Kamerun - Trudna droga od ma³¿eñstwa tradycyjnego do

Transkrypt

Kamerun - Trudna droga od ma³¿eñstwa tradycyjnego do
Trudna droga od małŜeństwa tradycyjnego do chrześcijańskiego
Guider, 15.09.1995
Kamerun
Bonaventure i Madeleine
Bonaventure nigdy mi nie powiedział, ile pieniędzy musiał ofiarować rodzicom Madeleine, aby ich plany
małŜeńskie doszły do skutku. Tradycyjny, przedślubny podarek, który kiedyś męŜczyzna zanosił rodzicom
wybranej dziewczyny, powszechnie stał się okazją do poniŜającego wyzysku i bezceremonialnym źródłem
dochodu.
Jestem jednak pewien, Ŝe Bonaventure był taki tajemniczy z innego powodu, tym bardziej, Ŝe wcale
nie robił sekretu ze swego szczęścia. Lekko, ale stale uśmiechnięta twarz Madeleine jakby potwierdzała to
przekonanie. W Ŝyciu tych dwojga młodych ludzi udawało się to, co w przekonaniu Europejczyka jest
zupełnie
normalne,
a co
w rzeczywistości
afrykańskiej,
gdzie
panuje
tradycyjny
model
rodziny
patriarchalnej, wcale nie jest łatwe - uwieńczyć wzajemną miłość małŜeństwem.
Oboje pochodzą z plemienia Gidar. Mieszkają w tej samej wsi Ouro-Tara, znali się więc od wielu lat.
„Dzieliła nas jednak rzeka Mayo-Louti” - mówi Bonaventure. „Ale tylko w porze deszczowej” - śmieje się
Madeleine. Oboje wychowali się w rodzinach chrześcijańskich i to w kontekście misyjnym czyniło tę parę
niezwykłą. Historia wiary w Kamerunie północnym to zaledwie kilka dziesięcioleci, dlatego narzeczeni
przygotowujący się do sakramentu małŜeństwa są tu czymś niezwykłym. Ich ślub miał wymiar
katechetyczny, był świadectwem ich wiary i ich uczuć.
Przez kilka miesięcy przychodzili do mnie na umówione spotkania. Ja mówiłem im o chrześcijańskim
sakramencie małŜeństwa, oni dzielili się ze mną afrykańskim wyobraŜeniem o rodzinie i przeŜywaniem
narzeczeństwa. Za kaŜdym razem zadziwiał mnie ich wspólny spacer. Bonaventure szedł z przodu,
Madeleine jakieś dwa metry za nim. Dokładnie według tutejszej etykiety. Potrafili tak przespacerować
dobrych parę kilometrów, by dojść do swej wioski. Ten drobny szczegół był dla mnie wymownym
przykładem, jak odmiennie wyraŜa się tutaj narzeczeństwo niŜ w Europie.
Na kilka dni przed datą ślubu Bonaventure i Madeleine udali się do merostwa, aby zarejestrować swój
związek. Taki ślub cywilny jest bardzo niepopularny w Kamerunie. Deklaracja prawna staje się bowiem
niewygodna, gdyŜ komplikuje częste tutaj separacje. Mówiąc wprost podpisy złoŜone w merostwie
ograniczają samowolę męŜa, który zgodnie z tradycją moŜe odesłać Ŝonę, wyrzucić ją choćby dlatego, Ŝe po
pięciu latach małŜeństwa urodziła mu tylko... troje dzieci. RównieŜ z tego powodu ta młoda para była czymś
niecodziennym.
Rozmowa z urzędniczką merostwa skończyła się i wychodziłem juŜ z urzędu, gdy wybiegł za mną
zaaferowany Bonaventure. „Jest kłopot” - powiedział. Okazało się, Ŝe w całym urzędzie nie było ani jednego
długopisu Trudno było mi w to uwierzyć, ale dla dobra sprawy poŜyczyłem własny. Podpisy zostały złoŜone.
Nadszedł dzień ślubu.
Wcześnie rano pojechałem do zagrody Bonaventure pobłogosławić przygotowane potrawy i ... kozę. To
zwierzę tradycyjnie jest zabijane tuŜ przed ucztą weselną i trudno ją sobie wyobrazić inaczej. Kilka godzin
później malutka kaplica w Ouro-Tara była wypełniona po brzegi i otoczona setkami chrześcijan. Była spora
grupa młodzieŜy z Guider, pociągnięta przykładem narzeczonych. Czuło się uroczystą atmosferę. Kolorowo
wystrojone kobiety dodawały wydarzeniu dekoracyjności.
Mszy św. przy wtórze tamburynów i grzechotek przewodniczył o. Krzysztof Trociński. Moja homilia była
tłumaczona na język gidarski i fulfulde. Kiedy Bonaventure i Madeleine wypowiedzieli słowa małŜeńskiej
przysięgi rozległo się ogłuszające salalaj - radosne okrzyki kobiet. Śpiewy stały się Ŝywsze, rytm
tamburynów jakby radośniejszy. Madeleine i Bonaventure wydawali się nieco onieśmieleni uroczystością.
Było to równieŜ ogromne wydarzenie dla mnie - po raz pierwszy błogosławiłem związek małŜeński w Afryce.
Po Mszy św. wszyscy udali się do zagrody Madeleine, by zgodnie ze zwyczajem przenieść naczynia
kuchenne do zagrody pana młodego. Wyprowadzono pannę młodą z zagrody rodziców i cały barwny
korowód z garnkami i dzbankami na głowach udał się na drugą stronę rzeki. Wydawało się, Ŝe w tym
pochodzie uczestniczyła cała wieś.
Przed swoją zagrodą Bonaventure chwycił Madeleine na ręce i wniósł ją na podwórze, a zaraz potem - jak
kaŜe zwyczaj - wciągnął ją do swej chaty. Teraz śpiewy i okrzyki zlały się w ogłuszający gwar.
Potem nastąpił jeszcze jeden element tradycyjnych zaślubin: Madeleine rozpaliła ognisko przed chatą, ich
pierwsze wspólne ognisko. Gest bardzo prosty, ale tutaj szalenie wymowny.
Wreszcie rozległ się głęboki ton duŜego, świątecznego tam-tamu. „Taki tam-tam ma duszę i ma moc
rozweselenia ludzkiej duszy” - mówi gidarskie przysłowie. Wszyscy zaczęli tańczyć jak w transie.
Kiedy zabawa zdawała się rozgrzewa wszystkich, zepsuło nam humory coś, czego na szczęście nie wszyscy
weselnicy byli świadomi.
Bonaventure powiedział, Ŝe ojciec Madeleine chce ją zabrać po zabawie do domu, by dopiero po kilku
dniach wróciła do zagrody męŜa. Wiedzieliśmy juŜ, co się za tym kryje. Chciał dodatkowej zapłaty.
Argumentował to oczywiście tradycją, zwyczajem. Zasięgnęliśmy rady starszyzny wioski i rozpoczęła się
długa, nerwowa rozmowa z ojcem Madeleine. Na nic zdały się tłumaczenia o wadze sakramentu
małŜeństwa, o tym, Ŝe nikt, nawet rodzice nie mają prawa rozdzielać młodych. Ojciec wydawał się jednak
nieugięty.
Madeleine i Bonaventure siedzieli u wejścia do chaty, przysłuchując się rozmowie w milczeniu. Trudno
wyrazić, jaką moc ma tutaj wola rodziców i z jakim respektem i uległością spotyka się ze stron dzieci. Ta
zaleŜność, która często przybiera postać dozgonnego poczucia długu wobec rodziców, często jest tak
bezwzględna, Ŝe niejednokrotnie rozbija zawarte juŜ związki.
Kiedy wynik rozmowy wydawał się beznadziejny, podniósł się przewodniczący rady parafialnej: „Trzeba to
zostawić tak jak jest. KaŜdy wąŜ duŜym zygzakiem, ale posuwa się naprzód”. Ani ta jego nieoczekiwana
uwaga, ani przysłowie nas nie uspokoiły, ale zmęczeni daliśmy spokój.
Madeleine znalazła się w bardzo trudnej sytuacji i zadawałem sobie pytanie, jak się zachowa. Sprzeciw
wobec woli ojca oznaczałby sprzeciw wobec całej rodziny i w praktyce wypędzenie. Z drugiej strony musiała
być świadoma wagi małŜeńskiej przysięgi. Ona miała zdecydować i widziałem jak mocowały się w niej te
dwie siły, te dwa przekonania.
Śpiewy, tańce i bicie w tam-tamy ani na chwilę nie ustawały. W takiej jednak sytuacji zupełnie nie mieliśmy
ochoty do zabawy. Minęła chyba godzina i o. Krzysztof, rozmawiający jeszcze z grupą starszych i krewnych,
przyniósł nieoczekiwaną wiadomość: ojciec zmienił zdanie. Teraz przewodniczący rady parafialnej wyjaśnił,
Ŝe ojciec, stary, dumny Gidar, w obecności świadków nie mógł tak po prostu zmienić zdania, w dodatku pod
wpływem białych i młodych ludzi. Straciłby szacunek u innych i ubodłoby to jego dumę. „Wił się jak wąŜ,
ale dotarł tam, gdzie powinien”.
Nie wiadomo, co go w końcu przekonało. Ostatecznie jednak uczucia ojcowskie wzięły górę nad chytrością
kupca. Dziewczyna mogła zostać u swego męŜa nie sprzeciwiając się woli ojca. Madeleine znów miała
na ustach swój nieśmiały, pogodny uśmiech. Była to dla niej i dla Bonaventure pierwsza, powaŜna próba,
ale na pewno nie ostatnia.
Przez pierwsze tygodnie po weselu w Ouro-Tara obserwowałem z uwagą i pewnym niepokojem stosunki
między młodą parą a resztą rodziny. Wiadomości były jednak coraz bardziej pomyślne. Odwiedzałem ich
czasami w zagrodzie i spotykałem w czasie niedzielnej liturgii. Tak jak umieli przeŜyć swoje narzeczeństwo,
tak i jako małŜonkowie są wzorem dla tutejszych chrześcijan.
Upłynęły miesiące. Któregoś wczesnego ranka, podczas ulewnego deszczu, ktoś gwałtownie uderzał w moje
drzwi. W progu stał mokry, ale uśmiechnięty Bonaventure. Będzie ojcem, Dar nowego Ŝycia umocnił jego
rodzinę. Wiem, Ŝe tego daru bardzo oczekiwał. Dlatego zrozumiałem jego radość, którą dzielił się ze mną
w strugach deszczu. Serdecznie wszystkich pozdrawiam.
Skicki Grzegorz OMI