Czytaj online

Transkrypt

Czytaj online
Jarosław Stawirej
Masakra profana
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
I. Księga Wejścia
Pewnego dnia, w niedzielę po południu, ukazała mi się Matka Boska.
Od razu chciałbym wyjaśnić, że nie jestem żadnym niedorozwiniętym
pastuszkiem czy kimś w tym rodzaju. Jestem przystojnym i błyskotliwym brand
menedżerem w dużej międzynarodowej korporacji. Nie pamiętam nawet, kiedy
ostatni raz byłem na wsi.
Dlatego pojawienie się Matki Boskiej w moim apartamencie przyjąłem z
pewnym zdziwieniem, żeby nie rzec – zażenowaniem. Ubrana była skromnie, w
błękitną suknię, narzuconą na długą koszulę w kolorze écru. Włosy przykryła
jasnoczerwoną chustą, nad którą unosiła się dyskretna aureolka. Jak to z Matką
Boską bywa, trudno było określić, w jakim jest wieku.
Stała nieruchomo, milcząc, ze wzrokiem wbitym w nieskończoność, a na moich
ustach błąkał się głupkowaty uśmiech. Myślałem, że Matki Boskie nie istnieją.
– Czy Pani jest…?
– Tak – odpowiedziała, nie odrywając wzroku od nieskończoności.
– Hmm… – zawahałem się. – A czemu, jeśli można wiedzieć, zawdzięczam ten
zaszczyt?
– Zostałeś wybrany. Pójdziesz w świat głosić Słowo Boże.
Przez chwilę znowu staliśmy w milczeniu. Następnie ja wybuchłem
histerycznym śmiechem.
– Prawdopodobnie zaszła jakaś pomyłka – zasugerowałem, kiedy udało mi się
trochę uspokoić.
– Dlaczego tak uważasz?
– Ponieważ jestem bezbożnikiem i hedonistą. Piję alkohol, palę papierosy
i zażywam narkotyki. Nadużywam też brzydkich wyrazów, uprawiam seks
przedmałżeński, masturbuję się oraz czytam „Gazetę Wyborczą”…
– Wszystkie grzechy odpuszczam ci od ręki – odrzekła bez wahania i puknęła
trzy razy w parapet. – Jesteś czysty jak świeżo ochrzczone niemowlę.
Zaniemówiłem. Oto stoi przede mną Matka Boska. Niczym wyjęta
z komunijnego obrazka. Jak żywa. W dodatku ma wobec mnie jakieś plany.
– Proszę… pani – wyjąkałem. – Ale ja nie mogę… Słowo Boże jest całkowicie
sprzeczne z moim światopoglądem. Jestem zwolennikiem refundowania środków
antykoncepcyjnych i przymusowego leczenia osób z powołaniem kapłańskim.
Poza tym uważam, że publiczne obnażanie się ze swoją wiarą jest niesmaczne.
Religia powinna być prywatną sprawą każdego człowieka.
Tym ostatnim zdaniem prawie sam się wzruszyłem.
– Nie wykręcisz się komunałami ze swoich liberalnych gazet – jej głos był tak
spokojny i zdecydowany, że poczułem, jak ciarki przechodzą mi pod nową koszulą
od Armaniego.
Bardzo, ale to bardzo chciałem szybko coś wymyślić.
– Ale niech się Pani zastanowi… Moje świadectwo będzie bezwartościowe…
Proszę na mnie spojrzeć – ciągnąłem coraz bardziej zdesperowany. – Na to, jak się
ubieram, jak się zachowuję, na moją pracę… Nikt przy zdrowych zmysłach nie
uwierzy, że ukazuje mi się Matka Boska. Wezmą mnie za hochsztaplera, kolejnego
oszusta, który chce zrobić kasę na naiwności ciemnego ludu.
Matka Boska zmierzyła mnie długim, badawczym spojrzeniem. Starałem się
wyeksponować wszystkie cechy dyskwalifikujące mnie w roli jej posłannika:
bystre spojrzenie, nawilżoną skórę, swobodny i inteligentny uśmiech (odsłaniający
garnitur świeżo wybielonych zębów), a także zmierzwione według najnowszych
trendów ciemnoblond włosy.
Żadnych emocji.
– Rzeczywiście, nie budzisz zaufania – odezwała się w końcu. – Ale jest na to
sposób.
– Sposób?
– Zjawiska nadprzyrodzone…
Z moich ust dobył się tępy odgłos, coś jakbym dostał żeliwną rurką w kłykieć
potyliczny.
– …lewitacja, moc uzdrawiania, stygmaty…
– Stygmaty?! Chce Pani, żeby mnie wywalili z pracy?! – wrzasnąłem. – Jak to
sobie Pani wyobraża? Rozmawiam z przełożonym, a tu nagle – niespodzianka! –
z rąk i nóg tryska mi krew. To jest sprzeczne z polityką naszej firmy!
Jednak moje argumenty jakoś do niej nie trafiały. Ponownie przeniosła wzrok
w kierunku nieskończoności i tam go zatrzymała.
Intuicyjnie poczułem, że się z tej hecy całkowicie nie wymigam. Za wszelką cenę
chciałem chociaż zmniejszyć rozmiary katastrofy.
– A nie można by tych… stygmatów… zamienić na jakieś inne… zjawisko
nadprzyrodzone? – wydukałem.
– Na przykład jakie?
– No nie wiem… – grzebałem w zakamarkach pamięci. – Zamiana wody w
wino? Może być bułgarskie.
Obrzuciła mnie dziwnym spojrzeniem. Po chwili odrzekła rzeczowo:
– Nie da rady. Stygmaty mają szczególną moc oddziaływania na ludzi.
– Z pewnością – wymamrotałem. – Niemniej moja dziewczyna…
Nagle przypomniałem sobie, że przecież umówiłem się z Andżeliką. Mogła się
tu pojawić lada moment, a ja wolałbym, żeby nie zastała mnie sam na sam z
Matką Boską.
– Nie denerwuj się, zaraz znikam – wydawała się czytać w moich myślach. –
Resztę omówimy podczas kolejnego spotkania.
– Ma Pani zamiar objawić mi się… jeszcze raz?! – wykrztusiłem.
– Zwykle objawiam się seriami – odpowiedziała spokojnie.
– Seriami?! O Boże… ale bardziej rano czy po południu? – Czułem, jak grunt
osuwa mi się spod skrojonych na miarę półbutów z kangurzej skórki.
– Będę ci się objawiać o wszystkich porach dnia i nocy.
– W godzinach pracy też?! – wybuchnąłem. – Moja szefowa wpadnie w szał, jak
zobaczy, że zadaję się z dziewicami! To bardzo zaborcza kobieta.
Ale Matka Boska już mnie nie słuchała. Uniosła ręce ku niebu, a następnie na
moich własnych oczach rozpłynęła się w przestrzeni. Zostałem sam, wytrącony
z równowagi, nie wiedząc, co mam myśleć.
Po chwili usłyszałem dzwonek do drzwi. Andżelika, jak przystało na osobę
pracującą w telewizji, była bardzo punktualna.
Wyobraźcie sobie, że wasza dziewczyna to najbardziej wypasiona pogodynka
w kraju. Smukła brunetka o prężnych udach, wybujałym froncie i lekko
zachrypniętym głosie, przez którą faceci – mimo że całą prognozę intensywnie
wpatrują się w ekran – nie potrafią później odpowiedzieć na fundamentalne
pytanie: „Jaka będzie pogoda?”.
Potraficie to sobie wyobrazić?
Dobra. To teraz musicie jej powiedzieć, że ukazuje wam się Matka Boska.
Najpierw myślałem, żeby to przed Andżeliką zataić. Ale zaraz potem
przypomniałem sobie o jej udziale w „Gwiazdy Tańczą na Szczudłach”.
Oglądalność tego show przekracza kilkakrotnie frekwencję wyborczą, a ja – jako
oficjalny narzeczony – mam jej kibicować na widowni. A gdyby Matce Boskiej
wpadło do głowy właśnie wtedy mi się objawić? Czy nie byłoby to dość
nieprzyjemne faux paux, które położyłoby się cieniem na dalszej karierze mojej
wybranki? Zdecydowałem, że lepiej będzie o całej sprawie jej od razu powiedzieć.
Wybrałem moment, kiedy leżeliśmy w łóżku po tym, jak zrobiła mi te wszystkie
niezwykłe rzeczy, o których można poczytać w poradniku Madejowe łoże.
Seksualne tortury dla zdegenerowanych. Andżelika, naga i cudownie rozłożona,
paliła papierosa i ze znudzoną miną przeglądała prospekty hotelu Burj Al Arab
w Dubaju, gdzie zaprosiłem ją na weekend, zaciągając na ten cel kredyt pod
hipotekę.
– Wierzysz w Boga? – niezobowiązująco zagaiłem.
– Co proszę? – Zrobiła minę, jakby dostała w łeb pustakiem.
– No wiesz… Nigdy wcześniej nie było okazji, żeby zapytać.
– O co ci, kurwa, chodzi? Dobrze się czujesz?
Gdy to mówiła, była jeszcze piękniejsza niż zwykle.
Musiałem jakoś ratować sytuację, powiedzieć coś, co pozwoli naszej rozmowie
zachować charakter przyjaznej pogawędki, nie tracąc równocześnie ciężaru
gatunkowego.
– Nie sądzisz, że jako partnerzy powinniśmy czasami… no wiesz… podzielić się
swoimi poglądami, porozmawiać?
Popatrzyła na mnie podejrzliwie.
– A nie wystarczy, że się pieprzymy, chodzimy na imprezy i tym podobne?
Musiałem się chwilę zastanowić.
– W zasadzie… wystarczy – odrzekłem szczerze. – Ale… co nam szkodzi… na
przykład… jeszcze czasem porozmawiać? Nie za często, oczywiście… Raz na jakiś
czas.
Zaciągnęła się mocno papierosem, rozchyliła szeroko chrapy i wypuściła dym.
– Obawiam się, że jak zaczniemy ze sobą rozmawiać, to nasz związek się
rozpadnie – powiedziała. – Poza tym, ja się w tych sprawach w ogóle nie orientuję.
– No ale wierzysz w Boga czy nie?
– Czy ja wiem… – zamyśliła się. – Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
– Nie zastanawiałaś się, co się z tobą stanie po śmierci?! – Nie sądziłem, że mogę
wydobyć z siebie tak pierwotny i naturalnie brzmiący okrzyk zdumienia.
– No pięknie! Najpierw Bóg, teraz śmierć, a zaraz pewnie będą głodujące dzieci.
Jak masz depresję, to idź pobiegać albo co.
Wykonała ruch, który niedwuznacznie sugerował, że ma zamiar wstać, ubrać się
i wyjść, trzaskając za sobą drzwiami.
– Obiecuję, że nie będzie żadnych dzieci! OK? – zawołałem pospiesznie. –
Ograniczymy się do Boga i tematów pokrewnych.
– Tematów pokrewnych?
– No wiesz… cuda… objawienia i takie tam… interesujące zjawiska –
wyjąkałem.
Popatrzyła na mnie pytająco, a ja nabrałem powietrza i w kilku zdaniach
wszystko opowiedziałem. O Matce Boskiej, jej planach i zdolnościach, jakie
nabędę. Nie stroniłem przy tym od żartów ani dygresji, wskazujących na mój spory
dystans do całej sprawy.
Na początku słuchała mnie w ciszy i skupieniu, o którym świadczył jej wzrok
wbity nieruchomo w maleńką fałdę na kołdrze. Później zaczęła się nerwowo
wiercić, cicho posapywać i wydawać dziwne jęki. Kiedy doszedłem do stygmatów,
wpadła w dygot i przykryła się kołdrą aż po same usta, które nabrały koloru
kilkudniowego krwiaka.
– Nie rób mi krzywdy! Proszę cię! – wybuchła nagle histerycznym, zwierzęcym
nawet płaczem. – Zrobię wszystko, co każesz, ale nie zabijaj mnie!
– Chryste! – Oniemiałem. – Dlaczego miałbym…
– Bo ci odwaliło! – zawyła. – Jak psychopacie jakiemuś!
Uświadomiłem sobie, że patrzy na mnie, jakbym był Josefem Fritzlem i Josefem
Goebbelsem zarazem.
– Myślisz, że nie słyszałam o takich popaprańcach? Najpierw pokazuje im się
Matka Boska, a potem idą ostrymi narzędziami wykorzeniać grzech z tego świata!
– Narzędziami?! – Zatkało mnie. – Przecież wiesz, jak ja nienawidzę
majsterkować!
Nagle zerwała się z łóżka i wrzeszcząc na całe gardło, rzuciła się biegiem
w kierunku drzwi wyjściowych. Ruszyłem w pościg; nie mogłem pozwolić, by
widok jej nagiego ciała stał się udziałem całej wspólnoty mieszkaniowej. Nie było
innego sposobu, podstawiłem jej nogę. Wyrżnęła o deski jak długa. Po raz kolejny
uświadomiłem sobie, jaka to pięknie zbudowana kobieta.
Związałem ją przedłużaczem, inaczej znowu próbowałaby uciec. Na szczęście
nagły kontakt z podłogą trochę ją uspokoił, wyciszył.
– Wybacz, musiałem to zrobić – wyjaśniłem i ostrożnie dźwignąłem ją z podłogi.
Pokiwała głową ze wzrokiem postrzelonego jelonka Bambi.
– Tylko obiecaj, że nie będziesz się nade mną znęcał – wyszeptała.
– Chryste! Przecież ja wcale nie mam zamiaru… – Była cięższa, niż myślałem.
Poniosłem ją pospiesznie w kierunku łóżka.
– I nie odetniesz mi sutków?
O mało nie wypuściłem jej z rąk. Do celu zostały jeszcze jakieś dwa metry.
– Ani nie włożysz rozgrzanej lutownicy do tyłka?
– Przestań!!! – Rzuciłem ją na pościel. – Co ty z tymi narzędziami?! – Ciężko
dysząc, usiadłem na łóżku. – Ja takich rzeczy w ogóle w domu nie trzymam! Nawet
jak trzeba zmienić żarówkę, to dzwonię po elektryka!
Popatrzyła na mnie z wdzięcznością. Trzeba przyznać, że spętana kablem
prezentowała się naprawdę imponująco. Po chwili podniosła głowę i lekko
zachrypniętym głosem zapytała:
– Załatwisz mnie szybko i bezboleśnie, prawda? Obiecaj…
– Błagam… Skąd ci przyszło do głowy, że mam zamiar cię załatwić?! – powoli
traciłem cierpliwość.
– A nie masz? – zdziwiła się.
– Nie!
– Więc co, oszpecić, trwale okaleczyć? – patrzyła na mnie coraz bardziej
zdezorientowana.
– Też nie…
Na kilka chwil zapanowała niezręczna cisza.
– To o co ci, kurwa, chodzi? – zapytała w końcu.
Westchnąłem głęboko i opadłem na łóżko obok niej. Leżeliśmy chwilę
w milczeniu jak w jakimś czarno-białym filmie z lat 60. Ja wpatrujący się
nieruchomo w sufit, ona ciasno owinięta kablem. Zrozumiałem, że dzieli nas
egzystencjalna przepaść.
Rozwiązałem ją i narzuciwszy na siebie szlafrok, wyszedłem w milczeniu na
taras. Była wolna.
Zapaliłem papierosa i nieobecnym spojrzeniem powiodłem po pogrążającym się
w wieczornym półmroku śródmieściu. W oczach zamigotały mi światła
przejeżdżających w dole aut oraz drobne sylwetki ludzi, śpieszących za swoimi
sprawami w sobie tylko znanych kierunkach. W ten pierwszy naprawdę wiosenny
dzień roku wszyscy wydawali się tacy radośni i pełni życia. Nasilony miejski
szumek i uwolniony ze szponów mrozu zapach kebabów oraz psich pozostałości
sygnalizowały, że miasto nareszcie otrząsa się z zimowego odrętwienia. Tu
nieletnia para obłapia się na ławce, tam rowerzysta wpada pod rozpędzoną
ciężarówkę… Ja jednak obserwowałem wszystko z chłodną obojętnością, nie
potrafiąc jak co roku zachwycić się tym odwiecznym rytuałem przyrody.
Wiedziałem, że dla mnie już nic nigdy nie będzie takie samo.
Do moich uszu dobiegły stłumione dźwięki z apartamentu. Andżelika
pospiesznie ubierała się i szykowała do wyjścia. Starała się robić to jak najciszej,
chyba po to, żebym nagle nie przypomniał sobie o niej i nie postanowił jednak
odciąć tego i owego. Do czego to doszło?! A wszyscy mówili, że taka piękna z nas
para.
Pogrążyłem się we wspomnieniach. Pomyślałem o chwili, kiedy się poznaliśmy.
To było na bankiecie. Po premierze komedii romantycznej Zzuj ciżemki, którą
nasza firma sponsorowała. Prawie dwa tygodnie temu, szmat czasu. Kiedy ją tam
zobaczyłem, zacząłem się trząść jak jakiś frajerberger.
Podeszła do mnie i rzuciła zaczepnie:
– Co się tak trzęsiesz, maleńki?
– Chyba twoja stara! – przytomnie zaripostowałem i tym ją zdobyłem.
Jeszcze tego samego wieczoru leżeliśmy błogo wyczerpani na podłodze mojego
apartamentu, a ja jeździłem po jej nagich udach swoją kolekcją miniaturowych
modeli porsche. To wspomnienie zostanie ze mną do końca życia.
Zamknąłem oczy. Chłodny wieczorny wiatr zakołysał moją grzywką.
– Naprawdę ukazała ci się Matka Boska? – usłyszałem jej głos. Stała obok mnie
na tarasie i opierała dłoń na moim ramieniu.
Została!
– Mhm – poczułem, jak łzy napływają mi do oczu.
– Ale dlaczego akurat tobie?
– Nie wiem, może brakuje im specjalistów od marketingu? – załkałem.
Podsunęła mi tarasowe krzesło i pomogła usiąść. Otuliła mnie kocem, przyniosła
chusteczki higieniczne oraz orzeszki. Wysmarkałem nos i schrupałem orzeszka.
Andżelika usiadła naprzeciwko mnie i też schrupała orzeszka. Potem ja
schrupałem kolejnego orzeszka i ona kolejnego. Przez chwilę chrupaliśmy
orzeszki.
– Ile razy już ci się… no tego… objawiła? – odezwała się w końcu.
– Na razie tylko raz. Ale powiedziała, że będzie częściej – odrzekłem ze
spuszczoną głową.
– A mówiła gdzie… i kiedy?
– Nie powiedziała dokładnie, no ale może wszędzie… w domu, w pracy, na
imprezie…
– Tak przy ludziach?!
Skuliłem się, a moje ciało wykręciło kilka spazmów. Następnie sięgnąłem po
kolejnego orzeszka. Andżelika była bardzo dzielna. Mimo tak boleśnie żenującej
sytuacji została tu ze mną i próbowała pomóc. Ale to tylko potęgowało moje
cierpienie. Zrozumiałem, jak wspaniałą dziewczynę tracę.
– A czy nie mogłaby robić tego jakoś dyskretniej? – zapytała.
– To chyba niemożliwe – wychlipałem. – Co to za objawienie, o którym nie wie
przynajmniej kilkadziesiąt milionów ludzi?
Andżelika zamknęła oczy. Potem otworzyła. Schrupała orzeszka.
– Słuchaj, nie zrozum mnie źle – pochyliła się ku mnie i ujęła moją dłoń. – Jesteś
bardzo fajny. Słuchasz fajnej muzyki, fajnie się ubierasz, masz fajną pracę i fajnie
urządzone mieszkanie – jej głos był łagodny, pełen ciepła. – Ale zdajesz sobie
sprawę z tego, że w kręgach, w których się obracamy, te twoje objawienia nie
zostaną dobrze odebrane?
– Mnie to mówisz? – jęknąłem.
– Ludzie będą się czuć nieswojo w obecności Matki Boskiej… – ciągnęła.
– Wiem…
– Przestaną nas zapraszać na imprezy…
– Wcale bym się nie zdziwił…
– Będziemy skazani na towarzyski niebyt!
– Boże, dlaczego akurat ja?!
Mój krzyk spłoszył pobliskie stado gołębi, które wzbiły się w niebo, zatoczyły
koło nad budynkiem, zanurkowały w dół i rąbnęły w ziemię. Chwilę siedzieliśmy
w milczeniu. Potem ja głośno przełknąłem orzeszka.
– Czyli z nami koniec? – zapytałem, nie patrząc jej w oczy.
– Chyba mnie rozumiesz, prawda?
– Ale do Dubaju ze mną pojedziesz?
– Nie sądzę – zmarszczyła czoło.
– Już wszystko opłacone…
Na twarzy Andżeliki pojawił się bolesny grymas. Odzwierciedlał dramatyczną
walkę, jaka toczyła się w tej chwili w jej umyśle.
– A jak ty to sobie wyobrażasz? – wyrzuciła z siebie w końcu. – Leżymy na
plaży w Emiratach, słońce świeci, dokoła pełno inteligentnych i zadbanych ludzi,
a ty nagle – ni stąd, ni zowąd – zaczynasz lewitować! I co ja miałabym wtedy ze
sobą zrobić? Wstać i ładnie się ukłonić?
Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć.
– To może pojedziemy gdzie indziej, na przykład… w góry?
– I co my tam będziemy robić? Wspinać się? – jej śmiech przesiąknięty był
goryczą i zapachem orzeszków.
Zrozumiałem, że to koniec. Jedyna prawdziwa miłość mego życia za chwilę
wstanie, otrzepie resztki łupin z kiecki i odejdzie. Na zawsze. Przedtem jeszcze
zapyta, czy – skoro i tak wszystko już opłacone – nie mógłbym jej odstąpić tej
rezerwacji w Burj Al Arab. Byłby to taki piękny gest na pożegnanie. Na to ja
spytam czy pojedzie tam sama, a ona odpowie, że ze swoim opóźnionym
w rozwoju bratem.
– To ty masz brata? – będę wyraźnie zaskoczony.
– Przyrodniego – powie.
– A co on robi?
– Dorabia jako model.
– Aha…
Potem pocałuje mnie w czoło i stwierdzi, że to strasznie przykre, iż nie
zdążyliśmy się dobrze poznać, a już musimy się rozstać. Pokiwam głową, a ona
doda mi otuchy, tkliwie tarmosząc za nos. Następnie z wdzięcznością przyjmie
bilety do Dubaju, a wychodząc, już przy samych drzwiach, odwróci się i powie: –
A nie mówiłam, że jak zaczniemy ze sobą rozmawiać, to nasz związek się
rozpadnie?
Pewnie nieraz zastanawialiście się, co byście zrobili, gdyby nagle zaczęła
ukazywać się wam Matka Boska. Wpadlibyście w popłoch czy pogrążyli w
rozpaczy? Zadzwonilibyście na policję czy może uciekli z kraju? Przez całą noc
nie zmrużyłem oka. Następnego dnia w pracy byłem tak skołowany, że podczas
lunchu w sushi-barze zamiast maki zamówiłem flaki. Co za wstyd! W końcu
doszedłem do wniosku, że najlepsze, co mogę zrobić, to żyć tak, jakby nic się nie
stało. Chodzić do pracy, upokarzać podwładnych, molestować stażystki. Czułem,
że tylko katorżnicza harówka pozwoli mi nie myśleć o traumatycznych
wydarzeniach, które niespodziewanie stały się moim udziałem.
Miałem szczęście, był to bowiem akurat bardzo gorący okres w mojej firmie.
Wspomniałem już, że jestem brand menedżerem w renomowanej międzynarodowej
korporacji. Ściślej mówiąc, w jednym z wiodących koncernów kosmetycznych,
którego produkty z pewnością znajdują się na waszych łazienkowych półkach
i toaletkach. Niestety ostatnio firma nie miała najlepszych wyników, więc zarząd
zlecił wszystkim oddziałom wymyślenie czegoś, co zrewolucjonizuje rynek
dezodorantów i przywróci koncernowi absolutną pozycję lidera na rynku. Szefowa
oczywiście wybrała mnie do tego zadania i to, co wymyśliłem w następnych
tygodniach, powinno, moim zdaniem, przejść do historii postkreatywnego
marketingu, a mnie na wieki zapewnić zaszczytne miejsce wśród największych
wizjonerów w branży. Ale po kolei.
Potoczne myślenie zwodniczo podpowiada, że taką pracę należałoby zacząć od
poszukiwania nowych zapachów czy niebanalnych sposobów ich aplikacji. Ale ja
od początku wiedziałem, że to ślepa uliczka. Aby dokonać rewolucji, trzeba było
pójść głębiej. Dokonując analizy etymologicznej słowa „dezodorant”,
z zaskoczeniem stwierdziłem, że ten francuskiego pochodzenia wyraz równie
dobrze mógłby brzmieć „odśmierdzacz”, chociaż pewnie jego potencjał
komercyjny byłby wtedy mocno ograniczony. Na smrodzie postanowiłem się więc
skoncentrować.
Skontaktowałem się z wiodącymi laboratoriami medycznymi na świecie
i zleciłem im dziesiątki badań nad odorem i jego związkami z ludzkim ciałem.
Kazałem analizować wydzieliny i feromony, pobierać próbki i robić wymazy.
Zarządziłem kompleksowe zgłębianie intensywności wrażeń i stężeń, poleciłem
wykonać przekroje ilościowe przez grupy wiekowe, rasy i kasty. Profesor Edmund
Hustler z Uniwersytetu w Getyndze specjalnie dla nas przeprowadził swoją słynną
redukcję feromonologiczną, którą przybliżył nam w formie seminariów i tajnych
kompletów. Wybrałem się też na Kongres Fetorologiczny do Kielc.
Po kilku tygodniach intensywnych studiów i badań w końcu zebraliśmy całość
interesujących nas wyników – tysiące wykresów, diagramów i tabel. Aby móc je
przetworzyć, kupiliśmy najszybszy na rynku komputer i zatrudniliśmy kilku
informatyków somnambulików, którzy na trzy zmiany porządkowali, profilowali i
integrowali dane. W wolnych chwilach skakali w gumę.
Przez długi czas z magmy terabajtów nie wyłaniał się żaden sensowny obraz.
Słupki diagramów opadały w najmniej oczekiwanych momentach, a wykresy
świrowały jak EEG epileptyka. Świrować zaczęła też moja szefowa, której ta
przygoda zaczęła śmierdzieć katastrofą. „Jeżeli koszty tych zasranych badań
w najbliższym czasie się nie zwrócą, to własnymi rękami rozwalę ci łeb i zeżrę
mózg. A bezpańskie kundle będą trykać twoje truchło” – powiedziała
z charakterystyczną dla siebie powściągliwością. Od razu widać, że ma kobitka
MBA.
Powiedziałem informatykom, że koniec ze skakaniem w gumę, a żeby
niepotrzebnie nie marnować czasu, od tej chwili posiłki będą im dostarczane
w formie kroplówki. Poskutkowało. Już następnego dnia wpadli na pomysł
zastosowania sztucznych sieci neuronowych do – z tego, co zrozumiałem – filtracji,
penetracji, konwersji i perwersji danych. „A potem zobaczymy, co się z tego
urodzi” – powtarzali podnieceni jeden przez drugiego.
Na szczęście tym razem na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Wkrótce
z powodzi zer i jedynek zaczął wyłaniać się pewien obraz. Na początku słaby
i niewyraźny, niczym puls pluszowego misia, z każdą godziną stawał się coraz
bardziej rześki i pewny siebie. Trzymając się z informatykami za ręce,
obserwowałem w transie to, co coraz dobitniej urzeczywistniało się na monitorze
naszego superkomputera. W życiu nie widziałem tak pięknej i jędrnej krzywej.
Sterczała dumnie i nie pozostawiała żadnego pola do błędnej interpretacji.
Mieliśmy nasz wynik.
Kto by pomyślał, że rozwiązanie cały czas znajdowało się tuż pod nosem. Jednak
– jak mówi stare bretońskie przysłowie – lepiej pociągnąć za wszystkie strzyki
naraz, niż karmić dziecko pomponem. Wielostronicowy raport dotyczący
uzyskanych rezultatów można było streścić w jednym zdaniu: „Prace pomiarowe
przeprowadzone na reprezentatywnej próbce badanych, równomiernie
zróżnicowanej pod względem wieku, płci, rasy, orientacji seksualnej i barw
klubowych, wykazały, że poza nielicznymi przypadkami (mieszczącymi się
w granicach błędu statystycznego) – u których w interesującym nas obszarze badań
najwyższe rezultaty zanotowano w odniesieniu do jamy gębowej (łac. cavum oris)
– u 99,999% populacji najsilniejsze stężenie fetoru rejestruje się w pobliżu
końcowego otworu przewodu pokarmowego, czyli odbytu (łac. anus)”.
Innymi słowy – jak to celnie ujął jeden z naszych błyskotliwych informatyków –
odkryliśmy, że przygniatającej większości ludzi najbardziej śmierdzi z dupy.
Doniosłość tego odkrycia powaliła mnie niczym kucharza okrętowego uderzenie
pagajem. Uświadomiłem sobie, że rasa ludzka dezodoruje sobie dosłownie
wszystko: pachy, stopy, szyję, obszar za uszkiem. Do ust stosuje płukanki, do uszu
parafinę, a do nosa kropelki i spreje. Dodatkowo, aby zagłuszyć przykrą woń
w swoim otoczeniu, szprycuje zapachami mieszkania, łazienki, samochody i kocie
kuwety. Słowem, nie ma takiego miejsca na ludzkim ciele i w jego pobliżu, które
nie podlegałoby dezodorowaniu. Oprócz tego jednego – z naukowego punktu
widzenia – najwłaściwszego. Należyte wnioski z takiej obserwacji dałby radę
wyciągnąć nawet przyrodni brat mojej byłej dziewczyny, model. Należało jak
najszybciej wyprodukować dezodorant do tyłka i zmonopolizować rynek.
Gdy przedstawiłem swój pomysł szefowej, zamarła. Jej wydęte jak opona
Monster Trucka usta zastygły w wieloznacznym milczeniu. Dekady korekcji
i liftingów uniemożliwiały odczytanie z jej sfinksowej twarzy jakichkolwiek myśli
i uczuć, bałem się nawet, że zaraz rzuci się na mnie i pożre, a genialna koncepcja
dezodorantu przepadnie na wieki wraz ze mną.
Wreszcie świeżo uzupełnione kolagenem wargi drgnęły:
– Sprej czy kulka?
Odetchnąłem. Kupiła mój pomysł! Zasugerowałem, żeby kwestie techniczne
rozstrzygnąć później, a teraz skupić się na przygotowaniu prezentacji dla zarządu.
Zgodziła się. Musiałem jeszcze wywinąć się od jej zwyczajowych w takich
sytuacjach umizgów, nic bowiem bardziej nie pompowało jej libida niż młody
zdolny wizjoner w bajeranckim gajerku. Rzucona mimochodem informacja, że
chyba mam owsiki, załatwiła sprawę.
Wracałem do domu wesoły jak brazylijski hymn. W wyobraźni celebrowałem już
niebywały sukces swojego produktu, udzielałem nieludzko błyskotliwych
wywiadów czołowym magazynom biznesowym na świecie i z ujmującą
nonszalancją odbierałem statuetkę Złotego Cielca dla menedżera roku. Po raz
pierwszy od wielu tygodni czułem się rozluźniony, niemal szczęśliwy. Prawie
zapomniałem o swojej tragedii miłosnej i o Matce Boskiej. W podświadomości
zaczęło mi nawet kiełkować przekonanie, że jej wizyta okazała się jakimś
kosmicznym nieporozumieniem, że po powrocie do nieba spostrzegła swoją
pomyłkę i postanowiła dać mi święty spokój. Bezwiednie pielęgnowałem w głowie
tę mentalną roślinkę, jakby była ostatnią formą wegetacji pozostałą na Ziemi po
niefortunnym zderzeniu z planetą Nibiru, inwazji radioaktywnych kosmitów
parazytów oraz wyjątkowo suchym lecie.
Nadszedł dzień, w którym mieliśmy przedstawić zarządowi nasz rewolucyjny
projekt. Po wejściu do sali konferencyjnej szefowa przedstawiła mnie prezesowi
i dwóm wiceprezesom, a potem oddała mi głos. Zaplanowałem stopniowo
podsycać zainteresowanie słuchaczy, a ostateczny pomysł wyjawić na końcu,
w formie triumfalnego „ta-dam!”. Strategia zdawała egzamin znakomicie. Prezesi –
szykowni panowie po sześćdziesiątce – wpatrywali się we mnie jak
zahipnotyzowani, gdy w sposób lekki, lecz dogłębny, odsłaniałem przed nimi
zakamarki dwunastnicy, okrężnicy i kiszki stolcowej. Wyraz oczarowania nie
zniknął z ich twarzy, gdy błyskotliwie wtajemniczałem ich w meandry ruchów
perystaltycznych i nie wdając się w zbędne szczegóły płynnie przeszedłem do fazy
ekskrementalnej. Wszystko szło wyśmienicie, a ja z gracją figurowej łyżwiarki
zmierzałem pewnie do finałowej wolty, lecz właśnie wtedy, kiedy olśniewającą
konkluzją miałem powalić zarząd na kolana, usłyszałem zaskakujące pytanie
prezesa, starszego pana o wyglądzie Silvia Berlusconiego:
– Pan krwawi?
Z początku nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Zirytowany nieco, że wybił mnie
z rytmu, uśmiechnąłem się najbardziej czarująco, jak potrafiłem, i protekcjonalnie
przechyliłem głowę na bok.
– Słucham?
– Czy pan przypadkiem nie krwawi? – powtórzył rzeczowo.
Zdezorientowany popatrzyłem na szefową. Była blada jak amfa. Z uśmiechem
zastygłym na ustach przeniosłem wzrok na swoje ciało. Istotnie, na koszuli,
w okolicach lewego boku, dostrzegłem rozległą czerwoną plamę. Chwilę później
zorientowałem się też, że krwiste dziury pojawiły się na moich dłoniach.
A więc jednak…
Stygmaty!
Właściwie nie powinienem się temu dziwić, w końcu Matka Boska lojalnie mnie
uprzedzała. Inna sprawa jednak, że wybrała sobie czas i miejsce, które – gdyby nie
była tym, kim była – spokojnie pozwalałyby posądzić ją o perfidię, nihilizm
i wyrafinowane okrucieństwo. Rozejrzałem się dokoła, myśląc, że gdzieś ją
zobaczę. Tym razem jednak postanowiła działać z ukrycia.
Prezesi nie odrywali wzroku od moich ran. W ich oczach rysował się szok
pomieszany z obrzydzeniem skrzyżowanym z czymś, co wymyka się pojęciowym
możliwościom języka polskiego.
– A tak, krwawię… – wyjąkałem, zapinając marynarkę i wstydliwie zaciskając
dłonie. – Ale to nic, zaraz mi przejdzie…
– Ale pan krwawi coraz bardziej – zauważył trafnie pierwszy wiceprezes,
przywodzący nieco na myśl Jacques’a Chiraca.
Rzeczywiście, krew z boku przedarła się na wierzch marynarki i zaczęła strzykać
jak w jakimś spaghetti westernie. Krople zimnego potu wystąpiły mi na czoło,
a kiedy je wytarłem, okazały się buraczkowego koloru. Przytomnie stwierdziłem,
że najlepsze, co mogę zrobić w tej sytuacji, to nie tracić zimnej krwi.
– Proszę państwa, proszę się o mnie nie martwić – powiedziałem uspokajająco. –
Ostatnio czasami krwawię. Ale to nie powinno odwracać naszej uwagi od celu, dla
którego się tutaj spotkaliśmy.
– Jak to pan czasami krwawi? Dlaczego? – Berlusconi postanowił jednak drążyć
niewygodny temat.
– Sam z siebie, spontanicznie – odparłem. – Czasem… nie mogę się
powstrzymać.
Zapanowała długa, nieprzyjemna cisza. Przerywana jedynie monotonnym
odgłosem kapiącej na posadzkę krwi.
– Ale… pan nie powinien tego robić… – odezwał się drugi wiceprezes, trochę
podobny do Gerharda Schrödera.
– Dlaczego?
– Bo… pan traci w naszych oczach wiarygodność. – Były kanclerz Niemiec był
mocno zdegustowany. – Nie można tak po prostu przyjść do firmy i krwawić!
Spojrzałem na szefową. Miałem nadzieję, że na chwilę przejmie inicjatywę, a ja
w tym czasie trochę się ogarnę i obmyślę plan wyjścia z tej niezręcznej sytuacji.
Ale ona tylko na mnie patrzyła, a jej wzrok cuchnął nienawiścią.
– Proszę państwa – zabrał w końcu głos Berlusconi. – Mam wrażenie, że wobec
zaistniałej sytuacji powinniśmy przerwać nasze spotkanie i wrócić do niego
w bardziej sprzyjających okolicznościach. Może jak szanowny kolega się trochę
podleczy.
Dobra, dobra, stary. Myślisz, że nie wiem, co to oznacza? Jutro rano kurier dostarczy mi
do domu osobiste rzeczy z biura, a strażnicy już nigdy nie dopuszczą mnie do firmy na
odległość krótszą od snajperskiego strzału.
– Podleczy? Nigdy nie czułem się bardziej zdrowy – zapewniłem z naciskiem,
patrząc mu prosto w oczy.
– Oczywiście… – Z jakiegoś powodu sprawiał wrażenia zakłopotanego. – Ale…
u lekarza pan był?
Nagle coś sobie przypomniałem.
– Proszę pana – powiedziałem spokojnie, zbliżając się do niego. – Coś panu
powiem.
– Tak? – W jego głosie wyczuć można było wyraźną nutkę niepokoju.
– Ja w ogóle nie muszę chodzić do lekarza.
– Nie?
– Nie. I co więcej – rzekłem, ściszając konfidencjonalnie głos. – Ja sam mogę
leczyć…
Tak jak podejrzewałem, moje słowa zrobiły na nim piorunujące wrażenie. Zaczął
posapywać i przeżuwać własne wargi.
– A… tak… oczywiście. Musimy o tym… kiedyś… porozmawiać – stękał. –
A tymczasem… ja muszę… do toalety! – I rzucił się w kierunku drzwi. A za nim
Chirac i Schröder.
Na szczęście w ostatniej chwili zastąpiłem im drogę. Zauważyłem, że jestem
potwornie szybki. Mimo utraty znacznej ilości krwi moje ciało sprawiało wrażenie,
jakby wyzwalało się z ograniczeń czasoprzestrzeni. Niechybnie zyskiwałem
nadprzyrodzone zdolności.
– Nie wierzycie mi, tak? – popatrzyłem na nich podejrzliwie, a oni cofnęli się
o pół kroku.
– Nie, nie. Skądże! Po prostu odczuliśmy nagłą potrzebę fizjologiczną –
błyskotliwie wybrnął z sytuacji premier Włoch.
– No właśnie! – Nie miałem zamiaru dać za wygraną. – To typowy objaw!
– Objaw?!
– Choroby! Częste oddawanie moczu może wskazywać na poważną chorobę.
– Przeziębienie?
– Nie.
– Zapalenie pęcherza?
– Też nie.
– A więc?
– Raka prostaty!
Berlusconi zbladł jak średniowieczny fresk. Jego zastępcy skulili się w sobie
i zasłaniając rękoma podbrzusza, dygotali w przestrachu. Postanowiłem
wykorzystać przewagę psychologiczną.
– Naprawdę nie ma się czego wstydzić – oznajmiłem przyjaźnie. – Pięćdziesiąt
procent mężczyzn po sześćdziesiątce na to cierpi. Ale macie panowie szczęście. Te
ręce was wyleczą! – Wyciągnąłem w ich stronę dłonie i znacząco nimi zatrząsłem.
– Tylko najpierw pozwolicie, że dokończę prezentację.
Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego, że po moich wypowiedziach zapada
grobowa cisza. Kątem oka popatrzyłem na szefową. Usiłowała popełnić
samobójstwo, wstrzykując sobie w żyłę botoks (zawsze nosiła działkę w torebce).
Widok ten na chwilę mnie zaabsorbował. Niestety zarząd bezlitośnie wykorzystał
moment nieuwagi i bezceremonialnie zwiał, zostawiając mnie sam na sam
z konającą w potwornych konwulsjach kobietą. Zdrajcy…
Kiedy zmarła, pochyliłem się nad nią zrezygnowany. Wyciągnąłem do niej rękę,
by opuścić powieki. Kropelka krwi z mej dłoni skapnęła przypadkowo do jej
wybałuszonego oka. To ją najwidoczniej w cudowny sposób wskrzesiło. Najpierw
pojawiły się nieskoordynowane ruchy gałek, później wyraźnie drgnęła i odbiło się
jej jadem kiełbasianym. Gdy już całkiem zmartwychwstała, usiadła i zmierzyła
mnie nienawistnym spojrzeniem.
– Toś się, leszczu, popisał! – syknęła.
Jest pochmurne popołudnie. Siedzę zgarbiony na ławce w parku i kontempluję pogmatwaną
fakturę okolicznego podłoża. Mam na to czas, ponieważ nie mam już pracy. Zostałem
zwolniony. W związku z tym, pieniędzy także już nie mam. Ani przyjaciół (od kiedy przestałem
dorzucać się do rachunków w knajpach, zaczęli mnie omijać z daleka jak leżącego na
chodniku pawia).
Aha, mieszkania też już nie mam. Bank mi zabrał, bo nie miałem jak spłacić kredytu pod
hipotekę zaciągniętego na niedoszłą wycieczkę do Dubaju. Więc od tygodnia mieszkam
w parku miejskim, niedaleko dworca. O dziwo, nie czuję ani głodu, ani chłodu i chociaż się
nie myję, w ogóle nie śmierdzę. Wręcz przeciwnie, moje ciało wydziela intensywną woń
fiołków, co jak się domyślam, jest kolejną nadprzyrodzoną zdolnością, którą zostałem
obdarzony. Jednak z tego powodu nie zaakceptowała mnie lokalna społeczność bezdomnych.
Na szczęście krwawię rzadko i dyskretnie, tak że nie budzę podejrzliwości strażników
miejskich. Czekam na rozwój wypadków, bo przyznam szczerze, nie wiem, co mam ze sobą
zrobić.
– Naprawdę nie wiesz?
Jej głos wyrwał mnie z otępienia. Stała nade mną i emanowała dyskretnym
blaskiem. Rozejrzałem się dokoła. W parku oprócz nas nie było nikogo, chociaż
jeszcze przed chwilą miejsce to tętniło życiem barwnej czeredy wszelakiej maści
zboczeńców i obszczymurów.
Rozparłem się bezczelnie na ławce i z udaną nonszalancją rzuciłem:
– A, dzień dobry, dzień dobry… Kogóż moje oczy widzą? Proszę bardzo, niech
się Pani rozgości.
Wskazałem jej miejsce obok siebie, ale ona ani drgnęła. Patrzyła na mnie
spokojnym wzrokiem, na jej ustach zdawał się nawet rysować delikatny uśmiech.
– Rozumiem, że jest Pani z siebie zadowolona? – rzuciłem zaczepnie.
– Co masz na myśli?
– Co? Przez Panią straciłem wszystko: dziewczynę, mieszkanie, pracę… Proszę
zobaczyć, w jakim jestem stanie…
Matka Boska zmierzyła mnie badawczym spojrzeniem.
– Trochę się zapuściłeś – powiedziała. – Ale za to ładnie pachniesz.
– Dziękuję bardzo. Wolałem swojego Diora.
Uśmiechnęła się, tym razem wyraźnie.
– Nie rozczulaj się tak nad sobą – rzekła. – Zamiast rozpamiętywać przeszłość,
lepiej pomyśl o przyszłości.
– O czym Pani mówi?
– Nadszedł czas, byś zaczął w końcu głosić Słowo Boże.
A jednak.
– Błagam Panią. Niech Pani to jeszcze raz przemyśli. Na świecie jest tylu
dobrych chrześcijan, którzy daliby sobie sznurem do snopowiązałek zęby
wyczyścić, żeby tylko znaleźć się na moim miejscu. Te wszystkie jastrzębie z Opus
Dei, całe to pokolenie JP2. Przecież ja nawet w Boga nie wierzę!
– Po tym, czego doświadczyłeś, nadal nie wierzysz?
Zawahałem się. Nie da się ukryć, że ostatnie wydarzenia zachwiały
fundamentami mojego zdrowego sceptycyzmu. Ale poglądów nie zmienia się
przecież tak z dnia na dzień. Najpierw musi ulec przeobrażeniu cały paradygmat
światopoglądowy.
– Paradygmat? – zapytała.
– Dokładnie, a to przecież długotrwały proces…
Stała niezdecydowana. Gdyby nie była Matką Boską, pewnie w tej chwili
podrapałaby się po głowie. Po namyśle powiedziała:
– A co mogłoby to przyspieszyć?
– Przyspieszyć?
– Spowodować, żebyś uwierzył od razu. Może mogłabym coś zrobić.
Trzeba przyznać, że nie stosowała półśrodków. Postanowiłem odwdzięczyć się
tym samym. Po chwili namysłu udało mi się ustalić, co byłoby dla mnie tak
wstrząsającym doświadczeniem.
– Uwierzyłbym w Boga natychmiast – powiedziałem, patrząc jej prosto w oczy –
gdyby nagle większość facetów w Polsce zaczęła się golić pod pachami.
Matka Boska lekko się zachwiała. Po raz pierwszy od początku naszej
znajomości sprawiała wrażenie, jakby ją zatkało. Na jej twarzy pojawił się nawet
nieładny grymas, nad którym z trudem próbowała zapanować.
– Nie za wiele wymagasz, synu? – wycedziła w końcu. – Nie mógłbyś się
zadowolić czymś skromniejszym?
– Na przykład?
– No nie wiem. Mogłabym sprawić, że Pałac Kultury nagle zniknie, a później
znowu się pojawi. I zacznie jodłować. Ale te pachy?! – Była wyraźnie zirytowana.
– Sama Pani widzi, że ja się na tego waszego przedstawiciela nie nadaję. –
Rozłożyłem ręce w udanym geście bezradności. – Radzę Pani znaleźć kogoś
bardziej adekwatnego, inaczej to wszystko skończy się jakąś totalną katastrofą.
I popatrzyłem na nią wzrokiem rozjechanego przez tramwaj pudla. Matka Boska
sprawiała wrażenie zdezorientowanej. Jej spojrzenie, do tej pory przenikające na
wskroś wszystko wokół, zapadło się nagle w sobie, jakby w usilnym
poszukiwaniu jakiegoś rozwiązania. Zerwałem się z ławki i stanąłem przed nią ze
złożonymi dłońmi. Postanowiłem kuć żelazo póki gorące.
– Przyrzekam, że postaram się żyć jak dobry chrześcijanin! – zawołałem
żarliwie. – Będę chodził w niedzielę do kościoła, wieczorem zmawiał pacierz, spał
z rękoma na kołdrze. Znajdę sobie miłą, skromną dziewczynę, z którą wezmę ślub
kościelny. A jak kiedyś dochowamy się dzieci, to będziemy wobec nich stosować
kary cielesne. Tylko proszę mnie zostawić w spokoju. Ze stygmatami nie znajdę
pracy i nie będę mógł wyżywić rodziny…
Matka Boska zamknęła oczy i odchyliła do tyłu głowę. Wyglądała, jakby się po
cichu modliła. Albo bluzgała. Wreszcie popatrzyła na mnie ponowie, a jej wzrok
sugerował, że raczej to drugie.
– Posłuchaj mnie uważnie – powiedziała tak oschle, że poczułem, jak skóra
marszczy mi się na grdyce. – Gdyby to ode mnie zależało, już dawno postawiłabym
na tobie krzyżyk. Od początku cię nie lubię. Uważam, że jesteś małą
konformistyczną gnidą, miliony takich żeruje na tej biednej planecie. Cała ta wasza
marketingowa hołota, wszystkie te zapatrzone w słupki dupki, próbujące wydusić
z ludzi ostatni grosz, wciskając im pakowane próżniowo rzygowiny…
– Słucham? No… bez przesady! – Mimo szoku obruszyłem się.
– Nie ma w tym ani grama przesady, jasne? Jesteś egoistycznym śmierdzielem,
którego myśli kręcą się wyłącznie wokół własnego tyłka. I to na orbicie tak ciasnej,
że wkrótce pochłonie je w całości twoja cuchnąca czarna dziura! Dociera to do
ciebie, palancie?!
Patrzyłem na nią osłupiały. Myślałem, że się zaraz rozpłaczę. No, nie takich słów
człowiek oczekuje od Matki Boskiej. Nawet jeśli nie jest dobrym katolikiem.
(Ostatecznie jestem też Polakiem, co nie?!).
– W takim razie… – wyjąkałem urażony. – Dlaczego w ogóle mi się Pani
objawiła?
Matka Boska chwilę milczała. Wyglądała, jakby słowa, które miała
wypowiedzieć, nie chciały jej przejść przez gardło. Wreszcie wydusiła to z siebie:
– Zostałeś wybrany przez mojego Syna…
Gdybym teraz trzymał w rękach tacę z ciasteczkami i kawą, niechybnie bym ją
upuścił.
– Co takiego?…
Westchnęła i bez entuzjazmu kiwnęła głową.
– Wskazał właśnie ciebie… Spośród milionów…
Poczułem, jak nogi mi miękną i mimowolnie osuwam się na kolana. Upadłem na
chodnik, aż niemiło chrupnęły mi rzepki.
– Chryste! To… to… niemożliwe! Ja wybrany przez… Osobiście… Ale
dlaczego?… Z jakiego powodu?
Lecz odpowiedzi już się nie doczekałem. Dokładnie tak jak za pierwszym razem,
Matka Boska uniosła ręce ku niebu, a następnie powoli, niemal ostentacyjnie,
rozpłynęła się w przestrzeni. Na odchodnym rzuciła jeszcze:
– Nie zmarnujesz tej szansy.
Długo nie mogłem otrząsnąć się z szoku. Kilka dni siedziałem nieruchomo na
ławce, nie bacząc na tłum przechodniów zlewających się w moich oczach
w rozmazaną, wielobarwną smugę. Pogrążony w niebycie kontemplowałem swoją
sytuację życiową, a wniosek, jaki w wyniku tego się wyłaniał, nie napawał
optymizmem. Wszystko wskazywało na to, że jeśli nie zdarzy się jakiś cud, będę
musiał dawać świadectwo Bożej Chwały. Ja. Właśnie ja!
Nie mogłem przestać myśleć o tym, co usłyszałem od Matki Boskiej. O jej Synu
i o tym, że mnie akurat sobie upatrzył. Skąd mu to w ogóle przyszło do głowy?! Na
jakich przesłankach się oparł? Czy to nie wynik jakiegoś monstrualnego
nieporozumienia? Szperałem w zasobach pamięci, mając nadzieję, że doszukam się
tam jakiejś racjonalnej wskazówki, czegokolwiek, co pozwoli mi rozwikłać tę
zagadkę i być może odwrócić swój los. Próbowałem myśleć o Bogu, wierze,
grzechu i takich tam, ale szybko zdałem sobie sprawę, że od czasu, kiedy ostatni
raz byłem w kościele, moja znajomość spraw dotyczących religii katastrofalnie się
skurczyła. Wiedziałem tylko, że wielu księży ma kłopoty z zapanowaniem nad
swoimi rękami w obecności ministrantów, a papież Benedykt XVI był zdaje się
kiedyś skautem. Gdybym miał dostęp do internetu i pozostałych narzędzi, którymi
dysponowałem w pracy, może udałoby mi się zebrać niezbędne dane i wysnuć jakiś
wniosek, ale tutaj?
Nagle przypomniałem sobie, że niedaleko parku jest kościół. Przecież mogę iść
na mszę, wysłuchać kazania, porobić notatki – pomyślałem. – Na pewno znajdzie
się tam ktoś kompetentny, komu będę mógł wyłożyć swoją sprawę. Jakiś
duszpasterz. Albo kleryk. Ktoś, kto mnie wysłucha i rzuci światło na to, o co w tym
wszystkim chodzi.
Bezzwłocznie ruszyłem do kościoła. Kiedy przekraczałem jego progi, serce
waliło mi w piersi jak oszalałe. Akurat rozpoczęła się msza. Każdy z was zna to
uczucie niepewności, gdy wchodzimy na nowy teren, gdzie panują nieznane nam
reguły i zwyczaje. Za wszelką cenę próbujemy ukryć to, że jesteśmy obcy,
niewtajemniczeni. Starałem się zachowywać naturalnie, tak by nie zwracać na
siebie uwagi, ale i tak miałem wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą i natychmiast
dostrzegają mój brak obycia. Ostatni raz czułem się podobnie, gdy przez przypadek
trafiłem do gejowskiej knajpy.
Jako dziecko chodziłem oczywiście z rodzicami do kościoła, teoretycznie więc
powinienem coś z obyczajów tu obowiązujących pamiętać. Zabawne jednak, jakie
figle może płatać ludzka pamięć. Mimo ogromnej koncentracji nie uniknąłem kilku
przykrych faux paux. Częściową odpowiedzialnością za to obarczam zbyt bogatą
ofertę edukacyjną współczesnej telewizji, jak również liczne wycieczki
fakultatywne, w których brałem udział podczas wojaży turystycznych po
egzotycznych krajach. I tak – zupełnie niepotrzebnie – przed wejściem do kościoła
zdjąłem buty. Zbyteczne też było przykrycie głowy jakąś szmatką. Równie
nietaktowne okazało się podniesienie ręki zaraz po kazaniu (myślałem, że teraz
nadszedł czas na zadawanie pytań). Ale prawdziwą konsternację wywołałem, kiedy
ksiądz kropił nas wodą – chichocząc jak oszalały, chowałem się pod ławką. No i w
ogóle nie mogłem złapać synchronizacji z resztą wiernych: kiedy oni siadali, ja
wstawałem, kiedy oni wstawali, ja klękałem, a kiedy oni klękali, ja robiłem
jaskółkę.
Nic dziwnego, że ludzie stopniowo odsuwali się ode mnie jak od autobusowego
menela i w końcu siedziałem w swojej ławce zupełnie sam. Krąg wiernych
przyglądał mi się z bezpiecznej odległości, a ich kamienne twarze pozostawiały
szerokie pole do interpretacji. Spojrzałem na odprawiającego mszę księdza.
Właśnie szeptał coś na ucho krępemu jegomościowi o posturze i fizjonomii trolla
– pewnie kościelnemu. Ten posłał mi tępe spojrzenie i z prędkością pershinga
ruszył w moim kierunku. Zanim zorientowałem się, o co chodzi, wlókł mnie za
baczki w stronę wyjścia, a parafianie i parafianki dopingowali go gromkim: „hop,
hop, hop!”. Usiłowałem protestować, krzyczałem, iż nie wiedzą, co czynią, a kiedy
nie odniosło to skutku, przywołałem Powszechną Deklarację Praw Człowieka oraz
Kartę Praw Podstawowych. Ale kościelny chyba opacznie to zrozumiał: wypalił mi
z główki tak, że straciłem dla niego resztki sympatii.
Tuż przy samym wyjściu, oczekując na potężnego kopa, który miał mnie
wyekspediować na Alfa Centauri, zauważyłem kątem podbitego oka gipsową
figurkę Matki Boskiej. Spoglądała na mnie smutno znad naczynia ze święconą
wodą i wydawała się mówić: „Nie zmarnujesz tej szansy”. I nagle ogarnęła mnie
wściekłość. No bo jak to jest? Ja, wybraniec, pomazaniec, mam być traktowany
w ten sposób?! Przez jakiegoś szeregowego funkcjonariusza kultu?! W obecności
kobiet i dzieci? I w mgnieniu oka, z paranormalną zwinnością, oswobodziłem się
z uchwytu kościelnego ogra, którego kopnięcie minęło mnie o nanometr.
Wywołało to u niego chwilową utratę równowagi i nagły przypływ refleksji nad
sensem życia. Zachwiał się i upadł. Wykorzystując okazję, złapałem płonącą
w pobliżu gromnicę i wydepilowałem mu nogi metodą „na gorący wosk”.
Tak, tak, wiem, co teraz powiecie. Że przesadziłem. Że tak się nie robi. Że zanim
podejmie się tak drastyczne działania, trzeba spróbować łagodniejszych środków.
Że mogłem mu najpierw zrobić malinkę.
Kiedy teraz się nad tym zastanawiam, przyznaję wam rację. Tak jak wy stoję na
stanowisku, że nawet w ferworze bezpardonowego konfliktu należy dołożyć
wszelkich starań, by oszczędzić przeciwnikowi niepotrzebnych cierpień i
upokorzeń. Tym bardziej, że jeszcze przed chwilą powoływałem się na Kartę Praw
Podstawowych. Ale w tym momencie zabrakło mi inwencji, przyznaję, więc
chwyciłem się najprostszej, najbardziej brutalnej metody eliminacji przeciwnika.
Kiedy nieborak zorientował się, co się stało, powiódł zakłopotanym wzrokiem
dokoła. Parafianie, tłoczący się w okolicach wejścia, nerwowo przeżegnywali się
i z obrzydzeniem odwracali głowy. Matki zasłaniały dzieciom oczy, a mężowie
podtrzymywali mdlejące niewiasty. Kościelny, czerwony jak kapturek, podniósł się
w sromotnym milczeniu i niezgrabnie obciągnął nogawki spodni. Chwilę stał
w miejscu, jakby zastanawiając się, co ze sobą zrobić, a potem zwiesił głowę i z
nikim się nie żegnając, opuścił święty przybytek, złamany, wydepilowany. Wierni
odprowadzali go smętnymi spojrzeniami wysyłanymi doń z ukosa.
Gdy w końcu zniknął z pola widzenia, ponownie zapanowała grobowa cisza.
Swąd przypalonego ludzkiego włosia zmieszany z wonią krzepnącej parafiny
drażliwie wżerał się w nozdrza.
– Mam nadzieję, że już tu nie wróci – rzucił nagle któryś z parafian. – Nigdy za
nim nie przepadałem.
Zebrani wyraźnie odetchnęli z ulgą.
– Ja też – odezwał się następny, kiwając głową.– Krzywo zapalał świece.
– No i miał przykry oddech – dołączył do nich jeszcze jeden.
– Od dawna podejrzewaliśmy, że to pedofil – podsumowało dwóch kolejnych.
I parafianie zaczęli do mnie podchodzić, gratulować, poklepywać po plecach.
Każdy chciał mnie dotknąć, zagadać, zrobić sobie ze mną zdjęcie. Młode kobiety
posyłały mi ukradkiem zalotne spojrzenia, a dziatwa czepiała się moich spodni
i prosiła, żebym ich też nauczył tak depilować. Poczułem się jak bohaterski gringo
w otoczeniu wyzwolonych mieszkańców meksykańskiej wioski. Las życzliwych
rąk zaciągnął mnie z powrotem do kościoła i powiódł ku ołtarzowi, gdzie
z nieokreśloną miną czekał ksiądz. Uśmiechnął się i parodiując jaskółkę,
dobrotliwie pogroził mi palcem. Popatrzyłem mu w oczy i z ulgą odkryłem, że pod
fasadą małostkowości i obłudy maskuje bezwarunkową gotowość niesienia
pomocy bliźniemu. Uznałem, że nie ma sensu odwlekać sprawy, ucałowałem więc
pokornie rąbek jego szaty i poprosiłem o chwilę rozmowy.
– Słucham cię, synu. Co ci leży na sercu? – Z pietyzmem ujął moje dłonie.
Parafianie uciszyli się i z zainteresowaniem obserwowali tę urzekającą scenę.
Organista zaintonował nawet uroczysty, acz nienarzucający się podkład muzyczny.
– Bo widzi ksiądz… ja… to znaczy mi… – zacząłem niepewnie – ukazuje się
Matka Boska.
– Kto taki? – parsknął ksiądz i zaczął nerwowo pokasływać.
– Matka Boska. Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie, ale…
– Matka Boska? Nasza Matka Boska?
– No… tak. Nasza…
– W sensie… Maryja?
– Dokładnie.
– Aha.
Ksiądz wbił w ziemię zakłopotane spojrzenie. Jego ręce, troskliwie okalające
moje własne, wyraźnie zesztywniały. Po chwili spojrzał na mnie, odchrząknął
i uśmiechnął się pod nosem. A potem powiódł rozbawionym wzrokiem po
parafianach.
– Słyszeliście? On mówi, że ukazuje mu się Matka Boska!
Organista lekko zafałszował. Zgromadzenie wiernych popatrzyło po sobie, by po
chwili wybuchnąć serdecznym śmiechem. Wszyscy dokoła mnie chichotali w
nieskrępowany sposób i rozbawieni potrząsali głowami. Niektórzy ocierali sobie
nawzajem łzy radości, a jeden mały grubasek tarzał się w bocznej nawie.
Zewsząd dobiegały mnie życzliwe komentarze.
– A to kawalarz! No, no!
– Najpierw bawił się z księdzem w śmigus-dyngus, a teraz to…
– Nie tylko odważny, ale i dowcipny.
Kiedy ogólna wesołość nieco zelżała, ksiądz zmierzwił mi przyjaźnie czuprynę,
a następnie po ojcowsku otoczył ramieniem.
– Synu, naprawdę doceniamy twoje poczucie humoru. Nasza wspólnota bardzo
potrzebuje ludzi takich jak ty – k reatywnych, błyskotliwych. Dlatego cieszymy się,
że do nas trafiłeś. Pamiętaj jednak: żarty mają swoje granice.
– Ale ja nie żartuję! Mi naprawdę ukazuje się Matka Boska! – wykrzyknąłem
zaniepokojony.
Tym razem wierni nie zareagowali już tak spontanicznym wybuchem wesołości.
Ktoś tam wprawdzie zachichotał, jeszcze ktoś złapał się za brzuch i zgiął wpół,
jednak ogólnie przeważały głośne westchnienia:
– Znowu to samo?
– Żart powtórzony już tak nie śmieszy.
– Eee… do bani. Myślałem, że jest lepszy.
Ksiądz proboszcz pospieszył mi z pomocą. Gestem dłoni uciszył zgromadzenie
i po chwili głębokiego namysłu powiedział:
– Drogi chłopcze, musisz sobie coś uświadomić. Bycie śmiesznym to nie to samo
co robienie z siebie pośmiewiska. Jeżeli nadal będziesz się upierał, że ukazuje ci się
Matka Boska, to zmuszeni będziemy uznać, że jesteś, no wiesz… – Tu proboszcz
wykonał kolisty ruch ręką nad moim czołem i nie było to ojcowskie
błogosławieństwo.
– Słucham? Co ksiądz ma na myśli? – zapytałem nieufnie.
– Zrozum, raz na jakiś czas trafiają tu do nas różni tacy, którzy twierdzą, że
ukazuje im się Matka Boska. Mają wizje, rozmawiają z nią, chcą później głosić
Słowo Boże. A my musimy coś z nimi robić.
– I… co robicie?
– No wiesz, wychodzimy z założenia, że najlepszym rozwiązaniem jest
skierowanie ich pod bardziej specjalistyczną kuratelę. To chyba oczywiste.
– Sugeruje ksiądz, że jestem stuknięty?!
– Nie, nie, broń Boże, najwyżej trochę poniosła cię wyobraźnia. Tacy jajcarze jak
ty często są rozchwiani emocjonalnie. – I kapłan pogładził mnie po czole.
Złapałem go za rękę i wycedziłem prosto w twarz:
– Nie jestem żadnym jajcarzem, rozumiesz! Jeżeli mi nie wierzycie, to mogę
wam coś pokazać!
– Tak? Co… takiego? – stęknął.
– Stygmaty!
Atmosfera w kościele zrobiła się nagle bardzo nieprzyjemna. Ci sami ludzie,
którzy jeszcze przed chwilą niemal nosili mnie na rękach, spoglądali teraz na mnie
z lodowatą powagą.

Podobne dokumenty