Eduardo Mendoza
Transkrypt
Eduardo Mendoza
Eduardo Mendoza Miasto cudów Eduardo Mendoza Miasto cudów przekład Anna Sawicka wydawnictwo Znak Kraków 2010 ogromny. Teraz Barcelona, niczym samica jakiegoś rzadkiego gatunku, która właśnie wydała na świat mnogi miot, leżała wyczerpana, ze sflaczałym brzuchem, a wydobywające się ze wszystkich szczelin śmierdzące wydzieliny i cuchnące wyziewy sprawiały, że na ulicach i w domach nie było czym oddychać. Mieszkańców ogarniało zmęczenie i pesymizm. Tylko tacy głupcy jak pan Braulio mogli patrzeć na świat przez różowe okulary. – Barcelona oferuje duże możliwości ludziom z wyobraźnią, którzy chcą spełniać swoje marzenia – usłyszał Onufry Bouvila, siorbiąc pozbawioną koloru gorzkawą zupę, którą postawiła przed nim Delfina – a pan wygląda mi na człowieka honorowego, sprytnego i pracowitego. Nie wątpię, że wkrótce zadowalająco rozwiąże pan swoją sytuację. Niech pan tylko pomyśli, młody człowieku, że w całej historii ludzkości nie było takiej epoki jak nasza: elektryczność, telefon, okręty podwodne... Czy mam dalej wymieniać cuda techniki? Bóg jeden wie, dokąd to nas doprowadzi. À propos, czy byłby pan łaskaw zapłacić z góry? Moja żona, którą już pan poznał, jest bardzo skrupulatna w kwestii rachunków, a że biedaczka jest taka chora, lepiej jej nie denerwować, prawda? Onufry Bouvila wręczył wszystko, co posiadał, pani Agacie. Wystarczyło tego na opłacenie tygodnia, ale został bez grosza. Następnego ranka skoro świt wyszedł na ulicę szukać pracy. 2 Choć już pod koniec XIX wieku przyjęło się mówić, że Barcelona odwraca się plecami do morza, życie codzienne nie potwierdzało tej tezy. Barcelona od zawsze była miastem portowym, żyła dzięki morzu i dla morza, morze ją żywiło, a ona mu oddawała owoce swego trudu; ulice krok za krokiem prowadziły przechodnia nad morze; dzięki morzu miasto utrzymywało łączność z resztą świata; znad morza wiał wiatr i morze przesądzało o klimacie, ono nadawało miastu 20 woń, nie zawsze przyjemną; z niego brały się wilgoć i sól kruszące mury; ono kołysało barcelończyków do snu w czasie sjesty; syreny okrętowe wyznaczały bieg czasu, a dochodzący znad morza smutny, ochrypły krzyk mew przypominał, że łagodny półcień w zaciszu drzew w alejach był tylko złudzeniem; morze wypuszczało na ulice zataczających się, nieforemnych osobników niewiadomego pochodzenia, którzy posługiwali się obcą mową i zawsze mieli pod ręką nóż, pistolet albo pałkę; ono wstawiało się za tymi, którzy uciekali przed wymiarem sprawiedliwości, zostawiając za sobą rozdzierające noc krzyki i bezkarne zbrodnie; oślepiająco biały kolor placów i domów był kolorem morza w pogodne dni; matowe szarości odpowiadały morskiej pogodzie sztormowej. Wszystko to oczywiście musiało pociągać Onufrego Bouvilę, człowieka z interioru. Pierwsze kroki skierował tego ranka do portu, chcąc się zatrudnić jako sztauer. Rozwój gospodarczy miasta, zainicjowany pod koniec XVIII wieku, miał się utrzymać do drugiej dekady wieku XX, ale przebiegał w rytmie skokowym. Po okresach prosperity następowała recesja. Migracja ludności napływowej utrzymywała się na stałym poziomie, ale spadał popyt na siłę roboczą. Żeby znaleźć pracę w tych okolicznościach, trzeba było pokonać niebywałe trudności. Wbrew optymistycznej wizji, jaką przedstawił pan Braulio poprzedniego wieczoru, kiedy Onufry Bouvila wyszedł na ulicę szukać dla siebie źródła utrzymania, trafił na trwający już parę lat okres recesji. Kordon policji zamknął mu drogę na molo. Onufry zapytał, co się dzieje, i dowiedział się, że wśród robotników portowych wykryto przypadki cholery. Zarazę musiał przywlec jakiś statek z odległych mórz. Zaglądając przez ramię policjanta, Onufry przyglądał się drastycznej scenie – jedni tragarze zrzucali z pleców ładunek i wymiotowali prosto na kamienną płytę doku, inni wypinali się w stronę portowych żurawi i wydalali z siebie rzadką brunatną ciecz. Kiedy mijał atak, skręcając się z bólu, wracali do pracy, żeby nie stracić dniówki. Zdrowi usuwali im się z drogi, wymachiwali łańcuchami i odgradzali bosakami, kiedy tamci zanadto się zbliżali. Kilka kobiet 21 próbowało przerwać kordon sanitarny, śpiesząc z pomocą mężom czy kochankom; policja odpychała je z całą bezwzględnością. Onufry Bouvila szedł dalej wzdłuż morza w stronę dzielnicy Barceloneta. W tamtych czasach większość statków ciągle jeszcze stanowiły żaglowce. Urządzenia portowe były równie jak one staroświeckie – mola nie pozwalały na przycumowanie burtą, tylko rufą, co bardzo utrudniało przeładunek, w którym musiały uczestniczyć barkasy i szalupy. Chmara takich barkasów i szalup stale uwijała się na wodzie, przewożąc towary w jedną i drugą stronę. Na molach i sąsiednich ulicach kręcili się starzy marynarze. Można ich było rozpoznać po ogorzałych twarzach, podwiniętych do kolan spodniach, bluzach w podłużne pasy i czapkach frygijskich. Palili trzcinowe fajki, pili wódkę, jedli suszone mięso i suchary, które wcześniej suszyli całymi tygodniami, wysysali też z apetytem sok z cytryn. W kontaktach z ludźmi byli oszczędni w słowach, natomiast sami do siebie perorowali bez przerwy. Byli nietowarzyscy i kłótliwi, ale przygarniali zazwyczaj a to psa, a to papugę, żółwia czy jakieś inne zwierzątko, któremu nie szczędzili pieszczot i troski. Ich los tak naprawdę był pożałowania godny – zaciągali się w dzieciństwie jako majtkowie i całe życie do późnej starości spędzali z dala od ziemi ojczystej, z którą łączyło ich już tylko mgliste wspomnienie. Ciągła włóczęga nie pozwalała im na założenie rodziny czy nawiązanie trwałych przyjaźni. Teraz, po powrocie, czuli się jak cudzoziemcy. Jednak w odróżnieniu od prawdziwych obcokrajowców, lepiej czy gorzej dostosowujących się do obyczajów kraju, który ich przygarnął, dla nich przeszkodą nie do pokonania była pamięć, bałamutna, naznaczona piętnem upływu wielu lat i wielu próżniaczych godzin wypełnionych marzeniami i planami; teraz, w obliczu odmienionej rzeczywistości, tamte wyidealizowane wspomnienia uniemożliwiały im dostosowanie się do dnia teraźniejszego. Niektórzy z nich właśnie z tego powodu u kresu swoich dni wybierali jakiś obcy port, z dala od ojczyzny. Tak było w przypadku stulatka Sturma, wilka morskiego nieznanej proweniencji, słynnego w owych czasach w Barcelonecie, w której się osiedlił. 22 Mówił jakimś dziwnym językiem, którego nie rozumiał nikt, nawet profesorowie z Wydziału Filozofii i Literatury, sprowadzeni do staruszka przez sąsiadów. Za cały majątek miał zwitek banknotów, których nie chciał mu wymienić żaden bank w Barcelonie. Zwitek był jednak na tyle okazały, że w swojej dzielnicy uchodził za bogacza i mógł liczyć na kredyt w sklepikach i barach. Mówiono o nim, że nie jest chrześcijaninem, że modli się do słońca i że trzyma w swoim pokoju fokę czy krowę morską. Barceloneta, dzielnica rybaków, wyrosła za murami Barcelony w XVIII wieku. Później stopiła się z miastem i razem z nim przeżyła przyśpieszony proces industrializacji. Tam właśnie były warsztaty portowe. Rozglądając się wokół siebie, Onufry Bouvila dostrzegł grupę zażywnych, bezceremonialnych kobiet, które śmiejąc się, sortowały ryby. Zachęcony ich dobrym humorem podszedł bliżej, licząc na to, że czegoś się od nich dowie. Może one będą umiały wskazać mi, gdzie szukać pracy, pomyślał; wrażliwe kobiety muszą przejąć się losem wyrostka. Szybko się zorientował, że to, co brał za dobry humor, w rzeczywistości było nerwowym tikiem, a ich niekontrolowany śmiech nie był objawem wesołości. Te zgorzkniałe baby ledwo hamowały wściekłość; wystarczał byle pretekst i chwytały za noże albo obrzucały się krabami i rakami. Wolał stamtąd uciekać. Nie lepiej poszło mu na jednym z nielicznych statków, które ominęła kwarantanna, gdzie próbował się zaokrętować. Od morskiej kariery odwiedli go sami marynarze. Nie wsiadaj, chłopcze, na pokład, jeśli ci życie miłe, pouczali go z wysokości burty. Oni sami cierpieli na szkorbut; mówiąc, odsłaniali pokrwawione dziąsła. Na dworcu dowiedział się od pokręconych reumatyzmem tragarzy, że tylko członkowie pewnego zrzeszenia mogą aspirować do ich niewolniczego zawodu. Dalej było już tylko gorzej. Wieczorem wyczerpany wrócił do pensjonatu. Pałaszował właśnie skromną kolację, kiedy pan Braulio, krążąc między stolikami, zainteresował się efektami jego starań. Onufry przyznał się, że szczęście mu nie dopisało. Przysłuchiwał się tej rozmowie cyrulik urzędujący w holu i uznał za stosowne wtrącić swoje trzy grosze. 23 – Widać na kilometr, że jesteś ze wsi – ocenił cyrulik – idź więc na targ warzywny, może tam coś dla siebie znajdziesz. Onufry nie wziął sobie do serca tego sarkazmu i podziękował za radę, a jednocześnie próbował kopniakiem pozbyć się kota Delfiny, który zaatakował pazurami jego łydkę. Pannica zmierzyła go wzrokiem pełnym nienawiści, na co on odpowiedział równie pogardliwym spojrzeniem. Choć nie chciał się do tego przed sobą przyznać, ten pech, który mu towarzyszył od samego rana, pozostawił jednak przykry osad na dnie jego duszy. Nie sądziłem, że może być aż tak źle, pomyślał. Ech, nieważne, uspokoił sam siebie, jutro znów spróbuję, cierpliwość musi przynieść efekty. Niech się dzieje, co chce, bylebym tylko nie musiał wracać do domu. Ta perspektywa była najgorsza. Stosując się do rady cyrulika, następnego dnia odwiedził Borne – tak się nazywał główny targ warzywny. Nic mu ta wyprawa nie dała; podobnie zakończyły się kolejne próby. Mijały godziny, mijały dni, nie przynosząc ani rozwiązania, ani nawet cienia nadziei. Nie zważając na pogodę, przemierzył miasto na piechotę wzdłuż i wszerz. Jak pielgrzym pukał do każdych drzwi. Przymierzał się do zawodów, o których istnieniu nigdy wcześniej nie słyszał – cygarnik, serowar, nurek, kamieniarz, studniarz itd. Na ogół tam, gdzie pytał, nie było pracy; jeśli była, to dla ludzi z doświadczeniem. Cukiernik chciał wiedzieć, czy umie piec waflowe rurki; w stoczni pytali, czy się podejmie kalfatażu. Odpowiadając na te pytania zgodnie z prawdą, przyznawał się do swojej ignorancji. Wkrótce zorientował się, że najlżejszym ze wszystkich zajęć była służba domowa. W Barcelonie było to wtedy źródło utrzymania dla 16 186 osób. Warunki pracy w innych zawodach były straszne – dniówka trwała wiele godzin; trzeba się było zrywać o czwartej lub piątej rano, żeby stawić się punktualnie przy warsztacie. Zarobki były mizerne. Pięcioletnie dzieci zatrudniano na budowie, w transporcie, a nawet na cmentarzach do pomocy grabarzom. Niektórzy rozmawiali z nim uprzejmie, gdzie indziej spotykał się z wyraźną wrogością. W mleczarni o mało nie ubodła go krowa; 24 węglarze poszczuli go psem. Wszędzie widział choroby i nędzę. Całe dzielnice chorowały na tyfus, ospę, różę czy szkarlatynę. Zdarzało mu się zetknąć z przypadkami blednicy, sinicy, podagry, nekrozy, tężca, paraliżu, krwotoków, epilepsji i krupu. Dzieci padały ofiarą niedożywienia i rachityzmu; dorośli – gruźlicy; wszyscy – syfilisu. Podobnie jak inne miasta Barcelonę nawiedzały regularnie straszliwe plagi. W 1834 roku cholera zebrała żniwo 3521 ofiar; dwadzieścia lat później, w 1854, 5640 osób padło ofiarą tej samej choroby. W 1870 przywleczona z Antyli żółta febra opanowała Barcelonetę. Ewakuowano wtedy całą dzielnicę i spalono molo Riba. Pierwszą reakcją na taki dopust boży była panika, a później wszystkich ogarniało przygnębienie. Organizowano procesje; publicznie i uroczyście przepraszano obrażonego Boga. W modłach uczestniczyli wszyscy, nawet ci, którzy parę miesięcy wcześniej, ogarnięci ogólnym ferworem, przykładali rękę do palenia klasztorów lub podżegali innych do tych barbarzyńskich czynów. Ci, którzy jeszcze całkiem niedawno zaślepieni wściekłością podpalali pochodnią księże sutanny, grali w bilbokiet świętymi obrazami i, jak powiadano, gotowali rosół na kościach świętych, teraz okazywali największą skruchę. Później epidemie wygasały i odchodziły w zapomnienie, ale nie ze wszystkim – zawsze pozostawały jakieś enklawy, w których choroba głębiej zapuściła korzenie. Po jednej epidemii przychodziła następna i spotykała się z poprzednią, która ociągała się z odejściem. Pierwsze przypadki nowej zarazy odrywały lekarzy od ostatnich przypadków starej i tak bez końca. Sytuacja sprzyjała wszelkiego rodzaju szarlatanom i uzdrowicielom, zielarzom i znachorom. Na placach można było spotkać mężczyzn i kobiety głoszących mętne doktryny o bliskim nadejściu Antychrysta i Sądu Ostatecznego; kręcili się jacyś szemrani mesjasze, podejrzanie zainteresowani zawartością cudzych portfeli. Inni w dobrej wierze zalecali lekarstwa i środki zapobiegawcze, w najlepszym razie bezużyteczne lub przynoszące skutek odwrotny do zamierzonego, proponując wycie do księżyca w pełni, przywiązywanie do kostek grzechotek czy tatuowanie na klatce piersiowej znaków 25 zodiaku lub koła świętej Katarzyny. Wyniszczeni chorobą ludzie, przerażeni i bezbronni, kupowali talizmany i potulnie pili zalecone mikstury i wywary albo dawali je własnym dzieciom, wierząc, że robią to dla ich dobra. Władze miasta pieczętowały domy zmarłych na zakaźną chorobę, ale niedobory kwaterunkowe sprawiały, że szybko zajmował je ktoś, kto wolał ryzykować życie, niż koczować na ulicy. Zarażał się i potem nie było już dla niego ratunku. Niektórym jednak się poszczęściło. Ekstremalne okoliczności pobudzały też czasem do niezwykłego poświęcenia. Komentowano na przykład taki przypadek: pewna leciwa wąsata zakonnica – na imię miała Tarsylia – kiedy tylko dowiadywała się o kimś złożonym nieuleczalną chorobą, przybywała do łoża boleści z akordeonem. Praktykowała ten zwyczaj przez dziesięciolecia i mimo że przebywała blisko kaszlących i kichających, cieszyła się dobrym zdrowiem. Wieczorem pan Braulio przyparł Onufrego do muru, żeby mu przypomnieć, że skończył się opłacony okres: – Jak panu wiadomo, tu się płaci z góry. Musimy dostać pieniądze za następne siedem dni. Onufry westchnął. – Jeszcze nie znalazłem pracy, panie Braulio – powiedział – proszę o tydzień zwłoki, a ureguluję należność, jak tylko dostanę pierwszą wypłatę. – Nie żebym nie rozumiał pana sytuacji, panie Bouvila – odpowiedział oberżysta – ale niech pan zrozumie naszą: nie tylko codziennie pokrywamy koszty pańskiego jedzenia, ale też tracimy to, co by nam zapłacił inny gość, gdybyśmy dysponowali wolnym pokojem. Wiem, że to przykre, ale nie mam innego wyjścia i muszę pana prosić, żeby się pan wyprowadził jutro z samego rana. Proszę mi wierzyć – robię to z bólem serca, bo już pana polubiłem. Tego wieczoru prawie nie tknął kolacji. Zmęczony całym dniem zasnął od razu, ale po godzinie raptownie się przebudził. Osaczyły go czarne myśli. Żeby się od nich uwolnić, wstał i wyszedł na balkon; tam głęboko wciągnął w płuca wilgotne słonawe powietrze, które 26 przynosiło z portu zapach ryb i dziegciu. Stamtąd też dochodziło widmowe światło gazowych latarni, rozproszone we mgle. Pozostała część miasta pogrążona była w absolutnych ciemnościach. Po chwili poczuł zimno w kościach i postanowił wrócić do łóżka. W pokoju zapalił ogarek na nocnej szafce i wyciągnął spod poduszki pożółkłą kartkę papieru starannie złożoną we czworo. Rozłożył ją ostrożnie i w migotliwym świetle świecy przeczytał, co było na niej zapisane. W miarę lektury tekstu, który z pewnością znał na pamięć, zaciskał wargi i marszczył brwi, a jego oczy przybierały dziwny wyraz. Były w nich złość i smutek. Wiosną 1876 lub 1877 jego ojciec wyemigrował na Kubę. Onufry Bouvila miał wtedy półtora roku; rodzice nie mieli jeszcze innych dzieci. Ojciec był gadatliwy, towarzyski, lubił polować i miał pstro w głowie – tak o nim mówili ci, którzy go znali, zanim przedsięwziął tę wyprawę. Matka pochodziła z gór; przeniosła się na niziny, żeby poślubić Joana Bouvilę. Była tyczkowata, chuda, milcząca, poruszała się nerwowo i była surowa, ale nie porywcza; zanim osiwiała, była brunetką; miała szaroniebieskie oczy, takie jak Onufry, który pod każdym innym względem był podobny do ojca. Przed XVIII wiekiem Katalończycy wybierali się do Ameryki raczej rzadko, tylko jako urzędnicy królewscy, jednak już w wieku XVIII wielu z nich wyemigrowało na Kubę. Pieniądze, które emigranci wysyłali z kolonii, doprowadziły do niespodziewanej akumulacji kapitału. Z tym kapitałem można było zacząć uprzemysłowienie, on był bodźcem do rozwoju katalońskiej ekonomii, której marazm trwał od czasów królów katolickich, Ferdynanda i Izabeli. Niektórzy nie tylko przysyłali pieniądze, ale w końcu wracali sami; ci wzbogaceni Indianie, jak ich nazywano, wznosili w swoich osadach ostentacyjne siedziby. Najbardziej ekstrawaganccy przywozili ze sobą czarne niewolnice albo Metyski, z którymi oczywiście utrzymywali intymne stosunki. Powodowało to tak wielkie oburzenie, że pod presją 27 rodziny i sąsiadów wydawali swoje niewolnice za nierozgarniętych dzierżawców. Dzieci z tych związków rodziły się ciemne, inne niż ich rówieśnicy; trafiały później do zakonu i robiły karierę jako misjonarze gdzieś na końcu świata – na Marianach czy Karolinach, wyspach, które wtedy jeszcze podlegały arcybiskupowi Kadyksu lub Sewilli. Później fala emigracji osłabła. Ciągle jeszcze byli chętni do wyprawy za ocean w poszukiwaniu szczęścia, ale tylko w szczególnych okolicznościach – wyjeżdżali młodsi synowie wyrugowani z majątku tradycyjnym systemem dziedziczenia, który wszystkie dobra rodzinne przekazywał w ręce najstarszego, zwanego dziedzicem; wyjeżdżali zrujnowani plantatorzy, ofiary plagi filoksery i inni do nich podobni. Joan Bouvila nie był żadnym z nich – nikt nie wiedział ani wtedy, ani później, co go skłoniło do emigracji. Jedni mówili, że ambicja, inni, że źle dobrane małżeństwo. Ktoś sugerował, że Joan Bouvila wkrótce po ślubie odkrył straszny sekret żony, że w ich domu nocą słychać było krzyki i bicie, że z powodu hałasu dziecko nie mogło zmrużyć oka, jego płacz nie cichł aż do świtu, kiedy ustawało zamieszanie. Wydaje się, że wszystko to bujda. Kiedy Joan Bouvila wyjechał, proboszcz z parafii Świętego Klemensa nadal patrzył przychylnie na obecność w kościele jego żony Mariny Mont; udzielał jej sakramentów jak pozostałym wiernym, a nawet traktował ją ze szczególnym szacunkiem. W ten sposób uciął wszystkie złośliwe plotki. Wkrótce po wyjeździe Joan Bouvila napisał do żony list. Ten list, wysłany z Azorów, gdzie statek zawinął do portu, został dostarczony do parafii przez wujka Toneta dwukółką. Proboszcz musiał go przeczytać matce, która była niepiśmienna. By zamknąć definitywnie usta plotkarzom, odczytał go też publicznie z ambony, w niedzielę przed kazaniem. „Kiedy będę miał pracę, dom i trochę grosza, ściągnę was do siebie – pisał w liście. – Podróż mam dobrą, dziś widzieliśmy rekiny, płyną za statkiem stadami i tylko czekają, aż jakiś pasażer wpadnie do wody; wtedy chwytają go jednym kłapnięciem paszczy. Potrafią wszystko zmiażdżyć potrójnym rzę- 28 dem zębów; jak już złapią ofiarę, pożerają w całości i nie wypluwają do morza nawet kosteczki”. Od tego czasu ojciec nic więcej nie napisał. Po przeczytaniu listu Onufry Bouvila złożył go bardzo starannie, schował pod poduszką, zgasił świeczkę i zamknął oczy. Tym razem zasnął mocno, nie czując twardego materaca ani wściekłych ataków pcheł i pluskiew. Jednak tuż przed świtem obudził go ciężar w okolicy żołądka, mruczenie i niemiłe wrażenie, że ktoś go obserwuje. Pokój oświetlony był światłem świecy, nie tej, którą zgasił parę godzin temu, ale innej, trzymanej przez osobę, której nie potrafił zidentyfikować w pierwszej chwili, ponieważ co innego absorbowało jego uwagę. Na kocu stał Belzebub, dziki kot Delfiny. Grzbiet miał wygięty w łuk, ogon wyprostowany, pazury wysunięte. Tymczasem Onufry miał ręce uwięzione pod pościelą i nie miał odwagi ich wyciągnąć, żeby zasłonić twarz; nie chciał prowokować bestii nieostrożnym gestem. Zamarł w bezruchu; z czoła i z dolnej wargi spływały mu krople potu. – Nie bój się, on cię nie zaatakuje – wyszeptał ktoś – ale jeśli spróbujesz zrobić mi krzywdę, wydrapie ci oczy. Onufry rozpoznał głos Delfiny, nie spuszczał jednak oka z Belzebuba i nie odezwał się ani słowem. – Wiem, że nie znalazłeś pracy – mówiła dalej Delfina. W jej głosie pobrzmiewała satysfakcja, czy to dlatego, że niepowodzenie Onufrego ułatwiło realizację jej własnych planów, czy dlatego, że nieszczęścia innych sprawiały jej przyjemność. – Ludzie uważają, że o niczym nie mam pojęcia, ale ja wszystko słyszę. Traktują mnie jak mebel, jak bezużyteczny grat, nawet mnie nie pozdrawiają, kiedy spotykamy się w korytarzu. Dobrze im tak, wszyscy są nędznikami. Jestem przekonana, że chcieliby zaciągnąć mnie do łóżka… wiesz, o czym mówię. Gdyby tylko spróbowali, Belzebub darłby z nich skórę pasami. Dlatego wolą udawać, że mnie nie widzą. – Na dźwięk swego imienia kot miauknął złowrogo. Pannica zaśmiała się 29 perfidnie i wtedy Onufry zrozumiał, że to popychadło było niespełna rozumu. Tego tylko mi brakowało, pomyślał. I co teraz? – zastanawiał się. O Boże, żeby mi tylko nie wydrapał oczu… – Ty nie jesteś taki jak oni – dziewczyna cedziła słowa przez zęby, szybko przechodząc od śmiechu do powagi – bo z ciebie jeszcze dzieciak. Bez złudzeń – na pewno cię zepsują. Jutro będziesz spał na ulicy. Lepiej, żebyś miał jedno oko otwarte. Obudzisz się skostniały, wygłodzony i bez jedzenia; będziesz musiał walczyć o resztki ze śmietnika. Będziesz się modlił, żeby nie padało i żeby szybko przyszło lato. Czas niebawem przemieni cię w kanalię, taką jak wszyscy. No i co ty na to? Możesz mówić, tylko nie podnoś głosu. I nie ruszaj się. – Po co przyszłaś? – odważył się zapytać, ledwo oddychając. – Czego ode mnie chcesz? – Oni myślą, że nadaję się tylko do szorowania podłóg i mycia naczyń – powtórzyła Delfina, znów uśmiechając się z pogardą – ale ja mam oszczędności. Gdybym chciała, mogłabym ci pomóc. – Co mam robić? – zapytał Onufry, czując, że ma plecy mokre od potu. Delfina zbliżyła się o krok do łóżka. Onufry zmartwiał, ale nie posunęła się dalej. Po chwili powiedziała: – Słuchaj, co ci powiem. Mam narzeczonego. Nikt o nim nie wie, nawet rodzice. Nie mam zamiaru im mówić i kiedy najmniej będą się tego spodziewać, ucieknę z nim. Będą mnie wszędzie szukać, a my tymczasem już będziemy daleko. Nie chcemy brać ślubu, ale na zawsze pozostaniemy razem i noga moja więcej tu nie postanie. Jeżeli zdradzisz mój sekret, każę Belzebubowi zmasakrować ci twarz, zrozumiałeś? – zakończyła swoje rewelacje pannica. Onufry przysiągł na Boga i na pamięć swojej matki, że dotrzyma tajemnicy. To usatysfakcjonowało Delfinę i zaczęła mówić dalej: – Słuchaj, mój narzeczony należy do stowarzyszenia ludzi szlachetnych i odważnych, zdecydowanych skończyć z niesprawiedliwością i nędzą, w jakiej jesteśmy pogrążeni. – Przerwała, żeby sprawdzić, jaki efekt wywarły jej słowa na Onufrym Bouvili, a wobec braku reakcji dodała: – Słyszałeś 30 o anarchizmie? – Onufry pokręcił głową. – Wiesz może, kto to Bakunin? – Onufry znów zaprzeczył, a pannica, zamiast się pogniewać, jak się obawiał, tylko wzruszyła ramionami. – Nic dziwnego – powiedziała po chwili – to nowe idee, mało kto je zna. Ale nie przejmuj się, wkrótce pozna je cały świat i wszystko się zmieni. W latach sześćdziesiątych XIX wieku włoskie ugrupowania anarchistyczne, które wyrastały jak grzyby po deszczu w czasie walki o zjednoczenie Italii, postanowiły wysłać swoich emisariuszy do innych krajów, żeby szerzyli ich doktrynę i zdobywali nowych wyznawców. Wysłannik skierowany do Hiszpanii, gdzie anarchistyczne idee były już znane i spotkały się z dobrym przyjęciem, nazywał się Foscarini. Kilka kilometrów za Niceą policja hiszpańska, działając w porozumieniu z francuską, zatrzymała pociąg, którym podróżował Foscarini, i zrobiła rewizję. – Ręce do góry! – rozkazali policjanci, mierząc do pasażerów z karabinów. – Który z was jest Foscarini? Wszyscy pasażerowie jak jeden mąż podnieśli w górę ręce. – Ja jestem Foscarini, to ja jestem Foscarini – mówili. Dla wszystkich było wielkim zaszczytem uchodzić za apostoła anarchizmu. Jedynym, który się nie odzywał, był sam Foscarini. Lata konspiracji nauczyły go, jak nie zwracać na siebie uwagi w podobnych okolicznościach; wyglądał więc przez okno i wesoło pogwizdywał, jakby napad na pociąg zupełnie go nie obchodził. Dzięki temu policja mogła go zidentyfikować bez trudu. Wyciągnęli go z wagonu, rozebrali do bielizny, związali sznurem i rozciągnęli w poprzek torów – wystawały mu tylko głowa i nogi. – Kiedy o dziewiątej nadjedzie ekspres, zrobi z ciebie rąbankę – powiedzieli na pożegnanie. – Skończysz jak mielonka w kiełbasie – naśmiewali się z niego z iście szatańskim poczuciem humoru. Jeden z policjantów przebrał się w jego ubranie i wsiadł do pociągu. Kiedy pasażerowie zobaczyli wsiadającego, byli przekonani, że to Foscarini, któremu udało się oszukać napastników, 31 Spis treści Rozdział I . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział II . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział III . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział IV . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział V . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział VI . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział VII . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Seria Eduardo Mendozy w Znaku: Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa Przygoda fryzjera damskiego Sekret hiszpańskiej pensjonarki Oliwkowy labirynt Prawda o sprawie Savolty Miasto cudów Mauricio, czyli wybory