Powtorna lektura

Transkrypt

Powtorna lektura
Powtórne lektury
Podobno książki nie zasługującej na powtórną lekturę – w ogóle nie warto czytać. Oto
korzyść, jaką wynosimy z powtórnej lektury Klubu Pickwicka: dopiero za drugim razem
można docenić humor zawarty w rozdziale opisującym ślub córki pana Wardle’a. Wśród gości
znalazła się „młoda dama z czarnymi oczami, z cudownym uśmiechem, w prześlicznych
bucikach obszytych futrem”. Towarzyszył jej pan Winkle. Czytając powieść po raz drugi,
wiemy już, że Winkle ożeni się z tą dziewczyną; wiemy, że to przyszła małżeńska para. Toteż
uśmiechamy się w trakcie drugiego czytania słysząc wypowiedź młodej damy na temat
ceremonii ślubnej. Oddajmy głos Dickensowi: „Uznała za właściwe oświadczyć panu
Winkle’owi, że nigdy by się nie zgodziła na coś tak okropnego.” To znaczy, nie chciałaby za
żadne skarby znaleźć się na miejscu panny młodej. Podziwiajmy dowcip Dockensa, jego
„przewrotny” sposób przygotowywania czytelnika na mające nadejść wydarzenia: przyszła
mężatka oświadcza swemu przyszłemu mężowi, że nigdy by się nie zdecydowała na ten
spacer do ołtarza po ślubnym kobiercu.
Inny przykład to perypetie pana Pickwicka z pensjonarkami. Jedną z nich umyślił sobie
porwać szatański pan Jingle – taka przynajmniej pogłoska dotarła do zacnego filozofa, a on
postanowił udaremnić nikczemny zamiar. Przed eskapadą zapowiedział swojemu służącemu:
„Musimy być chytrzy.” Dopiero za drugim razem, gdy wiemy, że na Pickwicka zastawiono
pułapkę, że umyślono wpuścić go w maliny, doceniamy humor zawarty w tym wezwaniu do
chytrości. Przy pierwszej lekturze, nie wiedząc o całej intrydze, nie zwracamy specjalnej
uwagi na przymiotnik „chytrzy”. Natomiast za drugim razem rżymy ze śmiechu na myśl, że
na nic nie zda się prezesowi Klubu jego chytrość.
Oto korzyści płynące z powtórnej lektury. Ale są i straty, przykrości. Źródłem tych
nieprzyjemnych wrażeń są – właściwe każdemu pisarzowi – manieryzmy stylistyczne, te
wszystkie słowne predylekcje, które dopiero przy bliższym obcowaniu z jego sztuką rzucają
się w oczy i zaczynają drażnić. Gogol o opisywanych przez siebie obiektach nigdy nie
napisze, że są wąskie i niskie, zawsze muszą być: wąziutkie i niziutkie. Marek Nowakowski
nie zna słowa „kołysać się”; u niego wszystko się „kolebie”. Iwaszkiewicz w swoim eseju o
Andersenie bardzo wystrzega się stereotypu; ponieważ wszyscy na całym świecie operują
określeniem „baśnie Andersena”, to on twardo trzyma się wyrazu „bajka”. Po dziesięciu
przypadkach, gdy zostało użyte słowo „bajka”, chciałoby się wreszcie przeczytać „baśń”; nie,
krugom: bajka, bajce, bajki...
Uczepienie się jakiegoś wyrazu, choćby był całkiem niewinny, np. „obmyć” lub
„ucałować”, irytuje czytelnika. Przy pierwszej lekturze owa jednostronność jeszcze nie
absorbuje uwagi, lecz już za drugim razem drażni, a za trzecim wyrywa z ust czytającego
okrzyk: „Napisz choć raz: umyć, pocałować!”
Nawet powtórna lektura listów Chopina może prowadzić do przesytu. Zawsze „portki”,
nigdy „spodnie”. Owszem, taki sztubacki styl może się podobać, ale w miarę. Tymczasem
w listach do Fontany, który dla Fryderyka załatwiał z krawcami sprawy odzieży, zawsze:
„portki” i „portki”. A gdy się potem czyta Lato w Nohant Iwaszkiewicza, gdy się dociera do
miejsca, w którym gość – zarządziwszy wyjazd i pakowanie kufrów – zaczął dawać
służącemu szczegółowe polecenia, no to oczywiście nie słyszy się nic innego, tylko: „Janie,
żeby mi portki starannie zapakować, bo się pogniotą!”
Ulubione słowo Józefa Ignacego Kraszewskiego to: kupa. Niesłychaną ilość kup pisarz
potrafił skupić w Masławie, powieści z XI wieku, opisującej Polskę po śmierci Mieszka II.
Zawojowany przez Czechów kraj pokrył się kupami rumowisk, wśród których piętrzyły się
kupy trupów. Czesi odeszli, lecz sporo jeszcze grasowało kup zbuntowanego chłopstwa.
Ocalała kupka polskiego rycerstwa założyła obóz. W kupie namiotów jeden należał do Samka
Dryi. W środku walały się kupy dobytku, wszystko to, co Dryja zdołał unieść ze swego
gródka, zamienionego przez czeskiego najeźdźcę w kupę zgliszcz. Głodny Dryja wygrzebał
spod kupy bojowego sprzętu faskę solonego mięsa i siadłszy na kupie odzieży jął się posilać.
Została po tym posiłku kupka kości, ale nie tylko kości, bo nieco później trzeba było spuścić
– co? Oczywiście portki. Portki opuścić i zrobić – co? O tym już Kraszewski nie pisze.
*
Przez to, że Kraszewski, mistrz mowy polskiej, upodobał sobie słowo kupa, trudno się
czytelnikowi skupić. Czytając go podziwiam mistrzostwo i wzdrygam się za każdym razem,
ilekroć wdepnę w kupę. Pod względem częstości występowania tego słowa powieść Masław
bije wszelkie rekordy. Niemal na każdej stronicy: kupa węgli, śnieżne kupy, kupa rumowisk,
kupy zbrojne, kupy wszelakiego sprzętu, z gałęzi narzucona kupa, kupy gródek oblegające,
złote łańcuchy leżące na kupie, wojsko kupami poustawiane. Chodzić kupą, do kupy się
zbijać, zdążać kupką ku wrotom, wysuwać się z lasu pojedynczo lub kupkami.
Częstość występowania kupy w Masławie wynika w dużej mierze z fabuły. Bunt pogański
wzniecony przez mazowieckiego kniazia spowodował, że zbiegło się chłopstwo ze wszystkich
wsi i utworzyło – co? Armię? Oddziały? Pułki? Zastępy? Te wszystkie wyrazy byłyby
odpowiednie, gdyby dotyczyły rycerstwa. Natomiast o dużej liczbie chłopów cóż można
powiedzieć? Nic innego, tylko kupa. Kupy chłopstwa napadają na dwory i zamki, grabią je,
a zdobycz zwalają oczywiście na kupę, bo trudno się po tych chamach spodziewać, by dbali
o ład i estetykę. Jestem zatem skłonny usprawiedliwić autora, że tak szafuje owym słówkiem,
staram się go zrozumieć i rozgrzeszyć. A jednak nie mogę. Zbyt wielka nagromadziła się w
Masławie kupa tych kup. To już zakrawa na jakąś obsesję. Zadałem sobie trud, by te kupy
policzyć i czytałem powieść z ołówkiem w ręku. Numerowałem kupy stawiając cyfry na
marginesach i gdy doszedłem do ostatniej stronicy, liczba wszystkich kup wyniosła: 68. Ilość
kup powyżej kopy! Kopa kup i jeszcze cztery kupy. Czytamy i śledzimy oczami wyobraźni
jednego chłopa, co idąc do szopy mijał ludzi kupy, a w samej szopie znalazł zdobycz leżącą na
kupie. Słowem, łupów całe kupy. A te łupy zebrane są, rozumie się, z pobojowiska, gdzie
narosły trupów kupy, no bo wybito wroga do ostatniej d...
To nie do przyjęcia, nie do zniesienia. Kraszewski zatracił wszelki umiar. Należałoby coś
z tym fantem zrobić. Co? Po prostu powieść przeredagować. Nie byłby to zabieg
bezprecedensowy. Komitet redakcyjny pod przewodnictwem profesora Krzyżanowskiego
poczynił już pewne odstępstwa od pierwodruku. Należałoby zatem powiększyć liczbę zmian
i sprawić, aby pacnięcie kupy nie zdarzało się tak często.
Nie mam pretensji do innych naszych klasyków, że piszą niekiedy: kupa, kutas, ustęp
(w znaczeniu: fragment). Nie mogli przecież przewidzieć, że te wszystkie wyrazy staną się
z biegiem czasu dwuznaczne. Mickiewicz, Fredro, Sienkiewicz darzą nas kutasami, ustępami,
kupami, ale zachowują umiar. Co innego Kraszewski. On na punkcie tych kup po prostu
oszalał.

Podobne dokumenty