Jak zdobyć Elbrus – mimo wszystko

Transkrypt

Jak zdobyć Elbrus – mimo wszystko
Jak zdobyć Elbrus – mimo wszystko
Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Tak też jest z nami – na szczęście nie w każdej dziedzinie, ale jeśli
chodzi o górki to nie mamy wątpliwości. Po udanym - choć przedziwnym – wejściu na Mt. Blanc
stwierdziliśmy, że aby nie było wątpliwości, że Europa jest nasza należy także wejść na Elbrus. Decyzja
podjęta szybko zatem do działania.
Oczywiście rozpoczęliśmy od sprawdzenia relacji innych osób (o przecudowny Internecie) –
wychodziło na to że generalnie nie jest źle chociaż może być sporo kłopotów organizacyjnych: wiza,
pozwolenie na wejście, możliwe łapówki, rezerwacje w schroniskach etc. To nas naprowadziło na
pomysł, który początkowo wydawał się genialny: jedźmy z jakąś zorganizowaną grupą. Trochę
wątpliwości mieliśmy – no bo my takie samodzielne turysty a tu Agencja. Koniec końców znaleźliśmy
wyglądającą profesjonalnie firmę: 4challenge z Wrocławia i zgłosiliśmy się. I tak się zaczęło.
Po około 3 miesiącach spotykamy się z pozostałymi uczestnikami w Przemyślu – kilkanaście osób w
różnym wieku z różnym przygotowaniem i nastawieniem. Będzie się działo pomyśleliśmy i w tym
przypadku mieliśmy racje. Podróż była przezabawna: busikami do granicy, przejście pieszkom, dalej
busikami do Lwowa, krótka przerwa, wynajętym
busem do Kijowa (parę razy trzeba było pchać – a
jakże). W Kijowie wsiadamy do pociągu – wagon
„plackartnyj” więc generalnie wszystko na kupie i
wspólnota z pozostałymi 60 pasażerami aż miło. Po
prawie 2 dniach dojeżdżamy do Piatigorska,
przesiadamy się na wynajęte marszutki (trzeba ostro
negocjować ceny) i suniemy powoli do wypadowej
mieścinki: Azau (2300 m n.p.m.). Generalnie
nieciekawie: nieregularnie działający wyciąg, hotel
nowy ale nic szczególnego, mały targ, wałęsające się
krowy i pobliska wioska, gdzie namierzyliśmy i wykupiliśmy większość artykułów spożywczych z
dwóch sklepików.
Następnego dnia wypad aklimatyzacyjny na
Czeget (3600 m) z pobliskiej Doliny Garabaszi.
Ktoś w grupie zaproponował aby za bardzo się
nie męczyć i skorzystać z wyciągu krzesełkowego
który nas wwiózł na jakieś 3000 npm – to się
nazywa „wskok aklimatyzacyjny”. Dobrze że
chociaż pogoda dopisała i można było się
poopalać, zrobić jakieś fotki i napawać
fantastycznym widokiem na oba wierzchołki
Elbrusa. Prawdę mówiąc trochę przypominały
wielkie piersi w olbrzymim śnieżnobiałym staniku – wiem, że skojarzenie może prostackie ale męska
część grupy wyraźnie poczuła się bardziej zmotywowana a Panie nieco zazdrosne.
Następnego dnia też podejście aklimatyzacyjne – tym razem już obowiązkowo „z buta„ do pierwszej
stacji kolejki czyli na jakieś 3400 n p m a kto chciał to kawałek wyżej do granicy lodowca – większość
chciała, nie wszyscy dali radę.
Kolejny dzień oznaczał już rozpoczęcie akcji górskiej. Aby nie było wątpliwości - zmierzamy do obozu
pierwszego czyli do Beczek (3800 n p m). Nazwa pochodzi stąd, że noclegi są tam przygotowane w
wielkich okrągłych pojemnikach (podobno po paliwie rakietowym) które jako żywo przypominają
metalowe beczki XXXXXXL. Jak zwykle w tak licznej grupie pomysły na dostanie się do Beczek były
różne. Począwszy od wjazdu kolejką (z dwoma przesiadkami to jest jak najbardziej możliwe nawet
latem), przez wariant łączony (najpierw kolejka a potem podejście) aż po opcję ekstremalną –
idziemy! Po dłuższej dyskusji ustalono, że każdy robi to jak chce byleby do tych Beczek dotrzeć. Skoro
tak to z Gosią przyjęliśmy wariant skrajnie oportunistyczny: jedziemy tak daleko jak się da! Na
szczęście nie wszystko działało i część trasy wchodziliśmy jak Pan Bóg przykazał: w pocie i skwarze z
plecakami na własnych barkach. Same Beczki to ciekawe miejsce. Około 10 „obiektów” ustawionych
w podkowę, co tworzy coś w rodzaju dziedzińca. Wnętrza dla 6 – 8 osób - da się spać chociaż nieco
irytuje wszechobecny śmietnik. Za to towarzystwo już całkiem górskie i międzynarodowe.
Spotkaliśmy Amerykanów, Norwegów, Niemców, Hiszpanów a nawet Rosjan. Jedni właśnie schodzili,
inni wchodzili a jeszcze inni myśleli o wchodzeniu. Pytania, wymiana doświadczeń, dobre rady i luźne
rozmowy, poczęstunki i wymiana kontaktów – sama słodycz.
Długo w Beczkach nie zagrzaliśmy miejsca.
Ponieważ pogoda była super (może aż za
bardzo super bo w ciągu dnia patelnia
niemiłosierna) to już następnego dnia
podeszliśmy do następnego obozu czyli do
Priuta (4050 npm) – odległość stosunkowo
niewielka a i przewyższenie małe więc
humory dopisywały. Część trasy już po śniegu
ale za to w podkoszulkach – czegoż chcieć
więcej. Niestety na miejscu okazało się, że
organizatorzy nie zadbali o nocleg w żadnej z
przyzwoicie wyglądających chatek i po 2
godzinach błąkania się wylądowaliśmy w czymś co bardziej przypominało składzik drewna lub altankę
niż chatkę dla strudzonych wędrowców. Dodatkowo łóżek było jakby za mało więc upakowaliśmy się
jak śledzie wierząc naiwnie, że nikt nie będzie chrapał. Chrapała większość, a te zapachy !!!! Okazało
się na szczęście, że organizator ma awaryjny namiot, który przeznaczył w tej sytuacji …. dla siebie.
Chwała zapobiegliwym i przewidującym. Tu już wysokość zaczęła działać na większość z nas – trzeba
było poruszać się w spowolnionym tempie i po prostu dbać o siebie. Posiłki kilkunastu osób przy stole
przeznaczonym dla czwórki były następną (poza wspólnymi ciasnymi łożami) szansą na integrację. Ale
to i tak nic w porównaniu z wygódką, która właściwie wisiała w powietrzu i dostarczała
niezapomnianych wrażeń estetycznych docierających do użytkowników przez większą część zmysłów.
Po raczej nieprzespanej nocy wyjście aklimatyzacyjne do Skał Pastuchowa (ok. 4600 npm). Nazwa
wzięła się od rosyjskiego geologa, który kilkukrotnie próbował zrobić pomiary okolicy ale za każdym
razem w tym miejscu musiał zawracać ze względu na ból w skroniach – a mówią, że Rosjanie mają
mocne głowy. Droga prosta ale po miękkim śniegu więc część osób bardziej się zmęczyła a kilka
zrezygnowało. Generalnie jednak nie było najgorzej – nam humory i kondycja dopisywały. Po zejściu
jedzonko i narada wojenna: kto jest w stanie atakować jutro z rana (większość chciała), o której
wychodzimy i jak się dzielimy (tu warto dodać, że był jeden przewodnik – Jarek – dla grupy 12
uczestników). Ostatecznie wyszło jak zwykle – każdy wychodzi kiedy chce byle to było w miarę
wcześnie (sugerowana 2 lub 3 w nocy).
Po krótkiej wymianie zdań zdecydowaliśmy się z Gosią, że wychodzimy później aby ograniczyć czas
przebywania na mrozie, który nocą dawał się we znaki. Atak jest dość wymagający. Droga co prawda
nie jest trudna, jednak 1600 metrów przewyższenia i spory kawałek do przejścia robią swoje.
Wychodzimy ok 3 w nocy. Wieje na tyle silnie, że kilka osób proponuje wycofać się z ataku i poczekać
jeszcze jeden dzień. My się nie dajemy – wkładamy nasze primalofciki i ciśniemy w miarę szybko aby
się rozgrzać. Skały Pastuchowa mijamy bez przystanku. Niedaleko za nimi rozpoczyna się małe
wypłaszczenie a potem długi trawers bokiem niższego ze wierzchołków Elbrusa. Tu do nas dociera
słoneczko i pierwsze poważne oznaki zmęczenia – nie ma lekko. Śnieg jest miękki więc mieli się
między nogami a raki w tym przypadku na niewiele się przydają. Monotonna droga pod górę i coraz
ostrzejsze słonko też nie pomaga. Po jakimś czasie w oddali widzimy coś w rodzaju przełęczy – to tak
zwane Siodło (5416 npm) do którego powolutku dochodzimy. Tu spotykamy część naszej ekipy i wielu
innych chętnych do zdobycia Elbrusa tego pięknego dnia. Ponieważ czas mamy niezły pozwalamy
sobie na dłuższy odpoczynek. To okazuje się dość zwodnicze, gdyż razem z odpoczynkiem niektórym
odchodzą siły i motywacja. Ela rezygnuje – źle się czuje. Dwie Anie wycofują się już wcześniej.
Dominik diagnozuje u siebie objawy choroby wysokogórskiej i też się poddaje. Tomek ma
wątpliwości. Czas się zbierać żeby i nas coś nie dopadło – może to jakaś zaraza. Tuż za Siodłem jest
chyba najostrzejsze podejście – 40 do 50 stopni – które daje wszystkim w kość. Tempo żółwia,
oddech krótki. W tym miejscu spotkaliśmy jednak kosmitę, czyli gościa ubranego w lekki sportowy
strój i adidasy, który podbiegał (takie to przynajmniej robiło wrażenie) pod górę. Myślałem że mam
halucynacje ale Gosia widziała to samo więc nic z tego. Dopiero dużo później dowiadujemy się więcej
na temat corocznych wyścigów na Elbrus a nawet poznajemy jednego z mistrzów i rekordzistów –
Denisa Urubko – to pewnie jeden z jego rywali. My idziemy swoim tempem, świadomi tego, że w
górach nie ma się co za bardzo spieszyć.
Czekany w końcu się przydają. Prawdę mówiąc
jedyne co nas pcha do góry to świadomość, że
za tym podejściem jest już luz. I tak właśnie
było – może nie całkiem luz bo jeszcze trochę
pod górę ale znacznie łagodniej. Dodatkowo
widać już szczyt a to wszystkim dodaje sił. W
końcu powolutku docieramy. Jeszcze tylko kilka
kroków po nieco bardziej nachylonym
podejściu i jesteśmy na miejscu. Nie ma co
ukrywać – jesteśmy potężnie zmęczeni. Dużo
bardziej niż przewidywaliśmy. Ale te widoki!.
Ale ta duma! Chyba nawet trochę się popłakaliśmy ze szczęścia. Jeszcze tylko kilka fotek i trzeba
schodzić – zwłaszcza, że Janusz maratończyk, który tu dotarł przed nami i czekał na resztę ma
ewidentne objawy choroby wysokogórskiej. My powinniśmy, a on musi schodzić i to szybko.
Niestety sprawdza się zasada, że wejść to
jedno a zejście to zupełnie inna bajka. Tym
razem kłopoty bardziej dotknęły Gosię –
narastający ból głowy i zmęczenie
spowodowało, że ostatnie dwie godziny to
był po prostu koszmar. Noga za nogą i tępy
wzrok osoby na skraju wyczerpania – zero
satysfakcji i jedno pytanie – ile jeszcze? Jak to
dobrze, że w takiej chwili można liczyć na
obecność drugiej osoby. W końcu ok 16.00
docieramy do naszego kurnika. Tabletki (ile
już ich było?) , coś do picia i sen. Reszta
wieczoru i noc jakoś dało się przeżyć a rano jak najszybciej w dół – oczywiście z pomocą kolejki. Na
dole w hotelu, przy piwku pierwsze podsumowania. Z grupy 14 śmiałków (2 osoby dołączyły w
trakcie) na szczyt weszło sześciu – średni wynik. Dla nas jednak dobrze, że byliśmy wśród
„zdobywców”.
Oba wierzchołki Europy są więc „nasze”. Czas zatem pomyśleć o następnych wyzwaniach – może
Andy?
Wskazówki praktyczne
Organizacja – podróżowanie po Rosji samo w sobie jest wyzwaniem: wiza, propusk do poruszania się
w strefie nadgranicznej, i naciągacze na każdym kroku. Dlatego zdecydowaliśmy się skorzystać z
pomocy Agencji. Dziś jednak byśmy tego nie zrobili. Agencje takie jak 4challange czy Patagonia (z
którą mieliśmy inną przygodę) to czystej wody amatorszczyzna. Jeśli już to zdecydowanie lepiej
poszukać organizatorów rosyjskich (zob: www.mountain.ru ). Można też spokojnie wybierać się
samemu – dziś tak byśmy zrobili.
Dojazd – nasz wariant już znacie. Można też samolotem przez Moskwę do Mineralnych Wód i
stamtąd marszutką. Niektórzy próbują przez Gruzję bo są bezpośrednie loty ale trzeba pamiętać, że
przejścia graniczne Gruzji z Rosją są często zamknięte i już.
Wyposażenie – Elbrus nie jest technicznie wymagającą górą ale nie należy jej lekceważyć. My
trafiliśmy na piękną pogodę. Wystarczy jednak że to się zmieni a może być nieciekawie. Przy słabszej
widoczności łatwo się zgubić etc. Co roku odnotowuje się sporo wypadków śmiertelnych. Warto
zatem zadbać o dobre ubrania (Gore, Primaloft),ciepłe buty, raki i kijki a osobiście zalecam GPS.
Uwagi – to nie musi być kosztowny wyjazd o ile nie mamy zbyt dużych wymagań – można nawet się
zmieścić w 2500 zł. Wszędzie, ale szczególnie w tych regionach należy zachowywać się ostrożnie i
dbać o zdrowy rozsądek.
Małgosia i Grzegorz Filipowicz

Podobne dokumenty