tylko,
zabierał ich na wakacje. Jednak wiadomo rozłąka była trudna do zniesienia,
więc postanowili, że jak tylko to będzie możliwe zabierze ich na stałe do
Hiszpanii, było to jedyne wyjście, bo raczej nie zamierzał wracać prędko do
Polski. Po jakimś czasie wszystko stopniowo zaczęło ulegać zmianie tzn.
przyjeżdżał już coraz rzadziej, jak już przyjechał to unikał żony, wychodził
wieczorami do baru, wracał późno, gdy ona już spała. Pewnego razu
zwierzył się matce, że w Hiszpanii poznał kobietę, zakochał się a do Marty
już nic nie czuje. Żona nic nie podejrzewała, bardzo kochała Tomka i była
przekonana, że on ją również i nic nie jest w stanie tego zmienić. Pomyliła
się. O tym, że jej już nie kocha i że to koniec ich małżeństwa dowiedziała
się przez telefon, była zdruzgotana, tym bardziej, że powodem była inna
kobieta. Mówiła wtedy, że się nie podda, że będzie walczyć o to
małżeństwo o rodzinę i walczyła, błagała, prosiła, jednak bez skutku.
Niewiele mogła zrobić na odległość taka prawda. Tomek złożył pozew o
rozwód, mieszkanie sprzedali, jednym słowem wszystko się posypało.
Marta wpadła w depresję i długo nie mogła się pozbierać. Zgadzając się na
wyjazd męża za granicę na tak długi okres czasu nie pomyślała logicznie
jak to może się dla ich rodziny skończyć. Uczucie do męża wpłynęło na jej
logiczne myślenie również w momencie, gdy stwierdziła, że wybaczy mu
wszystko byle by wrócił do niej i do syna. Moim zdaniem, żadne pieniądze
czy piękne mieszkanie nie są warte takiej rozłąki, która nie wiadomo kiedy
rozbije rodzinę, a w dzisiejszych czasach nie można być już niczego
pewnym na 100%. Jestem zdania, że jeśli wyjeżdżać za granicę na długo to
tylko razem. Wpływ uczuć na logiczne myślenie w naszym życiu jest
naprawdę częstym zjawiskiem, co potwierdzają wszystkie wpisy na forum.
Kowal Małgorzata [23.12.2010]
Odnosząc się do postu p. Anety Sieńczyk. Trudno jest sobie poradzić w
naszym państwie bez dobrej pracy, więc zazwyczaj młodzi ludzie coraz
54
częściej wyjeżdżają za granicę w poszukiwaniu perspektywy lepszego
zarobku. Jest to bardzo przykre z tego względu, że decydując się na wyjazd
zostawiają wszystkie bliskie im osoby, które z dnia na dzień stają się im
coraz bardziej obce. Nic więc dziwnego, że po wyjeździe za pracą dochodzi
w małżeństwach do licznych kłótni, które nieraz mogą zakończyć się
rozwodem. Z drugiej strony uważam, że jeżeli ludzie łączą się przed
Bogiem to nawet wyjazd za granicę nie powinien być przyczyną
rozglądania się za inną osobą. Miłość powinna przetrwać!!! A nie kończyć
się z byle powodu. Poszukiwanie dobrego zarobku wiążące się z wyjazdem
skłania nas do logicznego myślenia, zaś pozostanie w domu z bliskimi do
wpływu uczuć.
Rosiecki Paweł [24.12.2010]
Chciałbym również odnieść się do wypowiedzi Pani Anety Sieńczyk. Znam
podobna historię, która również skończyła się smutno, ponieważ szczęśliwa
rodzina przestała istnieć z powodu długich wyjazdów jednego z małżonków
(żony). Pieniądze sprawiły, że rodzina się rozłączyła, a samotność osoby na
emigracji, że się rozpadła. Jednak tutaj ciężko jest ocenić, co jest logicznym
myśleniem, a co uczuciem. Logiczne jest to, że jeżeli brakuje pieniędzy,
człowiek musi działać, dlatego wyjeżdża za granicę do pracy. Czasem to
zawodzi, bo im człowiek dłużej jest samotny, coraz bardziej tęskni, i nie
może zaspokoić tej potrzeby, szuka kogoś, kto pomoże w trudnych
chwilach... Nie chcę tu nikogo usprawiedliwiać, gdyż jeżeli dwoje ludzi
przysięga sobie dozgonną miłość, i są świadomi swoich słów, to powinni tej
obietnicy dotrzymać, nawet jeśli dzieli ich kilka tysięcy kilometrów.
Wójcik-Kuryło Agnieszka [25.12.2010]
Nawiązując do wyjazdów za granicę w poszukiwaniu perspektywy lepszego
zarobku, to mam w swojej rodzinie pozytywny przykład. Mój kuzyn od 20
lat wyjeżdża za granicę do Niemiec na 10 miesięcy w roku wraca na 2
mies. Wybudował dom, córka skończyła przyszłościowy kierunek studiów,
żyją sobie bardzo zgodnie, aż milo jest odwiedzić ich, bo panuje tam zgoda
i miła atmosfera; widać, że są ze sobą bardzo związani. Jest to przykład, że
jeśli ludzie naprawdę dojrzeli do tego, żeby być ze sobą i mieć rodzinę, to
rozłąka nic nie zepsuje.
Palikot Aleksandra [21.12.2010]
Opowiem wam historie mojego kolegi, który jest z dziewczyną już siedem
lat a dwa lata temu wzięli ślub ponieważ „wpadli”. Monika (żona mojego
kolegi) jest w niego zapatrzona jak w obrazek i nie widzi jak on ją oszukuje
i kłamie. Jeszcze jak nie byli małżeństwem to zdradzał ja i oszukiwał ona
55
wiedziała o tym ale nic z tym nie zrobiła, była w nim zakochana i nadal się
spotykali po prostu mi się wydaje że on wiedział że ona mu wszystko
wybaczy i na wszystko sobie pozwalał, w ogóle nie miał do niej szacunku,
popisywał się przy kolegach i chamsko się do niej odzywał. Gdy okazało
się, że Monika jest w ciąży to Tomek oczywiście się oświadczył. Po ślubie
każdy myślał, że Tomek się zmienni, będzie mądrzejszy, ale nic z tego on
nadal wolał jeździć z kolegami na zabawy i nawet potrafił na noc do domu
nie wracać, a gdy już wrócił to z podbitym okiem, a Monika siedział sama
w domu z dzieckiem. Ostano się dowiedziałam, że Tomek zdradził swoja
żonę z pierwsza lepszą panno na zabawie a co lepsze był tam z żoną, ale się
pokłócili i ona wróciła do domu a on został z kolegami. Ja na miejscu
Moniki już dawno bym go zostawiła, bo szkoda tylko życia marnować z
takim człowiekiem, który nie szanuje swojej żony oraz przysięgi
małżeńskiej. Monika bardzo go kocha i nie potrafi go zostawić. Niestety
gdzie są uczucia tam nie ma logicznego myślenia…
Poleszak Magdalena [21.12.2010]
Czytając historię, którą opisałaś zastanawiam się, jak bardzo można kochać
drugiego człowieka, na tyle żeby tolerować takie zachowanie. Twój kolega
widać nie dorósł do bycia mężem i ojcem dla swojej rodziny. A p. Monika
widocznie tak bardzo kocha swojego męża, że dalej mu szanse na poprawę.
Bo tak naprawdę każdy człowiek powinien dostać drugą szanse, mimo że
wyrządził dużą krzywdę drugiej osobie. Wydaje mi się, że p. Monika nie
chcę, aby jej dziecko żyło bez ojca, dlatego jak widać toleruje zachowanie
męża(...). Zobaczymy ile ta kobieta wytrzyma takie traktowanie.. Ciężko
jest też dawać rady, jak człowiek niema rodziny; w postaci: żona-mąż i
dziecko. Ale moje zdanie jest takie, że p. Monika powinna dać ultimatum
dla swojego męża, albo wóz-albo przewóz, czyli poprawa zachowania i
szacunek dla żony i dziecka, albo w ostateczności rozwód.
Kustra Anna [19.12.2010]
Witam, chcę wam opowiedzieć historię która mnie osobiście spotkała.
Posiadam mieszkanie w Lublinie ,które wynajmuję. Dwa lata temu
przyjęłam na stancję rodzinę w średnim wieku z dwójką nastoletnich dzieci.
Nie mieli stałej pracy, pracowali u prywaciarzy. Mimo wątpliwości,
podpisałam z nimi umowę na rok. Pomyślałam trzeba ludziom pomóc. Po
pół roku zaczęły się kłopoty z płatnością. Tłumaczyli się chwilowymi
kłopotami, wydatkami na szkołę i dzieci. Wierzyłam im, płaciłam ze swoich
pieniędzy ich rachunki, po pewnym czasie mi oddawali. Żal mi było tych
ludzi, zwłaszcza tej kobiety, która po pewnym czasie sama utrzymywała
rodzinę. Mąż miał jechać za granicę. Wbrew logice przedłużyłam im
56
umowę na następny rok. Przez parę miesięcy było dobrze, regularnie płacili.
Na pół roku przed zakończeniem umowy sąsiedzi zgłosili, iż u nas w
mieszkaniu dzieją się niedobre rzeczy. Dwukrotnie przyjeżdżała policja.
Mąż tej pani nadużywał alkoholu i się awanturował. Zamiast od razu
wyrzucić ich z mieszkania zgodnie z umowa, prosiłam ich o jak najszybsze
wyprowadzenie się z mieszkania. Trwało to następne trzy miesiące, za które
nie zapłacili. Wyprowadzili się, ale przedtem nas okradli (rower górski,
pralka automatyczna). Zdemolowali częściowo mieszkanie. Dlatego
uważam, że emocje i uczucia zaburzają logiczne myślenie, przynajmniej w
moim przypadku.
Dyguś Magdalena [17.12.2010]
Ja również chciałabym się odnieść do tematu pieniędzy. Obecnie pracuje w
pewnej firmie która, zajmuje się montażami. Pewnego razu przyszedł klient
zamówił towar, po wykonaniu usługi miał dopłacić resztę kwoty, tak jak
zawsze każdy klient... Jednakże po wykonaniu zamówienia zgłosił, że nie
jest w stanie uregulować należnej sumy ponieważ przegrał w "automaty", a
rodzice wyrzucili go z domu, nie ma pieniędzy, pracy itp., a mieszkanie
dała mu do dyspozycji pewna kobieta, która miała dobre serce. Szczerze
mówiąc zrobiło mi się go szkoda, rozłożyłam na raty należną sumę, zaczął
wpłacać małe sumy, ale gdy widział, że zdobył moje zaufanie zaprzestał,
choć wiem, że ma pracę bo sama pomogłam mu w tym. Teraz unika moich
telefonów, jeśli go spotkam to udaje, że nie zna, albo obiecuje, że odda za 2
tygodnie, a należna suma wciąż nie jest spłacona. Zaufałam komuś, bo
wyglądał na osobę potrzebującą pomocy, ale jak bardzo się myliłam...
Wierzbicka Monika [16.12.2010]
Witam Wszystkich! nawiązując do wcześniejszych wpisów, chciałam
przytoczyć sytuacje która zdarzyła się w szkole w której pracuję. Pod
koniec roku szkolnego matka pewnego ucznia zadzwoniła do
wychowawczyni na prywatny telefon, kilka dni przed radą pedagogiczną i
powiedziała że syn musi mieć 5 z przyrody żeby miał świadectwo z
paskiem bo inaczej "coś sobie zrobi". Po pierwsze gdzie tutaj logiczne
myślenie matki, która w takiej sprawie dzwoni na prywatny telefon
nauczycielki, po drugie powinna wyjaśnić synowi, że na 5 trzeba
zapracować a nie grozić nauczycielce, po trzecie jeżeli nie udało się w tym
roku, to trzeba się starać w przyszłym i brak "paska" to nie koniec świata. A
tak szczerze mówiąc to znając tą matkę to z zazdrości (to jest dobra klasa i
dużo było świadectw z czerwonym paskiem) wymyśliła takie rzeczy.
Rodzice często bronią dzieci, które nie mają racji i to daje im powody do
robienia złych rzeczy, ponieważ czują się bezkarni. Wiedzą, że uda im się
57
"urobić" rodziców, szczególnie w rodzinach gdzie brakuje rozmowy, zaraz
każdy zajmie się swoimi sprawami i zapominają o problemie.
Sekrecka Joanna [16.12.2010]
Pani Moniko to co w obecnych czasach wyczyniają rodzice w stosunku do
nauczycieli jest żenujące, ale coraz bardziej powszechne. Wina jednak
zawsze leży po obu stronach. To co chcę powiedzieć nie wynika ze
złośliwości w stosunku do innych osób pełniących funkcję opiekuńczo –
wychowawcze ( bo sama takową sprawuję), ale z lat doświadczenia
zawodowego. Sama posiadam kontakty z rodzicami i nie bardzo rozumiem,
po co dawać rodzicom numer swojego prywatnego telefonu? Nie jestem
taka genialna, również popełniałam podobne błędy ale ktoś kiedyś poradził
mi jak postępować z rodzicami. Kilka prostych wskazówek może ułatwić
mam naszą pracę. Z rodzicami jak z małymi dziećmi, należy jasno na
samym początku ustalić granice i nie pozwolić na ich naruszanie, szanując
jednocześnie i ich czas. Nie należy liczyć na to, że jeżeli damy rodzicom
swój prywatny numer telefonu, to wówczas nasze kontakty z nimi będą
lepsze a my w ich oczach okażemy się lepszymi wychowawcami. Jest
wręcz odwrotnie! Należy umieć oddzielić sprawy zawodowe (pracy) od
spraw prywatnych. Wszelkie sprawy związane z nauczaniem, czy opieką
nad uczniem, nie należy załatwiać na gruncie prywatnym (a tym jest
właśnie osobisty telefon). Do takich celów służy telefon szkoły (służbowy
w sekretariacie), gdyż jest on bardzo miarodajnym narzędziem do
sporządzenia po takiej rozmowie notatki służbowej z kontaktów z
rodzicami. Zupełnie inaczej ma się sprawa gdy jedziemy na wycieczkę lub
biwak wówczas nasz telefon jest jedynym i najlepszym kontaktem z
rodzicami lub naszymi podopiecznymi ale to zupełnie inny temat.
Krajewska Grażyna [15.12.2010]
Ostatnio byłam ze znajomymi w ośrodku rehabilitacyjnym dla dzieci
niepełnosprawnych. Hol był pełen oczekujących. Na kanapie siedział ojciec
jednego z dzieci. W pewnym momencie podszedł do niego chłopiec ok. 8
lat i zaczął na siłę wpychać się na to właśnie miejsce. Na kanapie było
jeszcze dużo wolnego miejsca, ale chłopak chciał siedzieć właśnie tam,
gdzie było zajęte. Mężczyzna ze spokojem powiedział : "Poproś, to się
przesunę". Reakcją dziecka było kopanie w ścianę obok, próby uderzenia i
kopania siedzącego. Reakcji mamy nie było... Odwróciła się plecami i
plotkowała z drugą, mimo że nie sposób było nie słyszeć zajścia. Chłopak
próbował wepchnąć się na to miejsce, przez dłuższy czas spychając, ciągnąc
i próbując bić siedzącego, w przerwach tłukąc w ścianę i kanapę.
Mężczyzna zachowywał spokój, powstrzymywał uderzenia w niego i
58
usiłował słownie skłonić dziecko do poprawnego zachowania. Po dłuższej
chwili chłopak rzucił się na podłogę i zaczął krzyczeć. Wtedy nastąpiła
reakcja mamuśki. Zrobiła awanturę siedzącemu, że nie ustąpił miejsca
dziecku. "Przecież to biedne niepełnosprawne ( także umysłowo)
dzieciątko..." Zaznaczam, że dziecko rozumiało co się do niego mówi, a na
polecenie by powiedziało przepraszam lub odeszło, odpowiadało z
wrzaskiem "nie". Uciekłam zdenerwowana, nie chcąc mieszać się w
awanturę, gdyż reakcja mamy na uwagę mężczyzny, że należy każde
dziecko uczyć zasad współżycia społecznego, nawet te niepełnosprawne,
gdyż one także żyją i będą dalej funkcjonować w społeczeństwie, była
bardzo gwałtowna. Chciałam poprzeć mężczyznę, gdyż moim zdaniem miał
rację, ale ostatecznie nie jestem matką dziecka niepełnosprawnego. Nie
wiem czy postąpiłam słusznie robiąc unik, bo moim zdaniem matka
wyrządza krzywdę swojemu niepełnosprawnemu dziecku.
Kropiowska Dorota [16.11.2010]
Heh.. życie pisze zadziwiające historie... sama jestem matką samotnie
wychowującą dziecko, tatuś czasem się pojawia w życiu dziecka, ale nie
jestem pewna czy wpływa to na nie w pozytywny sposób... Kobieta, która
zostaje sama z pociechą, ma naprawdę kiepsko.. W sensie materialnym
(odpowiada za dziecko i siebie, musi zapewnić mu przynajmniej
podstawowe dobra), jak i emocjonalnym... pojawia się poczucie winy (Czy
zrobiłam wszystko, żeby ten związek uratować?? Czy to się stało z mojej
winy??) Kiedy twoja równowaga psychiczna zostaje zachwiana, niestety
odbija się to i na twoim najbliższym otoczeniu. W tym także na dziecku.
Bardzo ważna jest wtedy pomoc, zwłaszcza rodziny... Niestety u mnie tego
zabrakło. Na szczęście: co nas nie zabije, to nas wzmocni i zdołaliśmy
wybrnąć z koszmarnego dołka. Dziecko i jego dobro staje się motywacją,
motorkiem, który zmusza cię, by brnąć do przodu... Co się zaś tyczy
mężczyzny, czy chłopaka obok.. fajnie by było mieć kogoś kto jest w stanie
cię wesprzeć dobrym słowem, czy gestem. Jak się okazuje.. wcale to nie jest
takie proste. Co mam na myśli? Otóż w dzisiejszych czasach naprawdę
rzadko, ale to rzadko można spotkać takiego kogoś, kto zdecydowałby się
na związek z kobietą po przejściach, w dodatku z małym biegającym
brzdącem, które wymaga sporo uwagi. Nie wiem czym w tym przypadku
kierują się potencjalni partnerzy ;P. Czy jest to uczucie: zazdrość, strach,
obawa, niechęć (?), czy też może kierują się rozumem: dlaczego mam
wychowywać nie swoje dziecko, nie jestem gotowy, nie stać mnie na to...
59
Kryjak Monika [16.12.2010]
(...) znam sytuacje, w których emocje muszą ustąpić miejsca zdrowemu
rozsądkowi. Wiem także, że nie zawsze panowanie nad emocjami jest
proste. Mam to na co dzień. Muszę maskować swoje emocje, ukrywać to co
naprawdę w danej chwili czuję. Wymaga się ode mnie racjonalnego
podejmowania decyzji i obiektywizmu. Pracuję w zawodzie prawie 20 lat
(jestem pielęgniarką), mimo zmęczenia emocjonalnego, przez te lata
starałam się być ,, profesjonalistką''. Kilka dni temu na oddział przyjęty
został pacjent- młody mężczyzna, niespełna 25 lat. Wykonano badania
specjalistyczne - diagnoza brzmiała jak wyrok, kolejny guz tym razem w
mózgu, najprawdopodobniej przerzut, ale niewielki do zabiegu
operacyjnego. Reakcja tego człowieka, jego rozpacz, przerażenie, strach i
pytanie: jak długo jeszcze?, sprawiły, że coś we mnie pękło. W mojej
głowie huczało: przecież to nie pierwszy tak ciężko chory młody człowiek,
przecież jestem tutaj żeby mu pomóc, muszę wytrzymać, muszę być
profesjonalna, on oczekuje mojego wsparcia a ja co?.Im bardziej o tym
myślałam, im bardziej chciałam zagłuszyć emocje tym szybciej mnie
doganiały. Usłyszałam jeszcze tłumaczenie lekarza, że prognozy są dobre i
poczułam jak łzy napływają mi do oczu. Wyszłam z sali, aby pacjent nie
widział jak łzy płyną po moich policzkach, aby nie zwątpił w to, że ma
szansę. Mimo, że wiem iż każdy ma prawo do przeżywania swoich emocji
nie czułam się z tym dobrze. Może dlatego, że wiedziałam jak mam się
zachować, a jednak nie potrafiłam zapanować nad emocjami? Może
dlatego, że uważam to za brak profesjonalizmu? Nie wiem....i chyba tak
naprawdę nigdy się tego nie dowiem.
Tyburska Magdalena [17.11.2010]
Szczerze się przyznam, że bardzo mi się podoba taka forma "dialogu"
między nami - studentami, bo prawdę powiedziawszy w większości się nie
znamy, a podejmujemy tak osobiste i trudne tematy. Czuję jakbym
uczestniczyła w grupowej psychoterapii. Chciałam nawiązać do tematyki
śmierci bliskiej osoby. Jest to temat smutny i bardzo bolesny, bo każdemu z
nas zmarł ktoś bliski i kochany. 2 lata temu straciłam tatę, miał 57 lat.
Wykryto u niego nowotwór, usunięto mu połowę twarzy, dla mnie i tak
pozostał przystojnym mężczyzną. Po zastosowanej radioterapii sytuacja
była opanowana. Lecz pojawił się kolejny, niezależny nowotwór płuca wielkości jabłka. Dr Bańkowska z Lubelskiego Hospicjum Dobrego
Samarytanina dała mu 2 m-ce życia (listopad, grudzień). Ludzie w
większości boją się szpitali, kontaktu z chorobą i momentu umierania. Tata
nie wiedział, że ma drugi nowotwór i że umiera, chciał do domu, planował
60
święta. Nie należę do osób zbyt odważnych, ale decyzję podjęłam od razu.
Wrócił do domu. 2 tygodnie był świadomy i przytomny. Później nastąpiło
momentalne pogorszenie i długotrwałe umieranie. Nie chciałam go
oddawać do hospicjum. W tle grały cichutko kolędy, a ja nauczyłam się
wykonywać czynności, które do tej pory były mi obce. Podawałam mojemu
tacie co 4 godziny morfinę przez port naczyniowy, karmiłam go przez
gastrostomię i odsysałam, zlewałam mocz z cewnika i zmieniałam
opatrunki na odleżynie. Byłam tak silna i zdeterminowana, jak nigdy dotąd
w życiu. Chciałam mu zapewnić godne umieranie w swoim domu i w
swoim łóżku. Przytulałam się do niego "na zapas", mało płakałam - gdyż
musiałam myśleć logicznie, czuwać i działać. Odszedł cichutko i godnie z
tego świata. Na ostatnią drogę jeszcze Go ubrałam w domu. Do dzisiaj nie
wiem skąd miałam w sobie tyle siły i odwagi. Ponad miesiąc nie było mnie
w pracy, wzięłam zwolnienie, żeby być przy tacie - później miałam
nieprzyjemności (ludzie nie rozumieją pewnych rzeczy). Niczego nie żałuję.
Myślę, że dzisiaj jestem silniejsza i dojrzalsza. Zmieniło się także moje
postrzeganie pewnych zjawisk. Już nie przeżywam błahostek tak jak kiedyś,
są rzeczy ważniejsze, którym poświęcam swój czas i uwagę. Dziękuję Wam
za możliwość wypowiedzi i pozdrawiam.
Kawałek Edyta [17.11.2010]
Pracuję w przedszkolu i na co dzień mam kontakt z takimi małymi
dzieciaczkami a one naprawdę potrafią być różne. Świetnym przykładem
będzie dziewczynka która na ogół jest bardzo grzeczna jednak gdy coś
pójdzie nie po jej myśli (np. inne dzieci nie chcą się z nią bawić) wpada w
gniew i zaczyna bić dzieci. Ostatnio zauważyłam że coraz częściej się
denerwuje i bije dzieci. Gdy pytam ja dlaczego to zrobiła odpowiada: "bo
tak" lub "bo zasłużyła". Trudno jest rozmawiać z tym dzieckiem nie mogę
dopuścić do tego żeby biła inne dzieci ale również nie mogę być agresywna
w stosunku do niej. Doskonale wiem że problem jej zachwiania wynika z
sytuacji w domu ponieważ w domu jest przemoc i alkohol... Czasem
zachowanie tego dziecka doprowadza mnie do złości jednak muszę podejść
do niej spokojnie i wytłumaczyć jej że źle zrobiła. Choć dziewczynka jest
agresywna nie mogę zostawić jej samej i trzeba zrobić wszystko aby jej
pomóc. W takich sytuacjach nasze uczucia mają bardzo duży wpływ na
zachowanie dziecka.
Makuch-Wróble4wska Jolanta [20.11.2010]
Chciałabym wrócić do uczuć macierzyńskich i uwag Pana Doktora na temat
więzi między matką a dzieckiem. Odpowiadając Iwonie w dniu 14 listopada
pisze Pan, że to "instynkt macierzyński", który mija matkom (na szczęście
61
dla nich i dziecka). Nie zgadzam się. Moim zdaniem, specyficzna więź,
uczucie przejawiające się w pozytywnym lęku o dziecko nie mijają do
końca życia. Instynkt jest domeną zwierząt. Zwierzęca matka dba o młode
tylko do kolejnej rui. W rodzicielskiej miłości uczestniczą także mężczyźni.
Czy ojcowskie uczucia można wytłumaczyć instynktem? Normalny ojciec
także niepokoi się o dziecko i interesuje jego losem przez całe życie. Nie
zgadzam się także z Panem w kwestii wychowania młodych pokoleń.
Wychowujemy do wartości. Wśród wartości uniwersalnych występują
zarówno proponowane przez religię jak i opiewane przez poetów.
Nauczycielka języka polskiego mojego syna, ucznia II klasy gimnazjum,
wśród lektur umieściła obok fragmentów "Don Kichota" kryminał Agaty
Christii "Morderstwo w Orient Expressie". Uważam, że nie jest źle z
nauczycielami języka polskiego.
Pycka Waldemar [20.11.2010]
Nie ma w tym nic złego, że tak wiele łączy nas z pozostałymi zwierzętami.
Oglądałem ostatnio film o kretach: matka, znaczy krecia samica, po
odkarmieniu maleństw wszystkie wyrzuca z gniazda, skazując je na
samodzielne znalezienie sobie nowego terenu. I to jest klucz do
zrozumienia sukcesu tego gatunku. Matki zbyt przywiązane do swoich
dzieci ograniczają je oraz ograniczają same siebie, nie stwarzając np.
miejsca dla następnych dzieci. Dlatego ze łzami w oczach, z lękiem i
miłością w sercu trzeba dziecku powiedzieć krótkie: "spadaj". Dla jego
dobra. Mógłbym opisać w tym miejscu wiele przypadków dzieci mających
mało zaradnych rodziców; nie potrafili im załatwić pracy w szkole, gminie
czy u znajomego prywaciarza. Marny etat, ale etat! I trzeba było wyjeżdżać
z kraju. I co? Dzisiaj rozmawiam z nimi i niezmiernie cieszą się, że tak się
stało.
Wójcik-Kuryło Agnieszka [20.11.2010]
Panie doktorze, a jak ma się instynkt do niepełnosprawnego dziecka czy też
powiedzieć ''spadaj ''i umieścić w dps. Czy rodzice powinni opiekować się
do kiedy starczy im sił?
Pycka Waldemar [21.11.2010]
Nie odpowiem na Pani pytanie w całości. Za dużo spraw. Najpierw zajmę
się sprawą zasadniczej niepełnosprawności w okresie prenatalnym. Temat
trudny, bo związany z problemem aborcji. Ale: pierwszym zadaniem
rodziców, a nie tylko matki, jest urodzenie zdrowego dziecka, tj. dziecka,
które będzie w stanie podjąć w przyszłości samodzielne życie. Moim
zdaniem, problem pierwszego "spadaj" pojawia się w przypadku
62
stwierdzenia poważnych wad genetycznych. Uważam, że odpowiedzialni
rodzice powiedzą wtedy "spadaj". Przyjęte z miłością i poświęceniem
niepełnosprawne dziecko ogranicza przestrzeń życiową rodziny dla
następnych, już zdrowych. Tymczasem panująca w naszym społeczeństwie
psychoza antyaborcyjna oraz kult miłości do niepełnosprawnych sprawiają,
że decyzje podejmowane przez rodziców - pod patronatem księży,
katechetów i poetów, są często tak nieracjonalne.
Ps. Często spotkać się można z opinią typu: "lekarz powiedział mi, że
urodzę chore dziecko, a ja zdecydowałam się, i urodziłam zdrowe dziecko".
W internecie pełno jest takich antymedycznych historyjek, mających na
celu podważenie racjonalnego podejścia do poruszanej tu kwestii. Otóż,
jeśli lekarz rzeczywiście powiedział coś takiego, i następnie diagnoza
okazała się fałszywą, to nie był to lekarz tylko jakaś dupa wołowa.
Dzisiejszy stan diagnostyki pozwala z całą pewnością stwierdzić, czy
dziecka ma wadę genetyczną czy nie. Niczego nie robi się "na oko". Kłopot
jednak w tym, że rodzice wobec których jest podejrzenie, że ich dziecko
będzie dziedziczyć wadę (np. z uwagi na wiek), nie dowiadują się o
możliwościach diagnostycznych. Dlaczego? Bo także duża część lekarzy
ginekologów zamiast leczyć, diagnozować i poprawiać jakość życia swych
pacjentek, stara się je "zbawiać". A potem pozostaje już tylko poddać się
emocjonalnemu szantażowi.
Sikora Piotr [21.11.2010]
W nawiązaniu do Pana słów moim zdaniem przyszła matka powinna mieć
wybór czy donosić ciążę, która jest obciążona jakąś chorobą np. z zespołem
Downa. Wszystko pięknie póki żyją rodzice, ma kto się opiekować takim
dzieckiem a co jak ich zabraknie ? będzie skazane na ośrodek o ile się ktoś
odpowiednio wcześnie tym zainteresuje. Weźmy dla przykładu Anglię tam
normalnością jest walka matek aby ich dzieci urodziły się zdrowe mając
wybór czy usunąć zagrożoną ciążę czy też nie, u nas normalnością jest
wytykanie palcem, pokazywanie jedynej słusznej drogi to donoszenie ciąży
i urodzenie chorego dziecka i kochanie go bezwarunkowo, szkoda że spora
większość naszych rodaków (przyszłych matek) nie chcę właśnie takiej
normalności dla swoich dzieci. W porządku załóżmy że aborcja jest zła i
całkowicie ją odrzucimy i teraz mam pytanie czy dzieci, które zostały
poczęte z gwałtu przez bandytę czy każda potencjalna matka takiego
dziecka będzie je kochać? niekoniecznie pewna część takich matek do
końca życia patrząc na tą osobę będzie pamiętało krzywdę jaka ją spotkało
x lat temu. Pewnie spadnie na mnie lawina krytyki, ale cóż...
63
Kowalczyk Dariusz [22.11.2010]
Panie Doktorze pisze Pan "...niepełnosprawne dziecko ogranicza przestrzeń
życiową rodziny dla następnych, już zdrowych." Proszę się nie obrazić, ale
znamy z historii podobne okrutnie teorie. Domyślam się, że Pana zamysłem
jest pobudzać nas do dyskusji, "wkładać kij w mrowisko" i tak odbieram tą
wypowiedź. Muszę napisać także dwa słowa o tym, jak to Pan ujął "kulcie
do niepełnosprawnych". Cóż to takiego jest? Jeśli ma on polegać na
MIŁOŚCI to powiem, że jestem jego wyznawcą. Piszę o tym nie dlatego, że
tak moralnie wypada, ale dlatego, że WIEM jak to jest kiedy w najbliższej
rodzinie rodzi się dziecko niepełnosprawne. WIEM jak to boli, WIEM ile
czasu żyje się jakby "poza światem" zanim się przyjmie ten fakt i zacznie
się tak żyć, aby umożliwić temu dziecku najpełniejsze, jak to tylko jest
możliwe, poznanie naszego wspaniałego świata. WIEM ile to wymaga
pracy i siły, ale kto nam powiedział, że będzie zawsze pięknie, łatwo i
przyjemnie? WIEM jak wiele może MIŁOŚĆ nawet w tak trudnej,
wydawałoby się nie na ludzkie siły sytuacji. Życzę wszystkim rodzicom,
dziadkom itd. którym przyjdzie stanąć przed taką sytuacją życiową, aby byli
"nieracjonalni" i aby wśród "księży, katechetów i poetów" a przede
wszystkim w rodzinie znaleźli wsparcie i pomoc.
Wnuczek Katarzyna [22.11.2010]
Moim zdaniem aborcja jest złem, jednak prawo powinno dopuszczać
aborcję z przyczyn społecznych jak i w przypadku nieuleczalnej choroby
czy wady dziecka. Wykształcone i majętne kobiety żadne państwo nie
zmusi do urodzenia dziecka skoro ona tego nie chce. Wbrew swojej woli
rodzą jedynie biedne i niewykształcone kobiety. Bo którą biedną stać na
zabieg?
Wierzbicka Monika [29.11.2010]
Nie chcę się wypowiadać na temat aborcji ani dzieci poczętych z gwałtu bo
nie wiem jakie jest najlepsze rozwiązanie o ile takie w ogóle istnieje ale
spotkałam się z inną sytuacją. W znajomej rodzinie urodziła się
dziewczynka z dziecięcym porażeniem mózgowym ( bardzo trudna
sytuacja, tym bardziej pierwsze dziecko) wiadomo wiele wyrzeczeń i
cierpienia chociaż i z pewnością dużo radości (oni bardzo kochają
Paulinkę). Problem pojawił sie po kilku latach, kobieta znowu zaszła w
ciążę i bardzo się bała, że kolejne dziecko też będzie chore nawet
powiedziała lekarzowi, że myśli o usunięciu ciąży. Lekarz wytłumaczył jej,
że rodzice wiecznie żyć nie będą a Paulinką trzeba zajmować się do końca
życia i co się z nią stanie kiedy ich już nie będzie? i namawiał ich wręcz do
tego aby mieć kolejne dziecko. Teraz mają już trójkę dzieci i tylko Paulinka
64
jest chora a rodzeństwo świetnie się nią opiekuje i nie sądzę, że jest to dla
nich problem ponieważ bardzo się kochają i zostali tak wychowani że
uważają to za coś normalnego a nie ciężar. Czasami ktoś musi nas
"obudzić" i przywrócić logiczne myślenie, tak jak zrobił to w tym
przypadku lekarz. Co by się teraz działo z Pauliną gdyby rodzice nie
zdecydowali się na więcej dzieci? Jak żyli by ze świadomością, że zabili
dziecko z obawy, że też będzie chore?
Makuch-Wróblewska Jolanta [20.11.2010]
Być może do zapewnienia bytu "zimny wychów" pomaga osiągnąć
satysfakcjonującą samodzielność. W sferze emocjonalnej takie osoby są
skrzywdzone i kwestią czasu staje się frustracja związana z przymusową,
przedwczesną dorosłością. Dbanie o dziecko, w moim pojęciu to rozsądne
zainteresowanie jego sprawami dalekie od nepotyzmu. Świadomość dziecka
o oddaniu rodziców jego sprawom wzbogaca bagaż życiowych
doświadczeń w uczucia. Osiągnięcie sukcesu życiowego bez wiedzy, że jest
się kochanym dzieckiem źle wróży. Obserwujemy ludzi sukcesu, którzy
przy każdej okazji informują, iż tylko sobie zawdzięczają ów sukces. Dla
mnie są to wypowiedzi pokonanego samotnego człowieka nie zwycięzcy.
Kisiel Ewelina 23.11.2010]
Kilka dni temu byłam świadkiem sytuacji, kiedy dorosły mężczyzna około
30 lat w miejscu publicznym zaczął wyzywać kobietę, która mu
towarzyszyła Powiem szczerze widok niecodzienny facet narobił tyle
szumu ze zleciało się dużo gapiów jednak nikt nie chciał pomóc kobiecie.
Wszyscy zaczęli obserwować parę. Dopiero, gdy mężczyzna chciał uderzyć
jakiś przechodzień zareagował zastanawia mnie przede wszystkim fakt ze
ten agresywny wręcz facet po zdarzeniu się całej tej sytuacji utwierdzał
swoją towarzyszkę w przekonaniu ze ją kocha ze jest dla niego
najważniejsza ze zareagował tak bo mu na niej zależy. Nie wiem jak
forumowicze jednak mi się wydaje cala ta sytuacja lekko chora według
mnie, co niektóre osoby powinny udać się do jakiegoś specjalisty. Ja
osobiście nigdy bym sobie nie pozwoliła na takie zachowanie wobec mnie.
Najbardziej razi mnie zachowanie ludzi, którzy ze swojej wścibskiej natury
obserwowali cała ta sytuacje i tylko jedna osoba była w stanie zareagować i
to mi się właśnie wydaje niewłaściwe, podobnie jak bierne obserwowanie, a
gdyby doszło do tragedii wszyscy by się pewnie usprawiedliwiali ze było
dużo osób ktoś inny mogliby zainterweniować. Mam pytanie czy w takiej
sytuacji warto w imię uczucia czy dobra innej osoby zachowywać się
agresywnie?
65
Knap Małgorzata [23.11.2010]
To zachowanie, które opisałaś jest niedopuszczalne. Żadna kobieta,
dziewczyna nie może pozwolić na to, aby mężczyzna ją uderzył. Moim
zdaniem świadczy to o braku szacunku, miłości i zaufania, które sa
podstawą każdego "normalnego" związku między dwojgiem kochających
się ludzi. W tym przypadku widać, że w tym związku te relacje są
zachwiane.
Pycka Waldemar [23.11.2010]
Napisała Pani, że "tylko jedna osoba była w stanie zareagować", sugerując
przy okazji, że reszta popełniła błąd. Jeśli dobrze zrozumiałem Pani opis, to
kobieta nie prosiła o pomoc. Nawet nie odeszła na bok, gdy nadarzyła się
po temu okazja. Była dorosła, więc po co ingerować w jej decyzje. Że zaś w
ich konsekwencji oberwałaby najprawdopodobniej, byłoby to logiczną
konsekwencją wcześniejszych decyzji. Jeśli kobieta ma już dowiedzieć się
w ten sposób o jakości swego "towarzysza życia", to nie ma na to lepszego
miejsca od przystanku autobusowego i obecności obcych osób.
Przynajmniej ktoś wezwie karetkę pogotowia. Z całą pewnością miałaby o
czym myśleć, może nawet byłoby w tym myśleniu odrobinę logiki...
Sawa Katarzyna [23.11.2010]
Nie mogę się zgodzić z tym że jeżeli nie prosiła o pomoc to jej nie
potrzebowała. Otóż ta kobieta zastraszana, bita (zapewne to nie był
pierwszy raz) prawdopodobnie wstydziła się prosić o pomoc. Do takich
osób należy wyciągać rękę bo w większości przypadków są to osoby o
niskiej samoocenie.
Stadnik Agnieszka [23.11.2010]
Witam, niestety to co Pani Ewelina opisała coraz częściej dzieje się na
naszych ulicach, nie mówiąc już o tym co dzieje się za zamkniętymi
drzwiami-w domach. Bicie kobiet przez mężczyzn jest moim zdaniem
rzeczą niedopuszczalną i nie znajduje żadnego usprawiedliwienia takiego
czynu. Niestety kobiety często mają zbyt niskie poczucie własnej wartości,
uważają się za kobiety nieatrakcyjne, mało zaradne. Często jest jeszcze tak,
że kobieta jest na utrzymaniu męża, jest on jedynym żywicielem rodziny.
Boją się, że jeżeli zareagują na zachowanie np. męża, powiedzą 'dość' to on
je zostawi i zostaną bez środków do życia nie mówiąc już o tym że zostaną
same. Dlatego godzą się na takie życie. Żyją tak i cierpią w milczeniu
latami, uczucia ich biorą górę nad rozumem. Stale mają nadzieję że ich
oprawca się zmieni, kiedyś się opamięta. Niestety z czasem po prostu dzieje
się coraz gorzej i niekiedy kończy się to tragedią. Kobiety takie często nie
66
chcą przyjąć żądnej pomocy, odpychają od siebie innych ludzi, najczęściej
po prostu wstydzą się tego co powiedzą inni, że będą wytykane palcami
jeżeli ktoś się dowie. Zostają same i cierpią w milczeniu. Moim zdaniem
żadne uczucia nie są warte aby tak cierpieć, być tak poniżaną i zastraszaną.
Sekrecka Joanna [24.11.2010]
Odnoszę wrażenie, że w swoją wypowiedzią dolał Pan oliwy do ognia i to
bardzo świadomie. Temat dość drażliwy i poruszany we wcześniejszych
wypowiedziach zarówno innych studentów jak i moich. Pozwolę sobie
przypomnieć że znam tylko takich fajnych facetów co swoich kobiet nie
biją i powiem dla czego. Nie poruszę tematu patologii czy przemocy w
rodzinie. bo nie o tym chciałam powiedzieć. Przedstawię druga stronę
medalu. My kobiety czasami nie zdajemy sobie sprawy (lub robimy to
świadomie i celowo) jak negatywnie działa nasze postępowanie na
mężczyzn. Mam własne zdanie na temat „damskich bokserów”, jak i pań
które towarzyszą takim „panom z przystanków”. Nie uznaję bicia i
przemocy w stosunku do nikogo! Do kobiet również nie, gdyż jak by nie
było jesteśmy słabsze fizycznie więc nie oddamy. Ale powiem szczerze, że
znam takie kobiety, młodsze i starsze, które swoim gadaniem czy
zachowaniem doprowadzają i mnie do wściekłości. Zawsze staram się
panować nad emocjami, ale to co niektóre z nich czasami wyprawiają w
stosunku do facetów, jak ich prowokują, jak potrafią się droczyć ( i to nie w
pozytywnym sensie), jak doprowadzają do wściekłości, to i mnie ręka
czasami „świerzbi” żeby im dać dobrego klapsa. Jaki sens jest gadać
chłopu jak przyjdzie po kielichu, zawłaszcza jak robi to raz na jakiś czas ?
Niech idzie na piwo z kolegami a nie z toba, jak zawsze. Nie one właśnie
wtedy najwięcej gadają. Jaki sens ma krytykowanie faceta przy kimś innym
i wytykanie mu jego braków? Jaki sens ma „kokietowanie” ( delikatnie
mówiąc) innych mężczyzn w obecności faceta z którym przyszła do klubu
czy dyskoteki ? Jaki sens jest cały dzień latać po sklepach, w domu nie
ugotować obiadu nie posprzątać, wydawać ciężko zarobione pieniądze,
których i tak im brakuje? A potem proszę! On mnie uderzył, pobił,
popchnął, ubliżał mi, nie szanuje mnie itd. Czasami miarka się przelewa i
skutkiem tego jest to co opisała nam pani Ewelina. Związek jaki by nie był
(zalegalizowany czy nie) wymaga współpracy i szacunku zarówno dla
kobiety jak i dla mężczyzny. Czy nie lepiej być miłą, uprzejmą,
uśmiechniętą, pogłaskać przytulić, pochwalić przy kimś chłopaka nawet
jeśli wiemy że wcale nie jest taki dobry w tym co mówi sam o sobie. Jak nie
wiemy za bardzo o co mu chodzi, to przytakujmy i przyznajmy czasami
rację. O ile więcej można zyskać łagodnością i logicznym myśleniem niż
67
ględzeniem i wojowaniem. Po co doprowadzać kogoś do białej gorączki. A
tak na zakończenie to gdzieś czytałam mniej więcej cos takiego „...że nie
ma tak mądrego faceta na świecie z którego kobieta nie zrobiłaby
głupiego”.
Poniewozik Anna [24.11.2010]
Prawda jest taka, że każdy z nas ma emocje i powinien nauczyć się nad
nimi panować w różnych sytuacjach. Wiem, łatwo napisać trudniej zrobić,
to prawda, ale fakt jest faktem, że nikt sobie na bicie nie zasługuje tym że
ma taki, a nie inny charakter. Jeżeli przykładowo przychodzi mąż po
alkoholi, a kobieta mu gada i prowokuje go do awantury, to oboje logicznie
nie myślą. Ona bo z tych emocji gada a On że za dużo wypił i nie panuje
nad emocjami. Tylko żeby nie popadać w skrajności, bo później nie będzie
że za dużo gada tylko "przesoliła zupę", albo się uśmiechnęła i tak można
wymieniać. Jeżeli chodzi o przemoc nic tego nie usprawiedliwia. Wiedzmy
również, że jest również przemoc psychiczna, człowiek jest bez zadrapań,
ale jest wrakiem człowieka i jedno złe a drugie jeszcze gorsze.
Pukaluk Aneta [24.11.2010]
Powrócę do tematu odejścia-śmierci i odejścia-zdrady. W jednym i w
drugim przypadku doznajemy wielu wstrząsających, negatywnych emocji.
Przychodzi rozpacz, tęsknota, pustka po stracie. Po wielkiej stracie drogiej
nam osoby. Zostaje zaburzone logiczne myślenie, kierujemy się emocjami.
Jednak podświadomość, iż śmierć jest nieunikniona pozwala na pogodzenie
własnych emocji, szybki powrót do "normalności", choć wiadomo już nie
tej samej. A porzucenie, zdrada? Danej osoby przecież też już nie ma.
Najlepiej byłoby uznać ją za zmarłą. Niestety jest to nie możliwe z wielu
przyczyn i jest to nie do zniesienia, nie do pogodzenia. Jej dalsze istnienie
dla drugiej osoby, która kochała jest jak "powolne konanie bez końca" Co
począć z tą samotnością nie do końca uzasadnioną? Przeczekać. Pozytywne
emocje zakodowane w pamięci są uśpione jednak nie pozwalają zapomnieć
o swoim istnieniu. Czas....ogrom czasu życia w samotności, on zaciera
negatywne emocje, powraca logiczne myślenie i co za tym idzie gotowość
do przemian, walki o wygraną, wygraną o nowe życie. Życie w zgodzie z
samym sobą. Czyż nie jest warto żyć choć nie jest to łatwe.....
Cybul Mariola [26.11.2010]
Pojechałam z moim 5-cio letnim synem na basen, stojąc w kolejce do kasy
(a było jeszcze kilka minut kiedy miała pani wydawać czytniki na nasz
godzinę) młody mężczyzna przechodząc obok nas i zderzył się z chłopcem,
który stał kilka osób przed nami i zauważyłam że coś wypadło, za chwilę
68
tata tego chłopca podniósł rzecz którą okazał się telefon komórkowy i
zapytał czyj to, chłopiec odpowiada że nie wie i było dla mnie jasne że to
telefon tego młodego mężczyzny. Tata chłopca odniósł telefon do kasy i
powiedział za ktoś go zgubił. Pomyślałam, przecież mógł dogonić młodego
mężczyznę i mu oddać, kolejna myśl „nie moja sprawa”, nie będę się
wtrącać ale z drugiej strony młody chłopak pewnie student będzie stratny i
finansowo, i numery czy notatki też straci, przykro mu będzie, mi by było
gdybym zgubiła telefon. I tak się wahałam. W pewnym momencie mówię
do syna żeby tu stał i na mnie czekał. Pobiegłam za tym mężczyzną ale go
już nie było ani przy szatni ani nigdzie na holu, na zewnątrz już nie
wychodziłam bo było zimno ja w klapkach i nie chciałam syna zostawiać bo
by się denerwował sam w tej kolejce. Zrobiło mi się smutno. Gdybym
zareagowała od razu a nie wahała się to bym zdążyła. Mimo ze moja
historia nie skończyła się „happy endem” to mimo to cieszę się ze uczucia
wzięły górę nad logicznym myśleniem i że pobiegłam za tym młodym
człowiekiem. Uważam że uczucia są bardzo ważne i potrzebne w
codziennym życiu, kierując się tylko logicznym myśleniem byli byśmy
wyrachowani i nie wrażliwi na otoczenie.
Pycka Waldemar [26.11.2010]
Skąd taka ocena własnego zachowania? Dla mnie było akurat odwrotnie:
dopóki Pani była zdominowana uczuciami, których "strażnikiem" był Pani
syn, dopóty nie reagowała Pani. Ale po chwili pojawiła się logiczna analiza
sytuacji uwzględniająca położenie osoby "młodego mężczyzny",
uprzytomniła Pani sobie też lukę czasową, umożliwiającą Pani zadziałanie,
rozwiązała Pani bardzo trudny emocjonalnie problem pozostawienia
dziecka w kolejce, oceniła Pani czas potrzebny Pani na działanie, wyliczyła
najbardziej prawdopodobne miejsca, gdzie będzie Pani mogła znaleźć
młodego mężczyznę i powiadomić go o zgubieniu... Sporo logicznie
powiązanych ze sobą działań, Pani Mariolo. Nieprawdaż?
Cybul Mariola [26.11.2010]
Panie Doktorze widzę że inaczej interpretuje Pan moją sytuację. Logiczne
myślenie podpowiadało mi żeby stać i się nie wtrącać skoro bardziej
zainteresowany w danej sytuacji mam na myśli Tatę chłopca nie
zareagował. A dopiero uczucia i postawienie się w sytuacji danej osoby
(młodego mężczyzny) pokierowało moimi działaniami. Być może sposób w
jaki to opisałam pozwolił wywołać inne od moich odczucia. A może
warto zastanowić się nad tym, że czasem uczucia i logiczne myślenie
potrafią iść w parze, choć wielu uczestników forum uważa inaczej.
69
Pycka Waldemar [26.11.2010]
Poruszyła Pani ciekawy problem. Wrócę do niego, teraz jestem bardzo
rozemocjonowany skończonym meczem, w którym zdobyłem zwycięski dla
drużyny punkt. Ale tytułem ciekawostki powiem o moim dzisiejszym
wydarzeniu porannym z udziałem mojej czteroletniej córeczki. Ostatnimi
czasy przychodziła do mojego gabinetu, podchodziła do biurka, zaglądała
pod biurko i mówiła: "Musisz sprzedać butelki po piwie". Dzisiaj przyszła i
zanim zajrzała zaczęła "Musisz - i widząc wyłącznie pełne butelki
dokończyła - więcej pić piwa"! Odpowiedziałem: "To prawda...."
Pukaluk Aneta [26.11.2010]
Witam Panie Doktorze. Po przeczytaniu tego postu przypomniało mi się
pewne zdarzenie: W przedszkolu moje dzieciaki" mądrzaki"(dzieci 4-letnie)
mają zajęcia z religii. Było to jedno z pierwszych spotkań. Pan Mateuszprowadzący uczył dzieci stawiania znaku krzyża, a było to tak:
"Drogie dzieci, robi się to tak.....(demonstracja trwała długo z powtórkami
wciąż w tej samej pozycji, na stojąco.........drogie dzieci, bardzo dobrze, to
jeszcze raz.....,bardzo dobrze,). Drogie dzieci to pokażcie jak się żegnacie?
Odpowiedź dzieci: Do-wi-dze-nia!"
Stawinoga Iwona [31.10.2010]
Wiem jedno - nie warto marnować czasu na kłótnie, nie potrzebne zgrzyty.
Trzeba cieszyć się życiem i w pełni je wykorzystywać bo przecież jest
największym darem. Ja w podobny sposób straciłam najbliższą mi osobę...
dlatego teraz, gdy jestem zdenerwowana przypominam sobie to
powiedzenie (spieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą ), które jest
dla mnie bardzo ważne, jest dla mnie tak jakby przewodnikiem, które
podpowiada mi, że te wszystkie kłótnie i żadne negatywne emocje nie są
warte tego wszystkiego. Teraz zrozumiałam jak bardzo ważna jest dla mnie
rodzina - zaczęłam dostrzegać ich uczucia ich problemy. Staram się teraz
nie popełnić tego samego błędu drugi raz!
Banach Jarosław [25.11.2010]
Zgadzam się z koleżanką: nie traćmy czasu na kłótnie, w ogóle co to jest
kłótnia, jaki ma sens? Chyba tylko taki aby nastawić osoby przeciwko
sobie, nie kłóćmy się, starajmy się rozmawiać, dochodzić do porozumienia,
nie traćmy czasu na rzeczy których nie chcemy robić. I co najważniejsze
żyjmy tak jak by ten dzień był dla nas ostatnim.
70
Pycka Waldemar [26.11.2010]
Nie zgadzam się z Panem, że powinniśmy żyć "tak jak by ten dzień był dla
nas ostatnim". Źle mi się to kojarzy. Mieliśmy w historii sporo
"ugrupowań" skoncentrowanych na tego rodzaju myśleniu i często kończyło
się to dramatycznymi wydarzeniami (np. zbiorowe samobójstwo). Także w
porządku indywidualnym ci, którzy nie widzą już przyszłości dla siebie są
często zdeterminowani do niebezpiecznych i patologicznych zachowań. To
po pierwsze. Po drugie zaś - kłótnie mają sens! Jaki? Otóż spójrzmy na
kłótnię jako dyskusję z bardzo mocno zaangażowaną stroną emocjonalną i
uczuciową. Kłótnia to pole graniczne, z którego przechodzimy albo do
rękoczynów, albo spokojnej rozmowy. Kłótnia to sposób na rozładowanie
negatywnych emocji i uczuć. Nie unikajmy kłótni tam gdzie jest to
konieczne, czyli gdzie skumulowane zostały potężne pokłady wzajemnego
negatywnego nastawienia. I skierujmy kłótnię w stronę rozmowy. Że zaś
musimy przy okazji pewne rzeczy wykrzyczeć, bo nie mogliśmy dotychczas
ich wypowiedzieć, to jest koszt wcale nie aż tak wysoki, biorąc pod uwagę
alternatywne rozwiązania.
Paluch Karol [24.11.2010]
Witam wszystkich Widzę że pojawiają się wpisy odnośnie alkoholu i tego
co przez alkohol sie dzieje. Ja osobiście znam parę osób które delikatnie
rzecz ujmując z alkoholem przesadzają, a najgorsze w tym wszystkim jest
to że nie czuja z tego powodu żadnego wstydu czy odpowiedzialności za to
co robią po spożyciu, a o logicznym myśleniu to już całkiem zapominają,
bo jak wytłumaczyć to że pod wpływem wsiadają za kierownice i jakby
nigdy nic wracają do domu po ciężkim dniu w pracy.
Paluch Karol [29.11.2010]
Niedawno zamieściłem na naszym forum, wpis na temat spożywania
alkoholu, i tego że znam parę osób którzy pod wpływem wsiadają za
kierownicę i jadą jakby nigdy nic. Otóż dzisiaj chce napisać że ostatnio
niestety jednemu z moich znajomych nie udało się jak zwykle dotrzeć do
domu beż żadnych problemów. spowodował on wypadek drogowy na
prostym odcinku drogi w wyniku którego poniósł śmierć na miejscu. To
zdarzenie mnie dotknęło w szczególny sposób ponieważ znałem go i do
tego pracowaliśmy w jednej firmie i w głowie się nie mieści jak można być
takim lekkomyślnym. Szczęście w nieszczęściu jest takie ze jechał wtedy
sam i nie spowodował dodatkowej tragedii. Najgorzej żal mi jego rodziny
ponieważ osierocił czworo dzieci i pozostawił ich bez żadnego
zabezpieczenia na przyszłość. Dwa dni temu był pogrzeb, przybyło wiele
osób, również z naszej firmy, ja z nim nie pracowałem w jednej brygadzie
71
więc nie wiem co mógłbym zrobić by do tej tragedii nie doszło. Stojąc na
cmentarzu i widząc jego rodzinę nie wiedziałem jak mam się zachować
było mi jakoś dziwnie, ale również były osoby z którymi pracował tego
felernego dnia, osoby które miały prawdopodobnie jakiś pośredni lub
bezpośredni wpływ na to co się wydarzyło, nie mogę sobie wyobrazić co
oni czuli, myśleli. Wiem tylko jedno jak ja bym miał z tym wszystkim jakiś
związek to chyba bym nie mógł spać spokojnie, nie mógł bym myśleć że w
jakimkolwiek stopniu zawiniłem. Jemu już życia nic nie zwróci, ale to
wydarzenie powinno być przestroga dla innych którzy podobnie jak on
myślą że nic złego się nie dzieje jak po kilku głębszych wsiadają do swoich
samochodów, a zdarza się tak że nie jadą sami. Szkoda mi takich ludzi
którzy umieją myśleć tylko teraźniejszością, a myślenie co będzie jutro, za
chwile, po spożyciu już u nich zanika.
Burak Katarzyna [30.11.2010]
Po przeczytaniu większości postów dochodzę do wniosku, że uczucia mają
ogromny wpływ na proces logicznego myślenia. W życiu codziennym
zdarzają się sytuacje w których człowiek kieruje się emocjami, dopiero
później dochodzi logiczne myślenie i niestety bardzo często ... wyrzuty
sumienia. Tak było w mojej sytuacji. Rok temu moja babcia obchodziła
swoje ostatnie urodziny. Była bardzo schorowana, więc rodzina chciała
żeby ten wyjątkowy dzień spędziła w gronie najbliższych. Babcia
chorowała na nieuleczalną chorobę i lekarze nie dawali nadziei na
wyzdrowienie. W ten dzień, kiedy każdy szykował się do szpitala w
odwiedziny do babci, ja postanowiłam spędzić ten dzień z koleżanką na
zakupach, bo doszłam do wniosku że babcię mogę odwiedzić kiedy indziej.
Właśnie w tym wyjątkowym dniu tylko mnie zabrakło przy babci...Później
też jej nie odwiedziłam, bo ,,coś tam'' było ważniejsze. Trzy tygodnie
później babcia umarła. Nie potrafię wybaczyć sobie do dziś, że zamiast być
przy babci w tym dniu, wolałam ten czas zmarnować na bezsensownym
zajęciu. Złe emocje wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem. Logiczne
myślenie pojawiło się gdy już było za późno... Pozostały ogromne wyrzuty
sumienia.
Wawrzyszuk Mariusz [8.12.2010]
Obydwie bolą tak samo. Śmierć i zdrada - moim zdaniem kończą to
wszystko, co kochaliśmy i było nam bliskie. Obydwie są końcem tego co
było dla nas cenne.
72
Serafin Sylwia [30.12.2010]
Nie cały rok temu broniła tytułu licencjata. Moja praca dotyczyła postaw
studentów wobec zjawiska eutanazji". Wybierając temat zjawiska eutanazji
kierowałam się, że jest to zjawisko, które od dłużeszgo czasu budzi wiele
kontrowersji. W obecnych czasach "świętość życia" proponuje się zastąpić
modnym określeniem "jakości życia", czego potwierdzeniem jest eutanazja.
Człowiek zatracając się w życiu codziennym, ciągłą gonitwą za mamoną,
zapomina o ważnych rzeczach, np. wiara w Boga, który jest dawcą życia.
Moja praca była pracą empiryczną. Respondentami byli studenci, więc
ludzie w zróżnicowanym wieku. Wybierając taką grupę chciała zobaczyć
jaka jest jest ich postawa wobec eutanazji, jak postrzegają ten problem, co
przez eutanazję rozumieją, czy ją popierają, czy i kiedy są skłonni
zdecydować się na nią. Muszę powiedzieć, że byłam zdziwiona gdyż
eutanazję poparło 59% badanych respondentów. Zdecydowana większość
badanych była osobami wierzącymi, choć w różnym stopniu. Prawie
połowa badanych opowiedziała się, że są osobami wierzącymi i
praktykującymi, czyli brali czynny udział we mszy świętej co niedzielę,
więc stopień religijności miał wpływ na poparcie eutanazji. Pewien
respondent na pytanie o jego stosunek do eutanazji opowiedział, że w jego
rodzinie jest osoba z bardzo bliskiego otoczenia, która cierpi katusze,
lekarze są bezsilni i ta osoba pragnie zakończenia wieloletniego cierpienia.
W takich przypadkach respondenci byli za eutanazją.
Powiem wam, że w takiej sytuacji znalazłam się sama. U mojej babci
wykryto nowotwór złośliwy. Na początku choroby było źle, później się
polepszyło jak dostała silne leki uśmierzające ból i wszystko było w
porządku. Było lato babcia "wygrzewała się" na tarasie, chodziła z pomocą
tzw. balkonika, lecz z czasem leki przestały działać, gdyż organizm się już
do nich przyzwyczaił i niestety dawka się zwiększała z miesiąca na miesiąc,
aż zaczęto podawać babci najsilniejsze leki jakie tylko są. Przyszła zima i
jakoś to wszystko się unormowało, lecz po zimie przyszła wiosna, która jak
wiadomo dla osób starszych i chorych jest takim BYĆ lub NIE BYĆ.
Niestety już nic nie pomogło, żadne leki, ani operacja, babcia zmarła.
Osobiście jestem za eutanazją, popieram ją, ale chyba nie do końca. Tylko
w takim przypadku jak mojej babci, czy opisanej przez respondenta nasuwa
się pytanie: KIEDY JEJ DOKONAĆ? Czy ta osoba chce jej dokonać z
logicznego punktu myślenia, czy też kieruje się brakiem woli walki lub jest
pod silnym wpływem leków uśmierzających ból? Czy my sami
zdecydowalibyśmy się podjąć taką decyzję i brać na swoje barki tak
ogromny ciężar? Jeżeli chodzi o osoby obce zapewne jest nas łatwiej podjąć
73
decyzję, ale jeżeli chodzi o bliskie nam osoby decyzja nie jest już taka
łatwa...
Maciejczyk Agnieszka [30.12.2010]
Od pewnego czasu zastanawiam się nad jedna z niesprawiedliwości tego
świata, mianowicie bardzo boli mnie kiedy słyszę o matkach, które w
brutalny sposób porzucają swoje dzieci. Dziwi mnie to jak bardzo mają one
zakłócony proces logicznego myślenia. A emocje? Nie wiem czy możemy
mówić w tym przypadku o emocjach, jeśli już to tylko o tych złych
emocjach. Moim zdaniem proces logicznego myślenia u takiej kobiety
zakłócony jest na długo przed urodzeniem dziecka. Po raz pierwszy w
momencie kiedy decyduje się na współżycie. Przecież dziś środki
antykoncepcyjne dostępne są wszędzie i można łatwo zabezpieczyć się
przed ciążą. Po drugie, kiedy już wie ze jest w ciąży - nawet jeśli odwróci
się od niej chłopak czy rodzina, są organizacje, które pomagają samotnym
kobietom w ciąży. I wreszcie w momencie porzucenia dziecka na ulicy czy
w śmietniku. Myślę że znane są wszystkim możliwości pozostawienia
dziecka czy to w szpitalu, czy w tzw. "Oknie Życia" bez ponoszenia
konsekwencji. Przecież matka, która pozostawia dziecko bez pomocy staje
się potencjalnym zabójcom swojego dziecka. Jak słyszymy często w
mediach zazwyczaj winą za to obarcza się wystąpienie szoku
poporodowego ale czy to naprawdę tylko o to chodzi? Oburza mnie to tym
mocniej kiedy słyszę o małżeństwach, które bardzo chcą, a jednak nie mogą
mieć dzieci, a decydując sie na adopcje muszą spełnić szereg wymagań
(bardzo często materialnych, którym nie zawsze są w stanie podołać).
Opajdowska Katarzyna [3012.2010]
Witam wszystkich bardzo serdecznie. Tak jak wszyscy tu zgromadzeni, ja
również uważam że uczucia, emocje wpływają na zdolność logicznej oceny
sytuacji. Chciałabym opowiedzieć Państwu przykrą historię jaka zdarzyła
się w mojej rodzinie. Może zacznę od samego początku.
Kiedy byłam dzieckiem, wraz z rodzicami mieszkaliśmy z moimi
dziadkami. Oni na parterze domu, my na górze. Niby oddzielne mieszkania,
a jednak siłą rzeczy nie dało się nie słyszeć i nie widzieć różnych sytuacji.
Mój dziadek pił od kiedy pamiętam. Zanim przeszedł na emeryturę robił to
okazyjnie aczkolwiek okazja kończyła się ,,zalaniem w trupa". Po przejściu
na emeryturę wiadomo: pieniądze i dużo wolnego czasu. I tak z tygodnia na
tydzień staczał się coraz bardziej. Moja babcia, która była mi najbliższą
osobą uciekała w pracę. Jednak do domu przecież trzeba było wracać. A
tam pijany mąż, który czekał tylko na pretekst do awantury. Próbowaliśmy
jej pomóc, tata wielokrotnie interweniował w ich mieszkaniu przywołując
74
,,dziadziusia" do porządku. Kiedy zaczął ją bić, nie słuchała żadnych
tłumaczeń: że z tym trzeba na policję, żeby go wyrzuciła, żeby sama się
wyprowadziła. Swoją traumę przeżywała w czterech ścianach, nie
pozwalając sobie pomóc.
Lata mijały. Rodzice postawili dom w tej samej miejscowości,
wyprowadziliśmy się. Chcieliśmy wziąć ją ze sobą, oczywiście nie zgodziła
się tłumacząc, że to jej mąż i jej problem. Ale czas leciał, a sytuacja się
pogarszała. Do dziadka przestaliśmy się przyznawać. Mijając go na ulicy
przechodziłam na drugą stronę, udawałam że go nie widzę. A przecież
widziałam. Zarośniętego, brudnego, obsikanego, gnającego z butelkami po
tanim winie do sklepu. W domu babci śmierdziało tak że nie mogłam tam
wysiedzieć. Ona starała się, sprzątała po nim. A on w ramach małżeńskiej
miłości walił pięścią po całym ciele. Kiedy byłam nastolatką, często
przebywałam u babci. Byłam już dużą, silną i wysportowaną dziewczynką,
której dziad jeden już nie mógł podskoczyć. Wielokrotnie to ja dzwoniłam
na policję, nie słuchając przy tym protestów babci. Przyjeżdżali zawsze po
awanturze, nigdy się nie spieszyli, zabierali go a on nazajutrz wracał i
piekło zaczynało się od nowa. Ale do niej w końcu też dotarło, że tak dalej
być nie może. Zaczęło się od przymusowego odwyku, które nie przyniosło
rezultatu. On nigdy nie widział problemu w swoim piciu. Potem były
spotkania mediacyjne, potem kurator, który przyjeżdżał do babci i dziadka
na rozmowę. „Dziadziuś" zawsze przy nim był bardzo grzeczny, więc
opinie kuratora na jego temat były dobre. Do momentu gdy kurator sam nie
oberwał ,,po łbie". No i wtedy dziadek dostał wyrok 18 miesięcy
pozbawienia wolności za przemoc w rodzinie. W międzyczasie wykryto u
babci raka. Nie pomagały chemioterapie i leki. Jej stan szybko się
pogarszał. Dziadka w kwietniu zabrała policja i odstawiła od Z.K., a babcia
kilka miesięcy po tym, w październiku, mimo ciężkiej walki zmarła. Bardzo
za nią tęskniłam, tęsknię do dziś. Dodam, że miesiąc przed jej śmiercią
wyszłam za mąż, a po odejściu babci zupełnie się od tego odcięłam.
Próbowałam zapomnieć. O istnieniu dziadka nie pamiętałam od dawna.
Gdzieś pod koniec grudnia, mama poinformowała mnie, że dziadek
odsiedział połowę kary i wyszedł na wolność. Wrócił do swojego pustego
domu, nie wierząc, że ,,jego miłość" zmarła. Popadł w depresję. Zaczął z
powrotem popijać, ale sam, w ciemnym pokoju domu zalewając się łzami.
Odmawiał jedzenia notorycznie. Nie otwierał nam drzwi. A że miał
kuratora, nie kontaktował się również z nim. Doprowadził się do takiego
stanu, że moja mama zadzwoniła po pogotowie uprzednio włamując się do
niego, bo wtedy również nie otworzył jej drzwi. Kilka tygodni spędził w
szpitalu neuropsychiatrycznym. Nie było z nim logicznego kontaktu.
75
Zapakowany w pampersy leżał jak roślina. Stwierdzono u niego głebokie
zaniki podkorowe mózgu, zespół otępienny i szereg innych schorzeń. Po
wyjściu ze szpitala trafił do prywatnego domu opieki. Jego stan fizyczny się
poprawiał. Można było się z nim porozumieć, ale nie poznawał ludzi. W
międzyczasie sąsiadka dziadka poinformowała nas, że pod jego dom stale
przyjeżdża policja. Okazało się, że dziadkowi odwieszono wyrok za brak
kontaktu z kuratorem. Policja zapoznała się ze stanem zdrowia dziadka i
zostało złożone pismo o umorzenie tej sprawy. Po miesiącu była pierwsza
roprawa, na której mój tato, jako świadek, w chwili uniesienia powiedział
że żaden kurator nigdy nie próbował się kontaktować z rodziną a dziadek
leży w pampersach. Więc termin kolejnej rozprawy został ustalony za
kolejne 2 miesiące. W tym czasie skontaktował się z nami kurator, który
wysłał pismo do sądu wyjaśniające całą sytuację, sugerując umorzenie.
Mijały tygodnie a dziadek zaczął wracać do formy fizycznej. Przestał
korzystać z pieluch, jako tako pojmował rzeczywistość. Rozpraw było 7.
Dziadek wtedy mieszkał już u mojej mamy. Od momentu pójścia do
szpitala nie pił. Brał na stałe leki, ale głebokie uszkodzenie mózgu sprawiło,
że nie jest w stanie samodzielnie żyć. Fizycznie jest sprawny ale
psychicznie jak dziecko. Ciągle trzeba mu było mówić co ma robić. Mimo
opinii lekarzy, sąd uznał że dziadek ma wrócić do Z.K. i odbyć resztę kary.
Bez żadnego wezwania przyjechała policja i zabrała go. No i siedzi. Siedzi
nie wiedząc i nie rozumiejąc za co. Bo nie pamięta. Jest jak dziecko. Na
każdym widzeniu pyta płacząc ,,co ja takiego zrobiłem", ,,zabierzcie mnie
stąd".
Myślę logicznie. Tyle lat nienawidziłam go. A teraz jest starym, chorym
człowiek zdanym na pomoc innych. I siedzi w więzieniu. Płakałam, za nim,
naprawdę. Bardzo mi go żal. Gdzie jest logika sądu? Chyba mamy dużo
wolnych miejsc w zakładach karnych. A może faktycznie powinien na
starość posiedzieć i pomyśleć nad sobą. Tylko żeby myśleć, trzeba mieć
czym... Oceńcie sami.
Kozłowska Ewelina [29.12.2010]
Trudno jest pisać o sobie i o swoich uczuciach, ale postaram się. Sytuacja
miała miejsce rok temu. Wybierałam się z moim narzeczonym i bratem nad
jezioro. Postanowiliśmy dzień wcześniej pojechać na zakupy, niestety
wracając z miasta mieliśmy wypadek. - kierowca jadący z przeciwka
wymusił pierwszeństwo. Ja siedząc na tylnim siedzeniu, patrzyłam w
boczne okno, po uderzeniu zobaczyłam tylko biały pył w samochodzie. Nie
wiedziałam co się stało. Doznałam szoku. Wybiegłam na ulicę i zaczęłam
krzyczeć. Zobaczyłam mojego brata, który zwijał się z bólu. Okazało się, że
76
miał zwichnięty nadgarstek, złamanego palca i leciała mu krew z buzi,
mojemu narzeczonemu nic się nie stało, a ja byłam trochę potłuczona.
Pierwsze co krzyczałam „mój samochód”, na który odkładałam długo
pieniądze i wzięłam kredyt. Po wypadku dochodziłam do siebie bardzo
długo, ciągle mi się śniła ta sytuacja i źle wpłynęło to na moja psychikę,
nawet bałam się jeździć samochodem. Najgorsze było to, że codziennie
jeżdżę tamtędy do pracy. Sprawa całego wypadku poszła do sądu i trwała
ponad rok czasu. Z tego wszystkiego została mi kupa złomu i kredyt do
spłacenia. Po jakimś czasie zrozumiałam, że to wszystko było i jest nie
ważne, samochód czy kredyt. Zrozumiałam, iż ważne jest to że wszyscy
żyjemy i nie było bardzo poważnych obrażeń. Po odzyskaniu
odszkodowania kupiłam samochód i spłaciłam kredyt, ale życia nie da się
kupić. Do dzisiejszego dnia jak sobie o tym pomyślę dziękuję Bogu że
żyjemy, bo tak naprawdę mogło być gorzej. Logicznie myśląc teraz wiem,
że nie liczą się żadne wartości materialne, ale ważne jest życie moje i moich
bliskich.
Mazurek Marta [29.12.2010]
(...) chciałabym przytoczyć pewną sytuację, która jest moim zdaniem
związana z naszym tematem: wpływ uczuć na procesy logicznego myślenia.
Otóż tydzień temu idąc wcześnie rano na przystanek u mnie na wsi,
przydarzyło mi się coś co na pewno zapamiętam bardzo długo. Idąc
poboczem minął mnie samochód, który bardzo szybko jechał, w pierwszej
chwili pomyślałam,, ale komuś się śpieszy, teren zabudowany a on jedzie ze
120". Po chwili usłyszałam jak ktoś po drugiej stronie drogi powoli
podjeżdża za mną, patrzę a to ten samochód który tak szybko jechał,
nawrócił. Mężczyzna odsunął szybę i zaproponował mi że chętnie
podwiezie mnie na przystanek. Ja taka zdziwiona odpowiedziałam ,,tak
dziękuję chętnie skorzystam", ale dając krok do samochodu ujrzałam duży
klucz do rur na przednim siedzeniu i wtedy uświadomiłam sobie, że lepiej
będzie jak nie będę wsiadać. Cofnęłam się natychmiast i powiedziała, że
jednak nie skorzystam, dziękuję, ale się przejdę. Facet tak się wkurzył,
ruszył z piskiem kół nie daleko odjechał do przodu, na wrócił i ominął mnie
z taką szybkością, że zdążyłam z tego wszystkiego zapamiętać tylko
początek rejestracji i był to samochód na warszawskich numerach. Idąc na
przystanek myślałam że dobrze zrobiłam odmawiając. Przecież to był obcy
facet, który jechał w przeciwną stronę i tak mijając mnie pomyślał nie
wiadomo dlaczego, nawrócił żeby mnie podwieźć. Do końca dnia biłam się
myślami czy naprawdę chciał mnie podwieźć czy może wywieść nie
wiadomo gdzie. Ja w pierwszej chwili pokierowałam się tym, że jest zimno,
77
daleko na przystanek to dlaczego nie skorzystać, ale widząc ten ciężki klucz
na siedzeniu strach mnie obleciał i myślenie w tej chwili skierowane było
tylko na to, że na pewno chcę mnie gdzieś wywieść. Po prostu strach wziął
górę nad myśleniem logicznym. Może po prostu facet widząc mnie tak
rano, mróz chciał być uprzejmy i chciał mnie podwieźć. A ja widząc ten
klucz na siedzeniu zaraz wyobraziłam sobie nie wiadomo co i wyobraźnia
moja była jak z jakiegoś filmu. Wiem, że może to wydawać się śmieszne,
ale dużo się na słuchałam o porwaniach i jeszcze na dodatek Ja byłam sama
nikt oprócz mnie nie szedł wtedy. Grunt to myśleć logicznie, emocję trzeba
kontrolować, bo w tej sytuacji wyszłam na osobę, którą poniosła
wyobraźnia z tym kluczem. Nauczyła mnie ta sytuacja tego, że nie należy
kierować się tylko emocjami, chociaż bez nich życie pozbawione by było
największego sensu. Później jeszcze kilka dni zastanawiałam się czy ten
mężczyzna miał wobec mnie dobre zamiary czy złe. Zastanawia mnie to, że
wcześniej pędził jak szalony, mijając mnie przyszło mu do głowy nawrócić
i mnie podwieźć. Myślę że nie popełniłam głupstwa kierując się strachem,
przeświadczeniem że to na pewno jakiś porywacz. Uczucia stanowią
składnik procesu myślenia logicznego i działają na jego kierunek. Strach
jaki wtedy mnie ogarną sprawił, że nie skorzystała z uprzejmości tego pana,
który na pewno nie był zadowolony z tego że mu odmówiłam. Od tamtej
sytuacji wolę dwa razy się zastanowić niż działać pod wpływem impulsu.
Mam nadzieję że nie przydarzy mi się to nigdy więcej.
Hetman Magdalena [28.12.2010]
Myślę, że to już najwyższy czas włączyć się do dyskusji. Już kilkakrotnie
wchodziłam na forum i zapoznawałam się z wpisami uczestników dyskusji.
Zauważyłam, iż zwykle opisywane historie dotyczą członków rodziny bądź
znajomych. Być może faktycznie tak właśnie jest, a może pisanie o sobie
jest trudniejsze gdyż wpisy opatrzone są danymi personalnymi więc część
forumowiczów pisze o sobie a jednak w trzeciej osobie. Ja także
rozważałam taką możliwość, o pewnych rzeczach tak pisze się łatwiej.
Identyfikuję się z wieloma uczestnikami dyskusji. Wiele historii, dla
jednych błahe sprawy, dla innych wielkie dramaty. Moją historię podobną
do kilku już wyżej opisanych pozostawiam ku Waszej indywidualnej
ocenie.
Była ona. Szalona 15-latka. I był on przystojny, czarujący i szarmancki
16-latek. Początek jak z bajki. Spojrzeli sobie głęboko w oczy i po prostu
zawirował świat tysiącem barw. To się chyba nazywa miłością od
pierwszego wejrzenia chociaż z perspektywy czasu ja raczej nazwałabym to
zauroczeniem czy też nastoletnią fascynacją. Od pierwszego spotkania
78
nierozłączni. Zawsze byłam osobą komunikatywną. Lubiłam poznawać
nowych ludzi. Nawet nie zauważyłam kiedy przez te 1,5 roku kiedy byłam z
nim zerwałam kontakty ze znajomymi. Dla niego dobrowolnie
zrezygnowałam ze wszystkiego. Cały czas wolny spędzałam z nim. Nie
było już mnie, byliśmy my. Nie tolerował moich znajomych, mojej rodziny.
Ograniczał mnie coraz bardziej aż zamknął mnie w złotej klatce a ja jakbym
miła jakieś klapki na oczach. On myślał o wspólnej przyszłości, to mi
imponowało. Wydawał mi się taki dojrzały i poważny. Jakiekolwiek próby
ingerencji moich znajomych czy rodziców budziły jedynie we mnie bunt i
przeświadczenie, że wszyscy są przeciwko nam, a my się przecież tak
bardzo kochamy. Sytuacja diametralnie się zmieniła kiedy pewnego
sobotniego wieczoru niemalże przymuszona przez koleżankę wybrałam się
z nią do jednego z klubów. Od kiedy byłam z nim nie wychodziłam nigdzie
sama. Wtedy zobaczyłam jak żyją moi rówieśnicy i zaczęłam się buntować.
I wtedy dopiero się zaczęło. Dowiedziałam się, że przez cały czas trwania
naszego toksycznego związku kontrolował niemalże każdą minutę mojego
życia. Sprawdzał mój telefon, odwiedzał moje koleżanki tuż po mnie aby
dowiedzieć się o czym rozmawiałyśmy a nawet sprawdzał, czy po zajęciach
w szkole wracam prosto do domu. Rozstaliśmy się. Najpierw prosił, później
szantażował, a później zaczął mi grozić. Mieszkał bardzo blisko mnie.
Kiedy posunął się do przemocy wobec jednego z moich znajomych
zaczęłam się go naprawdę bać. Śledził mnie, wydzwaniał do mnie, nikt nie
mógł się do mnie zbliżyć. Nasza znajomość zakończyła się sądowym
zakazem zbliżania. Nienawidziłam go a jednak ciągle coś do niego czułam.
Na szczęście czas uleczył moje rany.
Ciągle zastanawiam się gdzie przez te 1,5 roku znajdował się mój
rozum, bo chyba nie na swoim miejscu. Zupełnie straciłam zaufanie do
ludzi. Przez kilka lat unikałam jakichkolwiek związków. Sytuacja ta jednak
w pewnym stopniu ukształtowała mój charakter. Nauczyłam się wyznaczać
granice i respektować ich przestrzeganie. Wiem, że bycie z kimś nie
oznacza rezygnacji z własnego JA. Teraz myślę, że mogłam tego uniknąć,
ale po fakcie pozostaje nam jedynie uczenie się na błędach. Nie wyobrażam
sobie aby można było ciągle myśleć zupełnie logicznie, chłodno
kalkulować. Emocje, uczucia, zarówno te pozytywne jak i negatywne są
naszym ludzkim atrybutem, chociaż często zaburzają procesy myślowe i
wywołują zachowania zupełnie nieracjonalne. Dla mnie są jak odcienie
szarości pomiędzy bielą i czernią. A co Wy o tym sądzicie?
79
Sekrecka Joanna [28.12.2010]
Miłość nastolatków jest czymś jak najbardziej normalnym i prawie każdy z Nas to
przeżywał. Jedni lepiej, inni jak Ty, gorzej. Byłoby chyba nie normalne gdyby
zakochani, od samego początku zaczynali logicznie myśleć, co będzie z nimi dalej?
Człowiek ma wówczas klapki na oczach , jak ten przysłowiowy„ koń doroszkarski”,
świat wokół nie istnieje i żadna matka , ciotka czy koleżanka, nie jest w stanie
takiemu dzieciakowi przetłumaczyć nic rozsądnego. 15 i 16 lat to przecież jeszcze
(psychicznie) dziecko (fizycznie już może być bardziej rozwinięte). Jak sama
napisałaś, dopiero po jakimś czasie zaczęłaś inaczej patrzeć na życie i chwała Ci
za to! Jak widać wystarczyła odrobina logicznego myślenia, aby uruchomiła się w
twojej głowie maszyna, która skierowała Twoje poglądy na inny tor. Dobrze że
Twoja historia skończyła się „ sądowym zakazem zbliżania”, przecież ten chłopak
mógł wyrządzić Ci sporą krzywdę. Życzę powodzenia.
Ciseł Ewa [28.12.2010]
Witam, może nie będę oryginalna opowiadając moja historię, ale myślę, że będzie
ona też dobrym przekładem wpływu uczuć na logiczne myślenie. Przydarzyła się
ona moim znajomym, nie mnie, więc tym łatwiej będzie mi ją opowiedzieć.
Zaczęło się to już prawie 20 lat temu . (...)
Ściuba Aneta [7.12.2010]
Witam! cieszę się, że w końcu mogłam do Was dołączyć. Jeżeli chodzi o zaginięcia
to również w moim życiu zdarzyła się sytuacja kiedy zaginęła bliska mi osoba..
Zacznę od tego ze miałam w rodzinie wujka który był nauczycielem w Liceum do
którego ja również chodziłam. Był to nieprzeciętny człowiek, niezwykle mądry i z
całą pewnością wyróżniał się nieprzeciętną osobowością. Był on historia szkoły
..uczył tam przez jakieś 30 lat w każdym bądź razie uczył również moja mamę.
Wujek wyróżniał się spośród innych nauczycieli ponieważ uchodził za niezwykle
wymagającego, potrafił doskonale uczyć i słynął z ciętego języka. Zdarzało się, ze
uczniowie wychodzili od niego z płaczem ale on po prostu taki był. Uczył
matematyki i z całą pewnością była to jego wielka miłość. Był dziwnym
człowiekiem ale naprawdę fascynującym. Tworzył historię szkoły. Aż nadszedł czas
kiedy to musiał odejść na emerytuje.. ja byłam wtedy w ostatniej klasie liceum.
Pamiętam jego pożegnanie wielki bukiet kwiatów i owacje na stojąco.. I tak odeszła
legenda Ogólniaka. Ten człowiek również uwielbiał jeździć rowerem pomimo
podeszłego wieku miał naprawdę dobra kondycje. Zdarzało się ze wyjeżdżał rano i
wracał dopiero wieczorem..miał swoje kocie ścieżki. Ale przechodząc do sedna
chodzi o to ze po przejściu na emeryturę wujek nie mógł znaleźć sobie miejsca.
Całymi dniami chodził po mieście, jeździł rowerem.. I z tego co później słyszałam
myślał o matematyce. Z pozoru szczęśliwy człowiek majętny, ułożony, bez nałogów
czy problemów. Katolik. Żona nauczycielka j. rosyjskiego, syn nauczyciel j.
polskiego. Wszystko wydawało się być takie normalne, wręcz idealne. Pamiętam, że
był wtedy czerwiec zaczęły się wakacje a wraz z nimi rowerowe wycieczki wujka.
Pewnego dnia wstał rano jak ciocia jeszcze spala i wyszedł. Sąsiad widział jak
odjeżdża gdzieś rowerem. Wieczorem nie wrócił do domu.. Następnego dnia
80
również. Ciocia obdzwoniła wszystkie możliwe miejsca, zgłosiła sprawę na policji.
Mijały dni potem tygodnie a jego nie było, wszyscy zaczęli tracić nadzieje.
Przyszedł lipiec. Lato było naprawdę gorące i nikt nie chodził do lasu..aż w końcu
ktoś poszedł i znalazł go. Jego szczątki wisiały na drzewie. Dlaczego? Mija piaty
rok i nadal nikt tego nie wie. Dlaczego dorosły człowiek któremu nic nie brakowało
robi coś takiego? Czyżby jego prawdziwa miłością była nauka i bez niej nie mógł
się odnaleźć, czul się już niepotrzebny? Tego już nikt się nie dowie. Czy ta śmierć
miała jakikolwiek sens? Takie traumatyczne przeżycia otwierają oczy. Dziś wiem,
że nie każdy człowiek który wygląda na szczęśliwego naprawdę taki jest. Ciężko mi
się do tego przyznać ale ta śmierć zbliżyła do siebie cała dalsza rodzinę. To
przeżycie pokazało nam jak ważna jest bliskość, rozmowy i jak kruche jest życie, że
musimy trzymać się razem abyśmy byli naprawdę szczęśliwi...
Chmiel Anna [8.121.2010]
Aneto, bardzo poruszyła mnie Twoja historia. Współczuje Tobie i Twojej rodzinie.
Wydawałoby się, że Twój wujek był szczęśliwym człowiekiem. Miał rodzinę. Był
szanowanym nauczycielem i jak pisałaś "Historią Waszego Ogólniaka". A jednak
coś go nękało. Wiele ludzi przechodząc na emeryturę myśli, że coś tracą, że
wszystko przeżyli. Dla mnie przejście na emeryturę wydaje się czymś
optymistycznym, bo przez całe życie pracujemy, aby potem odpocząć Jednak nie
wszyscy są czasem na nią gotowi. Czują się już niepotrzebni, ograniczeni w
kontaktach towarzyskich i społecznych. Dla wielu osób praca jest ogromną
wartością.
Kłyż Joanna [8.12.2010]
Pani Aneto pani historia pokazuje jak mało wiemy o naszych najbliższych. Jesteśmy
ze sobą nachodzeń a nie wiemy co w środku każdy z nas ma co kryjemy.
Rozmawiamy z naszymi najbliższymi o wszystkim i o niczym. Jest to przykre ale to
prawda że tragedia otwiera nam oczy, pokazuje co w życiu jest ważne. Jesteśmy
czasami tak zaganiani że nie mamy czasu nawet na siebie a co już mówić na
rozmowę z naszymi bliskimi. Rozmawiajmy ze sobą!
Ściuba Aneta [8.12.2010]
Tak to bardzo smutna i przykra dla mnie historia. Zastanawiałam się czy powinnam
o tym pisać ale to chyba doskonały dowód na to, że czasem uczucia mają
destrukcyjny wpływ na proces logicznego myślenia. Do tej pory nie wiemy o co tak
naprawdę chodziło i zapewne już się nie dowiemy. Jak widać pod wpływem
pewnych zdarzeń logiczne myślenie może być zaburzone do tego stopnia, że nawet
niezwykle mądry człowiek może posunąć się do szaleństwa.
81
Wypowiedzi studentów pedagogiki UMCS
Tomasz Duda
W swoim życiu osobistym jak również zawodowym staram się postępować
zgodnie ze swoimi przekonaniami może nie są one zawsze logiczne jednak
doświadczenia życiowe pokazują mi, że lepiej żyć w zgodzie ze sobą, ze
swoimi przekonaniami, ponosić konsekwencje swoich czynów niż
podporządkować się innym a co za tym idzie żyć z myślą , że coś jest nie
tak, że uległem presji czy namowom innych osób, wykonałem zadanie które
w moim przekonaniu jest niesłuszne czy niesprawiedliwe. Istnieją różne
typy ludzi, każdy ma swój sposób na osiąganie celów, w swojej pracy
najczęściej spotykam ludzi którzy postępowaniem starają się mnie poruszyć
i wzbudzić współczucie. Zawsze staram się nie ulegać emocjom,
przemyślać każde czyn, nie szufladkować ludzi na tych którzy płacząc
starają się osiągnąć swój cel i tych którzy uważają, że jeśli będą
zachowywać się agresywnie w stosunku do mnie to im ulegnę, będę trzymał
ich stronę w obawie przed kolejnymi atakami. Logiczne myślenie daje
wiele dobrego, pozwala na wyjście z sytuacji z optymalnym skutkiem,
przemyślenie swojego postępowania i ustalenie kroków jakie poczynię daje
nadzieje na to, że osiągnę zamierzony cel. Jednak nie zawsze jest to
możliwe, a to za sprawą uczuć które potrafią w jednej chwili całkowicie
wyeliminować „głowę” i sprawić, że to co robię będzie szalone,
niezrozumiałe i pozbawione jakiejkolwiek logiki. W moim przypadku taka
sytuacja miała miejsce w październiku, zadzwoniła do mnie kobieta
pracownica Ośrodka Pomocy Społecznej z sąsiedniej Gminy, opowiedziała
sytuację życiową pewniej Pani, której córka zamieszkuje na terenie
będącym pod moją opieką. W rozmowie nadmieniła, że sytuacja życiowa
jej podopiecznej jest bardzo ciężka, musi opuścić mieszkanie z powodu
zaległości w opłatach za czynsz, nie ma środków do życia , pani jest w
bardzo złej kondycji psychicznej, oraz ma myśli samobójcze. Uczucia tak
mną pokierowały, że zrobiłem wszystko aby pomóc tej kobiecie. Aby mieć
pewność, że córka która wg mnie w tej sytuacji była jedyną deską ratunku
wpuści mnie do domu i wyrazi zgodę na zamieszkanie matki poprosiłem
dzielnicowego o wspólną wizytę i pomoc w przekonaniu. Będąca pod presją
kobieta oświadczyła, że oczywiście matkę przyjmie, po około godzinie
matka wraz z pracownikiem przyjechała, na twarzach widać było uśmiechy,
wydawało mi się, że wszystko zrobiłem dobrze, byłem z siebie zadowolony.
Konsekwencje swojego nielogicznego myślenia ponoszę do dziś. Gdybym
najpierw pomyślał a później zrobił sytuacja wyglądała by całkiem inaczej.
82
W myśl prawa pani nie mogła zostać wyrzucona z domu za zaległości w
opłatach za czynsz ponieważ konieczna jest procedura eksmisyjna, która w
okresie zimowym nie jest możliwa, gmina w której mieszkała starsza pani
miała obowiązek zabezpieczyć dla niej mieszkanie socjalne, i środki
finansowe niezbędne do egzystencji. Jednak dobrze dobrane argumenty,
oraz presja wywarta przez pracownika który do mnie telefonował sprawiły,
że nie przemyślałem swojego postępowania, poczucie odpowiedzialności za
starszą panią sprawiło, że postąpiłem tak a nie inaczej. Teraz po upływie
czasu zastanawiam się co mną kierowało, dlaczego zanim zacząłem działać
nie sprawdziłem faktycznego stanu rzeczy, oraz nie upewniłem się czy
wszystko co powiedział mi pracownik socjalny było prawdą.
Dla mnie ocenienia tego postępowania w obecnej chwili jest bardzo
trudne, serce mówi mi, że postąpiłem dobrze, matka mieszka z córka, jest
zadowolona. Jednak brak logiki w postępowaniu oraz dokuczliwe uwagi
koleżanek z pracy i policjantów którzy po każdej interwencji w opisanej
rodzinie przypominają kto sprowadził ten problem sprawiają, że w głowie
mam konflikt uczuć i poczucia odpowiedzialności za nieprzemyślane
działanie.
Agnieszka Latos
Podczas studiowania postanowiłam działać jako wolontariuszka z własnej
nieprzymuszonej woli, ponieważ chciałam nauczyć się pomagać dzieciom
nieuleczalnie chorym, gdyż to ma dla mnie sens i wiem, że mogę naprawdę
pomóc i zawsze ktoś na mnie czeka z niecierpliwością i gdy już jestem
uśmiecha się tak szczerze i z taką radością, że aż robi się ciepło
człowiekowi na sercu.
Kubę poznałam w wieku 5 lat. Matka chłopca porzuciła zaraz po
porodzie, ponieważ był chory, nie myśląc nawet o tym, jakie życie będzie
miał chłopiec o ile przeżyje. Zostawiając Kubę w szpitalu zrzekła się
ostatecznie swojego dziecka. Uważam, że nie jest to ludzki odruch i daje
wiele do myślenia, jest to niemoralne, jak można tak postąpić nosząc
malutką istotę pod sercem, czuć jej ruchy i zostawić, tak nie robi matka
tylko „bestia”. Nie wiem jak można żyć później z takim ciężarem.
„Mamusia” chłopca uznała, że nie da sobie rady z chorym dzieckiem, nie
chcąc przy tym cierpieć patrząc codziennie na powolna, nieuniknioną
śmierć malucha. Wiadomo, że jest to ogromne poświęcenie i rezygnacja ze
swojego życia bez „imprez” i przyjemności, że takie życie to stres i
cierpienie. To postępowanie jest potępiane przez wszystkich „normalnych
ludzi” z ogromną siłą. Musimy być wyczuleni na dobro wszystkich dzieci,
83
ponieważ one same sobie nie poradzą, są uzależnione od „naszej” dobrej
woli.
Z Kubą bardzo zaprzyjaźniliśmy się, śmiertelna choroba nie była
żadnym ograniczeniem, cieszyliśmy się każdym dniem, który spędzaliśmy
razem, jakby to był nasz ostatni. Pewnego dnia chłopiec zadał pytanie:
Kiedy umrę ciociu?, Co to jest śmierć?, odpowiedziałam spokojnie, że
wszystkich nas to czeka, że śmierć jest nieunikniona.
Przychodząc rano w odwiedziny do Kuby kupiłam jego ulubione
smakołyki. Wchodząc do Sali dowiedziałam się, że stan chłopca pogorszył
się, postanowiłam wziąć się w garść, aby nie rozkleić się całkowicie przy
moim przyjacielu. Wchodząc na oddział zauważyłam coś niezwykłego,
pełno chorych dzieci, które były takie uśmiechnięte i kochane, tuliły się do
swoich rodziców, wszyscy byli tacy weseli, uśmiechnięci jakby nic się nie
stało, jakby były zdrowe, jakby zapomniały o chorobie, bólu, który czasami
nie byłby do zniesienia bez odpowiednich leków, zabiegów czy kroplówek
itp.. Gdy wchodziłam do Kubusia, spał, jego skóra była tak bielusieńka,
przestraszyłam się, że coś jest nie tak. Pielęgniarka powiedziała, że stan
chłopca bardzo pogorszył się po nocnej operacji, niewiadomo czy się udała,
czy już jest za późno na jakakolwiek pomoc. Po wysłuchaniu tego
monologu, nie wytrzymałam łzy leciały jedna po drugiej, nie mogłam
złapać oddechu. Pielęgniarka natychmiast dała mi coś na uspokojenie.
Chciałam pobyć z Kubą tego dnia tak jak zwykle, aby czas nam upłynął na
wspólnej rozmowie, na nic więcej nie liczyłam, ale wiedziałam, że muszę
ten ostatni raz usłyszeć ten cieplutki głosik chłopca. Po kilku minutach
Kubuś obudził się, gdy mnie zobaczył poprosił żebym go przytuliła, więc
wzięłam chłopca na kolana i zaczęłam głaskać po główce, bo tak lubił
zawsze, gdy był zmęczony. Po kilku minutach zadał pytanie:
- Dlaczego ciociu ciągle głaszczesz mnie po głowie skoro nie mam
włosów?
-Kotku kocham twoją główkę najbardziej na świecie, bo jest taka mądra i
kochana, że muszę ją pogłaskać.
-Ciociu jest mi tak dobrze długo ze mną zostaniesz?
-Tak, kotku są wakacje mam bardzo dużo czasu dla swojego chłopczyka!
-Ciociu, tak mi słabo, nie mam siły, kiedy to się skończy!
-Kubuś, na pewno się skończy, pamiętaj, że zawsze będę przy tobie!
-Ciociu, kiedy umrę?
-Nie umrzesz, zawsze będziesz w mojej pamięci, jesteś taki mądry,
wszystko wiesz.
84
-Zachorowałem, pewnie potrzebny jestem w niebie, tak mówią wszyscy
takie to oklepane.
-Kubuniu idźmy na spacer, dobrze?
-Dobrze
Posadziłam chłopca w wózku, wyszliśmy na dwór, chłopiec dotlenił się,
zrobił się rumiany na twarzy.
Widząc ten śpiący okruszek człowieka, tak misie zrobiło żal, że nie mogę
pomóc, że już nic nie da się zrobić, najgorsza jest ta niemoc, patrzenie czy
oddycha, czuwanie i czekanie na najgorsze. Zostałam z Kubą do samego
końca, ale następne dni były coraz trudniejsze, chłopiec nie reagował
praktycznie na nic, ale ciągle trzymał moją dłoń, wiedziałam, że przy mnie
czuje się bezpiecznie i że, jest spokojny. „Czasami trzeba usiąść obok i
czyjąś dłoń zamknąć w swojej dłoni, wtedy nawet łzy będą smakować jak
szczęście”. Myślę, że moja postawa w stosunku do chłopca była
odpowiednia, bo zostałam z nim do końca, chociaż śmierć zwyciężyła,
nagle tak cicho się zrobiło w moim świecie bez ciebie.
„Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą ”-ja to przeżyłam,
śmierć przeszła tuż obok mnie, poczułam jej chłód na własnej skórze,
przeszła tuż obok. To jest trudne niewiele osób godzi się na taką pomoc,
gdyż nie możemy zrobić nic, tylko być przy ciężko chorej osobie. Trudno
mi się było pogodzić z tą śmiercią, że chłopiec nie miał nikogo bliskiego,
kto podałby szklankę wody, przykryć dziecko, gdy się rozkopie, gdy śnią
się koszmary nocne, lub po prostu być przy nim, przytulić, nawet nic nie
mówiąc.
Śmierć jest nieunikniona, czeka na każdego nas, ale dlaczego niektórych
zabiera tak szybko, takiego pięcioletniego malucha, który ledwo zaczął
chodzić a już dopadła go choroba, która była okrutna, nieustępliwa, to nie
jest sprawiedliwe. Po tym przeżyciu napewno stałam się silniejsza, chociaż
przyznam, że minęło już parę lat a pamiętam każde słowo, ruch, gest
Kubusia szczególnie w tych najtrudniejszych chwilach. Zastanawiam się
jeszcze po tym wszystkim, co przeżyłam jak można zostawić taka kruszynę
na pastwę losu, przecież to nieludzkie, jak ludzie ludziom mogą zgotować
taki los, zwierzęta tak nie postępują, choć postępują instynktownie. Gdyby
nie ja, chłopiec umarłby sam bez pomocy, bez rozmowy, bez uśmiech,
dlatego cieszę się, że poznałam Kubę i że byłam z nim w tych trudnych
chwilach. Cieszę się, że znalazłam w sobie tyle siły, aby jego wesprzeć.
Ta historia może wydać się nieprawdopodobna, ale ja z nim byłam,
umarł z uśmiechem na twarzy. Kubusia odwiedzam bardzo często i
rozmawiam z nim o wszystkim, gdy jestem u niego na cmentarzu, czuje
85
jego obecność, jest mi tak ciepło i miło, że mogłabym tam siedzieć całymi
godzinami, upłynęło trochę czasu od tego smutnego wydarzenia i mogę
stwierdzić, że „po prawdziwej rozpaczy przychodzi zwykle prawdziwa
radość i wtedy zapomina się jak wygląda świat, kiedy tej radości nie było”
[N.N.]
Zdarzenie, które opiszę miało miejsce parę lat temu, ale pamiętam je jak
dziś. Parę miesięcy przed tym zdarzeniem rozstałam się z chłopakiem.
Rozstanie to dość mocno przeżyłam. Byliśmy dłuższy czas razem,
planowaliśmy wspólną przyszłość i nigdy bym nie pomyślałam, że nasz
związek tak się zakończy.
Pewnego zimowego dnia, gdy szłam przez miasto zaczepiła mnie
cyganka. Spytała się mnie czy może mi powróżyć. Odmówiłam. Na to ona
odpowiedziała mi, że jest w moim życiu dwóch mężczyzn. Zaskoczyła mnie
tym, gdyż było to zgodne z prawdą. Nadal nie mogłam zapomnieć o swoim
byłym chłopaku, ale pojawił się w moim życiu ktoś inny i sama nie
wiedziałam jak mam go traktować i jakie uczucia do niego żywię.
Zaintrygowała mnie tym. Moje zdziwienie było ogromne, dostrzegła to po
mojej minie i wykorzystała moment. Zgodziłam się. Zaczęła mi wróżyć.
Powiedziała coś w nieznanym mi języku. Powtórzyła, że w moim życiu jest
dwóch mężczyzn. Zapytała się mnie, z którym chcę być. Po czym
powiedziała mi żebym dała jej jakiś banknot. Im będzie większy, tym moje
szczęście się zwiększy i ten, z którym chcę być, będzie mój. Po wróżbie
miała mi oddać pieniądze. Wyjęłam portfel i wręczyłam jej do ręki 10
złotych. Gdy wręczałam jej pieniądze zobaczyła, że w portfelu mam jeszcze
50 złotych. Nie wiem jak to zrobiła, ale wyjęła mi je z portfela.
Powiedziała, że zaraz mi je odda, a moje szczęście będzie większe.
Zdenerwowałam się gdyż to nie były moje pieniądze, tylko mojej cioci.
Miałam jej zrobić zakupy, a przy sobie nie miałam już żadnych pieniędzy.
Nie potrafiłam sobie wyobrazić tego, że wrócę do domu bez niczego i
powiem, że pieniądze zabrała mi cyganka. Po chwili zauważyłam, że
cyganka nie szykuje się do zwrócenia mi tych pieniędzy. Zaistniała sytuacja
tak mnie sparaliżowała, że nie wiedziałam, co mam zrobić. Czułam, że robi
mi się gorąco, że jestem w pułapce Zaczęłam ją prosić, żeby mi je oddała.
Powiedziałam jej, że nie są to moje pieniądze, żeby te 10 złotych sobie
zabrała a resztę mi oddała. Wówczas ona zapytała się mnie: Czy Twoje
szczęście jest warte tylko 10 złotych, czy jest warte tak mało?
Powiedziałam jej, że tak. Oddała mi pieniądze. Poczułam wtedy wielką
ulgę. Odeszłam od niej jak najdalej, nie oglądając się za siebie.
86
Stałam się ofiarą własnej głupoty i naiwności. W głowie cały czas
pojawiało mi się pytanie:, dlaczego dałam się zmanipulować tej cygance?
Po tym zdarzeniu długo jeszcze zastanawiał się, dlaczego tak łatwo dałam
się nabrać. Męczyło mnie to. Od tamtej pory mijam wszystkie cyganki
dużym łukiem. Nauczkę mam na całe życie. Najśmieszniejsze w tym
zaistniałym zdarzeniu jest to, że zawsze mówiłam sobie, że nie dam się
wciągnąć w żadne wróżby.
Konsekwencje tego zdarzenia nie są dla mnie miłe. Przede wszystkim
ogromne poczucie wstydu. Nawet teraz, gdy sobie o tym pomyśle
zastanawiam się jak mogłam być taka naiwna. Gdybym myślała wtedy
logicznie ta sytuacja nie miałaby miejsca. Czym się wtedy kierowałam?; nie
wiem. Może tęsknotą za dawną miłością, zagubieniem, ciekawością. Staram
się o tym nie myśleć, bo jest mi po prostu wstyd. Nikomu jeszcze o tej
sytuacji nie opowiedziałam, gdyż zawsze się wstydziłam do tego przyznać.
Oceniając tę sytuację, mogę stwierdzić, że gdy emocje biorą górę nad
logicznym myśleniem, nic dobrego z tego nie wychodzi.
Moim zdaniem w wielu przypadkach, w których emocje biorę górę nad
logicznym myśleniem, źle się to dla nas kończy. Ponosimy później tego
konsekwencje, a czasami konsekwencje naszych decyzji ponoszą także inni.
Natomiast w niektórych sytuacjach dobrze jest gdy pokierujemy się
emocjami. Sprawdziło się to również w moim przypadku. Gdy byłam na
dziennych studiach jednocześnie uczyłam się i pracowałam. Pracowałam w
dyskotece jako kelnerka. Za dobrze wykonywaną pracę dostałam
podwyżkę, zostałam szefową kelnerek, co wiązało się tylko z tym, że do
wcześniejszych obowiązków doszły mi nowe. Czasami było ciężko
pogodzić studia z pracą. Moje prywatne życie umarło. Na tygodniu się
uczyłam w każdy weekend byłam w pracy, wliczając również święta.
Byłam jedną z najlepszych pracownic, wykonywałam dobrze swoje
obowiązki. Zawsze byłam w pracy. Jeżeli był jakiś problem to każdy
zgłaszał się z tym do mnie. Niestety oprócz tej podwyżki, którą dostałam po
pierwszym miesiącu pracy, przez cały następny okres mojej pracy nigdy nie
zostałam doceniona przez szefową. Po przepracowanych prawie dwóch
latach zaistniała sytuacja, w której poczułam się oszukana. Dwie osoby,
które nie powinny, mimo wszystko awansowały ja natomiast zostałam
pominięta. W odpowiedzi na tę sytuację usłyszałam: „Przyjdzie Twoja
kolej, poczekaj”. Chociaż tak naprawdę wiedziałam, że się nie doczekam.
Poczułam wtedy, że czas odejść i nie przeczę wzięły u mnie wtedy górę
emocje, ambicja i honor. Postanowiłam zwolnić się z pracy. Kolega z pracy
mówił mi, żebym to wszystko przemyślała, poczekała aż opadną emocję.
Logicznie myśląc powinnam to wszystko zbagatelizować gdyż to ja bym
87
straciła najwięcej. Ponieważ musiałam pracować, a w tej pracy dość dobrze
zarabiałam i jakbym odeszła moja sytuacja finansowa znacząco by się
zmieniła. Ale czy warto?...
Miałam wrażenie, że kolega, który mi doradzał abym się wstrzymała z
decyzją, nie mógł zrozumieć, że liczy się również coś więcej, a nie tylko
pieniądze. Odeszłam z pracy. Nie żałowałam swojej decyzji.
Anna Włodek
Życie płata różne figle, jednego dnia wydaje Ci się, że jesteś
najszczęśliwszą osobą na świecie, drugiego zaś cały świat wali Ci się na
głowę. Czasem jest to zwykły przypadek, innym razem nasze niewłaściwe
decyzje podjęte pod wpływem różnych uczuć i wydarzeń.
Tak też było w moim przypadku. Życie wydawało się piękne, miałam
wszystko czego chciałam. Miałam 18 lat gdy poznałam mojego chłopaka,
można by powiedzieć że była to miłość od pierwszego wejrzenia. Byłam
wtedy bardzo szczęśliwą osobą, zapatrzoną w ,, tego jedynego”. Byłam
obdarowywana przez niego prezentami i zabierana na niesamowite
wycieczki. Czego chcieć więcej?- myślałam. Lecz ta wspaniała sielanka nie
trwała długo. Nadszedł dzień mojej matury, po powrocie ze szkoły nie
miałam kontaktu z moim chłopakiem, bardzo się martwiłam ponieważ to
było do niego nie podobne. Zamiast się uczyć cały czas myślałam co się
dzieje. W pewnej chwili moi rodzice weszli do mojego pokoju i powiedzieli
że mój chłopak nie żyje- powiesił się. Nie mogłam w to uwierzyć w jednej
chwili cały świat mi się zawalił. Cały czas zadawałam sobie pytania co się
stało? Czemu to zrobił? Nie myślałam o niczym innym, nawet o następnych
egzaminach maturalnych. Zmobilizowałam się jednak i napisałam
pozytywnie maturę. Po tym trudnym okresie zaczął się czas przemyśleń i
wyjaśniania całej tej sytuacji. Starałam się dotrzeć do informacji co było
przyczyną jego samobójstwa. Okazało się że w miejscowości gdzie
mieszkał wszyscy wiedzieli że był dilerem narkotyków i miał długi. To był
dla mnie szok ale wiele rzeczy stało się wtedy jasne. Zdałam sobie wtedy
sprawę jaka byłam zaślepiona i wpatrzona w chłopaka który zawsze robił
wszystko abym była zadowolona i nie miała powodów do jakichkolwiek
podejrzeń. Zrozumiałam jak byłam manipulowana. Wysłuchiwałam jego
zapewnień, że nienawidzi ludzi którzy biorą narkotyki i tych którzy je im
udostępniają. Usypiał moją czujność abym niczego nie podejrzewała. Nie
zastanowiło mnie również skąd osiemnastoletni chłopak ma pieniądze na
takie drogie prezenty. Przypomniałam sobie sytuację gdy dostałam złoty
pierścionek, wtedy mój tata zasugerował mi żebym się zastanowiła skąd on
ma pieniądze. Ja jednak nie chciałam tego słuchać, byłam pewna że jest tak
88
jak mówi mój chłopak, że dorabia sobie drobne pieniądze w legalny sposób.
Byłam zaślepiona, moje uczucia były tak silne, że nic innego nie miało
znaczenia. Podczas moich rozważań dotyczących tej sprawy
przypomniałam sobie podejrzaną sytuację której byłam świadkiem. Podczas
spaceru z moim chłopakiem podszedł do nas jakiś chłopak i zaczął z nim
rozmawiać o ,,załatwianiu czegoś’’, lecz szybko urwał rozmowę. Wtedy
zrozumiałam jaka byłam naiwna, w 100% wierzyłam chłopakowi, który
mnie cały czas okłamywał. Gdy w końcu do mnie dotarło jaka jest prawda
bardzo się załamałam. Długi czas byłam załamana, płakałam i nie spałam
po nocach. Nie myślałam o niczym innym, nawet o wyborze studiów.
Niestety gdy doszłam już trochę do siebie było za późno, uczelnia na którą
chciałam się dostać zakończyła już rekrutację. Nie miałam wyboru
pozostały mi tylko studia prywatne. Cała ta sytuacja mogła zniszczyć moje
życie, jednak są na tym świecie osoby na które zawsze można liczyć.
Całą ta sytuacja skłania do refleksji jaki wpływ mają uczucia na logiczne
myślenie. Po wielu przemyśleniach zrozumiałam, że moja miłość i oddanie
nie wpływały pozytywnie na logiczne myślenie. Wręcz przeciwnie moje
uczucia zasłaniały mi cały świat. Ważne dla mnie było to abym była
szczęśliwa a nie to co się dzieje dookoła mnie. Można powiedzieć że
uczucia żądzą światem, może to być dobre gdy mamy nad tym kontrolę,
jednak gdy uczucia żądzą nami może to się skończyć źle.
Diana Mąka
Sytuacja, która wpłynęła na moje dalsze życie i na zmiany w zachowaniu
miała miejsce w sierpniu 2001 roku. Otóż tego lata wybraliśmy się wraz z
przyjaciółmi na ognisko nad rzekę Wisłę. Z myślą o dobrej zabawie przed
organizowaną imprezą zakupiliśmy prowiant i sporą ilość alkoholu w
pobliskim sklepie w Puławach. Po dotarciu na miejsce razem z przyjaciółmi
zaczęliśmy rozpalać ognisko i szykować jedzenie. Wraz z upływem czasu
humor coraz bardziej dopisywał wszystkim zebranym wokół ogniska, co
spowodowane było tym, że alkohol coraz bardziej dawał się we znaki
uczestnikom tej plenerowej imprezy. W pewnym momencie około północy
jeden z moich kolegów zaczął się popisywać, po czym rozebrał się i
oznajmił wszystkim że skoczy do wody. Każdy z nas myślał że się
wygłupia, bo kto przy zdrowych zmysłach w środku nocy chciałby pływać
w rzece o silnym nurcie i podwójnych dnach. Z tych cech słynie między
innymi Wisła. Traktowaliśmy to jako zabawę, lecz po krótkiej chwili
skoczył do wezbranej rzeki, zrobił to o czym mówił. Strach, który nas
ogarnął nie pozwalał nam logicznie myśleć oraz szybko zareagować na taką
niespodziewaną sytuację. Do tego z drugiej strony wypicie tak dużej ilości
89
alkoholu nikomu nie pozwalało na zachowanie zimnej krwi w przypadku
gdy jeden z naszych kolegów był już w wodzie. Po kilku minutach
próbowaliśmy go ratować, ale nurt był tak silny, że kolegi już niebyło
widać. Wir wciągnął go pod wodę. Nastroje wszystkich osób
uczestniczących w ognisku momentalnie się zmieniły, na twarzach niebyło
już uśmiechów tylko smutek i żal. Biorąc pod uwagę to, że nie mogliśmy
mu w jakimś stopniu pomóc zawiadomiliśmy policję, która przyjechała na
miejsce zdarzenia. Finał tej historii został w pamięci każdego z nas,
lekkomyślność i brak rozsądku, oraz logicznego myślenia spowodował
tragedię. Po tym wypadku duża część osób zrozumiała, że za nim coś się
zrobi trzeba wszystko logicznie przemyśleć zanim dojdzie do następnej
takiej dramatycznej sytuacji. Mam tu na myśli różnego rodzaju
postępowanie, z którego należy wyciągnąć wnioski, za i przeciw oraz
konsekwencje takich lekkomyślnych czynów, bo tak naprawdę logicznie
myśląc i szybko reagując można było go od tej myśli odsunąć, albo pomóc
wyciągnąć go w jakiś sposób z wody. U większości osób tego zdarzenia
można było zauważyć zmianę zachowania, postępowania w różnych
sytuacjach. Część z nich zaczęła patrzeć na życie z innej strony, kierując się
bardziej rozumem i logicznie podchodząc do wszystkiego niż beztrosko
traktując życie nie myśląc o jego konsekwencjach. Starali się rozważnie
podejmować decyzje wcześniej przemyślając je kilka razy. Na koniec
chciałabym dodać, żebyśmy pamiętali, że życie mamy tylko jedno i
przeżyjmy je rozważnie.
Dominik Hibner
Myślę że szczerze mogę powiedzieć iż uczucia w moim życiu całkowicie
przekreśliły logiczne myślenie. 21 lat żyłem sobie spokojnie w mieście w
centralnej Polsce, które nazywa się Pabianice. Uważałem że nie brakuje mi
niczego do szczęścia miałem grono znajomych, rodzinę, przyjaciół, nie
miałem czasu się nudzić ponieważ studiowałem na Politechnice a w
wolnym czasie grywałem w „garażowej” kapeli. Moje życie wydawało mi
się całkowicie poukładane i w stu procentach byłem z niego zadowolony,
uważałem iż nic nie można zmienić na lepsze. Pewnego dnia nudząc się
późnym wieczorem postanowiłem wejść dla tzw. „śmiechu” na czat, gdzie
miałem zabić czas. I od tamtego dnia logiczne myślenie przestało mieć
jakiekolwiek znaczenie. Pisząc tą pracę mieszkam w Lublinie, studiuję na
UMCS-ie a półtora tygodnia temu urodził mi się syn, dodam że mam lat 25,
a jeszcze cztery lata temu moje życie wydawało się spokojne i na pewno nie
uwierzyłbym że w wieku 25 lat będę pracująco-studiującym młodym tatą.
Tak więc wracając do tematu, wszedłem na czat, gdzie porozmawiałem z
90
pewną kobietą, która co prawda wywołała we mnie takie emocje, uczucia,
które całkowicie wyrzuciły z mojej głowy logiczne myślenie. Po kilku
rozmowach telefonicznych pojechałem, cały w euforii do Lublina, żeby
poznać kobietę, która tak namąciła mi w głowie. Po pierwszym spotkaniu
wiedziałem już że nie potrafię bez niej żyć, właśnie wtedy zrozumiałem iż
logiczne myślenie, nie jest w życiu człowieka najważniejsze, ponieważ
wbrew jakiemukolwiek logicznemu myśleniu, porzuciłem studia, zerwałem
w pewien sposób bliski kontakt ze znajomymi, wyszedłem z domu
rodzinnego, jadąc w jedną wielką niewiadomą, a wszystko z powodu
uczucia, jakim darzyłem i wciąż darzę swoją Żonę. Konsekwencje mojego
zachowania są niezwykle pozytywne, wreszcie studiuję to co naprawdę
lubię, jestem szczęśliwym mężem i od niedawna szczęśliwym tatą,
mieszkam na tzw. „swoim”, całe moje życie odwróciło się do góry nogami,
ale jak najbardziej pozytywnie, w życiu nie oddałbym tego co mam. Tak
samo myślałem jeszcze cztery lata temu, gdzie wydawało mi się że moje
życie jest całkowicie poukładane, jak widać, nie wykazałem się logicznym
myśleniem porzucając coś co mi odpowiadało i porywając się na coś czego
skutków sam nie mogłem przewidzieć, ale mimo wszystko moja historia,
uświadamia mi to iż wpływ tychże uczuć na proces myślenia logicznego,
jest ogromny, moje życie ukazuje iż uczucia, są mocniejsze od wszystkich
innych aspektów ludzkiego życia, porzucając rodzinę, przyjaciół, uczelnie,
hobby, rzuciłem się na głęboką wodę, ale jak widać było warto, choć bardzo
możliwe że moje życie znów przyniesie mi pewne uczucia, które znów
całkowicie odwrócą moje losy.
Ilona Walczak
Kiedy otrzymaliśmy temat naszej pracy zaliczeniowej właściwie nie
wiedziałam o czym mogę napisać. Zaczęłam najpierw zastanawiać się,
czym dla mnie jest logiczne myślenie? Wydaje mi się, że to podejmowanie
decyzji, które bada mieć pozytywne skutki dla naszego dalszego życia. I
myślę, że do tej pory większość decyzji które podejmowałam były logiczne
i przemyślane. Między innymi poszłam na studia zgodne z moimi
zainteresowaniami, które dają mi dużo satysfakcji. Po skończeniu licencjatu
zaczęłam pracę opiekunki do dziecka a studia magisterskie planowałam
kontynuować w trybie zaocznym.
Na trzecim roku studiów poznałam chłopaka, który bardzo szybko stał się
dla mnie najważniejsza osoba na świecie. Pokochałam go tak bardzo, że
kiedy podjął decyzje o wyjeździe do pracy za granicę, gotowa byłam
zrezygnować ze studiów magisterskich, żeby wyjechać razem z nim.
Stwierdziłam, że tytuł magistra nie jest ważny, najważniejsze jest by być z
91
kimś kogo się kocha. Po długich rozmowach przekonał mnie, że nie
powinnam dla niego rezygnować ze swoich wcześniejszych planów ani
robić dłuższych przerw, bo potem ciężko będzie mi wrócić do nauki. Długo
zastanawiałam się co zrobić, ale zdecydowałam zostać w Polsce i pójść na
studia. Nie tylko dla siebie, chciałam też był ze mną dumny. Złożyłam
dokumenty na studia zaoczne i dostałam się przy pierwszym naborze. I
kiedy wydawało się, że wszystko układa się tak jak powinno coś się jednak
posypało. Mężczyzna, z którym chciałam spędzić resztę życia, dla którego
gotowa byłam przewrócić wszystko do góry nogami, z dnia na dzień
zakończył nasz związek. Powiedział tylko, że coś na pewno miedzy nami
było ale z jego strony to nie jest miłość i jest mu przykro. Tylko tyle.
Czekałam 4 miesiące w nadziei ze wróci i wszystko będzie nareszcie tak,
jak przed wyjazdem. Nie potrafiłam uwierzyć w to co usłyszałam. W jednej
chwili cały mój świat się zawalił. Nie miałam motywacji do życia a tym
bardziej do nauki.
Dwa pierwsze zjazdy były bardzo ciężkie. Siedziałam na auli wśród
nieznanych ludzi i chciałam uciec. Zastanawiałam się co ja tu właściwie
robie? Czy te studia są mi potrzebne do szczęścia? Bałam się, że sobie nie
poradzę. Od naszego rozstania minęły dwa miesiące. Nie zrezygnowałam i
nie żałuje, bo to chyba byłaby najgłupsza decyzja podjęta w moim życiu w
dodatku pod wpływem emocji. A dziś, znalazłam siłę na to żeby dalej żyć,
chce się dalej rozwijać i wiem jedno: wszystko co robie chce robić tylko i
wyłącznie dla siebie. A jeśli chodzi o przeszłość - nie warto wracać do tego
co było. Myślę ze mam teraz wystarczająco dużo siły, żeby spojrzeć
mojemu byłemu chłopakowi prosto w oczy i z pewnością siebie powiedzieć
ze niczego mu nie zawdzięczam.
Iwona Marczak
Uczucia towarzyszą człowiekowi przez całe życie. Czasem pozytywne,
często negatywne, ale jakże silne. Miłość, nienawiść, radość, strach,
bojaźń…. To wszystko znamy, często umiemy przyporządkować do
poszczególnych sytuacji życiowych. Czasem działają one destrukcyjnie na
życie człowieka, uczucia przeważają, biorą górę nad nami, są silniejsze i
zaburzają proces logicznego myślenia, podejmowania słusznych decyzji.
Zbyt silna uczuciowość nie pozwala nam na prawidłowe i rozsądne
kierowanie naszym losem i rozumowanie niektórych problemów. Zdarza
się, że jedna sytuacja, jedno uczucie, jeden moment, jedna chwila potrafi
zaważyć na całym naszym życiu. Młoda dziewczyna, czternaście lat,
zawsze wesoła, rozsądna, uśmiechnięta. Otacza ją wielu znajomych, jest
ładna, miła, lubiana i szanowana przez rówieśników. W szkole radzi sobie
92
dobrze, w domu… jak w domu problemy są i zawsze będą ale nie jest
najgorzej. Zwykły dzień. Zajęcia w szkole, przerwy z przyjaciółmi,
rozmowy, śmiech, plany na wieczór. Dziewczyna nie wie, że za chwile
krótka rozmowa z jej rówieśniczką odmieni całe jej życie. Jedno zdanie„Ej, ale ty masz pulchne uda!” Niby błahostka, niby głupota, którą
większość nastolatek by się nie przejęło. Nie w tym przypadku. Wróciła do
domu i cały świat zmienił swe kolory, strach przed nieakceptacją przez
innych z powodu zbędnych kilogramów (których w rzeczywistości nigdy
nie było), niska samoocena i brak wiary w siebie zdominowały jej życie.
Zaczęło się jak zwykle. Zakazy i ograniczenia w jedzeniu. Najpierw
ograniczę słodycze, koniec z białym pieczywem, zacznę więcej ćwiczyć!!!
Z czasem jednak to było za mało. Bojaźń, strach, lęk stawały się coraz
silniejsze. W głowie ciągłe pytania: Co mam zrobić by już nigdy więcej
tego nie usłyszeć? Co jeśli się to powtórzy? Nie. Nie mogę do tego
dopuścić!! Te uczucia popchnęły do kolejnych decyzji- koniec z mięsem,
słodkimi owocami, pieczywem!! Ograniczę dzienna dawkę kalorii do
1000!. Potem już było „z górki”. Po kilku miesiącach drastyczna dieta i litry
wylanego potu w czasie ćwiczeń spowodowały, że kilogramy spadał jeden
za drugim. Niejedzenie stało rutyną, niebezpieczną rutyną, która zaczęła
zagrażać zdrowiu potem już nawet życiu. Nic nie dały rozmowy z
psychologiem, rozmowy z najbliższymi, szczere rozmowy w których
mówiła o lęku, o swoich uczuciach. Nie bała się o nich mówić, bała się ich,
tego że mają taki ogromny wpływ na jej życie. Mijały lata… . Mądra
dziewczyna mająca świadomość tego, ze robi źle, że sama dąży do
destrukcji siebie i swojego życia, wciąż nie umie poradzić sobie z tym
problemem. Już młoda kobieta, studentka, mówiąc o tym przyznaje, że
chciałaby wieść normalne życie (już takie nie jest) lecz nie umie, nie potrafi
pozbyć się uczucia strachu, strachu przed jedzeniem, przed tym co może się
stać gdy zacznie jeść. To uczucie zaburza jej logiczne myślenie, jest dorosła
wie, że musi jeść by żyć. Jedzenie - przecież to zwykła czynność, którą
codziennie wykonują miliony ludzi, czynność która większości sprawia
przyjemność… dla niej to droga przez męki, walka z samą sobą. Często
myśli o tym, że choroba tak wpłynęła na jej zdrowie, że wymarzone dzieci i
wspólne życie u boku kochającego mężczyzny staje się nierealne. Strach
przed nieakceptacją jej wyglądu uniemożliwił jej zbliżenie się do mężczyzn,
zaważył na wielu aspektach jej dotychczasowego życia. Wtedy przychodzą
myśli, rozsądne postanowienia. Dość!! Zmienię to!! Muszę!! Chcę!!
Niestety to tylko chwile, przebłyski logicznego myślenia jak przystało na
dwudziestokilkuletnią kobietę, która pragnie ułożyć sobie życie. sobie
życie. Te marzenia zostają zaćmione przez lęk i strach. Uczucie z
93
dzieciństwa kiedy stała przed koleżanką i zmuszona była słuchać jej
komentarza na temat swojego wyglądu były silniejsze. Nie liczyła się
teraźniejszość. Prośby bliskich i znajomych o to by przestała, już dość, już
starczy tego wykańczania siebie nie skutkowały. Jest dorosła i sama
powinna to wiedzieć patrząc w przyszłość. NIE. Na logiczne myślenie nie
było tu miejsca. Nadal nie ma. Często po latach widząc te same koleżanki z
którymi spędzała szkolne przerwy, które teraz ułożyły sobie życie, niektóre
są mężatkami z dziećmi, zastanawiam się dlaczego to na mnie trafiło?
Dlaczego to ja?
Na życie tej młodej kobiety diametralny wpływ miało wydarzenie z
młodzieńczych lat, uczucie, które towarzyszy jej do dnia dzisiejszego, które
zaważyło na jej życiu…. Zamieniło w mękę. Przez nie straciła wiele.
Ominęło ją wiele pięknych i radosnych chwil a doświadczyła wiele smutku
i łez.. nie tylko swoich... Gdyby nie ono jej życie pewnie potoczyłoby się
inaczej. Spełniłyby się jej wielkie marzenia te o rodzinie, wielkiej miłości te
o karierze zawodowej której nie miała odwagi rozpocząć. Historia ta
pokazuje jak wielką siłę uczucia odgrywają w naszym życiu, jak wielką
mogą mieć potęgę. Potrafią przejąć całkowitą kontrolę nad naszym życiem
wnosząc coś dobrego lub jak w przypadku tej historii całkowicie
zdezorganizować życie uniemożliwiając logicznie myśleć i podejmować
racjonalne decyzje. Gdybym mogła chciałabym cofnąć czas…..
[N.N.]
Za każdym razem, kiedy stoję nad grobem mojej najstarszej siostry
zastanawiam się DLACZEGO?, PO CO?, JAKI TO MIAŁO SENS? JAKI
JEST CEL ŻYCIA?. Setki różnych pytań, na które ja sama muszę znaleźć
wytłumaczenie, sensowne wytłumaczenie, choć wiem, że takiego niema.
Była wykształconą, bardzo zdolną kobietą. Miała kochającego męża.
Brakowało im tylko dziecka. Bardzo pragnęła je mieć pomimo ryzyka, jakie
jej groziło. Kiedy zaszła w ciążę była najszczęśliwszą osobą na świecie.
Wiedzieliśmy, że to będzie dziewczynka – Marysia. Najfajniejsze to to, że
urodzić się miała 14 lutego w Walentynki. Ze względu na ryzyko dziewiąty
miesiąc musiała spędzić w szpitalu aż do rozwiązania.
Niby spokojny piątkowy dzień przebiegał tak jak reszta pozostałych dni,
aż do wieczora. Wiadomość o nagłej śmierci siostry dosłownie oszołomiła.
Nienawidzę takiego momentu. Nie sposób go opisać. Ten, kto przeżył taki
moment wie, o czym mówię. Najpierw niedowierzanie, pomyłka, to
nieprawda, potem łzy, ból, strach, kucie w sercu, nieprzespane noce.
Doszedł jeszcze lęk o dziecko czy przeżyje a jeśli tak to, co wtedy? Niestety
odeszła po sześciu miesiącach do swojej mamy. Wszystko wtedy wróciło.
94
Zostały tylko niewyjaśnione pytania: CO TERAZ?, JAKI TO WSZYSTKO
MA CEL? CO MOGLIŚMY ZROBIĆ A CZEGO NIE ZROBILIŚMY?
Dziś minęło trzy lata, całe trzy lata. Było ciężko, bardzo ciężko. Były
chwile wzlotów i upadków. Najgorsze było kasowanie sms’ów od niej.
Przy każdym sms’ie przycisk „kasuj” był jak nóż w klatkę piersiową
wbijany coraz głębiej i głębiej. Kiedy siedziałam sama w jej mieszkaniu
czułam jej obecność, nie bałam się przecież to moja siostra. Jednak ból,
tęsknota, pustka jest taka sama. Czy znalazłam odpowiedzi na te pytania,
sama do końca nie wiem. Wiem na pewno, że dopiero jak stracimy bliską
osobę wtedy doceniamy nasz sens życia. Zastanawiamy się nad nim. Jaki on
właściwie jest, jaka jest w nim nasza rola?
Śmierć, choć jest nie uchronnym końcem życia, zawsze „przychodzi nie
w porę”. To ona powoduje, że stawiamy tak trudne pytania – o jej sens. Nie
ma na nią lekarstwa. Jestem pewna, że kończy się coś, by coś mogło się
zacząć. Wszystko ma swój początek i koniec. Wierzę, że to brama przez,
którą człowiek przechodzi do nowego, lepszego świata.
Teraz częściej dzwonię do przyjaciół, bo może jutro będzie za późno.
Częściej moim najbliższym mówię, że ich kocham, bo może nie zdążę im
tego powiedzieć. Częściej zatrzymuję się i patrzę uważniej. Jakoś tak
bardziej się zachwycam. Chciałabym cofnąć czas do tych spędzonych
razem chwil, ale nie po to żeby coś zmienić, ale po to, żeby przeżyć to
jeszcze raz. Wykorzystać każdą drobna chwilę, bo w głębi duszy czyje, że
śmierć jest początkiem dobrego życia, pomimo że tak ona boli.
J. B.
Słowo ‘emocja’ pochodzi od łacińskiego emovere i oznacza świadome lub
nieświadome silne uczucie o charakterze pobudzenia pozytywnego bądź
negatywnego. Emocje to według Jamesa i Lange’a ,,odczuwalne zmiany
występujące po spostrzeżeniu sytuacji bodźcowej.” Emocje są cechą obecną
w mniejszym lub większym stopniu u każdego człowieka. Głównym
źródłem emocji są bodźce, odbierane przez ludzkie zmysły ze środowiska
zewnętrznego; mogą być także wywołane poprzez potrzeby i dążenie do ich
zaspokojenia czy też słowa. Stanowią one ważną część naszego życia.
Emocje mają destrukcyjny wpływ na wykonywanie wielu czynnościniekontrolowane potrafią zakłócić proces logicznego myślenia.
Będąc w liceum poznałam pewną dziewczynę, Martę. Wydawała mi się
idealna. Była długonogą blondynką o figurze modelki i błękitnych jak niebo
oczach. Wokół niej zawsze było pełno ludzi, bowiem dziewczyna ta miała
w sobie coś niezwykłego. Coś, co przyciągało do niej ludzi jak magnes.
Podobało mi się wszystko, co robiła: to jak się ubierała, czesała włosy,
95
uwielbiałam jej sposób zachowania i wypowiadania się. Byłam zachwycona
jej osobą. W niedługim czasie Marta i ja stałyśmy się nierozłączne.
Wreszcie mogłam być taka jak ona. Czułam się szczęśliwa, kiedy
zakładałam jej ulubioną bluzkę czy używałam jej najdroższych perfum.
Jednak w pewnym momencie naszej znajomości zauważyłam, że dzieje się
coś dziwnego. Całe moje życie nagle zostało całkowicie podporządkowane
jednej osobie- Marcie. Chodziłam tam, gdzie chciała Marta. Robiłam to, co
chciała Marta. A ona potrafiła kontrolować moje emocje i bawić się nimi
(co - muszę przyznać- robiła bardzo zręcznie). Wiedziała w jaki sposób
wywołać we mnie euforię, płacz czy też strach. A ja nie potrafiłam sama o
sobie decydować, nie potrafiłam logicznie myśleć. Ciągła myśl, że mogę
zrobić lub powiedzieć coś, co nie przypadnie Marcie do gustu powodowała,
że wpadałam w panikę. Za wszelką cenę starałam się jej udowodnić, że
jestem warta jej przyjaźni. Zapomniałam, kim tak naprawdę jestem. Stałam
się zupełnie inną osobą. Nie potrafię opisać tego, co wtedy działo się w
mojej głowie. Wkrótce zdałam sobie sprawę z tego, że przyjaźń już nas nie
łączy. Bo przyjaciel zawsze zaakceptuje nas takim, jakim jesteśmy
naprawdę, pomimo naszych wad, zawsze będzie dostrzegał w nas także
zalety. A ja tego nie czułam. Zdałam sobie sprawę z tego, że po prostu boję
się tej dziewczyny, tego co powie i jak mnie oceni. Ten strach powodował,
że przestałam myśleć o rzeczach ważnych. Wkrótce pojawiły się problemy
w szkole, bo nie potrafiłam się skupić na zajęciach, i w domu, bo zamiast
rozmawiać z rodziną cały czas myślałam o tym, co mogę zrobić, by stać się
doskonalszą. Ta sytuacja trwała kilka miesięcy. W końcu nadeszła zima.
Któregoś dnia Marta stwierdziła, że to idealna pora na to, aby wybrać się na
wycieczkę w góry. Grupką znajomych wybraliśmy się do Zakopanego. Tam
już czekał na nas elegancki pensjonat, wybrany oczywiście przez Martę.
Rozpakowaliśmy nasze walizki i zeszliśmy na dolny hol naszego
pensjonatu, gdzie czekała na nas dyskoteka w rytmie góralskich przebojów.
Po wypiciu kilku piw (ja oczywiście nie piłam, gdyż nie przepadam za tego
rodzaju trunkami) Marta zadecydowała, że najwyższy czas wybrać się na
szczyt naszych pięknych Tatr. Wszyscy podekscytowani, ochoczo i z
pełnym entuzjazmem przystanęli na tę propozycję. Tylko ja czułam, że to
nie jest dobry pomysł, ale ogarnięta strachem przed wyśmianiem mnie
przez Martę i odrzuceniem ze strony grupy, postanowiłam nie protestować.
Noc była bardzo mroźna, ale nikomu, oprócz mi to nie przeszkadzało.
Prowadzeni przez Martę weszliśmy do jakiejś jaskini. Znajomi śmiali się i
śpiewali. Nie przeszkadzało im nawet to, że owa jaskinia robiła się coraz
ciaśniejsza. W którymś momencie poczułam, że nie mogę się ruszyć. To, że
jako jedyna byłam ubrana w gruby góralski kożuch, w końcu dało o sobie
96
znać. Wołałam o pomoc, ale od Marty usłyszałam tylko tyle, że nie
powinnam tyle zjeść na kolację. Zostałam sama, w tej ciemnej i zimnej
jaskini, bez cienia szansy na wydostanie się. Przerażała mnie perspektywa,
że mogę już stąd nigdy nie wyjść, że nie zobaczę słońca, nie zatańczę, nie
wykąpię się w jeziorze i nie poczuję, jak wiatr delikatnie rozwiewa moje
włosy. Emocje wzięły górę, zaczęłam płakać, wpadłam w histerię.
Krzyczałam, wołałam o pomoc, ale pomoc nie nadchodziła. Po kilku
godzinach uspokoiłam się. Nagle zrozumiałam, że przecież mogę
spróbować się przekręcić i po prostu iść przez jaskinię bokiem. I ta myśl
okazała się zbawienna. Po wykonaniu kilku niezbyt skomplikowanych
manewrów wreszcie udało mi się wyjść z jaskini. Wróciłam do pensjonatu,
spakowałam swoje rzeczy i wróciłam do domu. Od tamtej pory przestałam
się przejmować wszystkim i wszystkimi, a przede wszystkim Martą.
Zrozumiałam, że nie mogę pozwolić, aby emocje tak bardzo wpływały na
moją psychikę, żeby kierowały moim życiem i nie pozwalały logicznie
myśleć. Do każdej sprawy zaczęłam podchodzić spokojnie, bez pośpiechu i
uczucia, że coś mi nie wyjdzie, że może się to komuś nie spodobać.
Justyna Szynkowska
Moje prawdziwe, dorosłe życie, rozpoczęło się prawie cztery lata temu,
nawet nigdy sobie nie wyobrażałam, że to takie trudne. Kiedy na świat
przyszła nasza córeczka, potrzebowałam najbardziej wsparcia. Ale niestety
mój mąż, nie był w stanie mi tego dać. Ciągłe czekanie na jego powrót,
ciągły stres, tęsknota, bezradność, doprowadzały mnie do szału. Ja, jako
odpowiedzialna matka, skupiona na idealnej opiece nad dzieckiem, nie
mogłam sobie pozwolić na rozładowanie swoich emocji. A bywały chwile,
że miałam ochotę po prostu zniknąć. Moje życie zostało całkowicie
podporządkowane potrzebą dziecka i męża. Bardzo dobrze rozumiałam,
czym jest macierzyństwo, ale nie mogłam zrozumieć, dlaczego wszystko się
psuje w moim małżeństwie. Ciągle sobie zadawałam pytanie, dlaczego on
woli spędzać czas poza domem, a nie z rodziną. Kto, lub co jest ważniejsze
od córeczki i ode mnie? W pewnym momencie już nie myślałam co jest
przyczyną tej beznadziejnej sytuacji, ale dlaczego tak się dzieje. Myślałam
sobie, jakie życie mogło by być wspaniałe, gdyby tylko on chciał.
Moja samoocena ciągle spadała i już traciłam nadzieję, że kiedykolwiek
będę mogła być szczęśliwa. Bezradność, chyba najlepiej określała moją
sytuację. Prośby, płacze, kłótnie nic nie pomagały. Zaczęłam siebie
obwiniać, że może niepotrzebnie coś powiedziałam, może o jedno słowo za
dużo, bo on znikał, a ja nie miałam pojęcia gdzie. Po prostu wychodził i
godzinami nie wracał. Z nikim nie potrafiłam rozmawiać, bo mi było wstyd,
97
że nie potrafię sobie życia ułożyć. Starałam się żyć normalnie, przede
wszystkim dla dziecka, bo ono było najważniejsze.
Po półtora rok przyszedł pewien dzień, dokładnie pamiętam – 10
września 2008, dzień wypłaty mojego męża. Nie mogłam się do niego
dodzwonić, po kilku godzinach usłyszałam dźwięk telefonu to był SMS,
który brzmiał: „Jestem złym człowiekiem, nie zasługuję na was. Żegnajcie”.
Przeżyłam szok, nie miałam pojęcia o co chodzi, tzn. podejrzewałam, ale
nie miałam pewności. Nigdy nie chciałam sprawdzać kogokolwiek, a na
pewno nie męża. W tym czasie, gdy odczytałam wiadomość, kładłam moją
córcię spać. Przez chwilę poczułam, jak mi się robi gorąco, wyobrażałam
sobie najgorsze. Ale nie zareagowałam, nie dzwoniłam do niego. Zaraz
pomyślałam, że jeśli się wydarzyło coś, co doprowadziło go do myśli
samobójczych, a ja mu pomogę, to przy kolejnej trudnej sytuacji, będzie to
samo. Tak naprawdę bardzo się bałam, ale wiedziałam, że musi sam sobie
poradzić. Postanowiłam nie reagować, nie mogłam doprowadzić do tego,
aby ktokolwiek wobec mnie stosował taki szantaż emocjonalny. Chce to
zrobić, to jego sprawa, ja mam dla kogo żyć.
Już nie pamiętam która była godzina, może przed północą, mąż wrócił i
powiedział, że wypłaty nie będzie. Ja się zapytałam dlaczego?, a on mi na
to, że przegrał. Nagle wszystko stało się jasne. Rozmawialiśmy przez
godzinę, może trochę dłużej, tzn. on mówił, a ja raczej słuchałam.
Opowiedział mi, jak spędzał czas i postanowił się leczyć. Myślę, że to był
taki przełomowy dzień dla mojej rodziny, ale przede wszystkim dla męża.
Po kilku dniach, bez większego entuzjazmu pojechałam z mężem do
Stalowej Woli, do Ośrodka Leczenia Uzależnień. Pierwszy wolny termin na
terapię, to koniec listopada. Mąż czekał na ten dzień, a ja jakby
zatrzymałam się w swoich przemyśleniach na temat naszego związku. W
tym czasie, jeszcze zdarzały się jakieś niejasne sytuacje i tak naprawdę do
ostatniej chwili nie wiedziałam, czy mój mąż się zgłosi na leczenie. Jakieś
wewnętrzne napięcie we mnie rosło, aż w końcu kilka dni przed
planowanym wyjazdem, postawiłam sprawę jasno, że jeśli nie pojedzie, to
będziemy musieli się rozstać, bo nie widziałam możliwości bycia razem.
Tak postanowiłam i wiem, że zdania bym nie zmieniła. To nie było
najlepsze rozwiązanie, bo wywarłam na nim presje, ale już miałam tego
dość i chciałam normalnie żyć.
Przyszedł ten dzień, mąż już był spakowany i poprosił, żebym z nim
pojechała. Terapia miała trwać półtora miesiąca, wiec postanowiłam zrobić
to dla niego i chyba też dla siebie, żeby nie mieć wyrzutów. Nasze rozstanie
bardzo dobrze wspominam. Czułam, że mój mąż jest blisko, pomimo że się
nie widzieliśmy. Codziennie dzwonił, bardzo dojrzale rozmawiał. Na
98
Święta nie przyjechał, ale na Sylwestra udało mu się otrzymać przepustkę
okolicznościową z okazji naszej rocznicy ślubu.
Po zakończeniu terapii było idealnie, jeszcze lepiej niż kiedykolwiek.
Naprawdę czułam, że mój mąż wrócił. Chociaż obawy jeszcze zastawały, że
to wszystko może się powtórzyć.
Teraz już nie żyję w strachu, że mój mąż może wrócić do hazardu, nie
boję się tego. Zajęło mi to trochę czasu, aby wyzbyć się tego uczucia. Wiem
na pewno, że już nigdy nie będę budowała własnej oceny w oparciu o
zachowanie mojego męża, czy kogokolwiek, wobec mnie. W tych
wszystkich sytuacjach, nie zmieniłabym niczego, ale na pewno inaczej bym
podchodziła do siebie, pewnie bym siebie lepiej traktowała. Jeszcze nie
potrafię sobie odpowiedzieć, czy nie odeszłam, bo byłam zbyt słaba, czy też
zostałam w tym związku, bo byłam bardzo silna. Myślę że za jakiś czas
odpowiem sobie na to pytanie. Ja, ze swojego doświadczenia wiem, że
warto jest walczyć o innych, ale przede wszystkim o siebie.
Karolina Zanjat
W
wieku osiemnastu lat poznałam Mateusza. Bardzo się w nim
zakochałam, była to miłość od pierwszego wejrzenia. Zaczęliśmy spotykać
się w szkole, każdą przerwę spędzaliśmy razem. Cały swój wolny czas
poświęcałam jemu. Nie miałam czasu dla koleżanek, znajomych, rodziny,
również na naukę zostawało mi bardzo niewiele czasu. Po jakimś czasie
chciałam przedstawić go rodzicom więc zaprosiłam go do domu. Niestety
nie wypadł zbyt dobrze w oczach mojej mamy. Jej zdaniem był bardzo
arogancki i mało kulturalny, nazwała go wręcz „łobuzem”. Zmartwiłam się
lecz nie aż tak bardzo jak powinnam. Kilka dni później Mateusz chciał
zabrać mnie do kina, lecz mama nie wyraziła zgody na moje wyjście
zarówno na to jak i wiele innych. Ciągle dawała mi do zrozumienia, że
Mateusz jej się nie podoba, że ma złe odczucia co do niego i że się o mnie
bardzo martwi. Po kilku miesiącach rodzice zabronili mi się z nim spotykać,
a stało się to po szkolnym zebraniu, po którym to moja wychowawczyni
rozmawiała z mamą. Powiedziała, że Mateusz ma na mnie zły wpływ,
opuściłam się w nauce, a na niego skarży się większość nauczycieli, pali
papierosy i równie dobrze może mnie wciągnąć w ten nałóg, spożywa
alkohol również na terenie szkoły i robi wiele innych złych rzeczy. Byłam
załamana, nie wierzyłam w żadne słowo które powtórzyła mi mama, bardzo
płakałam i kłóciłam się z rodzicami, czego do tej pory nigdy wcześniej nie
robiłam. W związku z zaistniałą sytuacją mój dalszy związek z Mateuszem
był wielką tajemnicą. Tak więc nie mogliśmy spotykać się w szkole gdyż
wychowawczyni nas obserwowała więc widywaliśmy się w niedziele u
99
niego w domu. Jego rodzice nie mieli nic przeciwko a wręcz przeciwnie
bardzo nas wspierali i pomagali w spotkaniach. Gdy moi rodzice wyjeżdżali
w niedziele do rodziny w odwiedziny to ja zostawałam w domu pod
pozorem nauki, a gdy tylko ich nie było wychodziłam do Mateusza.
Wielokrotnie mówiłam, że idę do koleżanki, na próbę chóru na różnego
rodzaju zajęcia sportowe, a tak naprawdę ten czas spędzałam z nim.
Kłamałam coraz więcej i więcej, moje kłamstwa były coraz częstsze i z
biegiem czasu przychodziły mi z taką łatwością, że sama byłam zdumiona z
jaką pewnością siebie i z jaką wiarygodnością to robię. Moje oszustwa i
zaślepienie trwały aż trzy lata. Wydawało mi się wówczas, że wszyscy
naokoło są źli, że nie mają racji. Nie rozumiałam zupełnie i nie tolerowałam
tego, że ingerują w moją miłość. Na całe szczęście przyszedł czas i
„obudziłam się ze snu”. A stało się to dzięki anonimowemu koledze
Mateusza, który dostarczył mi adres i nazwisko dziewczyny, która to
również była dziewczyną „mojego chłopaka”. Nie mogłam w to uwierzyć.
Czar prysł, moja młodzieńcza miłość, mój cały ówczesny świat się zawalił,
serce pękło na kilka części. Mój idealny chłopak okazał się zwykłym
kłamcą, przyznał się również do wielu nałogów których nie potrafiłam
odkryć przez tak długi czas. Na szczęście nie cierpiałam zbyt długo,
niezawodni jak zwykle byli rodzice i przyjaciółki. Zdałam sobie sprawę jak
bardzo byłam zaślepiona, widziałam tylko to co chciałam widzieć. Moje
racjonalne myślenie było bliskie zeru. Nie chciałam słuchać starszych,
mądrzejszych od siebie ludzi, którzy ostrzegali mnie przed skutkami tego
zauroczenia. Straciłam zaufanie rodziców, wielu znajomych dla których nie
miałam po prostu czasu, a nie zyskałam zupełnie nic po za przykrym
doświadczeniem i urazą do mężczyzn.
Maciej Zbiciak
Mam 27 lat. Od 2005 roku czyli od 6 lat pracuje w szpitalu. Jest to zupełnie
inny świat ludzi, zdarzeń, uczuć, emocji. Świat, którego nie widać, o
którym się nie myśli na co dzień. Każdy z nas pracowników, nieważne czy
jest to lekarz, pielęgniarka, ratownik czy salowa próbuje stworzyć tzw.
system obronny przed różnego rodzaju negatywnymi sytuacjami, które nas
spotykają w naszej pracy. Na pewno ważne są predyspozycje do
wykonywania tych zawodów takie jak np. silna psychika, opanowanie,
poświęcenie. Jednak zdarzają się takie przypadki, w których nasz system
obronny zawodzi.
Mi przytrafiła się taka sytuacja w 2007 roku. Myślałem, że po 3 latach
pracy jestem na tyle twardy psychicznie, że raczej nic nie jest w stanie mnie
zaskoczyć. Myliłem się i to bardzo. Cztery lata temu przyjęliśmy na oddział
100
chłopaka z dolegliwościami bólowymi brzucha. Adam tak miał na imię,
wesoły, młody, zdolny człowiek. Rozmawialiśmy kilka razy w czasie kiedy
woziłem Go na różnego rodzaju badania. Okazało się, że jesteśmy w tym
samym wieku. Adam, student politechniki, przyszły inżynier z planami na
całe życie. Podczas naszych rozmów chłopak opowiadał mi co będzie robił
za rok po obronie pracy, po podpisaniu kontraktu z dużą firmą
telekomunikacyjną. Zarobki dużo wyższe od średniej krajowej, praktycznie
ustawiony finansowo od samego początku zaraz po skończeniu studiów,
niezależny, spełniający swe największe marzenia. Mówił, że opłacało się
ciężko harować na uczelni przez te cztery lata, satysfakcja i nagroda
gwarantowane.
Po trzech tygodniach pobytu w szpitalu Adam odszedł do „innego
wspaniałego świata”. Nie było go już wśród nas żywych, medycyna mimo
tak wielkiego postępu nie zdołała mu pomóc. Przegrał walkę, nawet nie
mając czasu, aby przygotować się do niej. To wszystko stało się tak szybko.
Pomimo tego, że z chorobą, cierpieniem, śmiercią spotykam się
praktycznie każdego dnia to właśnie Adam i to co się stało wywarło na
mnie wielki wpływ. Może dlatego, że byliśmy rówieśnikami, może dlatego,
że przez ten czas kiedy przebywał na oddziale zakolegowaliśmy się. Od
tamtego czasu zupełnie inaczej patrzę na świat. Dostrzegam rzeczy, które
do tej pory wydawały mi się mało istotne. Doceniam to co posiadam i to co
już udało mi się osiągnąć. Staram się spełniać swoje marzenia, nawet te
najmniejsze, które potrafią sprawić taką radość jak największy sukces.
Staram się nie marnować czasu na zbędny letarg, „sen zimowy” dlatego
działam, robię, korzystam z życia.
Zdarzenie jak najbardziej negatywne, ale mi pozwoliło otworzyć szerzej
oczy, pokazało jak kruche może być nasze życie. Mamy plany, marzenia,
cele i robimy wszystko żeby je osiągnąć, a zapominamy o tym żeby cieszyć
się każdą chwilą, każdym dniem, godziną, minutą naszego życia.
Marlena Jaśkiewicz
Nie zastanawiałam się długo nad wyborem tematu mojej rozprawki.
Wiedziałam od razu, jaki epizod z mojego życia pragnę opisać.
Wydarzenie, które odmieniło życie nie tylko moje, ale i całej mojej rodziny.
Nie należało ono do przyjemnych, wręcz przeciwnie, miało tragiczne
skutki i odcisnęło bolesne piętno na mnie i moich najbliższych. Chcę
napisać o tragicznej śmierci mojej młodszej siostry, Ani, która odeszła tak
szybko, jak żyła. Miało to miejsce ponad trzy lata temu. Licząc dokładnie,
minęło czterdzieści jeden miesięcy, choć ciągle mam wrażenie, że od tego
tragicznego czwartku, kiedy utonęła, minął zaledwie jeden dzień. A jednak
101
czas pędzi nieubłaganie. Moja jedyna mała siostrzyczka, przez wszystkich
zwana „Anusią” lub „Jasią” (jako skrót naszego nazwiska).Dziś miałaby 17
lat, a w przyszłym roku byłaby osobą pełnoletnią. Często zastanawiam się,
jak wyglądałaby teraz. Czy byłaby wysoka? Na pewno! W końcu już
wcześniej mnie przewyższała. Dzisiaj pewnie miałaby wzrost dziewczyny z
drużyny siatkarskiej! Na pewno przeżywałaby swoją pierwszą nastoletnią
miłość, pierwsze zmartwienia i pierwsze rozczarowania. Wiele bym dała by
móc jej wysłuchać. Teraz jedyną „żywą” pamiątką po niej jest taśma
magnetofonowa, na której nagrałyśmy naszą ostatnią rozmowę.
Rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym. Droczyłyśmy się ze sobą, a
potem po kilka razy odsłuchiwałyśmy tego, co zostało uwiecznione. Ile było
przy tym śmiechu! Teraz, gdy wracam do tego nagrania, już się tak nie
śmieję. Nie pałam już takim entuzjazmem. Przynajmniej nie takim, jak
kiedyś.
Właśnie o tym chciałabym napisać -o żałobie po stracie bliskiej osoby.
Będzie to moje spojrzenie na ów problem. Opiszę moje doświadczenia i
przeżycia, moje uczucia, zachowanie, sposób bycia. Napiszę o czymś, co
nieuniknione, a co czeka każdego człowieka, któremu nie raz przyjdzie się z
tym zmierzyć. Każdego, kto nie jest sama ze sobą, którego otaczają ludzie
zajmujący szczególne miejsce w jego sercu. Człowiek w żałobie nie
zachowuje się racjonalnie! Mogę stwierdzić, iż byłam wypełniona żalem, co
sprawiało mi prawie fizyczny ból! Wiem, że powinnam wspierać swoich
rodziców, moją mamę. Jednak ja uważałam, że każdy ma prawo do
przeżywania żałoby na swój sposób. Nie można nikomu tego zabronić.
Może było w tym trochę mojego egoizmu, bo to była „MOJA” żałoba. Nie
ma sprawdzonego sposobu na „przeżycie” tego stanu, trzeba go przetrwać
po swojemu, w zgodzie ze sobą. Ja nie potrafiłam uwierzyć w to, co się
stało dopóty, dopóki nie zobaczyłam martwego ciała siostry leżącego w
białej trumience. To był szok nie do opisania. Emocje wzięły nade mną
górę. Nie myślałam logicznie. Płakałam i krzyczałam, jakbym była opętana.
Dotykałam jej zimnych dłoni i błagałam by otworzyła oczy, żeby wstała.
Nie mogłam się z tym pogodzić. Nie chciałam jej tak łatwo wypuścić z
tego świata, choć jej przecież już w nim nie było. Wtedy jednak chciałam
zrobić wszystko, co w mojej mocy, ale czy w ogóle tkwiły we mnie jakieś
siły? Co mogłam zrobić? Przecież nie posiadam żadnych specjalnych
zdolności, czarować
także nie potrafię. Nie wierzę w zdolności
nadprzyrodzone. Wmawiałam sobie, że to, co się dzieje, to tylko zły sen.
Koszmar, z którego na pewno się obudzę. Wiele razy słyszałam, że tak
właśnie miało być, że miała przeżyć tylko czternaście lat. Cóż to za
sprawiedliwość? Gdzie jest napisane, że jeden człowiek może się doczekać
102
późnej starości, a innemu z kolei nie jest nawet dane się narodzić?
Mówiono mi, żebym nie płakała, ponieważ to i tak nic nie da. Przecież ja
doskonale o tym wiedziałam, jednak nie chciałam myśleć o tym w ten
sposób. Czułam, że powinno się w takiej chwili płakać. Przekładałam ilość
wylanych łez na siłę miłości i przywiązania do siostry. Gdyby moje łzy
miały zwrócić jej życie, wylałabym ich o wiele więcej! Choć jestem osobą
wierzącą, to wiele razy miałam pretensję do Boga. W pewnym sensie
obarczałam Go winą za to, że pozwolił mojej siostrze zginąć. Obwiniałam
wszystkich: rodziców, nauczycieli, siebie, a nawet swoją siostrę.
Przeklinałam jej głupotę i lekkomyślność. Największą jednak złość czułam
do jej przyjaciółki, która zabrała ją nad wodę, choć zapewne wiedziała, że
moja siostra nie umie pływać. Nie mogłam jednak wyładować na niej
swojego gniewu, ponieważ ją spotkał taki sam los, jak moją siostrę. Na
zmarłej mścić się przecież nie mogłam. Obie zapłaciły największą cenę. Po
śmierci Ani zadręczałam się ciągłymi pytaniami typu: „A co by było,
gdyby…?”. Można łatwo zadawać sobie to pytanie. Zastanawiać się, czy
niektóre z naszych decyzji mogłyby zapobiec tragedii. Szukać w pamięci
jakichś sygnałów zapowiadających coś złego. Przestałam jeść, zaniedbałam
swoich przyjaciół, nie interesowałam się tym, co mnie otacza, nie
opuszczałam domu. Straciłam wszelką chęć do życia. Ukryłam się pod
stertą czarnych ubrań. Gorszyło mnie, gdy ktoś w mojej obecności słuchał
głośnej muzyki. Nie mogłam zrozumieć, jak ludzie mogą się cieszyć,
podczas kiedy ja cierpię. Potrafiłam kilkadziesiąt razy oglądać nasze
wspólne fotografie. Dotykałam jej rzeczy, czytałam zapisane w zeszytach
notatki tego dnia, którego bezpowrotnie odeszła. Nikomu nie pozwalałam
przestawiać jej rzeczy. Wszystkie miały być w takim stanie, w jakim je
zostawiła: niedokończona układanka z puzzli, porozrzucane zeszyty na
stole, itp. Wspominałam lata naszego dzieciństwa oraz ostatnie dni jej
życia. Na światło dzienne wyciągałam nasze nieporozumienia i sprzeczki.
Winiłam siebie za to, co powiedziałam jej świadomie lub nawet nie
zastanawiając się czy moje słowa ją ranią. Oceniałam siebie surowo. Nie
znalazłam dla siebie wytłumaczenia. Chciałam się ukarać. Teraz, z
perspektywy czasu uważam, że byłam w stosunku do siebie i innych zbyt
obcesowa. Użalałam się nad sobą, ponieważ to sprawiało, że czułam się
lepiej, pozwalało mi jakoś przetrwać. Może swoim żalem w jakiś sposób
chciałam odkupić swoje winy? Nie byłam siostrą-aniołem, ale taką złą
przecież też nie. Pamięć o mojej siostrze starannie pielęgnowałam i
umieściłam na najwyższym piedestale. Ona była bez skazy. Nikt nie miał
prawa mówić o niej w zły sposób. A przecież nie ma idealnych ludzi, nawet
ona miała wady. Odrzucałam każdą pomocną dłoń. Odpychałam od siebie
103
ludzi, którzy starali się być przy mnie i ofiarować swoje wsparcie.
Zamknęłam się w sobie. To nie było właściwe zachowanie z mojej stronyteraz to wiem. Przecież nic dzięki temu nie osiągnęłam. Nie wskrzesiłam
jej. Byłam bliska depresji, zaniedbałam swoje zdrowie, odsunęłam od siebie
przyjaciół.
Śmierci nie da się odwrócić. Nie można cofnąć się o sekundę, dzień, czy
godzinę. Nie wolno się zadręczać pytaniami, na które nie otrzymamy
odpowiedzi, więc po co pytać? Przecież człowiek rodzi się po to, żeby
umrzeć. Tak było, jest i będzie. Wokół mnie żyje wielu ludzi, których
kocham, darzę przyjaźnią, szacunkiem. Wiem przecież, że ich żywot nie
będzie trwał wiecznie. Choć postęp techniczny i nauka prą naprzód, to nie
stworzono recepty na długowieczność. Wątpię, czy kiedykolwiek to nastąpi.
Antidotum na śmierć nie istnieje. Człowiek musi przejść przez swoje życie i
stawić czoło wszelkim problemom, tragediom. Długie i szczęśliwe życie
wiodą bohaterowie bajek, a to przecież fikcja. My, ludzie z krwi i kości do
nich nie należymy. Dlatego warto żyć w zgodzie ze sobą i z ludźmi tak,
jakby każdy dzień naszego życia był tym ostatnim. Trzeba dokonywać
takich wyborów, które będą dla nas korzystne. Nie chcę teraz patrzeć
wstecz. Nie chcę się zastanawiać, czy mogłam coś wtedy zrobić. Nie chcę
czuć ciągłej pustki, tak jak nie chcę siebie samej obwiniać. Nauczyłam się z
tym żyć. Patrzę teraz na to inaczej. Odwiedzając grób siostry odczuwam
spokój, nie mam nikomu nic do zarzucenia. Nie chcę żyć tą tragedią, bo
pewnie jeszcze nie jedna przede mną. Jutro też może stać się coś, na co nie
będę miała wpływu. Muszę więc zbierać siły, aby znaleźć w tym wszystkim
logiczne wytłumaczenie i prawdziwy sens.
Marzena Kałakucka
Nasuwają mi się słowa Elizy Orzeszkowej: pierwsze westchnienie miłości
jest ostatnim westchnieniem rozumu … tak i było w tym przypadku.
Nienauczona była kochać, bała się miłości, przerażała ją. Kochali ją, ale
Ona nie potrafiła kochać nikogo. Z Nim była ponad 3 lata, był dla niej
przyjacielem, kochankiem, kimś, na kim mogła polegać. On chciał więcej –
rodziny, dzieci, domu. Paraliżowała ją sama myśl o głębszym uczuciu a co
mówić o czymś więcej. Grała, balansowała, nie szanowała Jego uczuć.
Szukała akceptacji siebie, swojej atrakcyjności w oczach innych mężczyzn.
W końcu oprzytomniała, zrozumiała, że może być naprawdę kochana i że
chce kochać, a przede wszystkim, że kocha. Odszedł. Odszedł tak
zwyczajnie. Wyszedł do stomatologa i …nie wrócił. Targana emocjami,
uczuciem, które się w niej zrodziło, którego się bała, a jak się okazało, że
może i umie kochać – nie ma kogo. Rozstanie jest czymś, co burzy
104
harmonię. Nie lubimy tego, nie chcemy, nie akceptujemy. Wszystko, czego
chciał chciała mu dać, ale cegły wspólnych przeżyć, które układali runęły.
Dom, który chciała stworzyć rozsypał się zanim stanął. Szukała
wybaczenia, pomocy, deski ratunku, jakiegoś sygnału, zaczepienia. Trafiła
do wróża. Powiedział jej, że wróci, że jeżeli w 10 kościołach w ciągu
jednego dnia wrzuci do skrzynki modlitw swoją modlitwę (prośbę) za jego
powrót – wróci – na pewno wróci. Chwytała się każdej deski ratunku.
Modlitwa za modlitwą, łza za łzą. Wszystko co robiła było irracjonalne,
szalone, nielogiczne. Zwierzyła się swojej koleżance, która okazało się
wbiła jej nóż pod żebra (tam bardziej boli). Udając chęć pomocy,
wysłuchania podkopywała pod nią ostatni kawałek twardej ziemi pod jej
stopami. Okazało się, że tą osobą, do której odszedł jej ukochany to właśnie
ona. Ona, która była jej powiernikiem, kimś „bliskim”, oparciem w
trudnych dla niej chwilach.
Z nadzieją pojechała do niego. Czekała pod domem, aż wróci z pracy.
Weszła za nim z bijącym sercem, drżącymi rękami i łzami nadziei.
Wysłuchał, ale zamiast oczekiwanej reakcji z jego strony, wstał i podał jej
płaszcz wypychając za drzwi. Zamknął za nią drzwi i swoje serce. Nie
wiedziała jak wróciła do domu. Wracała jak w malignie. Myśli kłębiły się
jej w głowie. Przecież ją kochał, chciał by i Ona pokochała jego.. gdzie, w
którym momencie, co się stało, jak? Los przewrotny jest. Odrzucamy, co
nam daje, a w momencie, kiedy wyciągamy po to rękę, zostaje odebrane.
Nie doceniamy tego, co mamy dopóki tego nie stracimy. Odrzucenie, strata
miłości, której przecież nie chciała, a którą otrzymywała uznała za pokutę.
Podwójna zdrada, strata. Do dziś nie potrafi przebaczyć. Czas nie leczy ran
tylko z nimi oswaja. Nie znamy tego, co nas czeka. Czasami trzeba
zostawić sprawy swojemu biegowi, bo jeżeli ma coś być to będzie. Nie
można rozumem przemówić sercu, ponieważ rządzą się różnymi prawami.
Ciężko im współgrać. Czy można zaufać całkowicie sercu? Nie szukać
logicznych rozwiązań, odpowiedzi? Teraz chciałaby by to serce prowadziło
ją przez życie, ale wie, że to nie możliwe, bo w jakiejś sytuacji do głosu
dochodzi rozum, który burzy teorię tworzoną przez serce.
Otrzymała zielone światło ….
Monika Jarosławska
Często zastanawiam się czy faktycznie rzeczą jest najważniejszą iż uczucia
wywierają ważny wpływ na procesy logicznego myślenia. Nie omieszkam
sugerować iż tak, nawet bardzo jestem do tego przekonana. Żeby przekonać
osobę to czytającą jak nieodzowna częścią życia są uczucia i to dzięki nim
myślimy i czynimy opowiem pewna historię. Może ona wydawać się błaha
105
dla potencjalnego czytelnika ,ale przekonuje o wadze uczuć w procesie
logicznego myślenia. Otóż i ona.
Jako nieśmiała i bardzo młoda osoba po skończeniu Zasadniczej Szkoły
Zawodowej postanowiłam dalej się uczyć. Wybrałam więc Technikum na
podbudowie Zasadniczej Szkoły Zawodowej w Lublinie. Nie pisze o jakim
profilu gdyż nie jest to tak ważne. Ciesząc się bardzo dalszym kształceniem
nie mogłam się doczekać aby zacząć tam naukę. Kiedy wreszcie nastał ten
upragniony dzień z entuzjazmem pojechałam do szkoły. Na początku
wydała mi się ona trochę ponura i ciemna ale cóż przecież to nie pałac więc
ujdzie jak mówią to uczniowie. Uczniowie byli nieco drętwi ale
pomyślałam iż to początki i ze potem się wszystko rozkręci. Znalazłam
nawet kilka pokrewnych dusz z którymi można było porozmawiać. Będąc
osobą bardzo skrytą zaczęłam rozmyślać, jak ja się tu odnajdę ale nie byłam
sama ,byli tez inni o takich samych problemach jak ja. Więc pomyślałam ok
– jakoś da się przeżyć przecież to tylko 3 lata jakoś zleci.
Schody zaczęły się gdy poznałam nauczycieli. Większość z nich okazała
się super gośćmi. Myślę sobie nawet zaczyna mi się tu podobać . Ale wtedy
pojawił się ON typ z pod ciemnej gwiazdy. Pan od aparatury. Wyniosły i do
bólu dowcipny gość który jak hiena czyha na swoje ofiary . Fałszywy
uśmiech który mówił wszystko „ co złe to ja” Pomyślałam sobie z nim nie
przelewki , trzeba trzymać się z daleka. Usiadłam wiec w ostatniej ławce i
czekała na dalszy rozwój wypadków. Sprawdzę teraz listę powiedział, i
zaczął czytać, do kogoś zawsze coś miał a to nieodpowiedni ubiór, a to zła
fryzura, a to twarz nie super modelki. Do mnie tez się doczepił Ty jesteś z
Lubartowa nie lubię tego miasta rzekł „masz przechlapane„. Ok
pomyślałam no to jestem na spalonej pozycji. Ale może mu przejdzie z
czasem. A poza tym co ma miejsce zamieszkania do osoby – pomyślałam.
Od razu trzeba ją stawiać na spalonej pozycji?. Nawet nie zaczęliśmy
jeszcze nauki, a on do mnie „masz przechlapane”. Po skończonej lekcji
wszyscy udaliśmy się na przystanek. Koleżanka delikatnie zaczepiła mnie i
powiedziała, iż ten typ jak kogoś sobie weźmie na cel tak klapa nie odpuści
mu Ale co ma piernik do wiatraka miejsce zamieszkania a osoba. Czekając
na dalszy bieg wypadków rozpoczęłam drugi dzień w szkole. Myśląc ze dał
sobie może spokój usiadłam jak zwykle w ostatniej ławce, ale nerwy u mnie
pracowały a mięśnie miałam tak napięte że nie mogłam się poruszać a ścisk
taki w czaszce że nie mogłam logicznie nawet w ogóle myśleć. Pan
sprawdził listę do każdego jak zwykle się doczepił, do mnie tez że jestem
źle ubrana i jak zwykle mam przechlapane. Udałam ze to do mnie nie
dotarło i czekałam na to co się jeszcze wydarzy. Dyktował jak wariat
czepiając i wysuwając insynuacje co pewien czas do jakiejś osoby, ale mi
106
dał spokój więc odetchnęłam. Tak minął tydzień za każdym razem gdy mi
docinał emocje we mnie wrzały nie mogłam się skupić, a o notowaniu już
nie było mowy. Nadszedł wreszcie dzień klasówki którą pan zapowiedział
wcześniej. Przygotowałam się więc do niej solidnie i dostałam szoku
emocjonalnego gdyż pytania nie były z książki , czy z treści dyktowanych
lecz z księżyca. Nikt nie zaliczył Ok pomyślałam, nie jestem sama zrobi
poprawkę i się zaliczy . Nauczyłam się solidnie z wykładów i poszłam na
poprawkę, a pan szyderczo na mnie spoglądając zadał mi takie pytania że
zbiło mnie to z nóg. Nie odpowiedziałam a za objaśnienia iż tego nie było
w notatkach postawił mi jedynkę. Potem zadał mi następne pytania, i
następne i postawił tyle jedynek ile zadał pytań. W sumie 3. Wyśle sobie no
to ładnie. Jeżeli tego było jeszcze mało pan tyran rzekł do mnie – za to że
się zgłosiłaś do odpowiedzi sama postawię ci jeszcze 2 jedynki. Nagle
zrobiło mi się ciemno przed oczami. Pomyślałam jakiś wariat dwie jedynki
postawił za nic za chęć do życia. Nic nie mówiąc usiadłam do ławki byłam
zszokowana. Nerwy ledwo trzymałam na wodzy a emocje? – gotowało się
we mnie. Na każdej lekcji mnie pytał i stawiał tyle jedynek ile zadał pytań.
Kiedyś powiedziałam mu niedługo zabraknie panu kratek na stawianie
jedynek a on – roześmiał się tylko i dalej robił swoje. Poszłam więc do
wychowawczyni ale ona nic nie zrobiła, bo jak się później dowiedziałam
była w nim zakochana, a on ją olewał. Coraz bardziej stawałam się
nerwowa i rozbita emocjonalnie.
Nie myślałam już logicznie ale
kategoriami – Dlaczego nie zdarzy się cud i pan-tyran nie zachoruje, i się
zdarzył. Nie przyszedł , a przyszła osoba na zastępstwo dostałam wtedy
piątkę Pomyślałam dobre i to, bo mając dziesięć jedynek chociaż jedną
pokryje piątka za wiadomości. Ale szczęście nasze nie trwało długo bo po 4
dniach był już z powrotem i dalej toczył terrorystyczna grę. Komentował
we mnie wszystko ubranie , włosy postawę wyzywał mnie od głąbów i
nieuków. Przyjmowałam to ze stoickim spokojem dając upust nerom w
łazience. Zaczęłam palić papierosy żeby się zrelaksować po kolejnej
jedynce. Ten koszmar trwał latami. Nic nie dawały prośby, groźby,
stawianie się pan - tyran był nieugięty. Emocje brały górę. Nie mogłam
spać, jeść Trauma tych dni tkwi nadal w moim wnętrzu Teraz tak myślę
gdzie był i co to był za dyrektor że dopuścił psychopatę do uczenia w
szkole. Przecież te działania to działania psychopaty. I pomyślmy dlaczego
się słyszy że uczniowie mordują , przychodzą do szkoły z ostrymi
narzędziami To emocje ,uczucia w nich działają nie myślą wtedy logicznie
ale gdzie tu miejsce na logikę. W naszej naturze wysuwa się wola walki,
albo ucieczki to nasze mechanizmy obronne. To one nasz trzymają przy
życiu.
107
Ja wybrałam ucieczkę i myślę że była to dobra droga w tamtym
przypadku. Z psychopata się nie wygra, chyba że samemu jest się
psychopatą. Czy ten pan miał jakieś uczucia w sobie – na pewno tak, ale
jakie nie wiem. Może jego tak traktowano jak chodził do szkoły, a potem
przełożył to na uczniów jak był nauczycielem. Tego się już nie dowiem,
ponieważ słuch o szkole i uczącym tam nauczycielu zaginął.
Sławomir Zając
Nie wiem, czy będę oryginalny czy nie, ale chcę napisać o przygodzie,
która spotkała mnie dość nie dawno. W zasadzie wszystko zaczęło się już
jakiś czas temu. Jak to dość często bywa ludzie się w sobie zakochują. Nie
mam nic do miłości, ale kiedy jest się zakochanym na pewno nie myśli się
logicznie! Doświadczyłem tego na własnej skórze. Otóż miłość dopadła i
mnie, stało się to na wakacjach byłam szczęśliwy bo niby jaki miałbym być.
Nic się dla mnie nie liczyło poza Nią, gdy tak sobie przebywaliśmy razem
doszliśmy do wniosku że najlepiej będzie zamieszkać razem w Lublinie.
Pomysł wydawał się być cudowny, mieszkać razem i mieć wszystko gdzieś.
Jak już pisałem wcześniej, gdy człowiek jest zakochany nie myśli logicznie
i nie brałem pod uwagę tego, że wszyscy mi to odradzają po prostu tak
postanowiliśmy i już. Moja dziewczyna dopiero zaczynała studia i trochę
nie na rękę było nam żeby wynająć jakiś pokuj dwuosobowy i płacić za
niego przez miesiąc październik za dwie osoby kiedy ja mogłem przenieść
się do Lublina dopiero od początku listopada.
Umieściłam Anię u
mojej siostry, pomyślałem pomieszka u niej trochę a ja w tym czasie
pozamykam swoje sprawy rodzinnej miejscowości. Można by rzec, jak
pomyślał - tak zrobił, Anusia przemieszkała tam miesiąc. Trzydziesty i
trzydziesty pierwszy października, czyli ostatni weekend tegoż miesiąca
poświęciłem na znalezienie dla nas stancji, tudzież jakiegoś pokoju, i
takowy znalazłem. W momencie wynajęcia, uświadomiłem sobie, że moja
przeprowadzka do tego miasta, to chyba nie był najlepszy pomysł, bo
nikomu to nie sprawiło radości ani mojemu ojcu, ani mojej siostrze, która
nawet powiedziała mi że traci psychiczne wsparcie jakie miała w mojej
osobie i mojej szefowej, jej to chyba najbardziej zależało na tym żebym
został. Ja nie patrząc na to co mówią inni, zaślepiony miłością zostawiłem
wszystko i przeniosłem się do lublina. Pierwsze dni były wspaniałe,
opiekowaliśmy się sobą nawzajem było tak jak miało być ja szukałem pracy
Ania studiowała i miało być tak milusio cały czas, jak się łatwo domyślić po
całkiem nie długim czasie przestało. Aha, praca… to kolejny wątek warty
omówienia. Po jakichś dwóch dniach pobytu w własnych czterech ścianach,
ukazało się ogłoszenie w popularnej gazecie na „A” „praca dla studentów
108
wolne miejsca od zaraz”. Zadzwoniłem tam, umówiłem się na rozmowę, i
od poniedziałku miałem przyjść na pierwszy dzień do pracy. W sumie nie
wiem jak ja to zrobiłem, ale do ostatniego momentu nie wiedziałem co tao
dokładnie za praca. Okazało się że to nic innego jak wciskanie ludziom
zupełnie im nie potrzebnych rzeczy, w tym przypadku była to telewizja
cyfrowa. Po całym dniu chodzenia od domu do domu nogi miałem przy
szyi, mówiąc kolokwialnie. Koło godziny 16 miałem dać odpowiedź czy
będę pracował czy nie, dla mnie odpowiedź była prosta i jedyna z
możliwych. Odmówiłem ze świadomością, że prędko kolejnej pracy tak
szybko mogę nie znaleźć. Gdybym przyjął tą ofertę zdradził bym siebie.
Wiem, że w dzisiejszych czasach, przebieranie w ofertach to nie najlepszy
pomysł, ale mogę robić wiele rzeczy a jedna z tych, których nie będę robił
za żadne pieniądze to wciskanie ludziom rzeczy im niepotrzebnych. Moje
przewidywania się sprawdziły nie mogłem znaleźć pracy przez kolejne 3
tygodnie. Po kolejnych kilku dniach postanowiłem że wracam na stare
śmieci Lublin mnie przeżuł i wypluł. Moment kiedy powiedziałem Anusi że
muszę wrócić był najgorszym dniem w moim życiu. Anusia rzecz jasna się
rozpłakała ja też ale dziwne uczucie mnie ogarnęło i byłem pewien że to
pierwsza dobra decyzja od momentu przyjazdu do Lublina. Po prawie 4
tygodniach pobytu w tym mieście zrozumiałem kim jestem i co jest tak
naprawdę ważne w życiu dla każdego będą to inne rzeczy i fajnie jak
zrozumie się to jak najszybciej, a miłość szybko weryfikuje nasze czyny
oraz całe nasze życie. Teraz ja mieszkam w rodzinnych stronach Ania
studiuje w „Lublinku” a ja mogę żyć zgodnie z własnym sumieniem.
PS. Ciągle jesteśmy razem, żeby nie było, że się rozstaliśmy! czy coś… 
3000 znaków to za mało na taką pracę …
Teresa Gryta
Pewnego piątkowego wieczoru siedziałam sama w domu. Było już dość
późno, kiedy usłyszałam tupot nóg pod oknem ,a następnie głośne pukanie
do drzwi. Bardzo mnie to zaniepokoiło, nikogo oprócz mnie nie było w
domu. Otworzyłam jednak. W progu stała roztrzęsiona, zapłakana sąsiadka.
Była tak zdenerwowana, że nie mogła wydobyć z siebie głosu. W końcu
powiedziała, że mieszkający z nimi brat męża jest pijany, strasznie się
awanturuje i grozi im, że ich podpali lub okaleczy nożem. Wybiegła z
domu, zostawiając w pokoju dwoje małych dzieci. W tym czasie jej mąż
przebywał za granicą, a rodzice próbowali uspokoić agresywnego syna.
Prosi , aby zawiadomić policję, bo jej telefon nie działa . Jej zachowanie tak
na mnie wpłynęło, że przez chwilę nie wiedziałam, co mam robić.
109
Chwyciłam telefon komórkowy, ale pomyślałam, że nie, stacjonarny będzie
lepszy. Podałam jej słuchawkę, bo sama nie byłam w stanie nic zrobić. Ręce
mi się trzęsły. Nie mogłam zrozumieć, jak ona mogła wybiec, zostawiając
dzieci w takiej sytuacji. Wyobraziłam sobie same najgorsze rzeczy. Oto na
moich oczach zaczyna dziać się tragedia. Byłam coraz bardziej
zdenerwowana i kiedy ona powiedziała, że nie zna numeru, pod który ma
zadzwonić, ja bezmyślnie podałam 999. Zgłosiło się oczywiście pogotowie
ratunkowe. Kiedy mi o tym powiedziała „ zamurowało mnie”. Jak to ? Ja
nie znam numeru? Przecież tyle razy uczyłam dzieci w szkole ,pod jaki
numer dzwonić w chwilach zagrożenia, a teraz nie wiem? Czy aż tak
emocje wpłynęły na moje logiczne myślenie? Nie wiedziałam przez chwilę
co robić. Już miałam dzwonić do syna, aby przypomniał mi ten nieszczęsny
numer, ale to sąsiadka okazała się osobą bardziej opanowaną w takiej chwili
i wybrała ten właściwy .
Policja przyjechała po pewnym czasie. Na szczęście nic złego nikomu
się nie stało. Ta sytuacja przekonała mnie, że bardzo często podchodzę
emocjonalnie do różnych zdarzeń. Moimi reakcjami kierują bardzo silne
uczucia, które niestety u mnie, powodują to, że nie myślę wtedy logicznie,
a przez to działania moje są niewłaściwe. Moja sąsiadka, chociaż była
bezpośrednio narażona na niebezpieczeństwo, potrafiła w porę opanować
się na tyle, że przypomniała sobie właściwy numer i telefonicznie
wyjaśniła sytuację, w jakiej się znalazła. A ja nie potrafiłam podać jej
dobrego numeru telefonu, nie mówiąc już o dzwonieniu w jej imieniu.
To wydarzenie spowodowało, że zaczęłam się zastanawiać, czy ja
byłabym w stanie pomóc komuś w chwili zagrożenia życia? Czy ja
potrafiłabym logicznie myśleć? Na szczęście nie miałam okazji przekonać
się o tym, ale myślę, że teraz inaczej zachowałabym się. Poradziłabym
sobie. Podejmując właściwe decyzje cały czas myślałabym o sytuacji, która
mi się przydarzyła. Ale do tej pory, niemal każde nagłe pukanie do drzwi
wywołuje we mnie pewne obawy.
Waldemar Kozłowski
Narodziny trzeciego dziecka były tym czasem w moim życiu, który
w sposób znaczący wpłynął na moje emocje i postawę. Okres ten na
początku niewiele różnił się od wcześniejszych życiowych doświadczeń.
Jednak sytuacja bardzo szybko uległa zmianie, gdy podczas porodu
pojawiły się problemy, które lekarze starali się ukryć przede mną.
Uniemożliwiali mi kontakt z żoną i dzieckiem. Dopiero po dwóch dniach
moich starań i nacisków na personel medyczny, ordynator przyjął mnie w
gabinecie i przedstawił sytuację dziecka i żony, która, na marginesie, nie
110
przedstawiała się różowo. Dziecko urodziło się z zapętleniem szyi i
niedotlenieniem mózgu. Lekarze chcąc przyśpieszyć poród połamali żonie
żebra i doprowadzili do zatrzymania akcji serca. Sytuacja ta pociągnęła za
sobą szereg zmian. Lekarz powiedział, że żona będzie przez pewien czas
wymagała szczególnej opieki, troski, oraz że nie będzie mogła zająć się
dzieckiem tak jak chciałaby tego. Sam musiałem podejmować decyzje,
które wcześniej należały do obowiązków małżonki. Byłem młody i miałem
obawy czy poradzę sobie ze stojącymi przede mną problemami. Silne
emocje i stres, które towarzyszyły nietypowej dla mnie sytuacji prowadziły
często do negatywnych moich reakcji na zachowanie dzieci w domu i
kolegów w pracy. Nie potrafiłem wówczas myśleć racjonalnie. Byłem
bardzo drażliwy i niektóre gesty ze strony osób trzecich, które wcześniej
przyjąłbym z wdzięcznością, teraz wywoływały u mnie agresję. W domu
też nie potrafiłem opanować swoich emocji. Chciałem się odciąć od całego
świata, zapomnieć o problemach. Płacz dzieci irytował mnie, a także ich
powtarzające się pytania:
- gdzie jest mama?
- kiedy wróci?
Czułem niemoc. Miałem pretensje do całego świat dlaczego akurat mnie
przytrafiło się coś takiego. Na zapytanie kolegów w pracy, czy narodziny
córki będą uhonorowane, wykrzyczałem, że żadnego picia nie będzie. Nie
wyjaśniając znajomym co się dzieje z dzieckiem i żoną, ze
zdenerwowaniem powiedziałem, że narodziny dziecka traktują tylko jako
następną okazję aby się napić. Po całym zdarzeniu zrobiło mi się głupio.
Było mi wstyd, bo to przecież to byli moi przyjaciele. Wówczas
postanowiłem, że muszę opanować swoje emocje i zmienić swoje
zachowanie. Po nocnych przemyśleniach, analizie sytuacji powiedziałem
sobie, że jeżeli jestem coś wart to stawię czoła życiu i stanę na wysokości
zadania. Nie mogąc liczyć zanadto na pomoc osób trzecich, bardzo szybko
nauczyłem się planować z dużym wyprzedzeniem i z najwyższą
starannością. Sam przygotowałem mieszkanie na powrót rodziny.
Zaopatrzyłem dom we wszystko co jest potrzebne dla właściwiej
pielęgnacji małego dziecka i chorej żony. Przygotowywałem kąpiel dla
dziecka i sam musiałem kąpać dziecko co na początku wcale nie było
zadaniem prostym. Zakupy, gotowanie obiadów, opłaty związane z
prowadzeniem domu, to były rzeczy z którymi musiałem borykać się na co
dzień. Po kilku miesiącach stałem się już specjalistą w prowadzeniu domu,
a obowiązki stały się czynnościami które dostarczały wiele radości. Dzięki
temu, że miałem do czynienia z chorymi nauczyłem się panować nad
swoimi emocjami, stałem się cierpliwy i wyrozumiały dla innych. W tym
111
okresie podjąłem decyzję o zerwaniu z nałogiem palenia, po to aby móc jak
najdłużej zachować siły do opieki nad rodziną, sztuka ta mi udała się z
czego jestem dumny. W chwili obecnej gdy wspominam ten okres mojego
życia jestem zadowolony z siebie. Wiele się nauczyłem. Wiem, że nie ma
sytuacji bez wyjścia. W każdej sytuacji, nawet tej trudnej, dostrzegam
pozytywy. Jestem optymistą. Sądzę, że gdyby nie wspomniany okres w
moim życiu, nie byłbym tym, kim jestem. Trudna sytuacja zahartowała
mnie, nauczyła mnie kochać i szanować życie. Dziś rzadko ulegam
niekontrolowanym emocjom, jestem pewien, że zawdzięczam to
wydarzeniu z przed wielu lat. Emocje, które towarzyszą mi, zawsze staram
się wykorzystać dla dobra siebie i rodziny, której jak powiedziała sama
żona, jestem mocnym fundamentem. Dziś nie obawiam się życia. Wydaje
mi się, że jestem wstanie stawić największym przeciwnościom losu.
[N.N.]
Każdy człowiek kiedyś był zakochany, każdy miał choć jedną nieprzespaną
noc, w której myślał o Tym, o Tej. Można powiedzieć, że to były piękne
historie i cudowne uczucia, które często kończyły się bolesnymi rozstaniami
i nocami wtulonymi w poduszkę - przyjaciela, który z pokorą przyjmował
nasze łzy. Chciałabym opowiedzieć o moim świecie uczuć i jego wpływie
na moje racjonalne myślenie. Tak już jest, że dla kobiety najważniejsza jest
miłość, bliskość, marzenie o księciu z bajki.
Kilka lat temu byłam szczęśliwą młodą kobietą, dopiero co odkrywająca
fascynujący świat wielkich miast. Tam poznałam mężczyznę, który
zawrócił mi w głowie. Moje uczucie do niego rozwijało się i brnęło w
przepaść miłości. Pracowałam wtedy w dobrej firmie, a że nie uczyłam się,
pieniądze rosły mi na koncie. Z czasem zaczęłam wydawać na niego duże
pieniądze: na prezenty, na bilety autobusowe by mógł do mnie przyjeżdżać,
a nawet chciałam wziąć dla niego kredyt, żebyśmy mogli pobudować się i
żyć razem. Pragnęłam mieć kawałek miejsca w jego serca, jego życiu. A on
mówił, że nigdy mnie nie pokocha. Starałam się z całych sił, by umiał mnie
pokochać, myślałam, że wszystko jest dobrze, że tak ma być. On nadal nie
dostrzegał moich starań. W pewnym momencie zaczęło się układać, często
dzwonił, pisał, przyjeżdżał, a w końcu niespodziewanie oświadczył mi się.
Chciałam, żeby to szczęście trwało jak najdłużej. Jednak czułam, że coś jest
nie tak, że ten pierścionek nie pasuje do mnie. Pewnego dnia zadzwonił i
powiedział, że mnie zdradził. Moje obawy się potwierdziły. Mój świat się
zawalił, serce na chwile przestało bić. Lecz wbrew wszystkiemu chciałam,
żeby był przy mnie. Ludzie mówili, że on nie jest wart, że jak zrobił to raz,
to po raz kolejny to zrobi, że ma zły wpływ na mnie. Nie obchodziło mnie
112
co inni mówią, chciałam miłości i byłam w stanie dla niej być z mężczyzną,
który mnie nie szanował i nie kochał. Jego wyskoki były coraz częstsze,
coraz mniej bywał u mnie, stał się oschły i niemiły. Jego matka i
rodzeństwo zaczęło opowiadać straszne rzeczy na mój temat, gnębić mnie i
niszczyć. A on nigdy nie staną w mojej obronie. Po jakimś czasie, odwożąc
mnie do domu, powiedział, że on tak dłużej nie chce, że to koniec.
Zrozumiałam, że nie jestem na tyle silna, by pierwsza powiedzieć żegnaj.
Zostawiając pocałunek na jego zimnych ustach wyszłam z samochodu i tak
skończyła się smutna historia tej miłości.
Teraz po latach widzę, że on mnie wykorzystywał, a ja ślepo patrzyłam w
przyszłość widząc tęczę, zamiast groźnych burzowych chmur. Wszystko
wydawało mi się mieć sens, a tak właściwie każdy mój czyn, ruch, każde
słowo spychało mnie w przepaść smutku i rozpaczy. Nie widziałam jak
bardzo się mylę. Logiczne myślenie jakby wyłączyło się, słuchałam serca i
swoich uczuć, zamiast spojrzeć w prawdzie na swoje życie. W tym
przypadku brak logicznego myślenia wyszło mi na niekorzyść.
Chciałabym również przedstawić pozytywny aspekt tej historii, która
toczy się dalej zmieniając wiele w moim życiu. W przeddzień bolesnego
rozstania, poznałam osobę, która była całkiem inna niż mój poprzedni
chłopak. Nie myślałam o nim jako o kandydacie na chłopaka, poza tym
chciałam go "swatać" z koleżanką. Lecz los sprawił, że on zakochał się we
mnie. Zaczął zabiegać o mnie, o moje zaufanie, budować moją pewność
siebie. Stał się przyjacielem i choć na początku wiedział, że nie będzie
łatwo walczył. Choć serce bolało i rozum podpowiadał, że nie powinnam
angażować się, to coś pchało mnie do niego. Nie potrafiłam go pokochać,
lecz postanowiłam zaryzykować po raz kolejny. Dużo czasu trzeba było,
żebym zaufała, nie mówiąc już o miłości. Najdziwniejsze jest w tym
wszystkim to, że wbrew moim uczuciom i myślom, pozwalałam, by
przyjeżdżał do mnie, chciałam spędzać z nim czas, godzinami
rozmawialiśmy przez telefon, ale jednak się bałam. Po jakimś czasie jego
miłość wyleczyła mnie z ran, pozwoliła mi nie myśleć o złych
wspomnieniach. Nad moim życiem znów pojawiła się tęcza, a na mojej
twarzy uśmiech. Znalazłam księcia z bajki, który walczył o mnie, zdobywał
zaufanie i moją miłość każdego dnia, który dbał o mnie i troszczył się. A ja
musiałam tylko jedno: ufać mu i kochać go. Pewnego dnia, podczas
wyprawy w góry poprosił mnie o rękę, mówić "Kochanie, jesteś
najpiękniejszą kobietą na świecie, czy zostaniesz moją żoną". Potem
wszystko szło już w dobrym kierunku, były kłótnie, ale równie często
godziliśmy się. Były romantyczne kolacje, szalone wycieczki. Jego miłość
sprawiła, że życie stało się wyjątkową i wspaniałą podróżą. Teraz po kilku
113
latach jesteśmy szczęśliwym małżeństwem i czuję, że nasza podróż dopiero
się zaczęła. W tym przypadku uczucie strachu mnie paraliżowało, ale
pragnienie miłości pchało mnie w jego ramiona. Jestem szczęśliwa, że tak
ułożyło się moje życie. Uważam, że wszystko w życiu ma swój sens, nawet
nasze głupie pomysły i infantylne decyzje, przynoszące bolesne efekty.
[N.N.]
„Niech Pani mi powie, z czym kojarzy się pani „TA” sytuacja?”. Siedząc w
wygodnym fotelu, na którymś z kolei spotkaniu psychoterapeutycznym,
kolejny raz zadano mi TO pytanie. A ja już nie miałam sił unikać na nie
odpowiedzi. Nic mi więc nie pozostało, a niżeli opowiedzieć historię, która
nigdy nie była opowiedziana, a która zakorzeniła się głęboko we mnie.
Był słoneczny, letni dzień. Zza okna dochodził śmiech i krzyk bawiących
się nieopodal dzieciaków (koleżanek i kolegów z sąsiedztwa). Zwykle
pewnie dołączyłabym do nich i razem z nimi pobawiła w chowanego lecz
nie tym razem. Wtedy moje ciało przypominało mi o tym, co niedługo
nastąpi. Miałam co najwyżej 5 lat, a znałam doskonale ten stan – lęk, który
zakorzenił się we mnie i trwa do dnia dzisiejszego.
Minuty wydawały się być bardzo długie, a godziny nie do zniesienia. W
środku czułam napięcie, którego nie jestem w stanie objąć słowami, chociaż
udawać musiałam, że nic do mnie nie trafia. Widziałam jak mama chodzi z
kąta w kąt, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Widziałam jak brat z
niepokojem dotrzymywał jej kroku. Poszliśmy spać, z założeniem, że jeśli
ojciec przyjdzie pijany i zobaczy, że śpimy, to może nie będzie miał
powodów do frustracji. Domyślałam się, że nikt z nas wtedy nie spał tylko
czuwał i czekał. To czekanie było bezlitosne. Ojciec zjawił się niedługo po
tym, jak się położyliśmy. Był wściekły. Błagaliśmy mamę żeby nic do
niego nie mówiła, bo to mogłoby bardziej go rozzłościć. Ojciec wytrząsał
się nad nią i wymachiwał przed nią pięściami, a ona to cierpliwie znosiła.
Osłanialiśmy ją własnymi ciałami, broniliśmy jej, stawaliśmy naprzeciw
wściekłego ojca. Potem rzucał przedmiotami nie zważając na nas -jednym z
nich oberwała wtedy mama. Wykrzykiwał, że idzie się wieszać do garażu i
nagle wyszedł. Wyglądałam przez okno, patrząc w stronę garażu, w którym
zapaliło się światło. Uwierzyłam, że to zrobi. Każde dziecko bezwzględnie
wierzy swoim rodzicom. Wyobrażałam sobie wiszącego ojca, karetkę
pogotowia, akcję reanimacyjną i wtedy po raz pierwszy przeżyłam atak
paniki.
To wydarzenie i nie tylko, w konsekwencji zaowocowało między innymi
atakami paniki. Jednakże nie jestem bierna i nie godzę się na to.
Uczęszczam na psychoterapię, która daje mi nadzieje i siłę. Ciężko pracuję
114
na lepsze jutro. Uważam, że ta i inne podobne sytuacje, nie powinny mieć w
ogóle miejsca w moim życiu. Każde dziecko zasługuje na normalne i
szczęśliwe dzieciństwo. Myślę, że byłabym zupełnie innym człowiekiem,
gdyby nie moja trudna historia. Jednocześnie wychodzę z założenia, że to
dzięki niej jestem silniejsza i bardziej świadoma.
Agata Głogowska
W wieku trzynastu lat byłam bardzo pojętną dziewczyną. Szybko się
uczyłam i odnosiłam sukcesy. Starsi członkowie mojej rodziny mówili o
mnie „Zdolna bestia”, „Masz sokole oko”. Wyrażenia „poddaje się”, „nie
dam rady”, „nie potrafię” zdecydowanie do mnie nie pasowały. Będąc w
szóstej klasie podstawowej odkryłam swój talent strzelecki. Moim braciom
trudno było pogodzić się z faktem, że byłam zdolniejsza od nich. Pierwszą
wiatrówkę dostaliśmy od naszego wujka. Na zakup drugiego karabinku
zdecydował się mój tata. Sprzęt ten zakupiony był w celu eliminacji wróbli,
które pozostawiały swoje odchody na samochodzie ojca oraz szpaków,
które zjadały owoce czereśni. Przeciwna zakupowi wiatrówki była mama.
Troska o nasze zdrowie była dla niej ważniejsza niż auto i zbiory czereśni.
Jako najukochańsza córka tatusia o zakazie korzystania z wiatrówki w
domu i poza jego obrębem, nigdy nie słyszałam. Początkowo nie
uczestniczyłam w strzelaniu. Przyglądałam się badawczo jak wykonują
poszczególne czynności chłopcy. Sprzęt był ciężki. Dla trzynastolatki
utrzymanie trzy kilogramowego karabinku w płaszczyźnie poziomej było
nie lada wyczynem.
Zdarzenie, które pragnę opisać miało miejsce późną jesienią. Ptaków było
coraz mniej i zabawa w strzelanie do puszek już się znudziła. Sprzęt
strzelecki trzymaliśmy w specjalnym pomieszczeniu za schodami.
Przyniosłam wiatrówkę do pokoju i długo zachwycałam się nad kunsztem
wykonania karabinku. Wycelowałam wiatrówkę w stronę najmłodszego
brata i krzyknęłam: „Stój bo strzelam”. Mój braciszek odrzekł: „Weź daj
spokój, nie celuj we mnie bo może być naładowana”. Nigdy bym nie
przypuszczała, że w domu była pozostawiona naładowana wiatrówka.
Przemierzyłam wzrokiem jego głowę, później oko, aż zatrzymałam się w
okolicy szyi. Odległość między nami wynosiła niecałe dwa metry. Oddałam
strzał. W pokoju rozległ się odgłos wystrzału. Mój brat złapał się ręką za
szyję. Michał stał jak zamurowany wpatrując się we mnie z
niedowierzaniem. Odsłonił ręką miejsce w które celowałam i zobaczyłam
krew powoli cieknącą z jego szyi. Do jego oczu napłynęły łzy. Rzuciłam
wiatrówkę na podłogę i nie mogłam przemówić słowa. Michał pobiegł
115
szybko w stronę lustra by zobaczyć ranę. Na szczęście śrut nie utkwił w
jego ciele a obrażenia nie były poważne.
Do tej pory zastanawiam się co mną kierowało. Może byłam za młoda,
nie zdawałam sobie w pełni sprawy z konsekwencji mego działania. Nie
pałałam do niego nienawiścią, nie targały mną żadne negatywne emocje.
Dlaczego oddałam strzał pomimo ostrzeżeń ze strony brata? Nie wiem.
Postąpiłam nielogicznie i niekonsekwentnie. Nic mnie w tamtym momencie
nie usprawiedliwia. Sądzę, że powinnam ponieść jakąś karę. Pragnę ostrzec
wszystkich przed skutkami takich bezmyślnych zabaw. To co zrobiłam było
złe. Mogłam uśmiercić Michała lub uczynić z niego kalekę do końca życia.
Śrut
odbił
się
od
szyi,
akurat
trafiłam
go
prosto
w mięsień. Aż strach pomyśleć jakbym oddała strzał w tak ważny narząd
jakim jest oko. Wydarzenie to głęboko zakorzeniło się w mojej pamięci.
Gdy nadeszła noc nie mogłam zasnąć a następnego dnia nie
funkcjonowałam normalnie. Gdyby jednak sprawdził się ten najgorszy
scenariusz to oprócz konsekwencji psychicznych również musiałabym
ponieść konsekwencje prawne. Oto moja krótka rada na przyszłość:
„Kształć logiczne myślenie i nie pogłębiaj ludzkiej głupoty”.
116
Temat dodatkowy:
Matka przeciwko nauczycielce: Jak ochronić syna w szkole?
Pycka Waldemar [27.11.2010]
Ostatnio sporo czytam prac z socjologii edukacji. Większość danych
pochodzących z tradycji szkolnych do połowy XX wieku, a aktualnych w
dużej mierze jeszcze w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX
wieku, świadczy o występowaniu zjawiska dyskryminowania dziewcząt. To
nie ulega wątpliwości. Obecnie jednak pojawia się coś wręcz odwrotnego:
rozpoczął się już okres edukacyjnej dyskryminacji chłopców.
Feminizacja zawodu nauczycielskiego jest bardzo daleko posunięta. Blisko
80% nauczycieli to kobiety, a w przypadku nauczania początkowego trudno
nawet mówić o przewadze, gdyż mężczyzn niemal nie widuje się na tych
stanowiskach nauczycielskich. Efektem tego jest obcy chłopięcemu stylowi
zachowania sposób organizacji i oceniania zajęć szkolnych. W sposób
najczęściej nieświadomy są oni przez nauczycielki, oraz pozostały
personel szkolny - zwłaszcza sprzątaczki!, wrzucani w "dziewczęce
role", co osłabia ich zdolność nabywania wiedzy, doprowadza do utraty
więzi emocjonalnej ze szkołą i często jest przyczyną przedwczesnego
porzucenia szkoły. Im bardziej chłopiec uwierzy w słowa swej pierwszej
nauczycielki, tym trudniej mu później poradzić sobie z autoidentyfikacją i
wygenerować odpowiedni zapał do nauki szkolnej. Ratunkiem dla niego
może być wyłącznie wykształcona matka, która kochając swe dziecko
jest bardziej tolerancyjna na jego chłopięce fanaberie. Autorytet ojca
niczego tu nie zdziała. Konieczna jest ochrona ze strony matki, gdyż tylko
kobieta jest w stanie w umyśle chłopca stworzyć kordon ochronny przed
negatywnym naznaczaniem go przez nauczycielkę. Co o tym sądzicie?
Dudziak Anna [28.11.2010]
Tak, biorąc pod uwagę różnice w rozwoju dziewczynek i chłopców to
rzeczywiście szkoła nie uwzględnia potrzeb chłopców. Często pisanie i
czytanie sprawia chłopcom więcej trudności, o czym świadczy cztery razy
większa liczba chłopców uznanych za mających trudności lub podejrzanych
o dysleksję. Początki szkoły to spokojne siedzenie w ławce, słuchanie,
skupianie się a chłopcy są bardziej ruchliwi nadpobudliwi. Podobno
chłopcy potrzebują nawet niższej temperatury w klasach niż dziewczęta,
117
gorzej rozpoznają kolory i gorzej słyszą oraz na początku słabiej uczą się
języków obcych. Programy nauczania są jakie są. Nauczycielka bardziej
identyfikuje się z dziewczynką, lepiej ją rozumie. Promowana jest
grzeczność, itp. i nie wynika to z jej świadomej dyskryminacji tylko po
prostu z naturalnych różnic płci. Jeśli chodzi o autoidentyfikację to nie
zgodzę się że autorytet ojca niczego tu nie zdziała! Właśnie bardzo
pomoże!. Bo niby od kogo chłopiec ma czerpać męski przykład? Moim
zdaniem właśnie spędzanie dużo czasu z ojcem( zabawy, wycieczki, sporty,
gry) jest w stanie stworzyć taką ochronę przed naznaczeniem go przez
nauczycielkę
Pycka Waldemar [28.11.2010]
Problem ojca możemy chwilowo pominąć. Nie zamierzam podważać jego
roli wychowawczej, ale w tej akurat kwestii autorytet ojca nie jest w
stanie wejść w interakcję z autorytetem nauczycielki. W umyśle małego
dziecka są to po prostu dwie różne bajki. Liczy się tylko matka, gdyż jej
kobiece uczucia do dziecka oraz opieka nad sprawami szkolnymi może
zablokować negatywne skutki oddziaływania autorytetu nauczycielki. Sam
byłem zdziwiony, gdy przeczytałem ostatnio opublikowane dane z bardzo
szczegółowo przeprowadzonych badań w USA, z których wynika, że
(cytuję) "poziom umiejętności czytania u matki jest czynnikiem w
największym stopniu odpowiedzialnym za przyszłe osiągnięcia szkolne
dziecka". Jest to czynnik dużo ważniejszy od socjoekonomicznego. Jeszcze
nie do końca przyswoiłem sobie tę informację, ale po zapoznaniu się z
wynikami badań nad obecnym stanem edukacji w Polsce, zaczęło mi się
nieco klarować to zagadnienie. Relacja "matka - syn - nauczycielka" jest
kluczową dla zrozumienia problemu szans edukacyjnych chłopców
idących po raz pierwszy do szkoły.
Koperczuk Agnieszka [3.12.2010]
Według mnie trudno zgodzić się z twierdzeniem, że "autorytet ojca niczego
tu nie zdziała". Jest to stwierdzenie bardzo kontrowersyjne. Nie
zapominajmy o tym, że mali chłopcy zaczynają edukację szkolną w wieku
5-6 lat (zerówka). Więc naturalne jest to, że mają już pewien mały "bagaż"
doświadczeń przed pójściem do szkoły. Owszem to co obserwują,
poprzedzone jest edukacją przedszkolną, gdzie w większości przypadków
wychowawcą jest kobieta ale...Wyjdźmy z założenia psychologii dziecięcej,
która zakłada, że osobowość dziecka kształtuje się najbardziej intensywnie
do 3 roku życia. Jestem matką wychowującą wraz z moim mężem
Tadeuszem trzech synów w wieku: 12, 8 i 7 lat. Przekonana jestem, że
mocnym fundamentem w procesie ich kształcenia stał sie nasz autorytet, to
118
co wynieśli z domu. Moi chłopcy są dobrymi obserwatorami, zadają dużo
pytań, obserwują mnie i męża w różnych sytuacjach. Jesteśmy kochającą się
rodziną. Chłopcy jedynie konfrontują pewne zachowania "rodzinne" z
różnymi wzorcami, które zaobserwują w środowisku szkolnym (tzn. dzieci
opowiadają o swoich rodzinach - pewien wzorzec przedstawia również pani
w szkole - celowo lub mniej świadomie). Negując wiec myśl przewodnią
mogę śmiało stwierdzić, że mocnymi podwalinami jest dla moich dzieci
pierwsza i najmocniejsza jednostka społeczna składającą się z ojca - mojego
męża i mnie. Uważam, że pani w szkole nie będzie w stanie "zaburzyć"
osobowości moich synów lub wywrzeć na nich jakiegoś patologicznego
"piętna", ponieważ moje dzieci uczą się "dorosłych" ról społecznych przede
wszystkim w domu (środowisko mikrorodzinne), a na zewnątrz
(makrorodzina) jedynie konfrontują swoją wiedzę, doświadczenia.
Obserwując mnie i męża moje dzieci uczą się roli "mężczyzny" - który jest
dla nich wzorcem, ale także i tego, że nie ma nic ujmującego dla mężczyzny
w tym, że pomaga kobiecie np. w wykonywaniu różnych prac domowych.
Dudziak Anna [3.12.2010]
Pani Agnieszko! Zgadzam się w 100% mam takie samo zdanie i
doświadczenia jak Pani.
Terlecka Anna [3.12.2010]
Pani Agnieszko zgadzam się z Panią i myślę, że rola ojca nie traci tu swojej
ważności. Rodzice przecież są autorytetem dla swych pociech mało tego
dzieci uczą się tych wzorów postaw na całe życie przekładając je na swoje
własne rodziny.
Witek Marta [28.11.2010]
Zabierając głos w dyskusji na powyższy temat odniosła bym się do
zawodów, które w przeważającej mierze wykonują kobiety. I tak np.
pielęgniarka, nauczyciel, kucharz, administracja, są to zawody wykonywane
przez płeć żeńską jak i męską, z tym że przewaga kobiet jest tu znaczna.
Oczywiście statystyki na przestrzeni przynajmniej ostatnich dwóch stuleci
dotyczące ilości kobiet i mężczyzn czynnych w tych zawodach zmieniły się.
Wynika to z większej aktywności zawodowej kobiet jak i z pewnych
predyspozycji tzn. kobieta ma mniejsze możliwości wykonywania prac
fizycznych. Uważam, że stwierdzenie: "wrzucania w dziewczęce role
osłabia zdolność nabywania wiedzy i utratę więzi emocjonalnej ze szkołą "
nie jest prawdziwe. Tu właśnie rolę odgrywa wzorzec rodziny, czyli
dziecko jako baczny obserwator ocenia rolę ojca i rolę matki w rodzinie. W
szkole dziecko nabywa zarówno wiedzę jak i umiejętności praktyczne, a
119
zdobywa je poprzez wykonywanie czynności, które my dorośli często
dzielimy na " damskie" i " męskie". Tak, więc uważam, że nie tylko
wykształcona matka ma szczególny i zbawienny wpływ na swoją pociechę.
Jest wypadkową wszelkich sił działających na wychowanie.
Kołodziej Joanna [28.11.2010]
Myślę, że feminizacja zawodu nauczycielskiego może skutkować
dyskryminacją młodych chłopców od samego początku rozpoczęcia przez
nich nauki w szkole podstawowej. Celowo piszę "może", ponieważ nikt nie
powiedział, że do końca tak jest a ja opieram się jedynie na swojej
obserwacji. Zauważyłam, że w szkole faworyzuje się grzeczne
dziewczynki, które nie są kłopotliwe i nie sprawiają trudności w
wychowaniu. Chłopcy natomiast postrzegani są jako dranie, którzy dużo
mówią, biegają po klasie i dokuczają dziewczynkom. (Abstrahując, tak
samo zakłada prokuratura i sędziny że każdy facet to z góry sprawca
przemocy w rodzinie, pijak). Chłopcy to nie dziewczynki! Rzadko bierze
się pod uwagę odmienności chłopców, tego, że młody po prostu musi się
wybiegać i wykrzyczeć....
Pycka Waldemar [28.11.2010]
Porównując wyniki z testu kompetencji pisanego przez dzieci kończące
szkołę podstawową z ocenami otrzymywanymi w szkole dostrzeżono
pewną prawidłowość: otóż dziewczynki otrzymywały wcześniej relatywnie
lepsze oceny od osiągnięcia testowego, natomiast chłopcy w teście
podwyższali wynik, o ile byłby on prognozowany na podstawie
otrzymywanych wcześniej ocen. Chociażby to wskazuje na nierówne
traktowanie dziewczynek i chłopców przez nauczycieli, i to na dodatek w
bardzo istotnej dla każdego ucznia sferze, tj. przy ocenianiu ich osiągnięć.
Kowalczyk Dariusz [28.11.2010]
Taka jest niestety prawda o naszych szkołach i nauczycielach. Sam pracuję
z dziećmi i młodzieżą już prawie 30 lat, z tego 7 lat byłem nauczycielem jak
to się określa "pracującym przy tablicy". Nigdy świadomie nie
faworyzowałem dziewcząt, ale... właśnie ale... Pracuję i pracowałem z
dzieciakami powyżej klasy IV szkoły podstawowej i z młodzieżą starszą i
zawsze zdecydowaną większość aktywnych, chętnych do dodatkowej
działalności uczniów stanowiły dziewczęta. Mają one zdecydowanie także
większą łatwość, ale i chęć w nawiązywaniu pozytywnych relacji z
nauczycielami. Te i inne ich cechy i postawy społeczne powodują, że są
pozytywniej postrzegane i co za tym idzie wyżej oceniane (niestety
obiektywizm jest cechą bardzo względną) przez nauczycieli. Myślę, że nie
120
ma to żadnego związku z tym, że większość nauczycieli to kobiety. Myślę
nawet, że naturalna jest chyba odwrotna sytuacja tzn. taka w której
nauczyciel mężczyzna "faworyzuje" uczennice, a nauczyciel kobieta ma
naturalną "słabość" do uczniów (oczywiście w zdrowym znaczeniu tych
relacji).
Więckowska Agata [28.11.2010]
Dziewczęta z reguły o wiele rzadziej krytykuje się za brak ochoty i
motywacji do nauki niż chłopców jest przyjęte, że dziewczęta są pilniejsze
(w nauce, obowiązkach, życiu) niż chłopcy a przez to częściej są lubiane i
otrzymują lepsze oceny. Takie podejście niewątpliwie sprzyja
wyalienowaniu chłopców i ich frustracjom już w początkowym okresie
kształcenia. Natomiast zdolności typowe dla chłopców jak- orientacja
przestrzenna, geometria- są pomijane.
Pycka Waldemar [28.11.2010]
Nie ulega wątpliwości, że dziewczęta lepiej pracują w szkole od chłopców.
Jeszcze niedawno próbując bronić praw mężczyzn stosowano np. parytety
przyjęć na Akademie Medyczne (pół na pół), czego widomym efektem było
odrzucanie lepiej przygotowanych kobiet kosztem przyjęć słabszych
mężczyzn. Dzisiaj Uniwersytety Medyczne są już w przewadze żeńskiego
charakteru. Niebawem będzie tak i na Politechnikach. Dlaczego? Bo
przestały oddziaływać negatywne stereotypy dotyczące "naturalnych"
uzdolnień dziewcząt i związane z tym szkodliwe naznaczenie szkolne.
Niestety, coraz mocniej zaczyna pracować negatywny stereotyp chłopca w
roli ucznia. Bez wsparcia ze strony matki trudno mu uwierzyć w siebie.
Chłopcy stanowią większość uczniów na poziomie szkoły podstawowej i
gimnazjum, co jest wynikiem rozkładu wewnątrz populacji i obowiązkiem
szkolnym. Potem jednak gdzieś się zapodziewają, stanowiąc np.
zdecydowaną mniejszość w liceach. Wydaje mi się, że dość wcześnie, już
na poziomie szkoły podstawowej, spora część chłopców wprawdzie chodzi
do szkoły, ale już się nie uczy. Statystyki szkolnictwa specjalnego są pod
tym względem zatrważające.
Kowalczyk Dariusz [29.11.2010]
Sytuacja szkolna chłopców rzeczywiście uległa diametralnej zmianie na
przestrzeni ostatnich 100 lat. Jeszcze do lat 30-tych XX w. większość
uczniów i nauczycieli w szkołach średnich i wyższych stanowili mężczyźni.
Jak wiemy wynikało to z pozycji i roli jaką kobiecie przypisywała
ówczesna kultura społeczna. Właśnie fakt, że wśród nauczycieli było wielu
mężczyzn, a szkoły w duchu nowego wychowania upowszechniały szeroki
121
wachlarz zajęć praktycznych i fizycznych oraz to, że rozwijające się w
owym czasie nowe ruchy wychowawcze, jak choćby skauting, kierujące
swoje propozycje do chłopców powodowały, że w nich znajdowali oni
pożywkę dla rozwijania swoich osobowości i kształtowania pozycji
społecznych. Zatem szkoła uwzględniała potrzeby rozwojowe chłopców i to
powodowało, że chętnie spędzali oni w niej swój czas (także wolny) i w niej
znajdowali wzorce osobowe. Co się działo w latach 50-tych i następnych
wszyscy wiemy. Dzisiaj głównie kobiety kształtują charaktery nie tylko w
szkole, ale w domu niestety także. Chłopcy nie znajdując w szkole męskich
wzorców, ani angażujących i zgodnych z ich potrzebami rozwojowymi
zajęć, nie identyfikują się z tym co im oferuje szkoła. Nie znajdując ze
szkołą uczuciowej więzi nie czują się w niej dobrze i stąd w konsekwencji
brak zainteresowania nauką i dalsze tego znane skutki. Stereotypy
społeczne rzeczywiście funkcjonują także w szkole. Czy może temu
przeciwdziałać jedynie właściwa postawa matki ucznia-chłopca? Być może
na zasadzie "czym się zatrułeś, tym się lecz". Obserwuję od kilku lat
zmiany w ruchu harcerskim, gdzie również wśród drużynowych przewagę
mają niestety kobiety. Fakt ten powoduje odchodzenie chłopców z tych
drużyn. Koedukacja z przewagą elementu żeńskiego zabija właściwą dla
każdej z płci specyfikę wychowawczą powoduje, że chłopcy nie znajdują
tego czego szukają w harcerstwie, a co może im dać tylko męski zastęp lub
drużyna. Zatem o zgrozo!!! grozi nam to co kilkanaście lat temu w komedii
"Seksmisja" pokazali nasi rodzimi twórcy???
Sawka Marta [29.11.2010]
Po głębszym przemyśleniu tematu "muszę się" zgodzić z Panem. Moim
zdaniem to wielka szkoda, że w nauczaniu początkowym nie ma mężczyzn,
ba - szkoda, że nie ma ich w przedszkolach. Jak już zauważyła koleżanka to
częściej chłopców oskarża się o lenistwo czy niedbalstwo edukacyjne. (...)
Na przykładzie mojego brata (10 lat młodszego) tak właśnie się stało. Od
początku pani w szkole widziała w nim lenia itp., a co się okazało dopiero
w liceum - jest dysortografikiem i dyslektykiem. Na jego nieszczęście
matka nie potrafiła "bronić syna przed nauczycielka" ... Teraz mój brat nie
ma większych aspiracji naukowych, ale dzięki mnie ukończył liceum z
dobrym wynikiem. I jeszcze z jednym muszę się zgodzić, że ratunkiem dla
takiego chłopca jest wykształcona matka (albo jej substytut!).
Tyburska Magdalena [30.11.2010]
(...) Współczesny kryzys w wychowaniu chłopców jest częścią nie tylko
kryzysu „męskości” związanego z uwarunkowaną cywilizacyjnie wymianą i
zacieraniem się tradycyjnych ról i zachowań społecznych między
122
mężczyznami, a kobietami. Jest także częścią kryzysu moralnego,
polegającego na deprecjonowaniu wartości „męstwa” jako cechy
rzekomo niepotrzebnej. Zgodnie z takimi teoriami sądzi się, że walory
specyficznie męskie, w tym męstwo, były potrzebne w czasach wojen i
fizycznej walki o opanowanie sił przyrody. Dziś, w świecie pokojowej
wymiany i dominacji techniki nad przyrodą, męstwo traci na znaczeniu,
podobnie jak właściwa mężczyznom siła fizyczna. Myślenie tego typu,
modne i powszechne w niektórych kręgach, wydaje się kompletnie
nieuzasadnione. Współczesny świat wciąż generuje mnóstwo sytuacji
wymagających męstwa, odwagi wobec zagrożeń, odwagi cywilnej, wreszcie
– w sytuacjach wyjątkowych – heroizmu. Na wyzwania takie natrafiamy co
krok w realnym życiu społecznym, politycznym i zawodowym, a obrona
wolności, własnej podmiotowości w różnych relacjach społecznych, obrona
przed przestępcami, wrogami kraju i przed tymi, którzy rzucają wyzwanie
naszej cywilizacji, wymaga nie tylko tzw. prawdziwych mężczyzn, ale
przede wszystkim ludzi mężnych. Powinny o tym pamiętać szczególnie
nadopiekuńcze mamy, babcie, ciocie, panie nauczycielki. I nie chodzi mi o
jakieś rygorystyczne wzorce wychowawcze stosowane np. w Starożytnej
Sparcie, lecz o mądrą miłość i rozsądne wychowanie do konkretnych ról
społecznych, które te dzieci mają w przyszłości pełnić.
Drążyk Anna [4.12.2010]
Witam, jeżeli sfeminizowany dom uzupełniony jest sfeminizowanym
przedszkolem i szkołą, wspierany przez sfeminizowaną pomoc w
postaci opiekunek, szanse takich dzieci na prawidłowe i szczęśliwe
dzieciństwo maleją. Dziecko, które jest już na tyle duże, by jego dalsze
wychowanie i edukacja przebiegały częściowo w warunkach
instytucjonalnych, wychowywane w dużej mierze przez kobiety – matka,
opiekunka, w dalszym ciągu nie napotyka na potencjalnych mężczyzn. W
przedszkolach i klasach młodszych szkół mężczyźni pojawiają się
sporadycznie, w najlepszym razie prowadząc dodatkowe zajęcia, co jednak
zależy od przypadku i polityki dyrekcji placówki (włączanie mężczyzn lub
nie w pracę z dziećmi). Starsze klasy szkoły podstawowej, gimnazja, licea,
mają się nieco lepiej pod tym względem, choć nie całkiem dobrze. O czym
w ogóle jest mowa? – może ktoś zapytać. Po co roztrząsać sprawy tak małej
wagi, jak to, kto uczy nasze dzieci? Przecież nie płeć, wygląd czy dyplomy
są istotne, ale to jak kto naucza, jakie ma podejście do dzieci, jakim jest
człowiekiem. Jako czynnik najistotniejszy w posiadaniu autorytetu
nauczyciele wskazali cechy osobowe. Ja jednak pokuszę się o wykazanie
najistotniejszych różnic, jakie mogą mieć miejsce w postrzeganiu,
123
funkcjonowaniu, sposobie komunikacji pomiędzy mężczyznami a
kobietami. Zdaniem D. Werschlera „mężczyźni nie tylko zachowują się, ale
i myślą inaczej niż kobiety. Mężczyźni górują nad kobietami pod względem
wyobraźni przestrzennej (matematyka, mapy), koordynacji wzrokoworuchowej (niezbędna w grach w piłkę), myślenia strategicznego (m.in.
szachy), wyczucia perspektywy, rozróżniania słonych smaków. Kobiety
prześcigają panów w sprawności werbalnej, przystosowaniu do
otrzymywania większej ilości informacji zmysłowych (wykonywanie wielu
czynności na raz), większej wrażliwości zmysłowej (większa wrażliwość na
dźwięk, szersze pole widzenia, widzenie o zmroku, szybsza, dotkliwsza
reakcja na ból, większa wytrzymałość, wrażliwość na smaki, zwłaszcza
gorzkie i słodkie, zapachy), lepszym wychwytywaniu sygnałów
społecznych („kobieta słyszy prawdopodobnie więcej, niż mężczyzna w
swoim przekonaniu). Inna różnica między kobietami a mężczyznami, jaką
chcę przytoczyć, być może też nie pozostaje bez wpływu na sposób
funkcjonowania nauczycieli, a w efekcie i uczniów. Posłużę się tu
obserwacjami matek i ojców w rodzinach. Zauważono, że matki prowokują
do działań, w których partnerzy znajdują się twarzą w twarz, stymulują
zachowania werbalne i działania wymagające koncentracji uwagi. Ponadto
matki uspokajają, tulą zwłaszcza małe dzieci. Ojcowie preferują gry
ruchowe, pobudzają dzieci do niezależności i zachęcają do samodzielnego
działania. Bardziej coś z dzieckiem robią niż są. Obrazowo można to
przedstawić na przykładzie dziecka uczącego się jeździć na nartach. Mama
będzie szła, lub biegła obok, instruując dziecko, trzymając za rękę,
asekurując i ubezpieczając je. Tata pchnie dziecko z górki i pozwoli mu
spróbować samodzielności. W rodzinie najbardziej korzystna jest sytuacja,
kiedy oba te rodzaje zachowań rodziców mogą się uzupełniać. Dla dziecka
jest to najbardziej optymalny układ.. W efekcie we wczesnych latach
szkolnych rzeczywistość szkolna zwraca się przeciwko chłopcom. Jest to
niemalże zmowa przeciwko uzdolnieniom i skłonnościom chłopca w wieku
szkolnym. Pisanie i czytanie przysparza chłopcom sporo trudności, o czym
świadczy cztery razy większa liczba chłopców uznanych za mających
trudności lub podejrzanych o dysleksję. Ponad 95% dzieci nad aktywnych
to chłopcy. Początki szkoły to spokojne siedzenie w ławce, słuchanie,
skupianie się – chłopcy wolą działać, poznawać aktywnie świat. I już na
tym etapie możemy stwierdzić początki dyskryminacji. Należy do tego
dodać, że w młodszych latach szkolnych to właśnie panie głównie wdrażają
dzieci w podstawowe umiejętności pisania i czytania, nie rozumiejąc być
może trudności chłopców w tym zakresie.
124
Pycka Waldemar [30.11.2010]
Mniej więcej dwa tygodnie temu rozmawiałem z jedną z pań sprzątających
w szkole podstawowej, do której regularnie zajeżdżam na treningi.
Opowiedziała mi wówczas o wydarzeniu sprzed kilku godzin. Pewien
chłopiec wyrzucił ogryzek na podłogę, a gdy ta pani poprosiła go, by
podniósł i wrzucił do kosza, ten odpysknął jej, że mama mu powiedziała, iż
od tego rodzaju pracy są sprzątaczki. "No i musiałam ja to zrobić" - nie bez
oburzenia stwierdziła na koniec. Byłem wtedy zupełnie po jej stronie.
Potem zapoznałem się z amerykańskimi wynikami badań oraz innymi
statystykami, czego widomym skutkiem jest ten temat na forum. Dzisiaj
nadal uważam, że chłopiec zachował się źle, i być może jego matka
"przegięła" w uodpornianiu go na szkolne naciski, jednak nabrałem do niej
pewnego szacunku. W pewnym sensie zadbała o jakość jego edukacji.
Ciemińska Ewelina [30.11.2010]
Tak sprzątaczki są po to, aby sprzątały ale to nie znaczy, że ten chłopiec
postąpił dobrze, powinien również dbać o czystość w szkole i powinien
wiedzieć gdzie jest śmietnik. A co matce na podłogę w domu też tak robi.
Matka powinna go nauczyć żeby umiał się zachować.
Kupczyńska Agnieszka [30.11.2010]
Odnosząc się do sytuacji, którą opisał Pan doktor uważam, że takie
zachowanie chłopca wynika ze złego wychowania, ponieważ pani
sprzątaczka nie miała nic złego na myśli, ponieważ nie krzyczała na niego,
nie zmuszała go tylko poprosiła o "podniesienie ogryzka i wyrzucenie do
kosza ". Dzieci należy od najmłodszych lat uczyć szacunku do innych osób
nie ważne czy jest to sprzątaczka, nauczycielka, ktoś z rodziny, kolega czy
też inna osoba, a także, że należy dbać o otoczenie, w którym żyje tzn.
odnosząc się do tej sytuacji, że śmieci wyrzuca się do kosza, a nie gdzie mu
się podoba. Dziecko, które wynosi takie zachowanie z domu uważa, że tak
powinno być i żadna tutaj nauczycielka czy też nauczyciel nic nie zmienią
jeżeli sami rodzice nie zmienia swojego myślenia na temat wychowania.
Dziecko to moim zdaniem jest ewidentnie rozpieszczane i możliwe, że tak
samo zachowuje się w domu i tam to jest tolerowane. Będąc na stażu w
przedszkolu obserwowałam różne zachowania dzieci w podobnej sytuacji i
dziecko, które jest uczone, że należy słuchać dorosłych, wykonywać jego
prośby czy też sprzątać po sobie zareagowałoby w inny sposób. Po prostu
posłuchało by prośby pani sprzątaczki i wyrzuciło ogryzek do kosza, a
większość jednak zachowałaby sie całkiem inaczej – od razu wyrzucając
ogryzek do kosza, a nie na podłogę. I w tym przypadku nie ma to znaczenia
czy zachował się tak chłopiec czy byłaby to dziewczynka.
125
Strumidło Anna [1.12.2010]
Pani Agnieszko ma Pani całkowitą rację. Ja również uważam, że ten
chłopiec zachował się niepoprawnie, ale zapewne takie wzorce zachowania
wyniósł z domu. Jak wiadomo rodzina to pierwsze środowisko
wychowawcze dziecka, która uczy norm oraz wzorców obowiązujących w
danym społeczeństwie, a rodzice stanowią dla małego dziecka
najważniejsze wzorce osobowe, które później naśladują. Najwyraźniej w
Jego domu te wzorce, stosunek do innych ludzi oraz formy społecznego
zachowania się są nieprawidłowe. Być może mama stosuje tzw.
"bezstresowe wychowanie swojego syna". Najbardziej zastanawia mnie czy
oprócz do Pani sprzątaczki ten chłopiec tak samo zachowuje się w stosunku
do swoich nauczycieli. Pani sprzątaczka na pewno nie uraziła tego chłopca,
poprosiła o to by wyrzucił ogryzek do kosza. Nie rozumiem tej dzisiejszej
młodzieży. Ja jak chodziłam do szkoły nie raz zdarzały się sytuacje, kiedy
Panie sprzątające szatnie prosiły o podniesienie choćby papierka i nikt nie
protestował. Popieram Pani zdanie, że do każdego człowieka należy
odnosić się z należytym szacunkiem, nie ważne czy jest to Pani sprzątaczka,
czy ktoś z grona pedagogicznego. Ja zawsze powtarzam" żadna praca nie
hańbi", należy szanować każdego człowieka bez względu na to jaką pracę
wykonuje, każdy człowiek jest taki sam, więc zasługuje na takie same
traktowanie i szacunek do wykonywanej przez niego pracy.
Buczek Aneta [1.12.2010]
Jakość w tym złym tego słowa rozumieniu. Nikt nie jest upoważniony i nie
ma przyzwolenia na chamstwo i brak kultury osobistej. Następnym razem
chłopiec pozwoli sobie na dużo więcej przy pełnej akceptacji rodziców.
Chociaż może trzeba by zapytać mamę tego chłopca, może nie tego uczyła
swojego syna, a dzieci potrafią świetnie konfabulować i dopiec innym
osobom. Witamy w XXI wieku. Tylko co dalej?
Kowalczyk Dariusz [30.11.2010]
Zastanowiło mnie z czego wynika Pana szacunek dla matki z przytoczonej
historii i o jakiej jakości edukacyjnej Pan pisze, o którą ona zadbała dla
swego syna? Owszem, pani sprzątaczka jest po to aby sprzątać i to, że
sprzątnęła nie było niczym spoza zakresu jej obowiązków zawodowych,
ale... to, że poprosiła chłopca o podniesienie śmieci z podłogi nie wynikało
przecież z jej niechęci do pracy, a było chyba próbą wychowawczego
oddziaływania jednego z pracowników szkoły, jako placówki także (chyba
nadal) wychowawczej, na ucznia. Jeśli "naciskami szkolnymi? nazywane są
takie zachowania czy postawy pracowników oświatowych i obsługowych
szkoły, to ja jestem zdecydowanym zwolennikiem tych "nacisków". Inaczej
126
można będzie dosłownie powiedzieć naszym milusińskim "róbta co chceta"
i chować się po kątach
Pycka Waldemar [1.12.2010]
Skąd ten szacunek do nieznanej mi matki nieznanego dziecka? Za
przygotowanie swego syna do obrony własnego zdania. Wcale nie trzeba
pochwalać tego, co zrobił ten chłopiec, by dostrzec jego odruch obronny.
Nie miał racji? Tak. Ale potrafił odnaleźć się w trudnym położeniu. Nawet
znalazł argument, z którym pani sprzątająca nie chciała polemizować. A
przecież mogła: skarga do wychowawczyni, dyrektora, szukanie innych
dróg ukarania chłopca. A jednak zrobiła coś, co forumowicze przyjęli z
niezrozumiałym dla mnie zrozumieniem.
Kowalczyk Dariusz [1.12.2010]
Dziękuję. Trudno nie przyznać racji tym argumentom. Zaiste zachowanie
młodego było logicznym następstwem przygotowania przez jego mamę.
Niestety w podobnych sytuacjach rażącego nieposłuszeństwa i arogancji
większość osób dorosłych "nabiera wody w buzię" i woli przemilczeć,
zrobić coś samemu niż zdecydowanie przedstawić swój punkt widzenia,
swoje racje i domagać się ich respektowania. Postawa taka powoduje to, że
młody utwierdza się w słuszności swojego zachowania, co nie wróży
niczego dobrego w przyszłości.
Kolasa Jadwiga [1.12.2010]
Przypomina mi się taka sytuacja z mojej podstawówki. To już była szósta
klasa a jeden chłopak nie potrafił jeszcze poprawnie pisać tzn. znał litery ale
z uporem pisał je kwadratowo np. a, o, itp. i pisał drukowanymi literami.
Upomnienia nic nie pomagały a wzywana matka za każdym razem robiła
nauczycielce straszną awanturę, że się czepia, że prześladuje jej syna. Po
pewnym czasie nasza polonistka dała spokój, chłopak pisał po swojemu. Z
tego co wiem kariery literackiej nie zrobił. Pozdrawiam.
Pycka Waldemar [2.12.2010]
Z tego co przeczytałem wnioskuję, że to matka miała rację. Jeśli w ostatniej
klasie szkoły podstawowej chłopiec ma tego rodzaju problem, należy wobec
niego zastosować "alternatywny tor edukacyjny". On już przegrał w
konkurencji z pozostałymi uczniami z klasy, ale nie przegrał jeszcze swego
życia. Można całkiem nieźle ułożyć sobie życie nawet będąc analfabetą.
Kariera literacka nie powinna być punktem odniesienia w ocenie
umiejętności tego chłopca. Właściwy kłopot pojawia się wtedy, gdy
127
uświadamiamy sobie, że szkoła źle pamięta tego chłopca, a chłopiec - źle
pamięta szkołę.
Kolasa Jadwiga [7.12.2010]
Jak chodziliśmy do szkoły podstawowej to było jeszcze 8 klas także 6 klasa
to nie był koniec szkoły podstawowej. Odpowiedź Pana Doktora dała mi do
myślenia. Rzeczywiście było to źle rozegrane, zamiast wzywać matkę,
wykłócać się, powinno się pomyśleć jak chłopakowi pomóc.
Targońska Marzena [30.12.2010]
Moim zdaniem nauczyciel mężczyzna jest potrzebny w szkole o ile nie jest
to zauważalne w nauczaniu początkowym to szkoły średnie są już mniej
sfeminizowane jeśli chodzi o kadrę pedagogiczną. W moim liceum w-f
mieliśmy z mężczyznami, tak samo historia, geografia, język angielski,
chemia, fizyka. W prawdzie uważam, że część z nich sama nie potrafi
wyrazić swoich myśli a już na pewnie nie potrafią przekazać ich swoim
słuchaczom. Najlepszym nauczycielem, zresztą moim autorytetem (w pracy
z Pedagogiki Ogólnej) jest wychowawca naszej klasy, który również uczył
mnie w-f'u. Jeśli chodzi o wychowanie fizyczne, nigdy nie miałam
problemów, zawsze celujący no a za co najbardziej kocha się nauczycieli?!za oceny. Tak naprawdę nie był to jedyny powód, dla którego nauczyciel
miał szacunek wśród uczniów, mimo swoich gabarytów (trener rugby'
stów), była to osoba wspaniała. Wszyscy go "kochali", mimo, że zdarzało
się, że ktoś oberwał "blondyną"- (sznurem od żelazka), nieraz zdarzyło się
usłyszeć szczerą prawdę o sobie przekazaną na forum klasy, to nikt nie miał
pretensji, rodzice o wszystkim wiedzieli, dyrektor również ale każdy to
akceptował a nawet uważał, że to słuszne! Myślę, że to zależy od
osobowości nauczyciela, gdyby takie zachowanie zauważone by było u
innego nauczyciela na pewno powstała by afera, nauczyciel straciłby pracę
oraz pewnie nie mógłby już więcej pracować z młodzieżą. My nie mieliśmy
o to pretensji, każdy wiedział, że nie było to jakieś tam znęcanie się,
obrywaliśmy zasłużenie. Jeśli spotkałoby to samo inna grupę młodzieży z
innym nauczycielem sądzę, że pożegnał by się z praca na długie lata. My
podziękowaliśmy wspaniałą piosenką na studniówce, po wysłuchaniu której
całe grono pedagogiczne uroniło łzę, gdyż była to piosenka bardzo
sentymentalna...
128