Ze wspomnien Aniola Stroza o... - spotkanie 18

Transkrypt

Ze wspomnien Aniola Stroza o... - spotkanie 18
Ze wspomnień Anioła Stróża o bł. Aberto Marvelli…
Albert nie rozstawał się ze swoim rowerem. Tak się do tego przyzwyczaiłem, że
pędziłem za nim nieustannie, iż czułem się nawet nieswojo, gdy szedł gdzieś pieszo…
Jednak i on i ja byliśmy w swoim żywiole w towarzystwie dwukołowego pojazdu.
Pokonywaliśmy nim dalekie odległości, najczęściej przemieszczając się do Bolonii,
Arezzo, Florencji.
Cieszyłem się, że Albert lubi sport. Oprócz roweru grał w siatkówkę, tenisa, uprawiał
lekkoatletykę. Jego pasją były także: piłka nożna, pływanie, czy górskie wyprawy. Zgadzałem się z
nim, gdy mawiał, że sport jest jedną z form fizycznej i duchowej ascezy, która sprzyja
przezwyciężaniu lenistwa oraz kształtuje i doskonali pewne cechy charakteru. Byliśmy zatem wciąż
w ruchu. Uwielbiałem to podobnie jak on i cieszyłem się, że mam tak mądrego i wysportowanego
podopiecznego. On rozumiał po prostu w czym rzecz. Wiedział, że w zdrowym ciele zdrowy duch.
Choć przecież nie był „zawodowym” sportowcem…
Odkąd tylko zaczęła się wojna – potępiał ją. Pamiętam, że wciąż pomagał rannym, głodnym i
ewakuującym się mieszkańcom Rimini. W tym dramatycznym czasie udało mu się ocalić wielu
Włochów od zagłady w obozach koncentracyjnych…
Działalność polityczna Alberta była zawsze służbą innym i manifestacją jego wiary. Pomagałem
mu podejmować różne ważne zadania społeczne. Było go wszędzie pełno, zwłaszcza wśród ubogich,
których traktował jak braci. Często zapominał o sobie. Pewnie wyniósł tę postawę z domu rodzinnego
– gdy miał piętnaście lat śmierć ojca pogłębiła w nim dojrzałość. Czułem, że starał się go zastąpić,
otaczał opieką matkę i osierocone rodzeństwo.
Wojna się skończyła i wydawało mi się, że mój podopieczny teraz może wszystko, był tak silny
wiarą… Mieliśmy wspólne cele. On robił to, co ja – prowadził ludzi do Boga.
Tamtego październikowego dnia pędziliśmy znów razem, on na swym rowerze śpieszył się na
spotkanie wyborcze. Został śmiertelnie potrącony przez wojskową ciężarówkę. Westchnąłem
wówczas, przypominając sobie jedno zdanie z jego dziennika. Pisał on, że jego program streszcza się
w jednym słowie: święty. I program ten wypełnił…
Ze wspomnień Anioła Stróża o św. Józefie Moscati…
Mogliby o nim wspominać ci wszyscy chorzy, o których dbał, najubożsi, których leczył
za darmo czy tysiące żołnierzy, odwiedzanych i pielęgnowanych przez niego w czasie
pierwszej wojny światowej… Pacjenci, którzy go znali, kochali go i byli do niego
przywiązani. To właśnie oni mogliby najwięcej powiedzieć o jego ofiarnych rękach,
kochających oczach, łagodnym głosie. Spojrzenie Józefa na długo pozostawało w pamięci
każdego, kogo spotkał. Nie chodziło mu bowiem tylko o fizyczne leczenie, ale przede wszystkim dbał
o stan duchowy pacjenta. Wiele razy zadziwiał mnie swoją postawą – nie było w niej lęku, a jedynie
miłość i bezgraniczne poświęcenie. Troska, której największym wyzwaniem było doprowadzić do
wyleczenia duszy powierzonej mu osoby, dzięki ukazaniu mu łaski i miłosierdzia Boskiego
Uzdrowiciela. Zachęcał więc swoich pacjentów do rachunku sumienia i przyjmowania sakramentów.
Nie był przywiązany do pieniędzy. Żył skromnie i uczciwie, był zawsze wierny swoim ideałom, a
w tym, co robił, nie szukał swojej chwały. Był świadom, że wszystko zawdzięcza Bogu. Widziałem,
jak odmawiał przyjęcia zbyt wysokiego – jego zdaniem – honorarium. Pamiętam też wielokrotne
sytuacje, gdy wspomagał finansowo swoich pacjentów. Byli oni wówczas tacy wzruszeni… Miałem
wrażenie, że niektórzy chcieli całować go po rękach, inni nie wiedzieli, jak zareagować – pozostawali
bez słowa, a tylko w sercu dziękowali za niego Bogu…
Wiedział, że posługa chorym to powołanie, które otrzymał od Najlepszego Lekarza i starał się
realizować je z oddaniem, cierpliwością i ogromnym zaangażowaniem. Byłem z nim, gdy ofiarnie
narażał życie w czasie ewakuacji szpitala podczas erupcji Wezuwiusza w 1906 roku. Byłem także, jak
pięć lat później poświęcił się walce z cholerą, szukając jej przyczyn i sposobów zapobiegania.
Patrzyłem na niego, starałem się wspierać, jak tylko mogłem i czułem wówczas, że dla niego jedynym
oparciem jest sam Chrystus. Doktor Moscati był tylko narzędziem w jego ręku. Pamiętam jak
w prosektorium umieścił krzyż i napis: O mors ero mors tua (O śmierci będę twoją śmiercią).
Wiedział, że w Chrystusie mamy życie wieczne. I do Niego dążył.
Ze wspomnień Anioła Stróża o bł. Józefie Tovini…
Przyszedł na świat w ubogiej włoskiej rodzinie. Kiedy zacząłem się nim opiekować nie
przypuszczałem, że wyrośnie z niego tak wielki człowiek, że będzie on zakładał szkoły,
przedszkola i banki, wydawał gazety… Nawet bym nie pomyślał, że będą o nim mówić:
burmistrz, tercjarz franciszkański, adwokat, dyrektor, nauczyciel i – co więcej – ojciec
dziesięciorga dzieci. Te wszystkie określenia dotyczą jednej osoby – mojego Józefa.
Był najstarszy z siedmiorga rodzeństwa, nigdy więc nie było mu obce życie wspólnotowe. To w
rodzinie wykształtował wszelkie potrzebne cechy ku temu, by przez całe życie służyć innym ludziom.
Wiedział, że człowiek wierzący nie może zamykać się w sobie – lecz uczestnicząc w życiu
publicznym – ma dawać świadectwo. I taki właśnie był Józef.
Pamiętam wyraz twarzy jego uczniów, gdy po raz pierwszy zobaczyli i usłyszeli, jak nauczyciel
rozpoczyna i kończy lekcje modlitwą. Wkrótce jednak zrozumieli oni, że dla niego powierzenie tego
czasu nauki - Bogu jest sprawą zupełnie naturalną i oczywistą… Zobaczyli, że to, co robi, płynie
z jego wnętrza. I szli za nim. Słuchałem ich rozmów. Józef był dla nich wielkim autorytetem, bo
darzył ich szacunkiem, ale też wymagał. Uczył ich uczciwości i traktował każdego sprawiedliwie.
Dla swoich synów i córek także był przykładem. Słyszałem, jak mawiał do żony, że ich dzieci bez
wiary nigdy nie będą bogate, a z wiarą nigdy nie będą biedne. Nic więc dziwnego, że syn Franciszek
został misjonarzem, a córki Maria i Klotylda – zakonnicami. To w domu rodzinnym zrozumieli oni, że
fundamentem życia jest wiara.
Czasem miałem wrażenie, że Józef to asceta. Żył tak skromnie i w takiej prostocie, że będąc przy
nim czuło się, że całe jego bogactwo pochodzi nie z tego świata… Był człowiekiem mądrym i
gospodarnym, nie zależało mu na dobrach ziemskich, nie czynił niczego dla pieniędzy. Praca była dla
niego służbą – powołaniem, które gorliwie i z wielką miłością realizował. Swoją pobożnością, która
była dla niego naturalną konsekwencją tego, że jest katolikiem, zdobywał serca innych ludzi. Był w
tym szczery – widziałem w jego oczach jasne światło – takie, którym promieniują osoby
prawdomówne…