Diabelskie łzy - selmac youshondar

Transkrypt

Diabelskie łzy - selmac youshondar
Wacław Horoszkiewicz
Czesław Magnowski
DIABELSKIE ŁZY
Typowa wiejska knajpa. Do siedzących przy stoliku dwóch przyjaciół,
Józia i Kazia, podchodzi ochroniarz Stasio.
- No, znalazłem naczelnika od lasu, pilnuje wyrębu kilka kilometrów stąd,
możemy jechać.
Przyjaciele dopijają to, co było w szklankach, zbierają się.
- Czas najwyższy, dochodzi pierwsza, znowu szlak by trafił dzień.
Wsiadają do auta, odjeżdżają. Po paru kilometrach, za zakrętem, widzą
grupę ludzi tarasujących przejazd.
- Coś się dzieje, zobacz Stasiu!
Stasio rozsunął gapiów, rzucił okiem i przybiegł do auta.
- O blać, chodźcie i wy zobaczyć!
Poruszeni przyjaciele przepychają się za Stasiem przez grupę milczących
gapiów. Zobaczyli stojący na poboczu samochód do wywożenia drewna. Ze
skrzyni auta jakby wylewały się i zostały w bezruchu olbrzymie bale i tworzyły
już na ziemi pryzmę, w której zaplątany był jakiś koszmarny, bezkształtny
ochłap w mundurze.
- O Boże, co to, kto to? – wrzasnął Józio.
- Naczelnik – mruknął stojący obok chłop. – Rubał drewa, rubał, to jeho
drewa zarubały.
1
Wtopili się w ten milczący tłum i przez chwilę stali, wpatrując się w
makabryczny widok.
- Chodźmy – zarządził biznesmen Kazio.
Wsiedli do auta.
- I co teraz? – zapytał Józio.
- I co teraz? – powtórzył za nim Kazio, zwracając się do ochroniarza.
- Teraz dupa blada, z naczelnikiem było wszystko obgadane – stwierdził
zafrasowany Stasio. – Albo do Lwowa jedziemy, albo gdzie do telefonu. Tylko
„góra” może zdecydować, co robimy.
Wszyscy zastanawiają się.
- Lepiej telefonować – zaproponował Józio.
- Ale możemy długo czekać na połączenie – zareplikował Stasio.
- No to jedziemy do Lwowa.
O zmierzchu dojeżdżają do miasta.
- Teraz, Kaziu, ty prowadź, , ty Lwowiak – rzucił Józio.
- Ja Lwowiak, ale z Zimnej Wody – zaśmiał się Kazio. – Bo tak
naprawdę, jakby wszyscy Lwowiacy byli naprawdę z samego Lwowa, to miasto
musiałoby liczyć przed wojną ze trzy miliony mieszkańców.
- Ja poprowadzę, bo ja wiem, gdzie my musimy być – mruknął Stasio.
Kluczyli chwilę po bocznych ulicach, tak że przyjaciele zupełnie stracili
orientację, tylko Józio machinalnie reagował na polecenia Stasia, w lewo, w
prawo, prosto, znowu w lewo... W końcu stanęli przed współcześnie
wyglądającą, jasno oświetloną bramą, za którą spacerowało paru zwalistych,
ubranych jak Stasio w polowe mundury bez dystynkcji, mężczyzn.
Stasio podszedł do wiszącego przy bramie telefonu, chwilę porozmawiał,
wrócił. Rozsunęły się bezszelestnie wrota i czarny ford wjechał na podjazd
znajdujący się już poza bramą. Stasio bez słowa wysiadł i zniknął za drzwiami
wiodącymi do okazałego budynku.
2
Przyjaciele, siedząc a aucie, z zainteresowaniem oglądali otoczenie i
kręcących się mężczyzn, najwyraźniej ochroniarzy pilnujących obejścia. W
drzwiach ukazał się Stasio i niewyszukanym gestem zaprosił ich do środka
domu. W drzwiach mijają się z umundurowanym, przy orderach, generałem
milicji.
- Rozgośćcie się. – Stasio pełni rolę gospodarza, wprowadza ich do
kameralnego pomieszczenia z fotelikami.
Ledwo rozsiedli się, kiedy weszła czarnobrewa, cycata i dupiasta,
rajcownie przyodziana dziewczyna. Wepchnęła wózek z jedzeniem, uśmiechnęła
się obiecująco. Józio zawył jak wilkołak i zatkał dłonią usta.
- Jóźku, co tobie? – zaniepokoił się Kazio.
- Tatar – wycharczał Józio i pokazał palcem na półmisek czerwonego
mięsa.
- Faktycznie – Kazio przełknął ślinę – wygląda jak z naczelnika od lasu.
Jedzmy raczej rybę.
Zaczęli kosztować, wypili po kieliszku, kiedy nagle z megafonu na
ścianie rozległo się zaproszenie z ruskiego po polsku: „Pan Kazio, proszem”.
Kazio zerwał się i zniknął za obitymi skórą drzwiami. Józio i Stasio
raczyli się wódką i kończyli przekąski, kiedy wrócił blady jak papier Kazio.
-Teraz idź ty – zwrócił się do Stasia.
- Co się stało, co ci powiedzieli? – zaniepokoił się Józio, kiedy zostali
sami.
- A gówno z całego interesu, ten sukinsyn sprzedał drewno Niemcom.
Powiedział, że jak naczelnika zabiło, to niech ja sobie od truposzów kupię –
wysyczał Kazio, nachylając się do Józiowego ucha.
- Spieprzajmy stąd – cicho powiedział Józio.
- Jak? – rozłożył ręce Kazio.
Zapadli w posępną zadumę. Wrócił Stasio z marsową miną.
- No, jemy coś, pijemy, a jak nie, to jedziemy.
3
Przyjaciele nie chcieli już ani jeść, ani pić.
- Jedziemy.
- Jeszcze tylko powiedzcie, czy chcecie spać we Lwowie, czy jedziemy do
granicy?
- Nie, nie, już nigdzie, tylko do domu – zdecydowali prawie jednocześnie.
Opuścili budynek, ruszyli autem przed siebie. Przejechali przez miasto,
wyjechali na szosę w stronę granicy. Józio grzał, ile fabryka dała. Milczeli. Już
widać było światła posterunków granicznych, już zaczynał się wąż aut
oczekujących na odprawę.
- Stań! – rozkazał Staszek.
I znowu zatrzymali się przy tym samym barze „fast food”, przy którym
pierwszy raz spotkali Stasia. Tym razem wokół baru nie było nikogo, na
drzwiach wisiała kłódka. Stasio poszedł w kierunku aut stojących w rzędzie
przed granicą. Po chwili podjechał rozklekotaną ładą, której kierowca, krótko
ostrzyżony, zwalisty, ale ubrany w garnitur, najwyraźniej był dobrym znajomym
Stasia.
- Wysiadać, przesiadacie się do tego auta – rozkazał Stasio. – Tym
pojedziecie do Polski.
- Co, jak to? jedziemy moim – Józio był osłupiały.
- To już nie wasze, wam skradziono. Tu macie na to zaświadczenie z
milicji i nie pyskujcie – Stasio przybrał groźny ton.
- Nikt nam nie ukradł – jeszcze nie rozumiał Józio.
- Ja wam kradnę! – ryknął Stasio. – Macie bumażkę, że skradziono – to
mówiąc wyrwał Józiowi kluczyk z forda i zamierzał wsiąść na miejsce
kierowcy, ale Józio jak oszalały rzucił się na niego, próbował odepchnąć
olbrzyma od auta i zabrać kluczyki, w końcu zaczął okładać go pięściami.
Stasio fachowo zasłonił się, łokciem podniósł jego głowę i tą samą ręką
na odlew wyrżnął w twarz. Józio przysiadł, ale najwyraźniej ogłupiały rzucił się
jeszcze raz w obronie auta. Stasio beznamiętnie szarpnął go za klapy, a prawą
4
zaczął okładać po pysku, bez wysiłku, od niechcenia i jakby na zwolnionych
obrotach, ale Józio i tak już miał dość. Kiedy olbrzym go puścił upadł
bezwładnie na ziemię.
Kazio próbował interweniować. – Co robisz, zabijesz go. Za co? –
wyciągnął ręce przed siebie.
Stasio błyskawicznie zrobił zwrot i trzasnął Kazia w głowę. Kazio upadł,
podniósł zalaną krwią twarz i jakby jeszcze nie wierząc, wybełkotał – Za co, i to
kto? Rodak, Stanisław Piaskowski?
- Ja nie żaden Stanisław Piaskowski, ja Sasza Piaskow – warknął twardo
ochroniarz..
Jego kolega z łady podniósł z ziemi jeszcze nieprzytomnego Józia i
wrzucił na tylne siedzenie swego samochodu. Kazio, trzymając się rękami za
twarz, sam wsiadał już do obcego auta, nie miał innego wyjścia - ford ze
Stasiem za kierownicą ruszał już spod „fast foodu”.
Obydwa auta prawie równocześnie odjeżdżają w swoją stronę. Ford do
Lwowa, a łada, z drugim gangsterem za kierownicą, do granicy. Odprawa trwała
krótko. Odprawa po stronie ukraińskiej jakby była umówiona. Nikt się nie pytał
ani nie dziwił. Po przejechaniu polskiego szlabanu obydwaj przyjaciele
wyskoczyli z samochodu i jak wariaci rzucili się na ziemię, zaczęli ją całować:
-Jesteśmy w kraju!
Podbiegli strażnicy: - Pan Kazio! – rozpoznali stałego bywalca. – Co się
stało? Trzeba wam opatrunków, lekarza...
- Niczego nam nie potrzeba, tylko wody, ręczników i taksówki! – zawołał
dziwnie rozpromieniony Kazio.
Odprawiona na granicy łada, której kierowca nie zwracał już uwagi na
naszych przyjaciół, odjechała w Polskę.
W umywalni Józio i Kazio myją zakrwawione twarze. Józio pojękiwał, a
Kazio zaczął nucić wesoło: „Hej szum Prutu, Czeremoszu... a wesoła kołomyjka
do tańca przygrywa”.
5
- Ty zwariował – stwierdził Józio. – Okradli nas, pobili, interes twój diabli
wzięli, a ty czeremoszu.
„Cicho, cicho, przyjdzie Zdzicho...” - znów zaśpiewał Kazio. – Ja tobie
jak coś powiem, to ty też zaśpiewasz.
Umyci, opatrzeni, opuścili umywalnię. Znajomy żołnierz Kazia
zameldował im, że jest taksówkarz, który chętnie podwiezie ich, gdzie sobie
życzą. Wyszli, wsiedli do taksówki.
- Dokąd panów zawieźć?
- Do Bytomia – zadysponował Kazio.
Kierowca, który już ruszał, zatrzymał się. – Panowie wybaczą, ale... –
znacząco spojrzał na ich opłakany wygląd – to daleka droga, ja nawet nie mam
na benzynę, musiałbym dostać jakąś zaliczkę.
- Jest tu gdzie jakiś porządny jubiler? – spytał Kazio.
- Jubiler? – zainteresował się Józio – Po co?
- Jest, ale w Przemyślu. Porządny człowiek, w dzień i w nocy można do
niego, jak z dobrym interesem – uśmiechnął się taksówkarz.
- No to do Przemyśla, do tego jubilera – rozkazał Kazio.
Po kilkunastu minutach jazdy stanęli przed okratowaną willą, przy której
tabliczka informowała, że strzeże jej „zły pies”, i rzeczywiście, były tam dwa
ogromne psy.
Taksówkarz zadzwonił i przez domofon rozmawiał z jubilerem.
Zabrzęczał domofon, weszli. Przywitał ich starszy pan w bonżurce. Kazio już
trzymał w ręce jakiś drobiazg. Pan w bonżurce wyciągnął lupę, usiadł przy
dobrze oświetlonym biurku, oglądał z uwagą kamień, cmokał, kręcił głową.
- Wygląda na prawdziwy, mogę panu dać piętnaście milionów.
- Pan daje połowę ceny – stwierdził Kazio.
- A jaką mam gwarancję, że nie kradziony?
- Taką samą, jak pan daje połowę ceny, ale dawaj pan te pieniądze.
6
Jubiler wyszedł, po chwili przyniósł odliczone pieniądze i wręczył
Kaziowi, który niedbale, nie przeliczając, schował je do kieszeni.
- Uszanowanie – pożegnał ich jubiler.
- Uszanowanie.
Wsiedli do taksówki. Kazio wręczył taksówkarzowi pięć milionów. Ten
uśmiechnął się przymilnie. – Możemy jechać. Z panami nawet na drugi koniec
Polski.
Po drodze, jako że zrobił się ranek, wyszło słońce, Kazio zaprosił
wszystkich na śniadanie w maleńkim barze. Kierowca coś jeszcze marudził przy
aucie, kiedy przyjaciele wchodzili do środka.
- Ty mnie wytłumacz – Józio złapał Kazia za rękaw i przytrzymał przed
drzwiami – ty mnie wytłumacz, co ty wyrabiasz, co ty masz i skąd?
Kazio wypiął pierś jak paw, nadymał się.
- Ja zrobiłem interes i to wszystko. – Wyciągnął z kieszeni garść
kamyków. Grzebał dalej, wyciągnął jeszcze z każdej kieszeni kilkanaście. Kiedy
już obie ręce miał zapełnione, podniósł je do góry. Szlachetne kamienie błysnęły
w słońcu żywym ogniem.
Józio osłupiał: - Jak, skąd, kiedy?
- A wtedy, jak wy durne strzelali się z diabłem, to ja je wziąłem skąd
trzeba.
- Skąd?
- Z kominka w górach, w Karpatach. No, wtedy, jak Piaskow strzelał do
diabła w domu dla weteranów. Diabeł mi napłakał – zażartował Kazio.
- Co to za kamienie? – dopytywał się Józio.
- To diabelskie łzy – brylanty.
7

Podobne dokumenty