do spotkania 11 dla dzieci mlodszych
Transkrypt
do spotkania 11 dla dzieci mlodszych
Ze wspomnień Anioła Stróża… Wczoraj, kiedy poszedłeś spać, patrzyłem na twoją twarz i przypominałem sobie wydarzenia całego dnia… Gdy potknąłeś się, a ja podtrzymałem cię rano na schodach, byś nie upadł - zamiast „dziękuję” – usłyszałem, jak wołasz: „O Jezu Chryste” i zrobiło mi się przykro, że tak niepotrzebnie wzywasz Boże imię… Kiedy rano na lekcji odpisywałeś zadanie od kolegi, było mi za ciebie wstyd, że tak oszukujesz. A jeszcze bardziej, gdy skłamałeś, że zrobiłeś je sam. Potem zobaczyłem jeszcze te wulgarne słowa, które zapisałeś na ławce i pokazywałeś kolegom… Gdybym tylko mógł – zmazałbym je wtedy swoimi łzami… Popołudniu w domu miałem ochotę wyjąć wtyczkę z kontaktu, byś nie siedział tak długo przy komputerze i nie czynił sobie z niego własnego bożka… Chciałem cię wtedy popchnąć, byś wstał w końcu z krzesła i posłuchał mamy, idąc do piwnicy po ziemniaki… A ty taki oporny byłeś na wszelkie sygnały, zupełnie obojętny na moje szturchnięcia i podszepty… Zapomniałeś o mnie. Tyle razy ocalałem cię już od upadków, nie tylko fizycznych…, ale wtedy Twoje serce było otwarte na słuchanie. Pomimo pokus – wciąż starałeś się trzymać drogowskazów, do których ja pomagałem ci dotrzeć. Wczoraj, gdy kładłeś się spać – było ci smutno, płakałeś. Tak więc całą ostatnią noc czuwałem przy tobie i prosiłem Najwyższego o tę łaskę, byś swe sumienie dobrze ukształtował i umiał go słuchać… byś dostrzegł, jak wielkim darem są przykazania… Że słuchać sumienia – czyli głosu Bożego – znaczy być szczęśliwym. Dziś rano wstałeś i przypomniałeś sobie o mnie. Usłyszałem: „Aniele Boży, Stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój. Rano, wieczór, we dnie, w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy. Strzeż duszy, ciała mego i zaprowadź mnie do żywota wiecznego. Amen.” Aż podskoczyłem z radości. Jestem z tobą! Jestem cały czas! Chcę, byś był szczęśliwy. Chcę ci wciąż pomagać, strzec cię i prowadzić… Ze wspomnień Anioła Stróża o świętych patronach… Przechwalali się przez dłuższą część lekcji religii, kto z nich ma „lepszego” patrona. A ja słuchałem. Pierwszy odezwał się Pawełek: - Mogę się nauczyć od mojego patrona pisania długich listów! Wszyscy wybuchnęli śmiechem. - Jest moim najlepszym opiekunem, dbał jak prawdziwy ojciec o Jezusa, troszczył się również o Maryję, a mój tato mówi, że pomógł mu nawet pracę znaleźć – zawołał Józinek. - Mój patron był skromny i radosny. Porzucił bogactwo i wybrał Pana Boga. Mieszkał w Asyżu – powiedział spokojnie Franek. - A Franciszek Salezy wcale nie gorszy! – wtrącił jego imiennik – też mogę się uczyć od niego pobożności i radości, on nawet o krzyżu umiał mówić pogodnie! - A mój – przerwał Antek – zawsze mi pomaga odnaleźć każdą zgubę… - Moja patronka przez wiele lat błagała Boga o nawrócenie męża i syna. I swoją wytrwałą modlitwą wyprosiła łaskę wiary dla nich. Patrycjusz uwierzył na łożu śmierci, a Augustyn nawet został świętym! – chwaliła się Moniczka. - Ja mam za patronkę świętą Małgorzatę Marię Alacoque. Uczy mnie ona uwagi i skupienia na modlitwie. I wielkiej miłości do Serca Jezusa. Każdy z was słyszał przecież, co Chrystus obiecał Małgorzacie, kiedy ksiądz mówił nam o pierwszych piątkach… - rzekła Gośka. - Moja patronka też uczy mnie modlitwy, takiej rozmowy z Jezusem sam na sam, nawet bez słów, w ciszy – powiedziała nieśmiało Tereska. - I tak wszyscy lubią najbardziej mojego patrona!- przerwał Mikołaj, śmiejąc się głośno – uczę się od niego rozdawania i dobroci. W końcu odezwał się ksiądz Michał: - Wiecie, kiedy zaczyna mnie nękać jakaś pokusa, modlę się przez wstawiennictwo mojego patrona. I jeszcze nigdy się nie zawiodłem. Mówią o nim, że jest aniołem walki. Pomaga zwyciężać złego ducha, broni przed jego atakami, kieruje na drogi Bożych przykazań… „W końcu” – odetchnąłem z uśmiechem. W końcu ktoś zauważył i docenił jednego z nas – zażartowałem w myślach. Najwięcej „ z naszych” mówi się właśnie o Michale, Gabrielu i Rafale… Przysłuchiwałem się nadal rozmowie. Każdy uczeń chciał coś powiedzieć. Jak to dobrze, że rodzice na chrzcie świętym dają dzieciom takich wspaniałych patronów, za którymi mogą podążać ścieżkami Bożych przykazań, od których mogą się uczyć… Ze wspomnień Anioła Stróża o świętym Stanisławie Kostce Ten młody chłopak zaskakiwał mnie na każdym kroku swoją postawą. Codziennie słyszałem, jak prosił Boga o piękną, dobrą śmierć. Na modlitwie spędzał tak dużo czasu, że koledzy ze szkoły Jezuitów wyśmiewali go i ciągle mu dokuczali. Starałem się osłaniać go, gdy był bity i poniżany. On jednak tak bardzo kochał Pana, że nie zważał na to, co czynią mu ludzie, tak, jakby zupełnie się tym nie przejmował… Z drżeniem serca wspominam ów czas, kiedy przebywałem ze Stanisławem w Wiedniu. Był on we wszystkim wierny Najwyższemu, a z wypełniania Jego przykazań czerpał siłę. Pewien ksiądz powiedział o nim jakiś czas temu, że przypominał dwunastoletniego Jezusa, nauczającego profesorów w kościele – bo swoim postępowaniem uczył religii rodziców, przełożonych, wychowawców, brata… Największym pragnieniem Staszka było to, by służyć Bogu przez całe życie. I uparcie do tego dążył. Chciał wstąpić do zakonu, jednak jego ojciec nie zgadzał się na to. Pamiętam doskonale dzień, w którym chłopak nagle ciężko zachorował. Ukazała mu się wówczas Maryja i nabrał on wtedy pewności, że wolą Bożą jest, by został przyjęty do zakonu Ojców Jezuitów. Wyruszył wówczas w przebraniu pielgrzyma do Rzymu, gdzie chciał się spotkać z generałem tego zakonu. A ja cały czas byłem razem z nim. W tej drodze nie poznał go nawet niesforny brat, który go ścigał. Udało nam się. Ta podróż pozwoliła mi zobaczyć wyjątkowość Staszka. Tak bardzo się nią cieszyłem. Jego cudowne widzenia, których wówczas doświadczał – pochodziły od Boga. Pewnego dnia, gdy ogromnie chciał przyjąć Jezusa w Komunii Świętej, a nigdzie w pobliżu nie było świątyni – to mój przyjaciel, Anioł, podał mu Ciało Chrystusa… Marzenia Staszka spełniły się. Najpierw został Jezuitą, a kilka miesięcy później - po ciężkiej chorobie – odszedł do Pana. Byłem wtedy przy nim. Ja – skromny towarzysz jego życiowej podróży. Ze wspomnień Anioła Stróża o błogosławionej Imeldzie… Szczerze pokochałem tę niewinną duszę. Jej każdy krok, każdy uczynek, każde słowo były tak dobre, prawe, piękne, że nie musiałem się zbytnio trudzić, by ratować ją przed błądzeniem czy sprowadzać na właściwe ścieżki… Był to około roku 1320. Urodziła się w pobożnym domu w Bolonii w czasach, kiedy do Komunii Świętej można było przystąpić dopiero po czternastym roku życia. I to właśnie było powodem niezwykłego cierpienia tej dziewczynki… I ja szczerze jej współczułem, gdy widziałem ten smutek. Imelda – bo tak miała na imię – wstąpiła do zakonu Dominikanek jako dziewięcioletnie dziecko. Patrzyłem na nią i nie mogłem się nadziwić, jak tak młoda osóbka z tak wielkim zdecydowaniem i pewnością podąża drogą Bożych przykazań. Cieszyło ją wszystko, co przybliżało ją do Pana. Smuciło ją to, że nie mogła przyjąć tak wcześnie do serca Pana Jezusa. Pewnego dnia byłem świadkiem cudownego wydarzenia. Imelda miała wtedy prawie dwanaście lat. W wigilię święta Wniebowstąpienia Pańskiego modliła się w kościele. I wtedy nad jej głową pojawiła się jaśniejąca blaskiem hostia. Zobaczył to ksiądz stojący przy ołtarzu i modlące się z dziewczynką Dominikanki. Wszyscy zrozumieli wówczas, że Pan Bóg chce, aby pragnienie dziewczynki zostało spełnione. Kapłan udzielił jej więc sakramentu Komunii Świętej. Imelda była szczęśliwa. Tak bardzo szczęśliwa. Stało się to, o czym tak bardzo marzyła. Zobaczyłem blask na jej twarzy, a ona – odeszła do nieba. Jakże wielka była moja radość! Teraz z nieba Imelda opiekuje się dziećmi, które przystępują do Pierwszej Komunii Świętej. A ja patrzę na te dzieci i cieszę się, gdy na ich twarzach widzę taką radość, jaką zobaczyłem na twarzy Imeldy w tamten wspaniały dzień.