Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Dolina
spełnienia
Amy tan
Dolina
spełnienia
Przełożyła
Magdalena Moltzan-Małkowska
Ty­tuł oryginału
THE VALLEY OF AMAZEMENT
Co­py­ri­ght © 2013 by Amy Tan
All rights reserved
Projekt okładki
Ewa Wójcik
Zdjęcie na okładce
Asia Images/Masterfile/East News
Redaktor prowadzący
Katarzyna Rudzka
Re­dak­cja
Joanna Habiera
Ko­rek­ta
Grażyna Nawrocka
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7961-048-8
Warszawa 2014
Wy­daw­ca
Pró­szyń­ski Media Sp. z o.o.
02-697 War­sza­wa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i opra­wa
Drukarnia POZKAL Spółka z o.o.
88-100 Inowrocław, ul. Cegielna 10-12
Dla Kathi Kamen Goldmark i Zheng Cao,
bratnich dusz
Ruchome piaski czasu, które mnie wciągacie,
sam nie wiem dokąd,
Wasze knucia spełzają na niczym, zacierają
się granice, rozmywają
Zarysy,
Tylko pieśń, którą śpiewam, trwa nieugięta
i ma kształt rzeczywisty,
Ja musi trwać – to rzecz ostateczna –
I najpewniejsza ze wszystkich,
Spośród intryg, zwycięstw, życia, co się ostać
ma?
Gdy opada kurtyna, czy istnieje rzecz pewniejsza od własnego Ja?
Walt Whitman, Ruchome piaski czasu*
* Wiersze Walta Whitmana zawarte w powieści w przekładzie tłumaczki.
PODZIĘKOWANIA
Podczas ośmiu lat, które poświęciłam na napisanie tej
książki, mogłam liczyć na wsparcie wielu przyjaciół i krewnych. Przyrzekam, że z czasem spróbuję odpłacić wam tym
samym.
Za pomoc w podtrzymywaniu przy życiu mnie i narracji:
mój mąż Lou DeMattei do tego stopnia szanował moją potrzebę alienacji, że przynosił mi posiłki na biurko, którego nie
odstępowałam, przykuta perspektywą terminu. Moja agentka
Sandy Dijkstra ponownie ratowała mnie z opresji moich
własnych błędów, dzięki czemu mogłam pisać w spokoju.
Molly Giles, moja pierwsza czytelniczka, wychwytywała falstarty i cierpliwie prowadziła mnie naprzód celnymi radami.
Gdybym tylko od początku brała je pod uwagę…
Za informacje na temat środowiska kurtyzan i szang­
hajskiej fotografii dziękuję trzem osobom, które cierpliwie
dzieliły się ze mną swoją wiedzą za pośrednictwem niezliczonych mejli: Gail Hershatter („Gender of memory”),
Catherine Yeh („Shanghai love”) oraz Joan Judge („The
precious raft of history”). Mam nadzieję, że wybaczycie
9
mi ewentualne potknięcia, których nie zdołałam uniknąć
w mojej powieści.
Dziękuję Nancy Berliner, kurator sztuki chińskiej w Pea­
body Essex Museum, za pomoc w zbieraniu materiałów
dotyczących umiejscowienia poszczególnych fragmentów
powieści: zapewniła nam, mnie i Lou, pobyt w czterystuletniej posiadłości w wiosce Huangcun. Dotarliśmy tam
dzięki mojej siostrze Jindo (Tinie Eng), która wyszukała
dla nas najlepsze połączenie z Szanghaju. Przez cztery
dni musiałam rozmawiać z nią wyłącznie po chińsku,
co poprawiło moją znajomość tego języka, dzięki czemu
byłam w stanie zrozumieć większość rodzinnych plotek,
nieodzownych w przypadku każdej fabuły. Towarzysząca
nam Lisa See dzielnie zniosła chłód zaprzeczający optymistycznym prognozom, i razem upajałyśmy się obfitością szczegółów historycznych oraz ludzkich dramatów,
w które było nam dane się zagłębić. Wspaniałomyślnie
namówiła mnie do wykorzystania nazwy wioski, chociaż
Księżycowy Staw idealnie pasowałby do wsi w jej powieści. Cecilia Ding z Yin Yu Tang Service Project dostarczyła
mi wyczerpujących informacji na temat Huangcun, starego
domu, ulic Starego Tunxi w Huangshan oraz Żółtej Góry.
Muzea zawsze odgrywały ważną rolę w mojej twórczości jako źródło informacji oraz natchnienia. Szanghajska
wystawa w Muzeum Sztuki Azjatyckiej w San Francisco
otworzyła mi oczy na rolę kurtyzan w rozwoju kultury zachodniej w Szanghaju. Maxwell Hearn, kurator sekcji azjatyckiej w nowojorskim Metropolitan Museum of Art, opowiedział mi o estetyce i romantycznych aspektach umysłu
naukowca oraz zielonookim poecie piszącym o duchach,
które rzekomo widywał. Tony Bannon, dyrektor George
10
Eastman House w Rochester w stanie Nowy Jork, udostępnił mi archiwa zdjęć kobiet w Chinach z przełomu stulecia
i zaprezentował zachowany film o dziewczynie zmuszonej
do prostytucji. Dodge Thomson, odpowiedzialny za organizowanie wystaw w waszyngtońskiej National Gallery of Art,
zapoznał mnie z dziełami artystów ze szkoły Hudson River,
w tym Alberta Bierstadta. Pomysł obrazu zatytułowanego
Dolina Spełnienia zrodził się w wyniku pospiesznej wizyty
w Starej Galerii Narodowej w Berlinie, która pozostawiła
wspomnienie niesamowitego obrazu pod tymże tytułem;
nie pamiętam, kto go namalował, ale chyba Carl Blechen,
twórca fantastycznych pejzaży, którego wiele prac znajduje
się w wyżej wymienionej galerii. Jeśli ktoś natrafi na ślad
tego obrazu, bardzo proszę o informację. Boleję nad tym,
że nie zdołałam go ponownie zlokalizować.
Część szanghajska: Steven Roulac przedstawił mnie
swojej matce, Elizabeth, która opowiedziała mi o swoim
życiu w Szanghaju lat trzydziestych, w Międzynarodowej
Dzielnicy. Orville Schell, dyrektor Centrum Stosunków
Amerykańsko-Chińskich przy nowojorskim Asia Society,
wprowadził mnie w dzieje Chin, w tym powstanie nowej
republiki i ruch antycudzoziemski. Nieodżałowany Bill Wu
przybliżył mi świat uczonego – jego ekwipunek, miejsce
zamieszkania, ogród i ścienne tabliczki z poezją, z którymi
miałam możność się zetknąć w jego domu na obrzeżach
Suzhou. Duncan Clark odnalazł plany starego Szanghaju,
co umożliwiło nam zlokalizowanie dawnej dzielnicy kurtyzan. Shelley Lim godzinami oprowadzała mnie po mieście,
pokazywała stare posiadłości, nawiedzone domy i miejsca
oferujące najlepszy masaż stóp o północy. Producentka
Monica Lam, operator David Peterson i moja siostra Jindo
11
doprowadzili do skutku moją pierwszą wizytę w posiadłości rodzinnej na wyspie Qongming, gdzie dorastała moja
matka, a babka popełniła samobójstwo. Joan Chen podała
mi szanghajskie tłumaczenia śmiesznych zwrotów, często
nieprzyzwoitych, o które z kolei musiała pytać swoich
znajomych.
Wiele osób pomogło mi odwiedzić miejsca, które wpłynęły
na umiejscowienie wydarzeń opisanych w książce: Joanna
Lee, Ken Smith, Kit Wai Lee oraz National Geographic
Society trzykrotnie umożliwili mi pobyt w odległej wiosce
Dimen w górach prowincji Guizhou. Kit („Wujek”) poświęcił
mnóstwo czasu na wprowadzenie mnie w zwyczaje i historię wioski, a także przedstawił mi wielu jej mieszkańców,
z których część straciła dach nad głową w wyniku wielkiego
pożaru, który pochłonął jedną piątą wioski. Emily Scott
Pottruck podróżowała ze mną jako przyjaciółka, asystentka,
organizatorka i tarcza ochronna. Mike Hawley zorganizował
nam wyprawę do Bhutanu oraz podróż do odległych zakątków tego kraju, które posłużyły za kanwę kilku scen, w tym
tych osadzonych w pobliżu Niebiańskiej Góry.
Dziękuję następującym osobom, które przyczyniły się
do dopracowania szczegółów Doliny Spełnienia: Marc
Shuman zapoznał mnie z grzybkami nieśmiertelności,
ganoderma lucidum, które bardzo mi pomogły. Michael
Tilson Thomas odkrył przede mną muzykę skomponowaną
na lewą rękę, co zaowocowało wymyśleniem leworęcznego
pianisty. Joshua Robison udzielił mi paru lekcji lindy hop*
i muzyki lat dwudziestych. Doktor Tom Brady i doktor
* Lindy hop – styl tańca towarzyskiego, uważany za prekursora tańców swingowych.
12
Asa DeMatteo objaśnili profil psychologiczny dzieci porwanych w wieku czternastu i trzech lat. Dzięki Markowi
Moffettowi dowiedziałam się, co można wyczytać z ewolucji os utrwalonych w bursztynie. Walter Kirn namówił
mnie do napisania opowiadania dla „Bylinera” – opowiadania, którego bohaterka na dobre zaistniała w niniejszej
powieści.
Za pomoc w opanowaniu sytuacji dziękuję mojej
asystentce Ellen Moore, która pomogła mi się skupić
i pilnowała terminów. Libby Edelson z Ecco wykazywała bezgraniczny takt i cierpliwość, gdy spóźniałam się
z materiałami bądź wysyłałam niewłaściwe. Redaktorka
Shelly Perron pracowała pod ogromną presją czasową i nie
tylko częstokroć ratowała mnie przed kompromitacją, ale
podsuwała sugestie z perspektywy czytelnika. Jestem niezmiernie wdzięczna za pomoc wielu osób z redakcji Sandy
Dijkstry oraz Ecco, którzy przyjęli tę książkę – oraz mnie
– z otwartymi ramionami. Nie macie pojęcia, jak mi wstyd
za moją opieszałość, zwłaszcza w świetle waszego zapału.
To prawdziwy dar od losu, że powieść trafiła w ręce
Daniela Halperna, mojego wydawcy z Ecco. Nie zraził
się początkiem, a jego wiara i entuzjazm okazały się zaraźliwe. Prowadził mnie krok po kroku i nigdy nie okazał
zniecierpliwienia, które byłoby w pełni uzasadnione. Jego
uwagi, słowa krytyki i zrozumienie opowieści, w szczególe
i w całości, pokrywają się z założeniami autorki. Wina
za niedociągnięcia leży tylko i wyłącznie po jej stronie.
Rozdział 1
UKRYTA ŚCIEŻKA
NEFRYTOWA
Szanghaj
1905–1907
Violet
W wieku siedmiu lat dobrze wiedziałam, kim jestem: Amerykanką do szpiku kości, z urodzenia, zachowania i mowy,
której matka, Lulu Minturn, była jedyną białą właścicielką
prestiżowego domu kurtyzan w Szanghaju.
Matka nazwała mnie Violet na cześć swego ulubionego kwiatka z dzieciństwa spędzonego w San Francisco,
mieście, które znałam tylko z pocztówek. Znienawidziłam
swoje imię. Kurtyzany wymawiały je z szanghajska, wiau-la – co mówimy, gdy chcemy się czegoś pozbyć. Wiau-la!
Wiau-la!, dobiegało mnie zewsząd.
Matka przybrała chińskie imię, Lulu Mimi, zbliżone
do jej amerykańskiego, toteż przybytek zasłynął jako
Dom Lulu Mimi. Zachodni klienci znali go z angielskiego
15
tłumaczenia znaków w jej imieniu jako Ukrytą Ścieżkę
Nefrytową. Był jedynym, który obsługiwał zarówno chińską, jak i zachodnią klientelę, w tym wielu najbogatszych
przedstawicieli handlu zagranicznego. Tym sposobem
matka z rozmachem złamała tabu obowiązujące po obu
stronach.
Pawilon kwiatów był dla mnie całym światem. Nie
miałam towarzystwa w postaci rówieśników ani amerykańskich koleżanek. Gdy skończyłam sześć lat, matka
zapisała mnie do Akademii dla Dziewcząt panny Jewell.
Uczęszczało tam zaledwie czternaście innych dziewczynek, same małe diablice. Większości matek nie uśmiechała
się moja obecność, więc ich córki uknuły z pozostałymi
spisek, jak mnie wykurzyć. Mówiły, że mieszkam w „domu zła” i nikt nie powinien mnie dotykać, żeby się nie
ubrudzić. Skarżyły też nauczycielce, że bez przerwy
przeklinam, co zdarzyło mi się tylko raz. Ale najbardziej
dopiekła mi starsza dziewczynka z głupimi loczkami. Gdy
trzeciego dnia zjawiłam się w szkole i szłam korytarzem,
podeszła do mnie i oznajmiła głośno, tak żeby nauczycielka i młodsze uczennice usłyszały: „Odezwałaś się po
chińsku do chińskiego żebraka, więc jesteś Chinką”. Tego
było już za wiele, więc złapałam ją za loki i szarpnęłam.
Wrzasnęła, na co kilkanaście pięści załomotało o moje
plecy, a pozostałe rozkwasiły mi wargę i wybiły ząb, który
się ruszał. Wyplułam go i wszystkie na chwilę utkwiłyśmy
wzrok w lśniącym koraliku, po czym teatralnie złapałam
się za gardło i z okrzykiem „Zabiły mnie!”, osunęłam się
na podłogę. Jedna dziewczynka zemdlała, a prowodyrka
i jej świta przerażone dały nogę. Podniosłam ząb – do niedawna część mnie samej – a nauczycielka pospiesznie
16
wepchnęła mi do ust chusteczkę, żeby zatamować krew, po
czym odprawiła rikszą do domu bez słowa otuchy. Matka
natychmiast zdecydowała, że będę się uczyć w domu.
Skołowana powtórzyłam jej słowa wypowiedziane
pod adresem starego żebraka: „Lao huazi, przepuść
mnie”. Póki nie uświadomiła mnie, że lao huazi to po
chińsku „żebrak”, nie miałam pojęcia, że mówię zlepkiem
angielszczyzny, chińskiego i dialektu szanghajskiego. No
ale skąd miałam znać angielskie określenie na żebraka,
jeśli w życiu nie widziałam amerykańskiego staruszka, opartego o ścianę i żebrzącego o jałmużnę? Przed
pójściem do szkoły posługiwałam się tym osobliwym
językiem tylko w Ukrytej Ścieżce Nefrytowej, w rozmowach z naszymi czterema kurtyzanami, ich pomocnicami
i służbą. Ich mowa, czasami uwodzicielska, czasem pełna
smutku i pretensji, sączyła mi się do uszu i wychodziła
ustami, matka zaś nigdy nie dała mi do zrozumienia, że
z moim językiem jest coś nie tak. Jakby tego było mało,
ona też mówiła po chińsku, a jej nadzorczyni, Złota
Gołębica, po angielsku.
Zarzut koleżanki nie dawał mi spokoju. Zapytałam
matkę, czy w dzieciństwie mówiła po chińsku, na co
odpowiedziała, że zawdzięcza to Złotej Gołębicy. Następnie zapytałam, czy mówię po chińsku tak dobrze jak
kurtyzany. „Pod wieloma względami lepiej”, stwierdziła.
„Ładniej się wysławiasz”. To mnie zaniepokoiło. Zapytałam nowego nauczyciela, czy Chińczyk w naturalny sposób
mówi lepiej po chińsku, niż będzie to kiedykolwiek dane
Amerykaninowi. Odpowiedział, że język i wargi każdej
rasy są w naturalny sposób przystosowane do potrzeb
danego języka, podobnie jak uszy, które przesyłają słowa
17
do mózgu. Spytałam, dlaczego jego zdaniem znam chiński.
Odparł, że osłuchałam się z nim i tak wyćwiczyłam usta,
aby w odpowiedni sposób poruszać językiem.
Zamartwiałam się przez dwa dni, po czym logika
i dedukcja przywróciły mi tożsamość. Przede wszystkim,
rozumowałam, matka jest Amerykanką. Wprawdzie mój
ojciec umarł, ale też musiał być Amerykaninem, skoro
miałam jasną cerę, brązowe włosy i zielone oczy. Nosiłam
zachodnią odzież i zwyczajne buty. Nie bandażowano mi
stóp i nie wtłaczano je w tycie pantofelki. Na dodatek się
uczyłam, i to trudnych przedmiotów, takich jak historia
i nauki ścisłe – „dla samej wiedzy”, jak mawiał mój nauczyciel. Większość chińskich dziewcząt uczyła się tylko
dobrych manier.
Co więcej, nie myślałam jak Chinka – żadnego płaszczenia się przed posążkami, żadnych kadzidełek i duchów.
Matka powtarzała mi: „Duchy to zabobony zrodzone
z lęków. Chińczycy są trwożliwym narodem i dlatego mają
wiele przesądów”. Ja się nie bałam. I nie robiłam wszystkiego w określony sposób, bo tak nakazywała tradycja.
Miałam jankeski spryt i niezależny umysł, wiedziałam
to od matki. Na przykład wpadłam na pomysł rozdania
służbie nowoczesnych widelców w miejsce przestarzałych
pałeczek. Matka jednak kazała im oddać srebra. Jeden
widelec stanowił równowartość rocznej pensji służącego,
byłaby to zbyt wielka pokusa. Chińczycy mają nieco inne
pojęcie o uczciwości niż my, Amerykanie. Przyznałam jej
rację. Czy powiedziałabym tak o sobie, będąc Chinką?
Po opuszczeniu akademii panny Jewell zabroniłam
kurtyzanom nazywać się Wiau-lą. Dostały również zakaz
używania chińskich zdrobnień w rodzaju „siostrzyczka”.
18
Miały wołać na mnie Vivi i koniec. Jedynymi osobami,
które mogły nazywać mnie „Violet”, były te, które potrafiły to prawidłowo wymówić, czyli matka, Złota Gołębica
i mój nauczyciel.
Zmiana imienia uświadomiła mi, że mogę je zmieniać
w zależności od nastroju. Niedługo potem przypadkowo
zyskałam pierwszy przydomek. Któregoś dnia biegałam po
salonie, wpadłam na służącego i wytrąciłam mu z rąk tacę
z podwieczorkiem. Wykrzyknął, że jestem biaozi, „małą
trąbą powietrzną”. Strasznie mi się to spodobało. Byłam
Trąbą Powietrzną szalejącą po słynnej Ukrytej Ścieżce
Nefrytowej w aureoli ciemnych włosów i z kotem ganiającym za wstążką, która sfrunęła z warkocza. Od tamtej
pory służba musiała mnie nazywać Trąbą Powietrzną po
angielsku, co wymawiali jako „łu-łu”.
Uwielbiałam moją złocistą kotkę. Należała do mnie,
a ja do niej – nie zaznałam tego uczucia z nikim innym,
nawet z matką. Kiedy ją przytulałam, wbijała mi pazurki
w bluzkę i zaciągała koronkę. Miała zielone oczy, jak ja,
i cętkowaną sierść o złotym połysku. Lśniła w księżycowej poświacie. Dostałam ją od matki, gdy zamarzyłam
o przyjaciółce. Ponoć należała kiedyś do pirata, który ją
nazwał Carlottą, na cześć uprowadzonej przez niego córki
króla portugalskiego. Nikt inny nie miał pirackiego kota,
a przyjaciela mógł mieć każdy. W przeciwieństwie do tego drugiego, kot zawsze jest lojalny. Matka nie miała co
do tego wątpliwości.
Prawie wszyscy w domu bali się mojej kotki. Drapała
tych, którzy przepędzali ją z mebli. Zamknięta w szafie
wyła jak potępieniec. Kiedy wyczuła strach, jeżyła się,
dając do zrozumienia, że jest w pełni uzasadniony. Złota
19
Gołębica truchlała na jej widok – w dzieciństwie została
raniona przez żbika i mało nie umarła z powodu zakażenia. Gdy ktoś próbował wziąć moją kocicę na ręce,
gryzła z całej siły, a kiedy głaskał ją bez mojego pozwolenia, pokazywała pazurki. Zamordowała siedemnastolatka o imieniu Loyalty Fang, który przyszedł z ojcem
do Ukrytej Ścieżki. Szukałam Carlotty i zobaczyłam ją
pod kanapą. Chłopak zagrodził mi drogę i zaczął trajkotać w języku, którego nie rozumiałam, i nim zdążyłam go
ostrzec, żeby nie dotykał Carlotty, wyciągnął rękę i złapał
ją za ogon, na co wbiła mu pazury w ramię, odrywając
cztery krwawe strzępy skóry i mięsa. Zbladł jak ściana,
zgrzytnął zębami i śmiertelnie ranny stracił przytomność.
Ojciec zabrał go do domu, a Złota Gołębica powiedziała,
że chłopak na pewno umrze. Potem jedna z kurtyzan
poinformowała nas, że tak się stało, i wyraziła ubolewanie, że nie zdążył zaznać rozkoszy alkowy. Chłopak sam
sobie zawinił, lecz i tak się bałam, że Carlotta skończy
w worku na dnie jeziora.
Przy mnie zachowywała się zupełnie inaczej. Kiedy
ją nosiłam na rękach, była wiotka i potulna jak baranek.
Wieczorami mruczała w moich ramionach i miauczała,
gdy się rano budziłam. Nosiłam dla niej w fartuszku
przysmaki, a także zielone papuzie piórko na sznurku,
którym wabiłam ją spod licznych kanap w salonie. Wysuwała łapki spod frędzli i próbowała je złapać. Ścigałyśmy
się w labiryncie mebli, a ona wskakiwała na stoły, krzesła
oraz zasłony i balansowała na gzymsach boazerii – wszędzie tam, gdzie chciałam. Salon był naszym placem zabaw,
który mieścił się w dawnej nawiedzonej willi, którą matka
przekształciła w Ukrytą Ścieżkę Nefrytową.
20
Kilkakrotnie słyszałam, jak matka opowiada zachodnim dziennikarzom, że kupiła tę posiadłość za bezcen.
„Jeśli chcesz się czegoś dorobić w Szanghaju”, mawiała,
„zrób użytek z cudzego strachu”.
Lulu
Ta oto willa, panowie, powstała czterysta lat temu jako letnia rezydencja Pan Ku Xianga, bogatego uczonego
i uznanego poety, o którego dorobku niewiele wiadomo,
gdyż poszedł z dymem. Pierwotne cztery budynki zajmowały niegdyś pół hektara, dwa razy tyle, co obecnie.
Grube, kamienne ogrodzenie zachowało się po dzień
dzisiejszy, ale wschodnie i zachodnie skrzydło należało
odbudować od podstaw, ponieważ strawił je tajemniczy
pożar – ten sam, który pochłonął literacką spuściznę poety.
Od czterystu lat krąży legenda, że jedna z jego konkubin
z zachodniego skrzydła zaprószyła ogień, a żona w skrzydle wschodnim zginęła z krzykiem w kręgu płomieni. Kto
wie, czy to prawda? Ale co to za legenda, jeśli nie ma
w niej morderstwa lub dwóch, prawda?
Po śmierci poety jego najstarszy syn zatrudnił najlepszych kamieniarzy, aby wyrzeźbili stelę – pomnik nagrobny
umieszczony na grzbiecie kamiennego żółwia i ukoronowany przez smoka – symbole ludzi wysokiego stanu, choć
nie zachowały się żadne dowody na to, że poetę można
do nich zaliczyć. Gdy głową rodu został jego prawnuk,
stela runęła i porosły ją kłujące chwasty. Deszcz zatarł
nazwisko poety i peany na jego cześć. Nie o taką wieczną
chwałę mu chodziło. Kiedy jego potomkowie przed stu laty
tanio sprzedali posiadłość, klątwa nabrała mocy. W ciągu
21
jednego dnia od przyjęcia zapłaty potomek poety skonał
w nagłych i niewyjaśnionych męczarniach. Drugi zginął
z rąk złodzieja. Ich dzieci umarły na to lub na tamto, ale
nie ze starości. Kolejnych nabywców też dotknęły różne
plagi: nieoczekiwane odmiany losu, obłęd, bezpłodność
i tym podobne. Gdy po raz pierwszy ujrzałam posiadłość,
wyglądała jak wrzód na krajobrazie, ogród zaś zmienił się
w dżunglę porośniętą bluszczem i zdziczałymi krzewami,
istny raj dla bezpańskich psów. Kupiłam ją za bezcen.
Wszyscy pukali się w czoło. Żaden stolarz, murarz ani kulis nie miał odwagi przestąpić progu nawiedzonego domu.
Co byście zrobili na moim miejscu, panowie? Poddali
się i sporządzili bilans strat? Zatrudniłam włoskiego aktora – byłego jezuitę w niełasce, o ostrych rysach Azjaty,
które uwydatniały się jeszcze bardziej, gdy ciasno wiązał
włosy, tak jak chińscy śpiewacy operowi, by nadać oczom
dramatycznie skośny wygląd. Włożył szaty mistrza feng
shui i zatrudniliśmy paru chłopców do rozniesienia ulotek
z informacją o jarmarku tuż poza granicami nawiedzonego domu. Załatwiliśmy stragany z jedzeniem, akrobatów,
brzuchomówców i muzykantów, rzadkie gatunki owoców
oraz automat z ciągutkami. Kiedy mistrz przybył na palankinie w towarzystwie chińskiego asystenta, oczekiwały go
setki gapiów – dzieci i starców, służących i rikszarzy, kurtyzan i ich opiekunek, krawców oraz rozmaitych plotkarzy.
Mistrz feng shui zażądał, aby przyniesiono mu kociołek
z ogniem. Następnie wyjął zwój i rzucił go w płomienie,
mamrocząc tybetańskie bzdury i polewając ogień winem
ryżowym, aby go podsycić.
„Teraz wejdę do przeklętego domu”, oznajmił gawiedzi,
„i namówię Ducha Poety do odejścia. Jeżeli nie wrócę,
22
zapamiętajcie mnie, proszę, jako zacnego człowieka, który
nie wahał się poświęcić własnego żywota dla dobra ludzkości”. Zapowiedź śmiertelnego zagrożenia to dobry sposób,
aby uwiarygodnić swoje wymysły. Widzowie patrzyli, jak
wchodzi tam, gdzie nie odważył się wejść nikt inny. Po
pięciu minutach wrócił i ludzie zaszemrali w podnieceniu.
Oznajmił, że Ducha Poety zastał w kałamarzu w jego pracowni malarskiej, gdzie odbyli przemiłą pogawędkę o jego
twórczości i minionej chwale. Poeta wyraził ubolewanie,
że potomkowie skazali go na przedwczesne zapomnienie,
a jego pomnik stał się omszałym kamieniem, na który
sikają psy. Mistrz feng shui zapewnił Ducha Poety, że
wzniesie mu nowy, jeszcze bardziej okazały. Duch Poety
podziękował i natychmiast opuścił nawiedzoną niegdyś
posiadłość, by dołączyć do zamordowanej żony.
W ten oto sposób uporałam się z pierwszą przeszkodą.
Następnie musiałam obalić stereotyp, że klub towarzyski
na wspólny użytek chińskich i zachodnich klientów nie ma
racji bytu. Któż będzie do niego przychodził? Jak wiecie,
większość ludzi Zachodu uważa Chińczyków za gorszych
od siebie – pod intelektualnym, moralnym i towarzyskim
względem. Nie mieściło się w głowie, że mieliby razem
palić i popijać brandy.
Chińczycy z kolei mają im za złe arogancję, z jaką
traktują Szanghaj niczym własne miasto portowe i wprowadzają tu swoje porządki. Cudzoziemcy nie ufają Chińczykom. Uwłaczają im, mówiąc łamaną angielszczyzną
nawet w rozmowie z tymi miejscowymi, którzy władają
ich językiem na poziomie brytyjskich arystokratów. Dlaczego Chińczycy mieliby robić interesy z ludźmi, którzy
ich nie szanują?
23