Nie sztuka oskarżyć
Transkrypt
Nie sztuka oskarżyć
Aktualności | Małopolska 2009.01.29 06:00 Nie sztuka oskarżyć PRAWO. Afera w Polmozbycie i w Krakowskich Zakładach Mięsnych wybuchła w 2003 r. Jednak spektakularne sukcesy prokuratorów skończyły się na... przedstawieniu zarzutów. Jak długo można być w Polsce podejrzanym? W aferach gospodarczych wiele lat. Spektakularne sukcesy prokuratorów niestety zbyt często kończą się na... przedstawieniu zarzutów. Nikt ich nie rozlicza z tego, czy potrafili obronić akt oskarżenia w sądzie. Nikt też dotąd nie policzył, ile przedsiębiorstw wpadło w tarapaty w wyniku nietrafnych decyzji urzędników. Afera w Polmozbycie i w Krakowskich Zakładach Mięsnych wybuchła w 2003 r. Zaczęła się od kontroli skarbowej w obydwu spółkach. Po miesiącu naczelnik Urzędu Skarbowego Kraków-Śródmieście złożył do prokuratury doniesienie o rzekomo popełnionych przestępstwach w latach 90., które dotyczyły prywatyzacji obydwu spółek za pośrednictwem Narodowych Funduszy Inwestycyjnych. W maju prokurator przedstawił pierwsze zarzuty, we wrześniu kolejne. Z komunikatów prokuratury wynikało, że mamy do czynienia z potężną aferą (w samym Polmozbycie straty szacowano na 65 mln zł). 16 podejrzanych miało tworzyć sieć powiązanych ze sobą spółek, służących wyprowadzaniu pieniędzy ze sprywatyzowanych państwowych firm. Zarzucano im, że zdefraudowali środki z kredytu, które miały być przeznaczone na restrukturyzację, a popłynęły do spółek powiązanych kapitałowo, personalnie i rodzinnie. - Z listy zarzutów, które mi przedstawiono w dniu aresztowania, wynikało, że jestem największym szkodnikiem gospodarczym w Polsce, szefem zorganizowanej grupy przestępczej, że prałem brudne pieniądze. Prokurator przesłuchiwał mnie tylko raz, w dniu zatrzymania. Przez następne 9 miesięcy, które spędziłem w celi, ani razu go już nie widziałem - wspomina Lech Jeziorny, jeden z aresztowanych wówczas przedsiębiorców. Po dwóch latach do Sądu Rejonowego dla Krakowa-Nowej Huty trafił akt oskarżenia w sprawie Polmozbytu. Nie było już w nim mowy o działaniu zorganizowanej grupy przestępczej. Zarzuty dotyczyły głównie niegospodarności i działania na szkodę Polmozbytu i spółek zależnych. Biegły oszacował straty na 40 mln zł. Jednak w trakcie procesu, który od trzech lat toczy się w sądzie, jego ekspertyza została zakwestionowana przez obrońców oskarżonych. Na dodatek okazało się, że biegły sam ma kłopoty z prawem. Niedawno zasiadł na ławie oskarżonych w innym procesie. W konsekwencji sąd niedawno zlecił wykonanie kolejnej, uzupełniającej opinii, innej ekipie biegłych. Z tego powodu na rychłe zakończenie procesu nie ma co liczyć. Na ławie oskarżonych zasiada 10 osób. Nie przyznają się do winy. Ich linia obrony jest następująca: cała konstrukcja zarzutów "działania na szkodę spółki" opiera się o wykonany wykup menedżerski. Żadne pieniądze nie zostały zdefraudowane, tylko trafiły do banku jako spłata kredytu spółki, zarządzającej holdingiem, do którego należał Polmozbyt. Jednak sześcioro podejrzanych w trakcie śledztwa przyznało się do winy i dobrowolnie poddało karze. Dostali niskie wyroki w zawieszeniu. Do winy przyznał się m.in. Czesław B., który w aresztanckiej celi został dotkliwie pobity przez współwięźnia (narkomana "na głodzie") i niewiele brakowało, aby stracił oko. - To był typowy areszt wydobywczy, w myśl zasady posiedzisz, to zmiękniesz - mówią oskarżeni. Niektórzy przed sądem częściowo odwołali wcześniejsze wyjaśnienia. Grzegorz Nicia, prawnik z wykształcenia, mówi, że też dostał propozycję zwolnienia z aresztu pod warunkiem przyznania się do winy. Ma zarzut działania na szkodę spółki - którą reprezentował jako prezes zarządu - oraz prania brudnych pieniędzy, co miało polegać na manipulowaniu wartością akcji. Raz miał zawyżać ich cenę, innych razem - zaniżać. Nie sprzedawał ich jednak, tylko wnosił aportem do innej spółki. Trafił do aresztu na 9 miesięcy. Gdy jego żona trafiła do szpitala, prokurator wystąpił do sądu rodzinnego o umieszczenie ich dwójki dzieci - w wieku 6 i 2 lat - w placówce opiekuńczej. Bo, jak mówi, obligowało go do tego prawo, skoro dziećmi nie miał kto się zająć. Kiedy podejrzani siedzieli w areszcie, przewodniczącym rady nadzorczej Polmozbytu został Jerzy Jakielarz, naczelnik Urzędu Skarbowego Kraków-Śródmieście, który równocześnie nadzorował kontrolę skarbową w tej spółce. Według prof. Stanisława Sołtysińskiego, to wydarzenie bez precedensu. Jerzy Jakielarz nie dostrzega w tym żadnej kolizji interesów. Z kasy Polmozbytu pobierał pieniądze za udział w pracach rady nadzorczej. Zapewnia, że zgodę wyraził na prośbę przedstawiciela Ministerstwa Skarbu, które miało wtedy 15 proc. akcji Polmozbytu. Sęk w tym, że w ubiegłym roku krakowski sąd gospodarczy stwierdził, że Nadzwyczajne Walne Zgromadzenie, które go wybrało do rady, było bezprawne. Sąd unieważnił też podjęte wówczas uchwały. Paradoks polega na tym, że to postanowienie praktycznie niczego nie zmienia w sytuacji własnościowej Polmozbytu. Zapadło po 5 latach od wniesienia pozwu do sądu. W tym czasie kontrolę nad spółką przejął nowy inwestor - Paweł Czeredys, większościowy właściciel Polmozbytu Toruń, który od 2004 r. skupował akcje - od mniejszościowych akcjonariuszy i urzędu skarbowego. Sprzyjał mu również Skarb Państwa, który zgodził się na dodatkową emisję akcji i objęcie ich przez tego inwestora. - Nie ulega wątpliwości, że orzeczenie krakowskiego sądu gospodarczego jest trafne. Niestety, zgodnie z wykładnią Sądu Najwyższego - w wyroku w wydanym w innej sprawie - nie skutkuje ono automatycznie unieważnieniem kolejnych uchwał i decyzji nielegalnie powołanych władz spółki. Każdą trzeba oddzielnie zaskarżyć i to w ciągu 5 lat. To paradoks, bo w tej sytuacji powołany bezprawnie uzurpator ma ważny mandat, dopóki go nie obali kolejny wyrok sądowy. A to z kolei powoduje bezkarność bezprawnych działań, bo przecież wadliwie wybrany zarząd może pozbyć się majątku całej spółki, a jego nabywca będzie się bronił, że działał w dobrej wierze - mówi prof. Stanisław Sołtysiński. Profesor właśnie przygotował ekspertyzę prawną, w której zwraca uwagę na wadę orzecznictwa w tym zakresie i konieczność zajęcia jeszcze raz stanowiska przez Sąd Najwyższy. Rozstrzygnięcie w aferze związanej z Krakowskimi Zakładami Mięsnymi wydaje się jeszcze bardziej odległe. Śledztwo jest zawieszone od przeszło dwóch lat i dopiero niedawno biegły zakończył pisanie ekspertyzy. Aktu oskarżenia nie ma i nie wiadomo, czy kiedykolwiek powstanie. Według prokuratury, mechanizm przejęcia tej firmy był podobny do zastosowanego w Polmozbycie. Prywatyzacja nastąpiła w 1995 r., przez wejście do programu Narodowych Funduszy Inwestycyjnych. Później jej właścicielem stała się spółka należąca do NFI Magna Polonia, od której wykupili ją krakowscy menadżerowie, zaciągając na ten cel 20 mln zł kredytu. Spłacili go - jak twierdzi prokurator - z pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży terenów w centrum Krakowa, na których znajdowała się rzeźnia. - Rzeczywiście część pieniędzy przeznaczyliśmy na spłatę kredytu, ale przede wszystkim wybudowaliśmy za nie nowy, supernowoczesny zakład na obrzeżach Krakowa - mówi Lech Jeziorny. - Trzeba pamiętać, że stary, zdekapitalizowany zakład od lat 90. przynosił straty i trzeba było do niego dokładać. Masę pieniędzy kosztowało uprzątnięcie terenu po nim, z utylizacją ton amoniaku włącznie. Nie dostaliśmy ani złotówki dotacji. Produkcję do nowej siedziby przenieśliśmy w kwietniu 2003 r. Po uroczystym otwarciu zakładu we wszystkich spółkach grupy kapitałowej KZM natychmiast rozpoczęli kontrolę urzędnicy skarbowi. W jej efekcie dostaliśmy bezprawne domiary podatkowe, o łącznej wysokości blisko 3,5 mln zł, które trzeba było zapłacić. Po naszym aresztowaniu zakłady upadły, kilkaset osób straciło pracę. W czerwcu tego roku Naczelny Sąd Administracyjny uznał za bezpodstawne naliczone wówczas podatki. Sprawę zwrócono do ponownego rozpatrzenia przez Wojewódzki Sąd Administracyjny. Bez względu na wynik los zakładów mięsnych został już przesądzony. Kilka miesięcy temu pięciu posłów z klubu parlamentarnego Platformy Obywatelskiej wystąpiło z interpelacją poselską, domagając się szczegółowego i bezstronnego wyjaśnienia, czy w tej sprawie "organa ścigania i kontroli skarbowej nie popełniły przestępstwa i nie naruszyły praw obywateli". Marek Staszak, odwołany niedawno prokurator krajowy, najpierw przysłał pismo z zapewnieniem, że śledztwo było prowadzone bez zarzutów. W kolejnym jednak poinformował, że pewne kwestie są wyjaśniane. Janusz Wojciechowski, europarlamentarzysta, były sędzia i szef NIK-u, o całej aferze mówi krótko: - Jeśli po 6 latach nadal nie wiadomo co się wydarzyło i czy ktoś jest winny, to jest to klęska prokuratury, wymiaru sprawiedliwości, klęska państwa. Ewa Kopcik [email protected]