Kondukt umarłych – fragmenty – Ale lipa – parsknął

Transkrypt

Kondukt umarłych – fragmenty – Ale lipa – parsknął
Kondukt umarłych – fragmenty
Nigdy na krakowskim rynku przed godziną siedemnastą nie było tak cicho. Nikt nie kupował
kwiatów, żadna podkowa nie stukała o bruk. Nawet gołębie przestały spierać się między sobą o
podarte torby z pobliskiego McDonalds’a. Rozkrzyczana jeszcze przed momentem wycieczka również
zamarła na chwilę w milczeniu. Wreszcie ktoś nie wytrzymał.
– Ale lipa – parsknął blondynek z kręconymi włosami o twarzy amorka, który po raz pierwszy
mógł podokazywać na niebiańskiej łące. – Siwy, przyznaj się, zajumałeś im ipoda!
– Dżeku! – zawołał chudy drągal o wyglądzie przerośniętego niemowlaka i ufarbowanych na
biało włosach – zapodaj jaką muzę!
Któryś z chłopaków przycisnął do ust zwinięte dłonie i zatrąbił przeraźliwie. Kilka dziewcząt,
które najwyraźniej rąbnęły swoim mamom nie te kosmetyki co trzeba, zapiszczało, jakby nagle
stanął przed nimi Piotr Adamczyk.
A potem znowu wszystko gwałtownie ucichło. 8 maja 2010 roku o godzinie 17.00 nie popłynęły
dźwięki hejnału mariackiego. Konieczny jeszcze przez chwilę rozglądał się bezradnie szukając
jakiegoś ratunku w gęstniejącym wokół tłumie. Ale obce twarze nie wyrażały niczego poza
bezgranicznym zdumieniem pomieszanym z lękiem. Gdy pęka niewidzialna nić łącząca życie ze
światem bajek pozostaje jedynie strach.
Nagle Piotr się otrząsnął z chwilowego otępienia. Gestem przywołał opiekuna bachorów.
– Proszę na mnie czekać – rzucił i nie czekając na reakcję pobiegł w kierunku katedry i wejścia
na wieżę.
Znał tu każdy kąt. Kochał Kraków miłością czystą i absolutną od najmłodszych lat, gdy razem
z ojcem przemierzali kręte uliczki, zaniedbane podwórka, historyczne wizytówki pierwszej
stolicy. Tu się urodził i to miasto było dla niego najpiękniejszym ze światów. Zwiedził niemal
całą Europę studiując architekturę, ale drugiego takiego miejsca nie znalazł. Zawsze wracał.
Każdego dnia oprowadzając znudzone wycieczki z tym samym biciem serca czekał na dźwięki
zegarów, na hejnał, na ogień z pyska smoka wawelskiego. Każdy kamień należał do niego. Ale nigdy
jeszcze...
Wbiegał na wieżę. 239 schodów. Wejście normalnym krokiem zajmuje niecałe trzy minuty. On
przeskakiwał po kilka stopni doganiając unoszące się w górze głosy. Ktoś biegł tuż przed nim. No tak,
na dole nie było strażnika. Chyba. Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Nie teraz. Zatrzymał się na
szczycie schodów.
I natychmiast zamknął oczy.
***
Leszek Grzegorzewski przyjechał do Krakowa przed kilkoma laty. Serce nie sługa, a on zakochał się w
dziewczynie. Ludzka rzecz. Poznali się w górach. On chodził po szlakach, ona spędzała urlop u rodziny.
Jego towarzystwo poszło dalej, on został. Potem były telefony, SMS-y, wreszcie przyjechał z
pierścionkiem. Jej rodzice pomstowali, że niby za mało się znają, że to jakoś tak szybko, ale zgodę dali.
Ojciec, miejscowy wysoki działacz jednej z wiodących partii polskiej sceny politycznej, starą miejscową
metodą nazywaną „a ponieważ” wystarał się Leszkowi o robotę. A ponieważ wiedział, że zięć grał na
trąbce w kościele, a ponieważ jeden z hejnalistów odchodził na zasłużoną emeryturę, a ponieważ
działaczom i patriotom się nie odmawia (szczególnie gdy córce trzeba znaleźć posadę, może być sekretarki
u działacza), a ponieważ zbliżały się wybory i słowo działacza może wiele znaczyć, a ponieważ...
Uczciwie trzeba przyznać, że Grzegorzewski był lubiany przez kolegów z wieży. Prostolinijny, bez
cienia fałszywych ambicji, znał swoje miejsce w szeregu, punktualny był, na trąbce grał czysto i z
polotem. Wypić też lubił, ale wiedział kiedy i z kim. A jak co trzeba było, to z teściem też szło się
dogadać.
Piotr znał Grzegorzewskiego, podobnie jak wszystkich hejnalistów i nie ukrywał, że go nie lubił.
Wiedział, że głównym powodem niechęci jest fakt, iż cepr tylko dzięki protekcji dostąpił
zaszczytu wykonywania hejnału mariackiego. Może on i jest dobry człowiek, ale jednak nie
Krakus.
A właściwie był. Bo teraz leżał w kałuży krwi, a w jego szyi tkwiła pierzasta strzała. (…)
− Jesteśmy u źródła. Nasz diabeł narodził się tutaj. Upatrzył sobie tutejszą świątynię. A ja chcę
wiedzieć, dlaczego wobec tego szlaja się po całym kraju.
− Odwaliło ci zupełnie? – zapytał Hubert bez nadziei na odpowiedź.
− To ty mnie szukałeś – przypomniał Dobrosław. – Nie podoba ci się, że mówię głośno to,
czego się bałeś?
Zgrzytnęły obite blachą drzwi. Do izby wlały się przemoczone cienie. Śmierdziały deszczówką
spod samochodowych kół na rampie kolejowej i lasem bez wyrazu.
− Po rozmowie z twoimi starymi zacząłem tropić miejscowego diabła. Mówią tu na niego
Kusy. To nasz, najbardziej polski ze znanych diabłów. Taki trochę niższej kategorii, ale też nasze
ambicje w tej materii chyba nigdy nie były największe. Może poza Twardowskim.
Hubert uśmiechnął się mimowolnie.
− Pierwszy Polak na Księżycu – mruknął i w tym momencie kolejny piorun uderzył w ziemię.
Aż jęknęła. Cienie oderwały się od wejścia i bezgłośnie sunęły bliżej kominka. Hubert zobaczył
ze zdziwieniem, że Dobrosław się śmieje.
− Polaka na Księżycu to ty zobaczysz, jak już wszystkie ptaki przestaną fruwać. Twardowski był
Niemcem, synku, nazywał się Laurentius Dhur i był potrzebny Zygmuntowi Augustowi, żeby mu po
śmierci Barbary Radziwiłłówny pod postacią ducha przemycać kochankę do sypialni.
Za oknem wzmógł się szum deszczu. Wicher zagwizdał w drzazgach rozpadających się desek.
Nie brzmiało to jak wycie diabła. Cienie zgęstniały wokół nagrobnych zniczy. Zmaterializowały
się. Zacieśniły krąg.
− No i znalazłem ich tutaj – Dobrosław wrócił do tematu. – Oto są ludzie przeklęci.
Hubert mimo woli wstrzymał oddech. Może była to reakcja na słowa Dobrosława. A może na
wszechogarniający smród. W nikłym blasku cmentarnych świec pojawiły się przemoczone łachy
pamiętające czasy narodzin rock’n’rolla. Tamta muzyka też była brudna. Pytanie, czy aż tak.
Dobrosław wykonał pół gestu zapraszającego do stołu. Drugie pół zginęło w ciemności.
Łachmany usiadły po obu stronach ławy. Cisza brzmiała wyczekująco. Dobrosław jakby nie
zwracał na nich uwagi.
– Kiedy po rozmowie z twoimi starymi zadzwoniłem do tutejszego proboszcza powiedział mi
o nagłym wybuchu zabobonnego lęku przed Kusym. Pewnie jako ksiądz powinien się z tego
cieszyć, ale to inteligentny facet. Gusła go interesują jako obiekt badawczy. Przy całej swojej
bezsprzecznej wierze jego podejście do religii jest zadziwiająco materialistyczne. Dlatego jakoś
nie wierzy w diabła biegającego we włochatej skórze po lesie i świecącego czerwonymi oczami.
Zdradził mi, że ma pewne podejrzenia – spojrzał wymownie na ponure postaci, którym czerwony
blask świec rysował dodatkowe zmarszczki, odzierając ich twarze z ułudy łagodności. Jak drewno
porysowane dłutem wściekłego rzeźbiarza, nim nie wydrze ostatniej zbędnej drzazgi kłującej
poczucie estetyki.
Mężczyzna siedzący z brzegu stołu zsunął przemoczony kaptur. Ku zaskoczeniu Huberta miał
gładko zaczesane szpakowate włosy, starannie wypielęgnowany tygodniowy zarost. Oparł brudne
splecione dłonie o blat.
– Nie my stworzyliśmy Kusego – powiedział. Miał lekko zachrypnięty głos, którym
posługiwał się śpiewnie, jak knajpiany muzyk nad ranem, gdy liczy na ostatnie napiwki
kompletnie pijanych klientów eleganckiego baru na skraju przepaści.
– Przedstawiam ci bractwo przeklętych – Dobrosław szturchnął Huberta dość mocno w ramię.
– Miejscowi boją się ich nie mniej niż Kusego. Tylko, że na nich czosnek nie działa.
– Na Kusego też nie – mruknął szpakowaty. (…)

Podobne dokumenty