Bananowi młodzieńcy

Transkrypt

Bananowi młodzieńcy
Bananowi młodzieńcy
Mój kolega szkolny Kazio, syn sklepikarzy, a zatem ktoś dobrze sytuowany, miał jednakowoż
lepkie ręce. Sprzeczność czy zgodność? Paradoksalność czy prawidłowość? Że dobrze mu się
powodziło, nie ulega wątpliwości. Kiedy ruszyła pierwsza powojenna produkcja rowerów marki
„Bałtyk”, Kazio stał się z miejsca posiadaczem tego wehikułu, przedmiotu marzeń wszystkich
ówczesnych nastolatków. Po raz pierwszy zwróciłem nań uwagę właśnie wtedy, gdy na swym
bałtyku rozjeżdżał się po ulicach Pruszkowa. Po paru latach Kazio imponował nam, maturzystom,
szarym, pięknie skrojonym garniturem. (Jednorzędowa marynarka na trzy guziki, spodnie wąskie i
– rewelacja – bez mankietów. Każdy szczegół zgodny z tym, co na temat mody zamieszczano w
Przekroju.) W wieku lat osiemnastu był już nałogowym palaczem z palcami żółtymi od nikotyny,
doświadczonym pijusem i zblazowanym dziwkarzem. Czy mógłby na kogoś takiego wyrosnąć,
gdyby od lat dziecinnych nie dysponował pokaźnym kieszonkowym? I właśnie ten człowiek kradł.
Być może więcej w tym było sportu niż chciwości. Opowiadał nam, jak w domu towarowym
buchnął krawat. Nie sądzę, żeby to była próżna przechwałka, bo sam kiedyś obserwowałem Kazia
w akcji. Wziął ze straganu plik pocztówek i mówiąc do kogoś z tyłu: „Patrz, jakie fajne widoczki”,
odwrócił się plecami do sprzedawczyni. Gdy z powrotem stanął twarzą do handlującej kobiety, by
położyć towar na ladzie, część pocztówek była już za pazuchą. Inne jego numery to podrabianie
recept i biletów kolejowych. Miał zawsze w kieszeni kilka brunatnych kartoników (tak wówczas
wyglądały bilety kolejowe), już wykorzystanych, co jednak – jako że nie były przedziurkowane –
trudno by udowodnić. Kazio pokazywał, na czym polega sztuczka. Trzymając w palcach bilet,
miętosił jego górny brzeg. Odbite suchym stemplem cyfry zacierały się i nieaktualna data stawała
się nieczytelna.
O wiele oryginalniejszy był drugi numer – z receptami. Bloczek recept in blanco z pieczątkami
przychodni lekarskiej, wytrzaśnięty przez Kazia złodziejskim sposobem, pozwalał korzystać z usług
apteki, jakby to był sklep monopolowy. Wystarczyło wpisać: „Spiritus vini, 100 g”, aby zdobyć
trunek za śmiesznie małą sumę.
Przymówiłem się o jedną taką receptę. Kazio wypełnił, podpisał jakimś zygzakiem, po czym
wydarłszy kartkę z bloczka podał mi ją gestem doktora wszech nauk medycznych. Poszedłem z tym
świstkiem do apteki i – udało się. To szyte grubymi nićmi oszustwo uszło mi na sucho. Jeszcze
teraz, w starości, ciarki mnie przechodzą na myśl, jak łatwo mógłbym wpaść, wpakować się do
szamba po samą szyję. Miałem więcej szczęścia niż rozumu.
Mijają jeszcze dwa lata i oto Kazio, kradnący krawaty, pocztówki i diabli wiedzą co jeszcze,
tenże Kazio wyczyniający machinacje z biletami i receptami, staje przed najpoważniejszym w swej
hochsztaplerskiej karierze zadaniem: wymigać się od wojska. Jak? Przez symulowanie choroby
oczu. W dniach poprzedzających komisję wywoływał znanymi sobie sposobami zaczerwienienie
powiek. Ten stan zapalny stał się podstawą do jednego i drugiego odroczenia. Aliści za trzecim
razem – klapa. Orzeczono: zdolny do służby wojskowej, i Kazio przywdział mundur.
– Jego by zwolnili z woja, gdyby nie polityka. Niestety, trzecia z kolei komisja zbiegła się z
konfliktem karaibskim. Kazio już prawie miał zwolnienie w kieszeni, jedną nogą był w rezerwie, no
ale ta blokada Kuby, zaostrzenie przepisów, powszechna mobilizacja i tak dalej. Pech.
Tak prawił o Kaziu jego bliski kumpel Jano, taki sam bananowy młodzieniec.
Co się tyczy samego Jana, jestem nawet skłonny nazwać go z ł o t y m młodzieńcem, a to
przez wzgląd, że jego ojciec... handlował złotem. Byłem nawet jako pędrak świadkiem jednej z tych
transakcji, nielegalnych, ma się rozumieć. Kupującym był mój ojciec, sprzedającym ojciec Jana.
Mojego ojca chyba nie było stać na całą złotą monetę, wobec czego sprzedawca przeciął ją na pół.
Byłem zdumiony patrząc, jak nożyczki krają żółty metal niczym tekturę, i to zdumienie stało się
przyczyną, że scenka oglądana kilkuletnimi oczami utrwaliła się w mojej pamięci.
A więc pomówmy teraz o Janie, złotym młodzieńcu – przystojnym, inteligentnym. Nie ma
jeszcze dwudziestu lat, a już prawdziwy zeń mężczyzna. Przechadza się po głównej pruszkowskiej
ulicy, jakby to był deptak w modnym uzdrowisku, i obnosi w tę i z powrotem swój elegancki
płaszcz. Jest w wieku poborowym, trudno jednak wyobrazić go sobie w mundurze. To byłaby
degrengolada. Ale można być o niego spokojnym. Na pewno zrobi coś, żeby się wykręcić od woja.
Najlepszy sposób to zdać na wyższą uczelnię, lecz Jano jest zbyt wielkim leniem, żeby się
przygotować do egzaminu. W głowie mu dziewczyny. On nie będzie ślęczeć nad książkami,
wymiga się od dwuletniej służby tańszym kosztem. Może się zapisze do studium nauczycielskiego.
(Tam przyjmą każdego nieuka.) W ostateczności można symulować jakieś schorzenie, na przykład
wadę serca. Na pół godziny przed badaniem lekarskim nażłopać się czarnej kawy, potem ze cztery,
pięć razy przebyć schodami odległość między parterem a czwartym piętrem i tym sposobem
rozhuśtać serducho. Wojskowy lekarz przerazi się z racji owej palpitacji. Rezultatem będzie
odroczenie, a może i definitywna dyskwalifikacja.
Jano, inteligenciak, dziecko zamożnej mieszczańskiej rodziny, zrodzony z ojca umiejącego
zarobić, prowadzącego złote interesy, i szykownej matki, prawdziwej damy, on miałby zamienić
swe olśniewające płaszcze i marynarki na nędzne łachy wojskowe? To nie do pomyślenia. Co
innego ten chłopak o czarnych oczach i śniadej cerze, który – umundurowany, tupiąc podkutymi
wojskowymi buciorami w uliczny chodnik – właśnie mija się z Janem i salutuje mu w przelocie.
Ten – wiadomo. Człowiek z gminu. Już go w naszej szkole mało kto pamięta; po skończeniu
podstawówki poszedł do szkoły zasadniczej. Podczas gdy my, Jano i ja, zbliżaliśmy się do matury,
czarnooki był już robociarzem. Dwuletnia służba wojskowa to jego nieuchronny los. Normalka.
Przebrany w mundur – nikogo nie dziwi. A sam czuje się w tym uniformie jak we własnej skórze.
Natomiast widok Jana w zielonkawej, zapiętej pod szyją bluzie i ściśniętego szerokim pasem
byłby szokiem. Toć on od dawna elegant, arbiter elegantiarum. Wszyscy jeszcze nosili koszule z
tradycyjnymi kołnierzykami, o wydłużonych rogach, a Jano już pysznił się kołnierzykami o rogach
ściętych, zgodnie z najnowszą włoską modą.
I oto – bęc. Jano odwiedza naszą szkołę przeistoczony. Ma na sobie wojskowy drelich, na
nogach buty z cholewkami do pół łydki, równie pocieszne co obskurne. Modną fryzurę Jana
przykrywa czapka z daszkiem i orzełkiem. Sensacja. Jano wzięty w rekruty. Zdeklasował się
chłopak, współczuć głęboko takiemu. Przechadzający się szkolnym korytarzem nauczyciele
obrzucają Jana na wpół ubawionym, na wpół współczującym wzrokiem. Staje naprzeciw niego
profesor biologii.
– No widzisz, chłopie, zgarnęli cię. A mówiłem: ucz się. Zdałbyś na uniwerek i nie byłoby tej
dwuletniej przerwy w życiorysie.
Jano słucha ze skruszona miną.
Ale co to? Patrzę i oczom nie wierzę. W pobliżu kręci się chłopak o czarnych oczach –
zmieniony. W cywilnym przyodziewku. Aha, zamienili się. Szkolny kibel posłużył im za szatnię. Za
teatralną garderobę.