Świat słyszalny

Transkrypt

Świat słyszalny
Rezerwat
Stojący za progiem facet był uderzająco podobny do handlującego pieczywem przekupnia
z pobliskiego targowiska. Ten sam? Kupczyk i misjonarz w jednej osobie? Te same ręce,
które na ladzie stoiska podsuwały bułki, tutaj prezentowały jakieś wydawnictwo w
błyszczącej, kolorowej okładce. Przybysz zachęcał do zapoznania się z problemami
współczesnego świata w świetle tej właśnie książki.
Tkwiący naprzeciw sekciarza lokator odrzekł, iż nie trzeba mu żadnej lektury.
– To, co słyszę każdej niedzieli w kościele, wystarcza mi całkowicie.
Na to przybysz:
– Aha, zadowalają pana nauki Kościoła rzymsko-katolickiego. Chciałbym jednak, jeśli
pan pozwoli, coś jeszcze dodać. Bo ja też do dwudziestego ósmego roku życia uczęszczałem
do kościoła, odmawiałem modlitwę znaną panu doskonale, ze znanymi powszechnie słowami:
„święć się imię Twoje”. Ale jak naprawdę brzmi to imię?
– Pan by wolał, żeby zamiast Bóg, Pan Zastępów, Wiekuisty lub Najwyższy wymawiać
Jehowa.
– Oczywiście. Przecież pan też woli, żeby się do niego zwracać po imieniu. A jak panu na
imię, jeśli wolno zapytać?
– Gustaw.
– Przyzna pan, że brzmiałoby dziwnie, gdybym się do pana zwrócił człowieku zamiast
panie Gustawie.
Po dziesięciominutowej rozmowie mężczyzna, który przedstawił się jako Gustaw, zrobił
krok do tyłu i tłumacząc się brakiem czasu zamknął intruzowi drzwi przed nosem.
Istotnie, komu w drogę, temu czas; Gustaw miał przed sobą dwugodzinną jazdę
autobusem, wizyta świadka Jehowy przerwała mu przygotowania do wyjścia z domu.
Reisefieber, zdenerwowanie przed podróżą, sprawiało, że wszystkie przykre odgłosy –
dźwięk dzwonka u drzwi, turkot windy, ujadanie psa – drażniły go podwójnie. Nawet
gruchanie siadających na poręczy balkonu gołębi działało mu na nerwy. Odnosił wrażenie, że
domokrążców było tego dnia dwa razy więcej, że winda jest w ciągłym ruchu, a szalejący w
pobliżu domu kundel przejawia dziś o wiele więcej wigoru niż zwykle.
Zbliżywszy się do szyby wściekłym machnięciem ręki spłoszył skrzydlatego natręta.
Zatrzymał się przy oknie, by z wysokości swojego ósmego piętra popatrzeć na świat, na
dachy kilkunastu trzypiętrowych budynków, rozrzuconych w malowniczym nieładzie, i na
niewielką posesję wtopioną w teren osiedla: domek z ogródkiem, kurnikiem, cieplarnią i
kilkunastoma drzewami owocowymi. Po obejściu miotał się pies. Trwało to już od lat:
podbiegał do bramy i spoza żelaznych prętów, stojąc na tylnych krótkich łapach, merdając
zadartym i do góry zakręconym ogonem – ujadał. Słychać go było o piątej rano, w południe,
późnym wieczorem, wciąż. Psie głosy już z tysiąc razy przyciągnęły wzrok Gustawa. Za
każdym razem patrzył na zaostrzone u góry żelazne pręty, na tkwiący między nimi, zajadle
szczekający łeb i wyobrażał sobie rozkosz, z jaką nadziałby bydlaka na te włócznie. Ale że
nie mógł sobie na to pozwolić – cóż mu pozostało? Jedynie rozmowa z właścicielem, która
oczywiście pomogła jak umarłemu kadzidło. Starszy jegomość dziwił się, że szczekanie
wzbudza czyjąś irytację. Przecież to sielanka! Można się poczuć, jakby się mieszkało na wsi!
Właścicielowi kawalerki nie wystarczyło uważne przekręcenie kluczem. Dla upewnienia
się, że drzwi są solidnie zamknięte, trzeba było jeszcze parę razy poruszyć klamką. Winda
zwiozła go na dół. Z torbą na ramieniu ruszył w stronę autobusowego przystanku pocieszając
się: „Przynajmniej trzy, cztery dni z dala od tej bestii, dobre i to.”
Patrząc przez okno autobusu wiozącego go w stronę Warszawy starał się omijać
wzrokiem ohydne reklamy. Z umieszczonego nad głową głośniczka sączyło się muzyczne
pitolenie i tu już pasażer był bezradny. Tego nie dało się „ominąć słuchem”. Niczym ćmienie
zęba była ta podróż z Legionowa do Pruszkowa. Ze zmarszczonymi brwiami,
znamionującymi paskudne samopoczucie, przeprawiał się z prawego na lewy brzeg Wisły, by
po dwumiesięcznej rozłące wylądować w mieszkaniu kobiety, którą pomimo rozwodu wciąż
nazywał swoją żoną.
Zastał ją robiącą porządek w swoich szufladach. Zwykłym tonem, jakby widzieli się nie
dalej niż wczoraj:
– Przeczytaj, ojciec – powiedziała podając mu arkusz papieru. – To powinno cię
zainteresować.
Było to pismo do prezydenta miasta, kopia rękopisu wysłanego przed dwoma miesiącami
i opatrzonego nader szczegółową datą: „4.04.95 r., godz. 2,20 w nocy”. Gustawowi
patrzącemu na pochyłe liternictwo żony wydało się, że słyszy jej głos:
„Zwracam się z uprzejmą prośbą o użycie radykalnych środków w celu zapewnienia nam,
mieszkańcom ul. B. Prusa, nocnego spokoju. Usilnie proszę o powierzenie tej sprawy
odpowiednim służbom naszego miasta.
Przy ul. B. Prusa, na odcinku między Ceramiczną a Wyspiańskiego znajdują się cztery
obiekty przemysłowe i usługowe: Zakład Ceramiki, targowisko Manhattan, płatny parking i
Przedsiębiorstwo Robót Wiertniczych.
W każdym z tych obiektów jest zatrudniony dozorca nocny, każdy z nich ma specjalne
pomieszczenie przy bramie. Niestety praca tych osób polega wyłącznie na przebywaniu w
pomieszczeniach. Jest to najwyraźniej praca urzędnicza, podczas gdy pracę fizyczną
wykonują psy wilczury, które regularnie w środku nocy są wypuszczane do skontrolowania
obiektów. Rozpoczyna się wtedy przeraźliwe szczekanie na różne tony; trwające godzinę,
czasem dwie. Mieszkam po drugiej stronie ulicy i wielokrotnie w takich sytuacjach, zbudzona
ze snu, obserwuję, co się dzieje. Nie dzieje się nic; nikt nie kręci się przy targowisku, żaden
spóźniony samochód nie wjeżdża na parking. Panowie dozorcy także nie pojawiają się w polu
widzenia, które – gdy się mieszka, tak jak ja, na czwartym piętrze – jest rozległe. Na tych
dobrze oświetlonych terenach są tylko wzajemnie się obszczekujące psy.
O różnych porach dnia i nocy zgłaszałam tę sprawę do Straży Miejskiej. Jak zawsze
reakcja Straży była natychmiastowa i przez tydzień panował względny spokój.
Rozumiem konieczność trzymania psów przy obiektach tego typu, ale to przecież nie psy
biorą pieniądze za swoją pracę. Podstawowym obowiązkiem pracowników ochrony jest chyba
obchód terenu, przynajmniej co pewien czas, a pies powinien tylko wzmacniać
bezpieczeństwo tego człowieka lub spełniać rolę obronną w razie zagrożenia mienia. Nie
może być tak, żeby ludzie szli rano do pracy po nieprzespanej nocy. Właściciele sklepów i
samochodów mogą spać spokojnie, bo ich majątku strzegą (wyłącznie) psy; dobrze, ale
dlaczego to samo, co zapewnia spokojny sen jednych, pozbawia snu drugich?
Być może jestem jedyną osobą zgłaszającą ten problem. Nie sądzę jednak, by opisany
przeze mnie stan dokuczał tylko mnie.
Zwracam się do Pana Prezydenta, bo wierzę, iż nie pozostanie Pan obojętny na bolączki
mieszkańców naszego miasta.”
– Do tej pory nie otrzymałam na to odpowiedzi.
– Współczuję ci – rzekł oddając jej papier. – Współczuję, ale jednocześnie...
– Cieszysz się?
– Tak, cieszy mnie, że tak się ze sobą zgadzamy.
Zbliżała się pora obiadu i Gustaw włączył się do prac kuchennych. Stół, przy którym
mieli obiadować, zdobiły świeże kwiaty; ozdoba tymczasowa, gdyż właściwym miejscem
przeznaczenia tych azalii miał być rodzinny grób. Tego dnia, 3 czerwca, przypadały imieniny
nieżyjącego ojca Wiesławy, po którym został ślad w postaci oszklonej, w ramki ujętej
fotografii, od niepamiętnych czasów stojącej na półce z książkami. Z portretu patrzyła twarz
bruneta z wąsem, w sile wieku; kwiaty miały być dla niego.
Szpinak, z dodatkiem jajek sadzonych i kartofli, sprawiłby uciechę podniebieniu, gdyby
nie kartofle – niedogotowane. Ki diabeł? Przecież długo stały na ogniu. W trakcie rozmowy
wyszła na jaw przyczyna: dwa różne gatunki. Obierając kartofle brał z obu toreb, to znaczy te
kupione dzisiaj i te kupione poprzednio.
– No, teraz już będę wiedział, że nie należy mieszać.
– Jeszcze trochę, ojciec, a wyszkolisz się.
– Tobie, matka, nigdy nie dorównam.
– Nie musisz. Masz kobitę, a w małżeństwie role są podzielone. Chyba że ostaniesz sam.
– „Ostaniesz”, to dobre. Ale co właściwie masz na myśli? Dlaczego miałbym ostać sam?
– Wszystko w życiu możliwe. Mogłabym umrzeć. Albo ty wziąłbyś sobie inną. Ale, racja,
wtedy nie byłbyś sam.
W drodze na cmentarz omawiali ich wspólny „psi problem”. Co robić? Skoro ani pismo
do prezydenta miasta, ani telefony do Straży Miejskiej nie skutkują, co przedsięwziąć? Tego
kundla legionowskiego można by otruć muchozolem. Z uśmierceniem pruszkowskich
wilczurów byłoby trudniej. A może zwrócić się z odezwą do sąsiadów? Rozlepić odpowiedni
tekst w okolicznych klatkach schodowych, zmobilizować ludzi do solidarnego działania.
Zatrzymali się przy bramie, aby u kramarza kupić lampki. Byli we trójkę. Gustaw dzierżył
bukiet, Wiesława kupowała lampki, a w rękach Tomeczka grzechotały zapałki. To oczywiście
on, dwunastoletni synalek Wiesławy i Gustawa, będzie zapalał nagrobne znicze.
Weszli między groby. Widok szarych, chropowatych pni otulonych świeżym,
błyszczącym listowiem wzbudzał nadzieję, że nieodżałowani zmarli odrodzą się kiedyś,
podobnie jak drzewa na wiosnę. Parasol, który małżonkowie – pamiętając o dniach ubiegłych,
zimnych, deszczowych, wietrznych – wzięli z domu, okazał się tego dnia niepotrzebny.
Nadchodził spokojny wieczór, bez wiatru; warstwa chmur pokrywająca ponure do niedawna
niebo nasiąkała słońcem.
Legionowianina, który tu bywał o wiele rzadziej, uderzyło tempo, z jakim rozrastał się
pruszkowski cmentarz. Przyłączony teren pokrywał się grobami, wkrótce zabraknie miejsca
na nowe mogiły – i co dalej? Wiesława napomknęła o paleniu zwłok. Według Gustawa nie
rozwiązuje to problemu, gdyż urny także trzeba gdzieś przechowywać.
– Niektórzy życzą sobie, żeby ich prochy rozsypać. W lesie na przykład. Lub z samolotu
wysypać do morza.
Rozsypywanie prochów? Nie, tego ona nie akceptuje. Chociaż... jest w tym pewien sens:
było się częścią natury, wraca się do natury. A może wchodzi tu w grę wiara, że po śmierci
będzie się wszędzie?
– Grób, w którym składa się ciało, zaczyna być miejscem kultu – ciągnęła Wiesława. –
Idzie tu nie tyle o przedłużenie życia, co o to, by oni wciąż przebywali z nami. Nasza kultura
nakazuje przyjść na cmentarz przynajmniej raz w roku. Takie odwiedzanie zaspokaja pewną
ludzką potrzebę, chociaż z drugiej strony można by się zastanowić, czy cmentarze i groby nie
są przede wszystkim potrzebne prostaczkom, dla których ważniejsze są znaki zewnętrzne. Bo
przecież w rocznicę śmierci można się równie dobrze pomodlić w domu. Znaki zewnętrzne są
jednak niezbędne jako mobilizacja, inaczej człowiek by zapomniał. Nikt nie jest tak
uduchowiony, żeby nie wymagał zewnętrznego bodźca.
Gdy stanęła przed grobem swojego ojca, wystarczył jej jeden rzut oka, by skonstatować:
– Aha, Wojtek już był.
Przytelepał się dzisiaj starszy braciszek, świeczki zapalił, ale usunąć zbutwiałego zielska
nie raczył.
– To cały on.
Rodzeństwo uwielbiało swojego ojca, gdy miało go wśród siebie, a gdy odszedł, czciło
jego pamięć. Co najmniej cztery razy w roku odwiedzało cmentarz: imieniny, urodziny,
rocznica śmierci, no i oczywiście Święto Zmarłych. Po każdym powrocie z cmentarza
Wiesława czuła się naładowana; z usianego krzyżami obszaru wychodziła z naładowanymi
akumulatorami. Czy owo powiedzonko pożyczone od Wałęsy, który wychodził naładowany z
każdego spotkania z Papieżem; czy ulubione porzekadło byłego prezydenta, z zawodu
elektryka, nadawało się w tym wypadku? Jeśli tak, to pod warstewką miłości żywionej przez
tatusiową córkę kryłoby się coś egoistycznego. Taka właśnie myśl zaświtała Gustawowi i
ośmielił się wypowiedzieć ją na głos. Wiesława wyjaśniła: nie po to przychodzi do ojca, by
zza grobu otrzymać jakieś wsparcie, błogosławieństwo. Tutaj, przy grobie swojego
życiodawcy, spływa na nią spokój, pewność, że życie pójdzie gładko. Odchodzi stąd
mocniejsza, spokojniejsza, w poczuciu bezpieczeństwa.
Gustaw przerwał krzątaninę wokół grobu, by w skupieniu wyłuszczyć swoje myśli:
– Chyba już wiem, o co idzie. Nie znałem twojego ojca, ale przypuszczam, że nie był on
w najmniejszej mierze skłonny do paniki. Panikarstwo nie było absolutnie w jego stylu.
Inaczej z twoją matką. Pamiętam, co mówiła, gdy się planowało urządzenie naszego wesela.
„Ja tego nie przeżyję.” Takie to się jej wydawało trudne, żmudne i kłopotliwe; wymagające
takiego z jej strony poświęcenia, że – ach – Bóg raczy wiedzieć, czy ona to przeżyje. A gdyby
żył twój ojciec, sprawa byłaby potraktowana spokojnie. Bo dla tego człowieka wszystko było
do załatwienia. Spokojnie, bez lamentu, bez podkreślania ogromu swoich poświęceń.
– Bez miotania się – wtrąciła Wiesława.
– Właśnie, bez robienia niepotrzebnego szumu i bez autoreklamy.
– On by zapytał: „Ile buteleczek?” Powiedziałby: „Matka, flaki powinny być.” Ona by
biadoliła, a on by ją uciszał: „Spokój, zrobi się.”
Gustaw policzył w pamięci: okrągłe piętnaście lat minęło od przygotowań weselnych, od
„onego” czasu, kiedy padły słowa: „Ja tego nie przeżyję.” Owszem, przeżyła i uchowała się
do tej pory, osiągając piękny wiek: 77 lat. A ten sympatyczny facet zmarł przedwcześnie. Nie
doczekał ślubu córki ani narodzin wnuka. Szkoda. Gustaw wolałby mieć teścia i teściową,
miał tylko teściową. A matriarchat to nie jest dobra rzecz.
– Gdyby nie śmierć ojca – odezwał się – pozostałabyś w Anglii i może nigdy byśmy się
nie spotkali. A co za tym idzie, nie byłoby Tomka. Czy rzeczywiście nie byłoby go? Bo
gdybyś wyszła za Anglika i urodził się syn...
– To już nie byłby Tomek – wpadła mu w zdanie Wiesława.
Tomek, usłyszawszy, że o nim mowa:
– Jak to, nie byłbym ja?
A dowiedziawszy się, że niewiele brakowało, a doszłoby do ślubu z Anglikiem, dorzucił:
– Nie byłoby Tomasza, tylko Thomas.
Zaciekawiony młodzieńczym punktem widzenia, Gustaw spytał:
– Jak myślisz, czy ten Thomas byłby tobą? Wyglądałby nieco inaczej, to jasne, ale nie
chodzi mi o wygląd. Mam na myśli indywidualność, istotę, jaźń.
– Nie byłoby mnie, ale byłbym ja.
– Jak to rozumieć?
– No tak. Nie do końca ja, ale ja. – I uciął: – Koniec filozofii.
Po uporządkowaniu grobu Gustaw usiadł na ławeczce obok Wiesławy, która przeniosła
się wspomnieniem do roku 1980: wyjazd do Londynu.
– Ojciec nie wiedział, że chcę wyjechać. To był pierwszy okres „Solidarności”, wielu
wyjeżdżało; turystycznie, ale z zamiarem wyemigrowania. Tak zwana emigracja zarobkowa.
Bałam się, że pójdzie na milicję, powie, że w moim przypadku nie chodzi o turystykę i w
rezultacie nie dadzą mi paszportu. Więc o swoim wyjeździe powiadomiłam go dopiero w
przeddzień lotu. Ojciec oczywiście zareagował tak jak się należało spodziewać: „A ty tam po
co? Tam cię jeszcze nie widzieli?” Ja o zarobku, a on: „Siedź na dupie; gdzie cię nosi!” Ale
koniec końców załatwił taksówkę i odprowadził mnie na lotnisko. Brakowało godziny do
odlotu, usiedliśmy w barze, dziadek sobie wypił, łzę uronił. Potem, w rozmowie telefonicznej,
mówiłam mu, jak tu jest: wyzyskują mnie, nie płacą ile się należy. Więc kiedy przyszła
wiadomość o śmierci, wyciągnęłam głupi wniosek: ojciec umarł – żebym wróciła. Nie mogąc
przeszkodzić w wyjeździe, znalazł t a k i sposób, żebym przyjechała z powrotem.
– Ale nie do niego.
– Jemu nie chodziło o to, żeby do niego. On chciał, żebym wróciła, bo mi tam źle.
Minuta milczenia, po czym podnieśli się z ławki.
– Idziemy teraz do dziadka Franusia – zarządziła Wiesława kierując te słowa nie tyle do
eks-męża, co do syna.
Dziadek Franuś – tak się w rodzinie Wiesławy mawiało o ojcu Gustawa; wszyscy
nazywali go Franusiem, choć miał na imię Jan. Jan uparcie twierdził, że jego wnuk powinien
zwać się Franciszek, gdyż takie imię „sobie przyniósł” przychodząc na świat 4 października.
Świeżo upieczony dziadek nałożył okulary, sięgnął po kalendarz i pod wiadomą sobie datą
znalazł Franciszka; od tej pory: „Franuś... Franuś...” – powtarzał. Przy jego grobie stali teraz,
a Gustaw w duchu przemawiał doń: „Widzisz, stary, tym razem nie udało ci się. Nigdy nie
liczyłeś się z cudzym zdaniem, zawsze wszystko miało być tak, jak ty chcesz. I oto patrz: ten
groteskowy Franuś, zamiast trafić do metryki twojego wnuczka, spadł na twoją łysą czachę. I
już na zawsze zostaniesz Franusiem.”
Klucząc między grobami dotarli do głównej alei, do samego serca pruszkowskiego
cmentarza. Były tu dwie osobliwości: stara studnia, taka z ręczną pompą, jeszcze czynna, i
naturalnej wielkości pomnik młodo zmarłej kobiety, wciąż, odkąd pamiętał, taki sam. Prąd
czasu jakby omijał tę białą figurę stojącą w niszy z czarnego marmuru. Identyczny widok
przedstawiał się pięcioletnim oczom Gucia, gdy wylewał wymuszone, kabotyńskie łzy na
pogrzebie dziadka Tomasza; właśnie po nim odziedziczył imię prawnuk. Dziś znowu
nadarzyła się okazja popatrzenia na niezmienioną kamienną damę o upiornym uśmiechu, w
długiej sukni zakrywającej stopy. Było to najwybitniejsze dzieło rzeźbiarskie na tutejszym
cmentarzu, a jeśli nie najwybitniejsze, to na pewno najbardziej wypracowane i kosztowne.
Tuż obok spoczywały w dwóch grobach szczątki rodziny Gustawa ze strony matki, ale
bez niej, bez rodzicielki; ta była pochowana na cmentarzu w Jabłonnie.
– Co takiego? Felek nie żyje?
Wzrok Gustawa przyciągnęła nowa klepsydra i tym sposobem dowiedział się, że jego
cioteczny brat, zaledwie pięć lat odeń starszy, zszedł już z tego świata. Pochowany rok temu.
Ze wzrokiem wlepionym w tabliczkę, oszołomiony swoim odkryciem, Gustaw mówił:
– Żył zaledwie pięćdziesiąt dziewięć lat. To teraz chyba na mnie kolej. Dlaczego miałbym
zajechać dalej od niego? A skoro tak, pozostały mi jeszcze tylko dwa, trzy lata.
W zamiarze uspokojenia męża:
– Felek był dwa razy żonaty – zauważyła Wiesława. – Palił, nie dbał o zdrowie tak jak ty.
No i te dwie żony, nie licząc trzeciej, nieślubnej.
Stali przed grobami starymi, staromodnymi: ziemia ujęta w szare betonowe ramy.
Wiesława oznajmiła, że woli taki zwykły budulec aniżeli nowomodny lastryk. Te lastrykiem
zdobione groby kojarzą się jej z parapetami okiennymi i podłogą łazienkową w
nowoczesnych blokach. Myśli Gustawa nigdy nie zapuszczały się w owe subtelności
związane z kamieniarskim fachem, toteż z podziwem słuchał żony, która prawiła:
– Lastryk na cmentarzu, podobnie jak sztuczne kwiaty, trąci tandetą i kiepskim gustem.
Sztuczne kwiaty na grobie, choćby były najkunsztowniejsze, są nie do przyjęcia, bo to nie
wnętrze banku. Kto umiera, wraca do natury i dlatego sztuczne kwiaty to taka sama
niestosowność i szkarada, jaką byłby na przykład krzyż z lastryku.
Bardzo liczne rodzeństwo miała matka Gustawa. Zaczął wyliczać wszystkie swoje ciotki i
wujków. Oto wuj Eugeniusz; zmarł prawie w tym samym czasie co ojciec Wiesławy. I była
podobna sytuacja: w chwili śmierci córka przebywała za granicą. Ale na tym kończy się
podobieństwo. Bo córki nie zawiadomiono. Jej matka, wdowa, uznała za rozsądne nie
przerywać jedynaczce zagranicznych wojaży. Gustawa zaskoczył komentarz Wiesławy:
– Słusznie, przecież zmarłemu to nic nie mogłoby pomóc.
– No a ty? Czemu tak nie pomyślałaś w swoim przypadku? Odebrawszy wiadomość
uznałaś za oczywiste, że trzeba wrócić. Dlaczego?
– Nie wiem, taki odruch.
– Czy twoi bracia, zanim powiadomili cię o zgonie, nie zadawali sobie pytania: a może
nie przerywać jej pobytu?
– Nie wiem, nie pytałam ich o to.
– A nie sądzisz, że była w tym pewna złośliwość? Bracia mogli myśleć: byłoby jej za
dobrze, gdyby została w Londynie i uniknęła tego wszystkiego, co się na nas zwaliło.
– Nie sądzę. Jest naturalne, że w takiej chwili rodzeństwo chce być razem.
– A jednak ta ludzka gorliwość w przekazywaniu złych wiadomości. Przypomina mi się
Szekspir i jego Romeo i Julia. Nie byłoby tragedii, gdyby nie znalazł się gorliwiec, przyjaciel
w cudzysłowie, który czym prędzej postanowił powiadomić Romka o rzekomej śmierci Julci.
Gdyby nie ta gorliwość, nie byłoby podwójnego samobójstwa, bo ksiądz zdążyłby
powiadomić amanta, że wszystko w porządku.
– Ludzie chcą się czuć ważni i dlatego chętnie przekazują wiadomości, choćby najgorsze.
– Chcą widzieć minę, jaką zrobi człowiek pod wpływem niepomyślnej nowiny.
– To także; ciekawość, jak delikwent zareaguje, ale przede wszystkim występujący w
psychice informatora wzgląd, że to on jest tym, który informuje. Jednak w moim wypadku nie
wchodziło to w grę. Bracia jakby czekali na moją radę. Chodziło o powiadomienie matki,
która była wtedy w moim mieszkaniu i nic nie wiedziała o ataku serca. Więc oni liczyli, że im
pomogę. Obaj byli bezradni.
– A więc trafiłem kulą w płot. Telefon z Pruszkowa do Londynu nie miał, jak widzę, nic
wspólnego z tamtym zjawiskiem. Nie było żadnej skwapliwości w komunikowaniu złej
nowiny, wprost przeciwnie, u podłoża tego wszystkiego był lęk, zgadza się? Lęk i niechęć do
przekazania matce fatalnej wiadomości.
– Moja matka rzadko przebywała z ojcem, większą część dnia spędzała w moim
mieszkaniu. I tak było tamtego feralnego dnia. Oni, Wojtek i Andrzej, trzy godziny chodzili
wokół bloku zanim zdecydowali się wejść.
Są, według Wiesławy, dwie kategorie ludzi; jedni, jak spróchniałe drzewa, skrzypią, ale
stoją. Inni, na pozór krzepcy, na nic się nie uskarżający, padają. Taki był jej ojciec. Po
pierwszym zawale ukradkiem zażywał nitroglicerynę. Krył się z tym przed żoną i dziećmi.
Żonie mimo to udało się podpatrzyć, jak w nieoświetlonym przedpokoju, zwrócony twarzą do
ściany, łykał tabletki.
„Nic się przed szpiclowskim okiem jejmości nie ukryje – pomyślał Gustaw. – O mnie też
wiedziała wszystko, nawet to, że się co rano gimnastykuję.”
– Ojciec nigdy się nie skarżył – ciągnęła Wiesława – nigdy nie narzekał. Przeciwnie
matka. Zawsze biadoliła, że długo nie pożyje. Pamiętam pewne popołudnie: na jednym
tapczanie układa się do drzemki ojciec, na drugim, z plikiem niedzielnych gazet, sadowi się
matka, utrudzona po paru godzinach krzątania się w kuchni. No i słychać jej starą piosenkę:
„Ja już długo nie pożyję.” Na to ojciec: „Jesteś zdrowe babsko, przeżyjesz mnie dwadzieścia
lat.” Z drugiego tapczanu słychać: „Nigdy! Gdybyś umarł, trzeba by od razu zamawiać dwie
trumny.” No i co? Stało się tak, jak przepowiedział ojciec. Matka najszybciej z nas się
otrząsnęła. Ja jeszcze przez dwa, trzy lata, kiedy przychodziły Święta, czułam się dziwnie,
było mi smutno: Wigilia bez ojca. Matka natomiast wykazała odporność. Co nie
przeszkadzało jej w dalszym ciągu narzekać i oczekiwać własnej śmierci: „Sierpień, chyba
umrę.” „Dlaczego miałabyś umrzeć?” „To nie wiesz, że w sierpniu wszyscy w naszej rodzinie
umierają?” I rzeczywiście: ojciec, ciotka, babka, szwagierka... Więc to biadolenie i ciągłe
gadanie o własnej śmierci, chociaż nikt tego nie brał poważnie, to były jednak krople drążące
mózg. I czy uwierzysz, że kiedy usłyszałam w słuchawce telefonu: „Ojciec nie żyje”,
pierwsze moje słowa były: „A co z matką?” Toteż nie dziwię się, że oni tak się ociągali z
powiadomieniem matki; wyobrażali sobie, że ona dowiedziawszy się o ojcu natychmiast
padnie.
Obserwując syna zapalającego lampki: „Tak – pomyślał – niesamowity jest u tej starej dar
zaprzątania bliźnich swoją osobą. Te ciotki, co z chodnika po drugiej stronie ulicy wołały:
– A jak tam mama? – Córka wyszła niedawno za mąż i właśnie z nowo poślubionym mężem
pokazała się ciotkom po raz pierwszy, po raz pierwszy jako mężatka, ale to wszystko
nieważne, ważna jest mama. Uznały za stosowne zagadnąć przy spotkaniu młodą
krewniaczkę i nic innego nie przyszło im na myśl jak tylko mama. Dochrapała się stanowiska
matki rodu, tak, trzeba to przyznać.”
Ziemię wokół grobu zaśmiecały spalone zapałki. Do każdej lampki nowa zapałka. Czemu
nie tą samą?
– Tomciu, przecież to marnotrawstwo.
Jego matka, bardziej zżyta ze swoim jedynakiem, znająca go na wskroś, wyjaśniła po
cichu mężowi, gwoli uspokojenia starego pedanta:
– Dziecko lubi trzaskać zapałkami i krzesać ogień.
Ruszyli ku nowszej części cmentarza mijając starszego jegomościa z zakrwawioną twarzą.
Siedział na ławce i przykładał chusteczkę do ran na czole i policzku. Zasłabnięcie i upadek?
Okazało się, że zdarzenie było bardziej niesamowite. Człowiek wszedł na grobową płytę, by
oczyścić ją ze zwiędłych liści; betonowa tafla pękła pod jego ciężarem i ów maniak dotknięty
„czystym obłędem” wylądował w grobie. Z czeluści, z niemałym trudem, wygramolił się
przed chwilą.
– Jakie to teraz tandetne budują groby – skomentowała Wiesława.
Na Gustawie wypadek zrobił dziwne wrażenie. Coś w tym incydencie było szczególnego,
ale nie potrafił sobie uświadomić – co?
Rozstali się z Tomeczkiem, na którego czekało zajęcie w szkole: uczestnictwo w zebraniu
kółka dziennikarskiego. Oddalił się w kierunku bramy cmentarnej, podczas gdy przechadzka
Gustawa i Wiesławy trwała dalej. Przystanęli przy grobie kuzynki Agnieszki. Arcysmutna
historia: dziewczyna zmarła nagle, w miesiąc po ślubie.
– Czy to rzeczywiście – rozważał – taka tragedia? Umrzeć w ostatnim dniu miodowego
miesiąca, hm. To zupełnie inaczej niż z panem młodym, którego na weselu nożem porżnęli i
nawet jednej nocy z żoną nie przespał.
Na to Wiesława:
– A kto dowiódł, że miodowy miesiąc jest szczytem upojenia? Dzięki Bogu są różne
rodzaje szczęśliwości, nie tylko łóżko. Młodzi ludzie sadzą drzewko szczęścia, a
poszczególne gałęzie to łóżko, dzieci, finanse i może jeszcze coś.
Grób młodo zmarłej Agnieszki sąsiaduje z grobem jeszcze młodszej istoty: piątoklasisty.
Był to szkolny kolega Tomka. Wiesława podjęła swoje nie pozbawione kobiecego wdzięku
filozofowanie:
– Ludzie się buntują przeciw rzekomej niesprawiedliwości Pana Boga. Tylu nicponi pęta
się po świecie, cała masa nie zasługujących, żeby ich święta ziemia nosiła. Cieszą się dobrym
zdrowiem i długim życiem. Jednocześnie umierają niewinne dzieci albo ludzie w wieku lat
trzydziestu, uczciwi i przyzwoici, tacy, co mogliby zrobić dużo dobrego na świecie. Czemu
Bóg do tego dopuszcza? Słyszałam taką odpowiedź: Bóg musi mieć u siebie ludzi w różnym
wieku. Taki sam w niebie niech będzie skład społeczności, jak tutaj. Jako na ziemi, tak i w
niebie. A więc nie może tam zabraknąć również dzieci. Niebo to nie dom starców.
Po raz kolejny odmówili Zdrowaśkę. Jakże trudno modlić się z uczuciem, powtarzając
wiecznie te same słowa. Jego sposób na odnowienie modlitwy polegał na tym, że zamiast
Mario wymawiał Maryjo.
– Dzięki popularności „Radia Maryja” święte imię można wymawiać na sposób
staropolski nie popadając w sztuczność. A trzeba przyznać, że genialnym pomysłem jest
nazwa tej katolickiej rozgłośni. Nie trzeba dodawać święta, wystarczy Maryja, jeden wyraz
zamiast dwóch, a im krócej, tym lepiej. Na dźwięk wyrazu Maryja nieuniknione jest u
słuchacza skojarzenie ze Świętą Rodziną.
To, co usłyszał w odpowiedzi na swoje refleksje, pozwoliło mu uświadomić sobie, że
rozmawia z polonistką:
– Tak, bardzo są wygodne takie słowa, które znaczą więcej niż to, co wpada w ucho.
Wygodne od strony ekonomii języka, bo są nośnikami wielu informacji i skojarzeń. To samo
odnosi się do wszelkiego rodzaju zdrobnień. Pod warunkiem, że nie denerwują. Jeśli matka
mówi do dziecka: „Dam ci cukiereczka”, to w ten sposób wyraża swoje uczucia. Ale to samo
zdrobnienie przyprawia o drgawki, kiedy w sklepie słyszy się: „Proszę o pół kilo
cukiereczków.”
– Dziś słyszałem, jak kumoszka prosiła w sklepie o tłuste mleczko, i chciałem wtrącić:
„Jeśli mleczko, to nie tłuste, lecz tłuściutkie.”
– Ona starała się stworzyć miłą atmosferę kupowania. Nie tylko zresztą klientki są takie,
po drugiej stronie lady też się pieszczą. W warzywniaku obok nas jest sprzedawczyni, co
pyta: „Czy może być dwanaście i pół deczka?” Chce swoją przymilnością i uprzejmością
zjednywać sobie klientelę, a nie ma świadomości, że tymi idiotycznymi zdrobnieniami
odstrasza, bo ja tam coraz rzadziej chodzę.
– A jak reagujesz słysząc jakąś matkę mówiącą do dziecka, żeby zrobiło coś
s z y b c i u t k o ?
– Nie drażni mnie to; to akurat nie. Ona zdrabnia, by popędzić, ale jednocześnie nie chce
oddziaływać zbyt gwałtownie. Słowo szybciutko jest przyjemniejsze w odbiorze niż szybko.
Co innego pręciutko; tego bym nie zniosła. To już coś, co kłuje ucho.
– Tak, pręciutko to jeszcze gorsze niż szybciutko, a wiesz dlaczego? Gdy słyszę pręciutko,
drażni mnie nie tylko mizdrzenie się danej osoby, ale w dodatku jej niechlujstwo językowe,
nieliczenie się z ortografią. Bo skoro istnieje słowo prędko, pisane przez „d”, no to, do licha,
mówmy prędziutko, a nie pręciutko.
Zatrzymali się przed grobem z czarnego, gładko oszlifowanego kamienia. Z wpuszczonej
w płytę owalnej fotografii spoglądała twarz młodego mężczyzny. Skończył śmiercią
gwałtowną, przy czym formułki „zmarł tragicznie” nie znajdziesz wśród napisów. Dlaczego?
Ano dlatego, że to śmierć przez zastrzelenie. Porachunki mafijne. Człowiek, który padł ofiarą
tych porachunków, miał przydomek Kiełbasa.
Wszystkie te szczegóły przekazane przez Wiesławę mężowi, nie zadowoliły go.
– Skoro było tajemnicą Poliszynela, że to gangster, morderca, czemu proboszcz zgodził
się na kościelny pogrzeb?
– Pewnie dobrze mu zapłacili.
– Dostał propozycję nie do odrzucenia?
– Ksiądz nie jest sędzią. To nie jego sprawa wydawać wyrok na kogoś, komu nic nie
udowodniono. Domniemany gangster, ale nie podsądny.
Do zachodu słońca jeszcze daleko, pogodna przedwieczorna pora, przedwieczerz, jak
dawniej mówiono; cisza. Żadnych psów, samochodów, głośników; znikąd nie dochodziło ani
szczekanie, ani warkot, ani rockowa muzyczka. Przechadzali się po cmentarzu powoli, jak po
alejach parku. Zatrzymywali się przy niektórych grobach, zwiedzając pruszkowski cmentarz,
jakby to były Powązki.
Przy zmarłej nazwiskiem Izabela Wolframówna postój trwa nieco dłużej. Okazało się, że
Wiesława zna historię życia tej kobiety, która była lekarką a zarazem mniszką, tzw. skrytką,
związaną ślubami czystości. Zmarła na raka narządów rodnych. Gdyby nie ślubowanie
czystości, może dałoby się ją uratować, lecz ona nie zgodziła się na operację pragnąc
zachować dziewictwo.
Cała ta historia wydaje mu się absurdalna.
– Do licha, operacja chirurgiczna to nie spółkowanie. Jeśli ręka chirurga uzbrojona w
skalpel zmuszona jest przeciąć błonę dziewiczą, to czy można mówić o utracie dziewictwa?
Według Wiesławy ślubowana czystość nie sprowadza się do samej anatomii.
– Nawet obnażenie się przed mężczyzną byłoby złamaniem ślubów.
– Była skrytką – nie ustępuje Gustaw – ale była też lekarką. Dla kogoś, kto studiował
medycynę, narządy rodne to jeszcze jeden organ. Taki sam jak wątroba.
– Nie wiem – wzrusza ramionami Wiesława. – Słyszałam tę historię od swojej matki.
On, podrażniony faktem, że ludzie żyjący na przełomie XX i XXI wieku wyjeżdżają ze
średniowiecznymi, z epoki polowań na czarownice poglądami, drąży temat:
– Przecież twoja matka też chyba ma wystarczającą dozę rozsądku, by zdawać sobie
sprawę, że w szpitalu nie ma kobiet i mężczyzn, są tylko chorzy.
Jej ponowne wzruszenie ramionami:
– E tam, byle co zje, byle co gada. To, co mówi moja matka, trzeba podzielić na
pięćdziesiąt procent.
Po chwili, spokojniejszym tonem, mając na myśli świątobliwą Izabelę, dorzuca:
– A może miała świadomość, że ta operacja nic nie zmieni, bo jako lekarka wiedziała, że
stan beznadziejny.
Gustaw zastanawia się na głos:
– Czy nie ma w tym sprzeczności? Gdyby jakaś dziwka została ukarana rakiem narządów
rodnych, byłoby to logiczne. Ale dlaczego została dotknięta czymś takim bogobojna
niewiasta? Samarytanka, która na pewno będzie kiedyś wyniesiona na ołtarze. Niechby zabrał
ją sobie Pan Bóg przedwcześnie, skoro niebo to nie dom pogodnej starości, ale niechby
skrócił jej życie inaczej, innego rodzaju nowotworem: jelit, żołądka, krwi. Dlaczego narządy
rodne? Jakby na urągowisko. Choć wiem, że gdyby zapytać o zdanie księdza, odrzekłby: w
tym właśnie znak miłości Bożej, tym większej miłości, im dotkliwsze doświadczenie.
– Dlaczego rak narządów rodnych? – powtarza Wiesława. – Może dlatego, że nie
używane. Niezaspokojenie. Natura ma swoje prawa i wymagania.
– Ja o Bogu, ty o Naturze. Zgoda, ale przecież tysiące mniszek...
– Są długowieczne.
– A więc?
– Może dlatego – uśmiechnęła się – że nie takie święte. Przecież księża; jak oni sobie
pozwalają.
Usiedli naprzeciw pustego grobu opatrzonego tablicą z niekompletnymi cyframi: tylko
daty urodzin małżonków wyryto. Miejsce na datę zgonu – puste.
– Patrzcie, jacy zapobiegliwi – skomentował Gustaw – jacy starowni. Już zawczasu gotują
sobie lokum, przyszłą śmierć traktują z doskonałym spokojem i troszczą się jedynie o sprawy
praktyczne. Dla nich śmierć to sprawa ż y c i o w a , jeszcze jedna życiowa sprawa do
załatwienia. Ich postawa i moja, czyli dwa bieguny. Śmierć przejmuje mnie grozą, myśl o
rozstaniu się z sobą na zawsze przyprawia o panikę, ale to, co się stanie z moimi zwłokami,
jest mi głęboko obojętne. O miejscu wiecznego spoczynku nigdy nie pomyślałem. Pruszków
czy może ten na pograniczu Legionowa cmentarz w Jabłonnie? Nieważne.
Przyjrzawszy się datom urodzin dokonał w myślach obliczeń:
– Oboje są już po siedemdziesiątce, a grób wciąż pusty. Kto wie, czy przygotowywanie
się do śmierci nie jest najlepszym sposobem jej odpędzenia. Niemniej człowiek w pewnym
wieku musi liczyć się z tym, że każdy dzień może być dniem ostatnim. Jak żyć z tą
świadomością? Na przykład twoja matka, osoba prawie osiemdziesięcioletnia. Ona sama
powiedziała, że człowiek po siedemdziesiątce powinien odejść z tego świata. Przymus życia
nie powinien go obowiązywać. Czy ona rzeczywiście czeka na swój koniec z utęsknieniem?
– E tam, moja matka pieprzy. Nikt nie czeka z utęsknieniem, każdy broni się przed
śmiercią, bo to jest niewiadome. Lęk. Nie wiadomo, co nas, zamkniętych w trumnie, czeka.
Człowiek nie potrafi wyobrazić sobie stanu, że nic nie czuje. Wyobraża sobie, że w
zamknięciu będzie się bał, będzie mu duszno, ziemia go przygniecie.
– Stąd się chyba bierze powiedzenie: niech mu ziemia lekką będzie. Z tego lęku.
– No tak, niech go za mocno nie ciśnie.
– Co do mnie, jest tu jakieś rozdarcie. Pogarda życia, ale nie pogarda śmierci. Boję się
śmierci i uparcie trzymałbym się życia, tego nędznego życia dającego tak mało radości.
Zbrzydzenie życiem nie zmniejsza we mnie lęku przed śmiercią, konkretnie przed
unicestwieniem, przed tym, że na zawsze przepadnę. Na zawsze. Czasem ogarnia mnie panika
na myśl, że przepadnę na wieki wieków i już nigdy, nigdy... I to chyba przypadek najgorszy z
możliwych. Masz obok siebie człowieka, co nie lubi żyć, a zarazem kurczowo trzyma się
życia, a to z obawy przed pośmiertną pustką, kiedy wprawdzie nie będzie źle, ale nie będzie
też dobrze, nie będzie nic. Paroksyzm cierpienia, gdy strach przed nicością schodzi na dalszy
plan, trwa krótko. Zwykły, codzienny, powszedni stan to obniżony nastrój, marne
samopoczucie, samopoczucie pod psem, pod tym burkiem, co mi zatruwa życie – nie do tego
stopnia jednak, żebym mógł zdecydować się na coś radykalnego. Za mało, żeby
przezwyciężyć strach przed nicością, za dużo, by dostrzec w życiu sens. Taki jest mój stan. A
jak jest z tobą?
Wiesława milczała, więc próbował odpowiedzieć za nią:
– Mnie się zdaje, że kochasz życie i odpychasz myśl o śmierci.
– „Kocham życie” to za mocno powiedziane. Ja po prostu życie uznaję jako nakaz Boga.
Skoro się urodziłam, to taka Jego wola. Mam przebyć swoją drogę życiową, lepiej czy gorzej.
I ode mnie zależy, czy pod wpływem kłopotów będę się załamywać i złościć, że innych one
omijają, a mnie nie. Czy też będę reagować inaczej, uznając, że moje trudności są niczym w
porównaniu z trudnościami innych. Żadne takie myśli, że chcę umrzeć, albo że się boję, mnie
nie nachodzą. Te wszystkie lęki i czarne myśli nie mają sensu. To tak jak rozmowy między
kobietami, co nigdy nie rodziły: „Wolałabym tonę węgla do piwnicy zrzucić niż rodzić” – i
tym podobne gadanie. Ale cóż z tego gadania; jak się zajdzie w ciążę, trzeba urodzić i już.
Nie myślę, jak t a m będzie. Tak tam będzie, jak Bóg urządził. Nie ja pierwsza, nie ja
ostatnia.
– Ten strach przed śmiercią. Tak, jestem tchórzem, ale już nie takim tchórzem jak kiedyś.
Przez długie lata odmawiałem sobie słuchania muzyki żałobnej. Requiem Mozarta, Requiem
Berlioza, marsz żałobny z Sonaty b-moll Chopina, marsz żałobny z Eroiki Beethovena czy
choćby taki drobiazg jak Pavana na śmierć Infantki; płyt z tymi nagraniami nie wyciągałem
ze stojaka z przesądnej obawy przed śmiercią. Nie wywoływać wilka. Otóż teraz już się nie
boję. Od pewnego czasu kładę na adapter płyty z muzyką żałobną i nie odczuwam żadnych
oporów, żadnych zahamowań.
– Namiastka. To ci przynosi spokój. Bo wiesz, że śmierć to jest ukojenie, to cisza i spokój.
Wszystkie utwory żałobne są spokojne.
– Przede wszystkim smutne, przeraźliwie smutne.
– Tak, smutne, ale smutek idzie w parze ze spokojem, śmiertelnym spokojem. Pociąga cię
ten spokój śmierci. Będąc tchórzem chcesz mieć namiastkę; chcesz się czuć tak, jakbyś był
odważny.
– A skoro już mowa o przesądach, jest jeszcze jeden przesąd: jak wpadnie ptak do pokoju,
to właściciel pokoju niebawem wyfrunie, czyli umrze. No więc zdarzyło się kilka dni temu, że
szpak wpadł do mieszkania. Najpierw poczułem się jak przestępca w sądzie, gdy słyszy
wyrok śmierci. Potem pomyślałem o swoich maszynopisach, o tych fragmentach, w których
byłem zbyt szczery. Należałoby je zniszczyć. Potem odczucie uczniaka: niedługo wakacje, a
zatem zwolnienie ze wszelkich obowiązków. Początkowy strach przerodził się w coś na
kształt uciechy.
– To cały ty. Pierwsza myśl nie o żywych, tylko o pisaniu.
– Myślę o was; nie mów, że o was nie myślę. Ale czy to miałoby znaczenie dla ciebie i
Tomka, gdybym się zawinął? Był taki okres, że nie widzieliśmy się trzy lata, no i co?
Gdybym wykitował, byłaby to jeszcze jedna moja nieobecność, nieco dłuższa.
– W ciągu tych trzech lat nie opuszczała mnie pewność, że wrócisz, że się zobaczymy.
– Naprawdę?
– Tak. Bo jest coś, z czego ty nie zdajesz sobie sprawy, a ja owszem: że ty nie możesz
beze mnie żyć. Więc byłam spokojna.
– Kiedy twoja matka została wdową, powiedziała w rozmowie z moją matką: „Czuję się
jak bez ręki.” Spójrzmy prawdzie w oczy. Czy ty, beze mnie, czułabyś się jak bez ręki?
Prawda, że nigdy by ci nie przyszło na myśl takie porównanie?
– Rozumujesz w kategoriach życia codziennego. A ja może czułabym się jak bez duszy, a
to trudniejsze.
Milczenie. Mieszkaniec legionowskiej kawalerki wspominał ptaka, co wśliznął się przez
szparę uchylonego okna w kuchni. Stamtąd przefrunął do pokoju. Znów przyciągnęła go
kuchnia, gdzie wciśnięty w kąt, przestraszony – znieruchomiał. Z zamiarem wyrzucenia go
przez okno Gustaw wziął szpaczka za skrzydło. Ujął w palce coś, co było ciepłe, ale jakby
nieożywione. Nie ciało, lecz przedmiot, jakiś lekko podgrzany śmieć, rupieć. Znalazłszy się w
powietrzu przedmiot ożył i zmienił się na powrót w trzepoczącego skrzydłami ptaka.
– Poszli – zakomenderowała z chłopska.
Ruszyli ku bramie.
Tuż za bramą, na drodze łączącej ulicę z cmentarzem, stało kilka zaparkowanych
samochodów. Jeden z nich, w momencie gdy małżonkowie przechodzili obok, zawarczał;
właśnie wtedy podobało się kierowcy nacisnąć starter i odjechać. Gustaw odebrał to jak
wymierzoną przeciw niemu osobiście złośliwość.
– Cholera – burknął. – Nie miał kiedy.
Dopiero po powrocie do mieszkania uświadomił sobie, co takiego niezwykłego było w tej
cmentarnej małej katastrofie. Człowiek wpadł do grobu i poranił się. Następstwem były
niegroźne obrażenia, ale gdyby głowa natrafiła na kamień – kaput. A wtedy niezwykła byłaby
krótkość czasu między śmiercią a pogrzebem. Byłby to najkrótszy dystans czasowy między
zgonem a pochówkiem, jaki można sobie wyobrazić.