Klaps

Transkrypt

Klaps
Christos Tsiolkas
„Klaps”
przeł. Jędrzej Polak
[fragment]
HEKTOR
Z zamkniętymi oczami, pod którymi tkwiły jeszcze resztki niemożliwego do zapamiętania snu,
Hektor wyciągnął leniwie rękę w poprzek łóżka.
W porządku. Aisza już wstała. Pierdnął triumfalnie, chowając twarz w poduszkę, by nie wąchać
lepkiego, metanowego smrodu. „Nie mam zamiaru sypiać w męskiej szatni” – oburzała się Aisza w tych
rzadkich, niebacznych chwilach, kiedy się przy niej zapomniał. Przez lata nauczył się panować nad
własnym ciałem i pozwalał mu brać górę tylko w samotności: pierdział i szczał pod prysznicem, bekał
w samochodzie, nie mył się – nawet zębów – przez całe weekendy, kiedy Aisza wyjeżdżała akurat na
konferencje. Nie chodzi o to, że jego żona była pruderyjna, nie cierpiała tylko męskich woni i cielesnych
sposobów artykulacji. Hektor – inaczej niż ona – z przyjemnością ułożyłby się do snu w damskiej
szatni, otulony wilgotnym upojnym zapachem słodkich, młodych cipek. Wciąż pływając w tkliwych
objęciach snu, przewró-cił się na plecy i podniósł przykrycie. „Słodka młoda cipka” – powiedział na
głos.
Connie.
Myśl o niej wyrwała go ze snu. Aisza uznałaby go za zboczeńca, gdyby to usłyszała. Ale Hektor
z całą pewnością nie był zboczeńcem. Kochał po prostu kobiety. Młode, stare, te, które dopiero
zakwitały i te, które już przekwitły. Wiedział też – nieśmiało, wstydząc się własnej próżności – że i one
go kochały. Kobiety kochały Hektora.
Wstawaj, Hektor, powiedział do siebie. Czas na obowiązki.
Obowiązkami były ćwiczenia, które wykonywał pilnie każdego ranka. Nigdy nie trwały dłużej, niż
dwadzieścia minut. Czasem – gdy budził się z bólem głowy lub kacem, albo kombinacją obu tych
stanów, bądź też od rana towarzyszyło mu zwykłe znużenie, które wypływało skądś z głębi, jak sądził,
duszy – kończył ćwiczenia przed upływem dziesięciu minut. Liczyło się nie tyle przestrzeganie
obowiązków, ile ukończenie ćwiczeń. Nawet, kiedy był chory, zmuszał się do ich wykonywania.
Wstawał, wciągał dres, zarzucał na plecy podkoszulek, w którym chodził poprzedniego dnia
i wykonywał serię dziewięciu rozciągnięć, z których każde trwało, aż doliczył do trzydziestu. Potem
kładł się na dywanie w sypialni i robił sto pięćdziesiąt skłonów i pięćdziesiąt pompek. Kończył
zestawem trzech rozciągnięć. Potem szedł do kuchni i włączał ekspres do kawy, po czym wychodził do
mleczarni na rogu, żeby kupić gazetę i paczkę papierosów. Wróciwszy, nalewał sobie kawy, wychodził
na werandę, zapalał papierosa, otwierał dział sportowy i zaczynał czytać. W takiej chwili – kiedy miał
przed sobą gazetę, w nozdrzach aromat gorzkiej kawy, a w płucach pierwszego kopa mocnego
tytoniowego dymu – nie liczyły się żadne nieszczęścia, drobne kłamstewka, napięcia i niepokoje
rozpoczynającego się dnia. W takiej chwili – nawet jeśli tylko wtedy – był szczęśliwy.
Już w dzieciństwie odkrył, że jedynym sposobem stawienia czoła obezwładniającej, duszącej radości
snu, jest wyrwanie się z niej przemocą, zmuszenie się do otwarcia oczu i wyskoczenie z łóżka. Ale teraz
opadł na poduszkę i pozwolił, by odgłosy wstającej rodziny obudziły go łagodnie do końca. Aisza
włączyła w kuchni radio, nastawione na stację z muzyką klasyczną, a w całym domu rozległy się dźwięki
IX symfonii Beethovena. Z salonu dobiegały elektroniczne piski i cichy pogłos jakiejś gry
komputerowej. Przez chwilę leżał nieruchomo, a potem odrzucił przykrycie i spojrzał na swoje nagie
ciało. Uniósł prawą stopę i przyglądał się, jak opada na łóżko. A więc to dziś, powiedział do siebie,
a więc to dziś. Wyskoczył z łóżka, wciągnął czerwone slipy, przełożył głowę przez wycięcie
podkoszulka i odlał się długo i głośno w sąsiedniej łazience, po czym wpadł do kuchni. Aisza wbijała
jajka na patelnię, a on pocałował ją w szyję. W kuchni pachniało kawą. Wyłączył radio w połowie
crescendo.
– Hej, ja tego słucham!
Przerzucił kilka kompaktów, leżących obok odtwarzacza. Wyjął płytę z okładki i włożył ją do
maszyny. Przełączał numery utworów, aż znalazł ten, którego szukał i uśmiechnął się, słysząc pierwsze
pewne nuty trąbki Louisa Armstronga. Znów pocałował żonę w szyję.
– Dzisiaj musi być Satchmo – szepnął do niej. – I West End Blues.
Wykonywał ćwiczenia powoli, licząc do trzydziestu, odmierzając wolno oddechy. Pomiędzy każdym
zestawem ćwiczeń, kołysał się w rytm zmysłowo narastającego brzmienia jazzu. Zadbał o to, by przy
każdym skłonie czuć napinające się mięśnie brzucha, a przy każdej pompce tricepsy i mięśnie klatki
piersiowej. Dziś chciał poczuć własne ciało. Chciał wiedzieć, że żyje, jest silne i gotowe.
Skończywszy, otarł pot z czoła, podniósł wczorajszą koszulę z podłogi i wsunął stopy w sandały.
– Chcesz coś ze sklepu?
Aisza roześmiała się na jego widok.
– Wyglądasz jak włóczęga.
Nigdy nie wychodziła z domu bez makijażu i stosownie dobranego odzienia. Nie malowała się
mocno – nie miała takiej potrzeby. Była to jedna z tych rzeczy, które na początku bardzo mu się w niej
spodobały. Nigdy nie przepadał za dziewczynami z grubym podkładem na twarzy, przykrytym warstwą
pudru i szminki. Uważał, że wyglądają jak dziwki i choć zdawał sobie sprawę z absurdalności własnego
konserwatyzmu, nie potrafił zmusić się do podziwiania mocno wymalowanych kobiet, choćby
obiektywnie najpiękniejszych. Aisza nie musiała korzystać z pomocy makijażu. Jej ciemna skóra była
jędrna i nieskalana, a jej duże, głęboko osadzone i nieco skośne oczy jaśniały w pociągłej, szczupłej,
jakby wyrzeźbionej twarzy.
Hektor opuścił wzrok na sandały i uśmiechnął się.
– No więc, czy ten włóczęga może ci coś przynieść ze sklepu?
Pokręciła głową.
– Nie. Ale pojedziesz rano na rynek, prawda?
– Powiedziałem, że pojadę, prawda?
Zerknęła na kuchenny zegar.
– Więc lepiej się pospiesz.
Nie odpowiedział jej, poirytowany ponagleniem. Tego ranka nie miał zamiaru się spieszyć. Tego
ranka chciał delektować się życiem.
Wziął sobotnią gazetę i rzucił na ladę banknot dziesięciodolarowy. Pan Ling wyciągnął już rękę po
złotą paczkę peter jackson super mildsów, ale Hektor powstrzymał go gestem.
– Nie, nie dzisiaj. Dzisiaj wezmę paczkę czerwonych stuyvesantów. W miękkim opakowaniu. Albo
dwie paczki.
Zabrał z lady banknot dziesięciodolarowy i położył dwudziestkę.
– To mój ostatni dzień, panie Ling. Ostatni dzień palenia.
– Doskonale! – Stary uśmiechnął się do niego. – Ja palę tylko trzy dziennie. Jednego rano, jednego po
obiedzie i jednego po zamknięciu sklepu.
– Chciałbym tak palić jak pan…
Ale ostatnie pięć lat było błędnym kołem rzucania palenia i zaczynania od nowa, obiecywania sobie,
że będzie palił tylko pięć dziennie, bo niby dlaczego nie… Pięć papierosów dziennie na pewno mu nie
zaszkodzi. Tylko że nigdy nie umiał się powstrzymać przed wypaleniem całej paczki. Za każdym razem.
Zazdrościł staremu Chińczykowi. Bardzo chciałby palić tylko trzy, cztery albo co najwyżej pięć
papierosów dziennie. Ale nie potrafił. Papierosy były dla niego jak kochanka, od której nie sposób się
uwolnić. Dawał sobie słowo, polewał całą paczkę wodą z kranu i wyrzucał ją do śmieci, zdecydowany,
że już nigdy nie sięgnie po papierosa. Wypróbował wszystko: tytoniowego kaca, hipnotyzerów, plastry
i gumy. Udawało mu się uniknąć pokusy przez kilka dni, tydzień, raz nawet miesiąc. Ale potem zapalał
po kryjomu w pracy albo w pubie, albo po obiedzie i natychmiast wpadał na powrót w ramiona
porzuconej kochanki. A jej zemsta była straszliwa. Musiał oddawać jej cześć i składać hołdy ze
zdwojoną siłą, nie był w stanie przetrwać bez niej poranka. Nie potrafił jej się oprzeć. I wtedy, pewnego
niedzielnego poranka, gdy dzieci były u rodziców, a on i Aisza kochali się rozkosznie i niespiesznie
przez całe przedpołudnie, objął ją i szepnął jej do ucha: „Kocham cię! Jesteś moją największą radością!
Jesteś moim wszystkim!”, na co odwróciła się i z sardonicznym uśmieszkiem odrzekła: „To nieprawda.
Twoją prawdziwą miłością są papierosy. Papierosy są twoim wszystkim”.
Kłótnia była okrutna i wyczerpująca. Wrzeszczeli na siebie całymi godzinami. Zraniła go, rozbiła
w pył jego dumę – w jednej jedynej chwili, w której z przerażeniem zdał sobie sprawę, że jest w stanie
zachować resztkę panowania nad sobą tylko wtedy, gdy zaciąga się gwałtownie papierosowym dymem.
Zarzucił jej, że uważa się za niewiadomo kogo i że jest mieszczańską purytanką, a ona odparowała
litanią jego słabostek: jest leniwy i próżny, bierny i samolubny, brakuje mu siły i woli. Jej oskarżenia
bolały, bo wiedział, że ma rację.
Postanowił rzucić. Naprawdę rzucić tym razem. Nie zadał sobie trudu, żeby jej o tym powiedzieć.
Nie mógłby znieść jej sceptycyzmu. Ale rzuci na pewno.
Poranek był ciepły, więc rozebrał się do podkoszulka, siadając z kawą przy stole na werandzie. Kiedy
zapalił papierosa, na werandę wpadła Melissa i z krzykiem rzuciła się w jego ramiona.
– Adam nie pozwala mi grać! – ryczała.
Hektor posadził ją na kolanach i pogłaskał po buzi. Pozwolił jej się wypłakać. Nie potrzebował
dziecięcej awantury, nie chciał się tym zajmować – szczególnie tego ranka. Chciał spokojnie wypalić
papierosa. Ale nigdy nie miał spokoju. Głaskał córkę po głowie, całował ją w czoło i czekał, aż
obeschną jej łzy. Zgasił papierosa, a Melissa wpatrywała się w ulatujący dym.
– Palenie szkodzi zdrowiu, tatusiu. I powoduje raka.
Powtarzała złote myśli, jakich uczą ich w szkole. Jego dzieci znały tabliczkę mnożenia tylko do
ośmiu, ale wiedziały już, że palenie wywołuje raka płuc, a seks bez zabezpieczenia choroby weneryczne.
Powstrzymał się, żeby jej nie złajać. Zamiast tego, wziął ją na ręce i zaniósł do salonu. Adam był zajęty
grą komputerową, więc nawet na nich nie spojrzał.
Hektor wciągnął głośno powietrze. Najchętniej kopnąłby małego krnąbrnego sukinsyna, ale tylko
posadził Melissę obok brata i chwycił konsolę.
– Teraz kolej twojej siostry.
– Ona gra jak niemowlę. Nic nie umie.
Adam objął się ciasno rękoma, ukrywając konsolę za plecami i rzucił ojcu wyzywające spojrzenie.
Znad paska dżinsów wylewał mu się miękki brzuch. Aisza upierała się, że jego dziecięcy tłuszczyk
zniknie w okresie dojrzewania, ale Hektor nie był tego pewny. Chłopak miał fioła na punkcie
monitorów: komputerowych, telewizyjnych, od PlayStation. Jego rozlazłość wyprowadzała Hektora
z równowagi. Sam zawsze szczycił się swoim wyglądem i wytrenowanym ciałem. Jako nastolatek dobrze
grał w piłkę i jeszcze lepiej pływał. Nic nie mógł poradzić, że korpulentna figura syna budziła w nim
odrazę. Często wstydził się pokazywać z Adamem publicznie. Tego rodzaju uczucia nie przynosiły mu
chwały, więc nikomu o nich nie mówił. Ale był rozczarowany synem i zawsze go ganił. „Czy musisz
przez cały dzień siedzieć przed telewizorem? Jest piękna pogoda, dlaczego nie wyjdziesz pobawić się na
dworze?”. Adam reagował milczeniem albo się dąsał, co tylko doprowadzało Hektora do pasji. Musiał
gryźć się w język, żeby mu nie powiedzieć czegoś naprawdę obraźliwego. A czasem Adam spoglądał na
ojca z wyrazem takiego cierpiętniczego pomieszania, że Hektor wstydził się sam siebie przeogromnie.
– No, dobra, kolego. Pozwól jej zagrać.
– Ale ona wszystko zepsuje.
– Powiedziałem.
Chłopiec rzucił konsolę na podłogę, wstał chwiejnie i popędził do sypialni, zatrzaskując za sobą
drzwi.
Melissa odprowadzała go wzrokiem i chwyciła ojca za rękę.
– Chcę grać… – Znów się rozpłakała.
– Pograj sama.
– Chcę grać z Adamem.
Hektor dotknął palcami paczki papierosów, którą miał w kieszeni.
– Każdy ma swoją kolej przy grach. Teraz przyszła twoja. Adam oszukiwał. Ale za chwilę przyjdzie
do ciebie i pogracie razem. Zobaczysz…
Celowo mówił najspokojniejszym głosem, na jaki umiał się zdobyć, wygłaszając banały niczym
dziecięcą rymowankę. Ale Melissa nie dała się nabrać.
– Chcę grać z Adamem – ryczała i chwyciła go mocniej za rękę. W pierwszej chwili miał ochotę ją
odepchnąć, lecz poczuł się winny, więc pogłaskał ją czule po głowie i pocałował w sam czubek.
– Chcesz pojechać ze mną na rynek?
Płacz ustał, ale Melissa nie była jeszcze gotowa, by przyznać się do porażki. Wpatrywała się żałośnie
w drzwi, które Adam zatrzasnął za sobą.
Hektor uwolnił dłoń z jej uścisku.
– Wybieraj, córeczko: możesz tu zostać i pograć sama albo pojechać ze mną na rynek. Co wolisz?
Dziewczynka nie odpowiadała.
– W porządku. – Hektor wzruszył ramionami i wsadził papierosa do ust. – Twój wybór.
Wyszedł do kuchni, słysząc za sobą jej płacz.
Aisza właśnie wycierała ręce. Pokazała brodą zegar.
– Wiem, wiem. Chcę tylko, kurwa, wypalić w spokoju papierosa.
Myślał, że Aisza przyłączy się do chóru niezadowolonych, pastwiącego się nad nim tego ranka, ale
o dziwo na jej twarzy zagościł uśmiech i cmoknęła go w policzek.
– No dobrze, które tym razem?
– Adam. Niestety Adam.
Usiadł na werandzie i zapalił papierosa. Słyszał, jak Aisza rozmawia spokojnie z córką. Wiedział, że
uklękła obok Melissy i bawi się z nią konsolą. Wiedział również, że za kilka minut Adam wyjdzie
z pokoju i usiądzie na sofie, by przyglądać się, jak mama gra z siostrą. Po upływie kilku chwil dzieci
zgodzą się grać wspólnie, a Aisza wróci do kuchni. Podziwiał cierpliwość żony – cierpliwość, której mu
brakowało. Czasem zastanawiał się, czy dzieci, kiedy dorosną, będą go szanować, czy w ogóle będą go
kochały jak ojca.
Connie go kochała. Powiedziała mu o tym. Wiedział, że wypowiedzenie tych słów sprawiło jej niemal
fizyczny ból, że niemal się nimi udławiła. Jej udręka podkreślała jego własny wstyd. Aisza oczywiście
często powtarzała mu, że go kocha, ale zawsze robiła to spokojnie, z pewną nonszalancją, jakby od
początku ich znajomości była pewna, że odwzajemni jej miłość. Ale mówienie o miłości nigdy nie
powinno być beznamiętne. Connie wykrztusiła te słowa z przerażeniem, nie znając ani nie mogąc być
pewna konsekwencji. Kiedy je wypowiadała, bała się na niego spojrzeć, a zaraz potem wsadziła do ust
kosmyk włosów. Odgarnął go delikatnie i pocałował ją. „Ja też cię kocham”, odpowiedział. I kochał ją,
kochał ją na pewno. Od miesięcy nie był w stanie myśleć o niczym innym. Ale nie odważył się
powiedzieć tego pierwszy. To ona zaryzykowała. To ona wypowiedziała je pierwsza.
– Zostało ci jakieś valium?
– Nie. – W głosie Aiszy usłyszał wyrzut i zauważył, że znów zerknęła na zegar.
– Mam mnóstwo czasu.
– Po co ci valium?
– Po nic. Ale chcę je zażyć, żeby nie denerwować się podczas grilla.
Aisza uśmiechnęła się niespodziewanie, a w jej oczach rozbłysły podstępne iskierki. Zgasił papierosa
w popielniczce, przeszedł przez szklane drzwi i wziął żonę w ramiona.
– Mam mnóstwo czasu, mam mnóstwo czasu… – zaintonował.
Ucałował palce jej lewej dłoni, czując słodką woń kminku i limonki. Aisza odwzajemniła pocałunek,
a potem odepchnęła go delikatnie.
– Tak bardzo się tym przejmujesz? – zapytała.
– Nie, absolutnie…
Z pewnością wolałby nie poświęcać sobotniego wieczoru na odgrywanie roli gospodarza dla
zbiegowiska krewnych, przyjaciół i kolegów z pracy; z pewnością wolałby spędzić ostatni dzień palenia
papierosów na sprawianiu przyjemności tylko sobie. Lecz to małe wieczorne przyjęcie było dla Aiszy
sposobem na odwdzięczenie się za niezliczone obiady i zaproszenia w gości. Aisza uważała, że mają
dług wobec ludzi, wśród których żyją. Hektor tak nie uważał, ale był świetnym gospodarzem i rozumiał
znaczenie wieczoru dla żony. I zawsze był dumny z tego, że oboje szanowali, a przynajmniej tolerowali
rodzinę.
– Absolutnie się nie przejmuję, ale chciałbym zażyć valium. Na wypadek, gdyby mama postanowiła
wziąć mnie w obroty.
– Ciebie na pewno nie weźmie w obroty. – Wzrok Aiszy znów powędrował ku zegarowi. – Nie wiem,
czy zdążę pojechać do pracy po jakieś valium.
– W porządku. Wpadnę tam, wracając z rynku.
Pod prysznicem, w ciepłym strumieniu wody spływającej na głowę i barki, w tumanie pary, spojrzał
na swoje szczupłe ciało i zwisającego grubego kutasa. Przeklinał się w duchu. Jesteś takim chujem,
takim kłamliwym pierdolonym chujem. Stwierdził z zaskoczeniem, że przeklina na głos. Poczuł dreszcz
upokorzenia i zakręcił gwałtownie kurek z ciepłą wodą. Lodowaty strumień, spadający na głowę i barki,
nie uleczył wyrzutów sumienia. Jako dziecko nigdy nie miał czasu na fantazjowanie i racjonalizacje.
Wiedział, że nie potrzebuje żadnego valium, a jedynym powodem, dla którego o nim wspomniał, była
chęć spotkania się z Connie. Przejedzie obok kliniki Aiszy i nie wstąpi po prochy. Mógłby tak zrobić, ale
nie zdoła. Wycierając się wilgotnym ręcznikiem, który cuchnął mydłem, nim samym i jego żoną, ani
razu nie ośmielił się spojrzeć na siebie w lustrze. Dopiero w sypialni, wcierając odrobinę wosku we
włosy, zdecydował się zerknąć na swoje odbicie. Ujrzał siwiznę na skroniach i nieogolony podbródek,
zmarszczki w kącikach ust. Wciąż miał mocną szczękę i gęste włosy, wyglądał młodziej niż inni
czterdziestotrzylatkowie.
Pogwizdywał,
całując
żonę.
Z
kuchennego
stołu
porwał
listę
zakupów
i kluczyki do auta.
Kiedy zapalił, do jego uszu dobiegło wprost nieznośne beczenie jakiejś piosenkarki. Szybko zmienił
stację – nie na jazz, ale na jakiś akustyczny folk. Poprzedniego dnia Aisza odbierała dzieciaki ze szkoły
i pozwoliła im słuchać tego, co lubią. On sam nigdy nie zgadzał się na obcy dyktat w samochodzie,
a Aisza często drwiła z jego rygoryzmu.
– Nie w tym aucie! – powtarzał jej. – Będą słuchać tego, co chcą, gdy wyrobią sobie jakikolwiek gust
muzyczny…
– O, Chryste! Hektorze! To jeszcze dzieci! Nie mają żadnego gustu…
– Ale będą miały, kiedy przestaną słuchać tych gówien z list przebojów. To dla ich dobra.
Aisza wybuchała śmiechem.
Parking obok rynku był zapchany, więc wjeżdżał i wyjeżdżał powoli z kolejnych alejek, aż w końcu
znalazł miejsce. Commodore – niezawodny, wygodny i nudny – był ustępstwem. Ich poprzednie
rodzinne samochody obejmowały zardzewiałego peugeota z końca lat sześćdziesiątych, któremu
brakowało ręcznego hamulca i którego się pozbyli, gdy na świat przyszedł Adam; wytrzymałego
datsuna 200B z lat siedemdziesiątych, który wyzionął ducha gdzieś między Coffs Harbour a Byron Bay,
kiedy Adam miał sześć lat, a Melissa była niemowlęciem; i monstrualnego, późnego chryslera valianta,
który był najprawdopodobniej niezniszczalny i po wielekroć przewiózł rodzinę w tę i z powrotem po
kraju, gdy odwiedzali krewnych Aiszy w Perth. Valianta ukradli dwaj młodzi ludzie, uzależnieni od
alkoholu i benzyny, rozwalili go na budce telefonicznej w Lalor, a potem oblali benzyną
i podpalili. Hektor prawie się popłakał, kiedy policja opowiadała mu o tym wszystkim. Wreszcie Aisza
zadeklarowała, że nie chce już żadnego auta, które ma więcej niż dziesięć lat. Zamarzyło się jej coś
bezpiecznego i niedrogiego w eksploatacji. Hektor zgodził się z nią, acz niechętnie, bo sam ciągle śnił
o kolejnym valiancie albo dwudrzwiowy pikapie, albo starym holedenie EJ.
Przeciągnął się na siedzeniu, opuścił szybę, zapalił papierosa i spojrzał na listę zakupów. Aisza jak
zawsze była precyzyjna i skrupulatna, podając dokładne ilości potrzebnych jej ingrediencji. Dwadzieścia
pięć gramów zielonych ziaren kardamonu (nigdy nie kupowała przypraw hurtowo, bo uważała, że za
szybko wietrzeją). Dziewięćset gramów kalmarów (Hektor poprosi o kilogram – zawsze zaokrąglał
w górę, a nie w dół). Cztery bakłażany (w nawiasie i z podkreśleniem wskazała, że oberżyny mają być
europejskie, a nie azjatyckie). Uśmiechał się, czytając tę listę. Metodyczne podejście Aiszy do życia
doprowadzało go niekiedy do łez, ale podziwiał jej skuteczność i szanował opanowanie. Gdyby
wszystko zostawić w jego rękach, przygotowania do grilla przebiegałyby chaotycznie i zakończyły się
atakiem paniki, ale Aisza była logistycznym geniuszem i dziękował za to Bogu. Wiedział, że bez niej
jego życie ległoby w gruzach. Jej wytrwałość i inteligencja wywierały nań dobrotliwy wpływ i potrafił to
docenić. Spokój Aiszy niwelował ryzyko jego impulsywności. Nawet jego matka – która początkowo
gorąco sprzeciwiała się trwałemu związkowi z Hinduską – musiała w końcu to przyznać.
– Poszczęściło ci się z nią – przypominała mu po grecku. – Bóg jeden wie, jaką byś sobie znalazł
latawicę, gdyby nie trafiła ci się ta dziewczyna. Nie umiesz nad niczym zapanować. Nigdy nie umiałeś.
Przypomniał sobie słowa matki, pakując do bagażnika karton warzyw i owoców i wracając do
delikatesów. Idąca przed nim młoda kobieta była w dżinsach ciasno opiętych na urzekająco małej
pupie. Miała długie, rozkołysane, proste i czarne włosy, a Hektor domyślił się, że jest Wietnamką. Szedł
za nią wolnym krokiem. Hałas i rwetes targowiska zostały z tyłu. Teraz istniała tylko przepięknie
rozkołysana pupa przed nim. Kobieta wpadła do piekarni, a Hektor wyrwał się z rozmarzenia. Musi się
odlać.
Myjąc ręce i wpatrując się w brudne lustro, pokręcił głową na swój widok.
– Nie umiesz nad niczym zapanować.
Siedział w samochodzie przed kliniką i palił papierosa, słuchając Arta Blakey’ego i The Jazz
Messengers. Zawsze uważał, że ostre, dysonansowe pochody trąbki i saksofonu w A Night in Tunisia
były zarówno zmysłowe, jak i uspokajające. Kiedy zdał sobie sprawę, że sięga po trzeciego papierosa,
gwałtownie wyłączył muzykę, wyskoczył z samochodu i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Poczekalnia była pełna. Chuda starsza kobieta przyciskała do piersi kartonowe pudełko z kotem,
który wydawał z siebie w regularnych odstępach rozpaczliwie żałosne pomiaukiwania. Dwie młode
panie siedziały na kanapie i przeglądały kolorowe czasopisma, a u ich stóp siedział zapomniany
pomeranian. Connie rozmawiała z kimś przez telefon. Kiedy zobaczyła go w drzwiach, powitała go
krótkim uśmiechem zaciśniętych ust i odwróciła głowę. Znów ktoś zadzwonił, kazała mu czekać
i podjęła pierwszą rozmowę.
– Wchodzę – szepnął do niej, wskazując brodą korytarz.
Kiwnęła głową. Idąc korytarzem obok zamkniętych drzwi gabinetu przyjęć i wchodząc do lecznicy,
czuł zawrót głowy. Ta dziewczyna wyprowadzała go z równowagi. Spotkania z Connie zawsze były
trudne i wprawiały go w zakłopotanie, jakby czas spędzany z nią odzierał go z lat dorosłości i cofał do
nieśmiałego, małomównego chłopięctwa. Ale czuł także głęboko satysfakcjonującą przyjemność
i ciepło, które wypełniało jego całe ciało. Kiedy z nią był, czuł się tak, jakby stanął w ciepłym,
ożywczym słońcu po wyjściu z cienia. Bez Connie w pobliżu świat był teraz nieprzyjaznym miejscem.
Dzięki niej był szczęśliwy.
– Co ty tu robisz? – W jej pytaniu nie było wrogości. Miała skrzyżowane ręce, a jasne włosy spięte
w gęsty koński ogon.
– Dosyć tu tłoczno.
– Jak zawsze w soboty.
Podeszła do rentgena i zaczęła zgarniać nitki z opatrunków i pojedyncze zwierzęce włosy
z jasnoniebieskiego pokrycia stołu. W gabinecie przyjęć wył jakiś pies.
Nie chciała na niego spojrzeć. Nie miała pojęcia, jak powinna go traktować, kiedy byli razem
w miejscu publicznym, co zawsze boleśnie uświadamiało mu jej młody wiek. Podobnie jak pryszcze
pod dolną wargą, piegi na nosie i niezdarnie opadające ramiona. Wyprostuj się! – chciał jej powiedzieć.
Nie wstydź się, że jesteś wysoka!
– Aisza prosiła, żebym zabrał jakieś valium.
Słysząc imię jego żony, Connie spojrzała nań uważniej i wzięła się w garść.
– Jest w gabinecie.
– Zaczekam, aż Brendan skończy z pacjentem.
– W porządku, przyniosę. – Pobiegła korytarzem i wróciła z pięcioma tabletkami w plastikowej
torebeczce. – Wystarczy?
– Jasne. – Odebrał torebeczkę i przesunął delikatnie palcami po jej nadgarstku. Odwróciła wzrok, ale
nie cofnęła ręki.
– Mogę zapalić? – zapytała.
Connie wbiła w niego wzrok, a jej stalowoszare oczy rzuciły mu tą prośbą wyzwanie. Brendan był
powszechnie znanym przeciwnikiem palenia i z pewnością nie zaaprobowałby częstowania papierosami
nastolatek. No, może nie nastolatek… Connie była młodą kobietą. Celowo go prowokowała. A jej
uporczywe spojrzenie podniecało go. Dał jej papierosa. Connie otworzyła drzwi na tylny ganek,
a Hektor chciał pójść za nią.
– Miej na oku Brendana, dobrze? I powiedz mi, gdyby ktoś wszedł od frontu.
Kiedy wydawała instrukcje, nadal brzmiała jak mieszkanka Londynu. Kiwnął głową i zatrzasnął za
nią siatkowe drzwi.
Przyglądał się przez okno lecznicy jak pali i chłonął ją całą. Gęste jasne włosy, jędrny tyłek, długie
mocne nogi w zbyt obcisłych czarnych dżinsach i wdzięcznie wygiętą szyję. Zadzwonił telefon i Connie
rzuciła papierosa na ziemię, zgasiła go, podniosła niedopałek i wyrzuciła do pojemnika na odpady
przemysłowe. Otarła się o niego, mknąc do aparatu.
– Dzień dobry, tu klinika weterynaryjna przy Hogarth Road, Connie z tej strony. Proszę chwilę
zaczekać… – Odwróciła się ku niemu. – Coś jeszcze?
Pokręcił przecząco głową.
– Zobaczymy się po południu.
Na jej twarzy pojawił się cień zmieszania i znów uderzyła go jej młodość, jej niedojrzałość, naiwność,
którą tak w sobie gardziła. Chciał pochwalić ją za to, że wyrzuciła niedopałek do pojemnika na odpady,
ale ugryzł się w język, bo wiedział, że odbierze tę pochwałę jako protekcjonalną. I po części miałaby
rację.
– Grill u nas – przypomniał jej.
Odwróciła się od niego bez słowa.
– Dziękuję za cierpliwość. W czym mogę pomóc?
Po powrocie do domu pomógł Aiszy wypakować zakupy, a potem poszedł do ubikacji i masturbował
się wściekle nad miską klozetową. Nie myślał o Connie. Wyobrażał sobie sprężyste pośladki Wietnamki,
którą szpiegował na rynku. Spuścił się po minucie i starł spermę z deski, wrzucił papier toaletowy do
muszli, odlał się i spłukał. Nie musiał fantazjować o Connie. Connie tkwiła w jego wnętrzu. Myjąc ręce,
przeglądał się w łazienkowym lustrze i zauważył siwą szczecinę pośród czarnego zarostu na brodzie.
Chciał rąbnąć pięścią w gębę, spozierającą na niego z lustra.
Tuż przed przyjściem gości Adam i Melissa rozpoczęli kłótnię. Aisza rozstawiła potrawy na
kuchennym stole: zupę dahl z soczewicy, pierożki ziemniaczane samosa, bakłażana w curry, sałatkę
ziemniaczaną oraz sałatkę z kopru i czarnej fasoli. Stał przy piecu, czekając na wrzucenie kalmarów do
wrzącego na patelni oleju, kiedy usłyszał gniewny wrzask córki. Chciał na nią krzyknąć, ale z łazienki
wybiegła Aisza. Rozpoczęła mediację między dziećmi, ale zawodzenie Melissy narastało, a i Adam
zaczął ryczeć. Głos żony ginął w tym harmidrze. Hektor wrzucił połowę kółek z kalmarów na patelnię,
zmniejszył gaz i poszedł zorientować się w sytuacji.
Melissa obejmowała matkę za szyję, a naburmuszony Adam siedział na łóżku.
– Co się stało?
Zadał złe pytanie, bo oboje zaczęli się przekrzykiwać. Hektor podniósł rękę.
– Cisza!
Melissa natychmiast ucichła, zanosząc się tylko cichymi, smutnymi westchnieniami. Po jej buzi
spływały łzy. Zwrócił się do syna:
– Co się stało?
– Nazwała mnie tłustym wieprzem.
– Jesteś tłusty, chłopcze. A co jej zrobiłeś?
Do rozmowy włączyła się Aisza:
– Posłuchajcie, chcę, żebyście oboje byli dziś grzeczni. Nie obchodzi mnie, kto zaczął. Idźcie teraz do
salonu i usiądźcie przed telewizorem do czasu, aż przyjdą goście. Umowa stoi?
Melissa kiwnęła główką, ale Adam piorunował ją wzrokiem.
– Coś się przypala – mruknął.
– Cholera! – warknął Hektor.
Wrócił pędem do kuchni i zaczął szybko obracać kalmary. Wrzący olej pryskał mu na koszulę. Zaklął.
Aisza stanęła w kuchennych drzwiach i wybuchła śmiechem.
– Co w tym śmiesznego? Przed chwilą się przebrałem.
– Może powinieneś to zrobić po upieczeniu kalmarów.
Przez krótką jak błyskawica chwilkę wyobraził sobie, że rzuca w nią wrzącą patelnią. Podeszła do
niego i wsunęła mu chłodne, kojące palce pod koszulę.
– Ja to zrobię – szepnęła. – A ty idź się przebrać.
Łaskotała go.
Jego rodzice przyjechali pierwsi. Widział ich z okna sypialni. Wyładowywali torby i pudła z
bagażnika. Wyszedł się przywitać.
– Po co to przywieźliście?
Ojciec trzymał w ręku tacę z kotletami i stekami.
– Dziś rano kupiłem na rynku tyle mięsa, że wystarczy dla każdego.
– Nic nie szkodzi, Ecttora – odpowiedziała po grecku matka, całując go w oba policzki, trzymając w
dłoniach dwa duże półmiski z sałatką. – Nie jesteśmy barbarzyńcami ani Anglikami, żeby przychodzić
na grilla z pustymi rękoma. Jeśli czegoś dzisiaj nie zjemy, zostanie wam na później.
Na później? Będą jedli te resztki do świąt!
Rodzice rozstawili tace i półmiski na kuchennej ladzie. Matka cmoknęła Aiszę w policzek i pobiegła
do salonu przywitać się z dziećmi. Ojciec uściskał ciepło Aiszę.
– Przyniosę resztę jedzenia z samochodu.

Podobne dokumenty