Powtórne lektury

Transkrypt

Powtórne lektury
Powtórne lektury
Podobno książki nie zasługującej na powtórną lekturę – w ogóle nie warto czytać. Oto korzyść,
jaką wynosimy z powtórnej lektury Klubu Pickwicka: dopiero za drugim razem, gdy się dotrze do
rozdziału opisującego ślub córki pana Wardle’a, można docenić zawarty w tymże rozdziale humor.
Wśród gości znalazła się „młoda dama z czarnymi oczami, z cudownym uśmiechem, w
prześlicznych bucikach obszytych futrem”. Towarzyszył jej pan Winkle. Czytając powieść po raz
drugi, wiemy już, że Winkle ożeni się z tą dziewczyną; wiemy, że to przyszła małżeńska para.
Toteż uśmiechamy się w trakcie drugiego czytania słysząc wypowiedź młodej damy na temat
ceremonii ślubnej. Oddajmy głos Dickensowi: „Uznała za właściwe oświadczyć panu Winkle’owi,
że nigdy by się nie zgodziła na coś tak okropnego.” To znaczy, nie chciałaby za żadne skarby
znaleźć się na miejscu panny młodej. Podziwiajmy dowcip Dickensa, jego „przewrotny” sposób
przygotowywania czytelnika na mające nadejść wydarzenia: przyszła mężatka oświadcza swemu
przyszłemu mężowi, że nigdy by się nie zdecydowała na ten spacer do ołtarza po ślubnym
kobiercu.
Inny przykład to perypetie pana Pickwicka z pensjonarkami. Jedną z nich umyślił sobie porwać
szatański pan Jingle – taka przynajmniej pogłoska dotarła do zacnego filozofa, a on postanowił
udaremnić nikczemny zamiar. Przed eskapadą zapowiedział swojemu służącemu: „Musimy być
chytrzy.” Dopiero za drugim razem, gdy wiemy, że na Pickwicka zastawiono pułapkę, że umyślono
wpuścić go w maliny, doceniamy komizm tkwiący w tym wezwaniu do chytrości. Przy pierwszej
lekturze, nie wiedząc o całej intrydze, nie zwracamy specjalnej uwagi na przymiotnik „chytrzy”.
Natomiast za drugim razem rżymy ze śmiechu na myśl, że na nic nie zda się prezesowi Klubu jego
chytrość.
Oto korzyści płynące z powtórnej lektury. Ale są i straty, przykrości. Źródłem tych
nieprzyjemnych wrażeń są właściwe każdemu pisarzowi manieryzmy stylistyczne, te wszystkie
słowne predylekcje, które dopiero przy bliższym obcowaniu z jego sztuką rzucają się w oczy i
zaczynają drażnić.
Ulubione słowo Józefa Ignacego Kraszewskiego to: kupa. Niesłychaną ilość kup pisarz potrafił
skupić w Masławie, powieści z XI wieku, opisującej Polskę po śmierci Mieszka II. Zawojowany
przez Czechów kraj pokrył się kupami rumowisk, wśród których piętrzyły się kupy trupów. Czesi
odeszli, lecz sporo jeszcze grasowało kup zbuntowanego chłopstwa. W kupce namiotów rozbitych
przez ocalałą kupkę polskiego rycerstwa jeden namiot należał do Samka Dryi. W środku walały się
kupy dobytku, wszystko, co Dryja zdołał unieść ze swego gródka, zamienionego przez czeskiego
najeźdźcę w kupę zgliszcz. Głodny Dryja wygrzebał spod kupy bojowego sprzętu faskę solonego
mięsa i siadłszy na kupie odzieży jął się posilać. Została po tym posiłku kupka kości, ale nie tylko
kości, bo nieco później trzeba było pójść za namiot i zrobić – co? O tym już Kraszewski nie pisze.
Gogol o opisywanych przez siebie obiektach nigdy nie napisze, że są wąskie i niskie; zawsze
muszą być: wąziutkie i niziutkie. Marek Nowakowski nie zna słowa „kołysać się”; u niego
wszystko się „kolebie”. Iwaszkiewicz w swoim eseju o Andersenie bardzo wystrzega się
stereotypu; ponieważ wszyscy na całym świecie operują określeniem „baśnie Andersena”, to on
twardo trzyma się wyrazu „bajka”. Po dziesiątej z kolei „bajce” chciałoby się wreszcie przeczytać
„baśń”; nie, krugom: bajka, bajką, bajki...
Uczepienie się jakiegoś wyrazu, choćby był całkiem niewinny, np. „obmyć” lub „ucałować”,
irytuje czytelnika. Przy pierwszej lekturze owa jednostronność jeszcze nie absorbuje uwagi, lecz
już za drugim razem drażni, a za trzecim wyrywa z ust czytającego okrzyk: „Napisz choć raz:
umyć, pocałować!”
Nawet powtórna lektura listów Chopina może prowadzić do przesytu. Zawsze „portki”, nigdy
„spodnie”. Owszem, taki sztubacki styl może się podobać, ale w miarę. Tymczasem w listach do
Fontany, który dla Fryderyka załatwiał z krawcami sprawy szykownej odzieży, zawsze: „portki” i
„portki”. A gdy się potem czyta Lato w Nohant Iwaszkiewicza, gdy się dociera do miejsca, w
którym gość – zarządziwszy wyjazd i pakowanie kufrów – zaczął dawać służącemu szczegółowe
polecenia, no to oczywiście nie słyszy się nic innego, tylko: „Janie, żeby mi portki starannie
zapakować, bo się pogniotą!”
Starannie zapakować, a nie tak na kupę!
Częstość występowania kupy w Masławie wynika w dużej mierze z fabuły. Bunt pogański
wzniecony przez mazowieckiego kniazia spowodował, że zbiegło się chłopstwo ze wszystkich wsi
i utworzyło – co? Armię? Oddziały? Pułki? Zastępy? Te wszystkie wyrazy byłyby odpowiednie,
gdyby dotyczyły rycerstwa. Natomiast o dużej liczbie chłopów cóż można powiedzieć? Nic innego,
tylko kupa. Kupy chłopstwa napadają na dwory i zamki, grabią je, a zdobycz zwalają oczywiście na
kupę, bo trudno się po tych chamach spodziewać, by dbali o ład i estetykę. Jestem zatem skłonny
usprawiedliwić autora, że tak szafuje owym słówkiem, staram się go zrozumieć i rozgrzeszyć. A
jednak nie mogę. Zbyt wielka nagromadziła się w Masławie kupa tych kup. To już zakrawa na
jakąś obsesję. Przez to, że Kraszewski, mistrz mowy polskiej, upodobał sobie słowo kupa, trudno
się czytelnikowi skupić. Czytając go podziwiam mistrzostwo i wzdrygam się za każdym razem,
ilekroć wdepnę w kupę. Niemal na każdej stronicy: kupa węgli, śnieżne kupy, kupa rumowisk,
kupy zbrojne, kupy wszelakiego sprzętu, z gałęzi narzucona kupa, kupy gródek oblegające, złote
łańcuchy leżące na kupie, wojsko kupami poustawiane. Chodzić kupą, do kupy się zbijać, zdążać
kupką ku wrotom, wysuwać się z lasu pojedynczo lub kupkami.
Zadałem sobie trud, by te kupy policzyć i czytałem powieść z ołówkiem w ręku.
Numerowałem kupy stawiając cyfry na marginesach i gdy doszedłem do ostatniej stronicy, liczba
wszystkich kup wyniosła: 68. Ilość kup powyżej kopy! Kopa kup i jeszcze cztery kupy. Czytamy i
śledzimy oczami wyobraźni jednego chłopa, co idąc do szopy mijał ludzi kupy, a w samej szopie
znalazł zdobycz leżącą na kupie. Słowem, łupów całe kupy. A te łupy zebrane są, rozumie się, z
pobojowiska, gdzie narosły trupów kupy, no bo wybito wroga do ostatniej d...
To nie do przyjęcia, nie do zniesienia. Kraszewski zatracił wszelki umiar. Należałoby coś z tym
fantem zrobić. Co? Po prostu powieść przeredagować. Nie byłby to zabieg bezprecedensowy.
Komitet redakcyjny pod przewodnictwem profesora Krzyżanowskiego poczynił już pewne
odstępstwa od pierwodruku. Należałoby zatem powiększyć liczbę zmian i sprawić, aby pacnięcie
kupy nie zdarzało się tak często.
Nie mam pretensji do innych naszych klasyków, że piszą niekiedy: kupa, kutas, ustęp. Nie
mam pretensji, bo przecież nie wchodzi tu w grę ani kał, ani narząd płciowy, ani wychodek.
Mickiewicz, Fredro i Sienkiewicz nie mogli przewidzieć, że te wszystkie wyrazy staną się z
biegiem czasu dwuznaczne. Poza tym darząc nas kutasami, ustępami, kupami zachowują umiar. Co
innego Kraszewski. On na punkcie kup po prostu oszalał.

Podobne dokumenty