Cały rozdział do pobrania w pliku PDF

Transkrypt

Cały rozdział do pobrania w pliku PDF
Aurelia Siwa
Magdalena Wudarska
Aurelia: Każdy klub działał w troszeczkę inny sposób, inna była Od Nowa, inny
był Nurt, inny był Eskulap, ale przy każdym klubie była zgromadzona elita. Oczywiście, że chlejąca, oczywiście, że w oparach dymu tytoniowego. Ale ci ludzie mieli
wewnętrzną potrzebę rozwoju, wewnętrzną potrzebę szukania sensu, szukania
prawdy, szukania piękna.
Magda: Ja jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak w Poznaniu funkcjonuje Uniwersytet jako instytucja. Poznań jest też cudowny pod względem życia studenckiego.
W dostosowaniu przestrzeni kawiarniano-pubowo-kinowej do potrzeb studenta.
Bardzo wiele miejsc organizuje na przykład tzw. czwartki studenckie – są tańsze
bilety, są premiery studenckie w teatrach, czy piwo studenckie.
Aurelia
Magda: Pani jest z Poznania?
Aurelia: Tak. Jestem poznanianką, ale jestem poznanianką w drugim pokoleniu,
dlatego że moi dziadkowie ze strony ojca mieszkali w Łodzi. I z Łodzi przenosili się do Poznania. Kupili tutaj ziemię z zabudowaniami, z domem, ale to
było wtedy takie, powiedziałabym, półgospodarstwo rolne przy ul. Kościelnej.
Była wielka stodoła, taka murowana, prawdziwa, przedwojenna, z początku
XX wieku. Były tam też drobne zabudowania. A z przodu, teraz na Kościelnej
w tym miejscu jest wielka dziura, był domek z serduszkiem. Jakoś tak śmiesznie
to funkcjonowało. To było w rękach polskich. Zostało wykupione przez mojego dziadka. No i potem po wojnie, w miejscu gdzie był domek z serduszkiem,
mój tato postawił budynek, co miał stać tylko przez pięć lat, a dopiero teraz
niedawno go zburzono.
Mój największy problem polegał na tym, że ja tak naprawdę, to nie mogłam
pójść na studia, o których marzyłam.
Magda: Jakie sobie Pani studia wymarzyła?
Aurelia: Biologię. Kochałam biologię. Marzyłam o biologii. Wszystko, co było
związane z roślinami, zwierzętami było dla mnie cudowne i fascynujące, i wspaniałe. Panicznie bałam się matematyki. Nie miałam kłopotów z chemią. Nie
189
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
miałam żadnych kłopotów z fizyką. Matematyka była czymś, czego ja nie mogłam zrozumieć, dlaczego ludzie się umawiają, że jest tak a tak. Potem według
tej umowy, niemalże społecznej, coś tam wyliczają i to się zgadza. Dla mnie
było to zupełnie niepojęte, a jak coś jest dla mnie niepojęte, to ja nie rozumiem
konstrukcji. Geometrię tak, bo to było proste. Zależności miedzy kątami, długościami, to wszystko się dawało logicznie zrozumieć. Pozostała część matematyki,
poza oczywiście rachunkami, takimi prostymi: dodać, odjąć, bo to też na palcach
szło zobaczyć. Reszta matematyki mnie przerażała i to zdecydowało, że, bojąc
się matematyki, nie poszłam na studia biologiczne. W związku z tym szukałam
takiego rozwiązania pośredniego, czyli na przykład pedagogika z kierunkiem
biologia. „O, będę uczyła biologii w szkole” – tak sobie to wymyśliłam. I poszłam
na tę pedagogikę.
Egzaminy na studia to też taki zabawny epizod. Oczywiście nie przygotowywałam się specjalnie do egzaminów. Ja miałam takie dodatkowe wyprzedzenie.
Zaraz to wytłumaczę, pochodzę z bliźniąt i nie chciałam być w jednym liceum
razem z siostrą – ona poszła do Urszulanek, ja poszłam do Zamojskiej. U Urszulanek były cudowne wycieczki i w ogóle działo się masę ciekawych rzeczy,
natomiast w Zamojskiej było mocno nudnawo, w związku z tym na drugim
roku przeniosłam się do Urszulanek. A potem Urszulanki zamknęli i wylądowałyśmy z siostrą w Dąbrówce. Tak więc zaliczyłam trzy szkoły średnie,
a ponieważ w każdej z tych szkół nauczyciel przynajmniej jednego przedmiotu
w trakcie roku szkolnego się zmieniał, więc ja miałam niesamowite przygotowanie do elastycznego podchodzenia do wymagań. Bo miałam w liceum pięciu
czy sześciu profesorów, na przykład od polskiego czy od historii, czy od fizyki.
Przy takiej zmienności nauczycieli w lot łapałam, o co im chodzi i uważałam
na lekcjach – to fakt, starałam się być skoncentrowana. Nie odrabiałam lekcji
w domu, odrabiałam je na przerwach. Starałam się to załatwić w każdym razie
w szkole, żeby mi się to nie pałętało po domu. Więc studia nie jawiły mi się
w żaden sposób jako trudne. Pedagogika była generalnie postrzegana jako miejsce dla półgłówków. No więc poszłam z marszu, coś tam napisałam i wyszłam.
A potem przyszłam zobaczyć, czy jestem na liście i okazało się, że mnie nie ma.
Bo z trzydziestu osób kuratorium czy ministerstwo zmniejszyło liczbę osób,
które miały rozpocząć studia, do szesnastu. I w tej szesnastce się nie znalazłam.
Były przede mną inne orły. Doszłam do wniosku, że w takim razie muszę coś
innego wymyślić. A ponieważ miałam w liceum język łaciński, to, korzystając
ze znajomości na Uniwersytecie, poprosiłam o przerzucenie moich papierów
190
Aurelia | Magda
na filologię klasyczną. A potem na pedagogice dołożyli miejsc. Moje papiery
z filologii klasycznej przeszły z powrotem na pedagogikę. Miałam bardzo urozmaicony szlak, jeśli chodzi o edukację.
Na pedagogice zaliczyłam tylko pół roku, ponieważ stwierdziłam, że absolutnie przerasta to moje możliwości emocjonalne. Po pierwsze, było raptem parę
osób, z którymi można było porozmawiać. Bardzo dużo było dziewczynek, bo
tam przede wszystkim dziewczynki szły i z mocno ograniczonymi horyzontami. Nie ich wina. A ponieważ był to kierunek biologia, więc pamiętam taki
epizod. Taka dziewczyna była, miała z góry do dołu same piątki na maturze.
Prymuska w swoim liceum, absolutna prymuska. I był pan docent Kołaczkowski.
On był anatomem. I właśnie wrócił z jakiegoś sympozjum międzynarodowego
i opowiadał nam o niesamowitym odkryciu DNA i RNA. Odkryto i już było
wiadomo. Jaki ten człowiek był dla mnie fascynujący. To, co on mówił, było po
prostu rewelacyjne, same świeże wiadomości z Zachodu przywoził. Za każdym
razem jak on zaczynał wykład, to ja chłonęłam. Uszy, oczy, po prostu wszystko
miałam otwarte. Pewnego razu zaczął o możliwościach wszczepiania. Jemu
chodziło o przeszczepy, odrzuty, bo już się zaczynało mówić o możliwościach
przeszczepów. I on tłumaczył nam, że jest jedyna tylko tkanka, która nie odrzuca
obcego ciała i tą tkanką są jądra męskie. Tam można przeszczepić, co się chce
i nie będzie odrzutu. Jedno dziwne takie miejsce i to tylko u mężczyzny. A to
genialne dziewczę siedzi i mówi tak: „Ale Panie Docencie, jak można jakąś tkankę
do jądra przeszczepić?. On mówi: – Przecież nie bierze Pani całej tkanki, tylko
kawałeczek tkanki. – No, ale przecież jądro jest bardzo małe. – Proszę Pani, jak
Pani myśli, że jądro męskie jest za małe, to może sobie Pani wyobrazić np. jądro
koni. – No ale przecież jądro jest bardzo małe, ono się mieści w komórce” –
powiedziała płaczliwie panienka. Ona myślała cały czas o jądrze komórkowym.
Oprócz tego fascynujące były dla mnie zajęcia z anatomii. Na dodatek poszliśmy do prosektorium i mogliśmy sobie pogrzebać w trupach, z satysfakcją.
To było szaleństwo. Dla mnie to było niesamowite przeżycie. Oczywiście to
nie były świeże zwłoki, tylko to były te z formaliny. Ale dostaliśmy szczypczyki,
dostaliśmy jakieś tam lancety. To znaczy dostaliśmy – ja dostałam. Bo część
osób wyszła, bo im się zrobiło niedobrze. A parę osób było skłonne patrzeć na
to, co ja zamierzam robić.
I jeszcze jedna historia. Drugim ciekawym wykładowcą był pan profesor,
wtedy pan doktor, Heliodor Muszyński. Ten od reformy, co to samorządy szkolne
zaczęto wprowadzać – to była reforma Heliodora. Rzeczywiście, co by nie mówić
191
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
o tych jego pomysłach, które w warunkach socrealizmu nie miały możliwości
pełnej realizacji, ale była to jakaś nowość, była to jakaś próba przełamania stagnacji. Heliodor był rewelacyjny. Pozwalał na samodzielne myślenie, absolutnie
nieważne było, co było napisane w podręcznikach. W związku z czym cudownie
mi się z Heliodorem porozumiewało, ale Heliodor stwierdził, że on niestety
z tej pedagogiki odchodzi, bo on tu dla siebie nie znajduje miejsca. Zdaje się,
że znacząco odbiegał intelektualnie od poziomu pozostałych osób zajmujących
się pedagogiką. Nie czuł się tam najlepiej. To był taki moment, że ja stwierdziłam, że jeżeli nie ma być – a on był opiekunem naszego roku – Heliodora, to
ja w takim razie stąd znikam. Zamiast niego miał być taki jakiś politrukowaty
profesor Kowalski, co to czytał wykłady. Takie to było mętne, drętwe i niezrozumiałe, bez sensu.
Miałam znajomego, który pracował na historii sztuki. Obiecał, że załatwi mi
przyjęcie na filologię romańską. No to zadzwoniłam, mówię: „Słuchaj Ludwik,
to ja już jestem gotowa na tę filologię romańską”. Rzecz polegała na tym, że
ja nie znałam francuskiego. Moje papiery przeszły też znowuż z kłopotami,
bo pedagogika nie chciała ich oddać. Nie wiem, dlaczego. Bo to jeszcze było
tak, że Heliodor dał mi pracę na temat Freuda. To ja stworzyłam jakąś własną
definicję freudyzmu, bo tak mi było łatwiej wymyślić to po swojemu. A pan
profesor Kowalski uznał, że jest to najlepsza definicja freudyzmu jaką słyszał.
Kazał moim kolegom zapisywać. Zrobiła się dla mnie emocjonalnie sytuacja nie
do zaakceptowania, po prostu. No więc Kowalski walczył najprawdopodobniej,
żebym może jednak wróciła na pedagogikę. Ja na pewno nie chciałam oglądać
Kowalskiego. Z trudem, z trudem, z ogromnymi dla mnie nerwami, bo naprawdę
nie wiedziałam, co będzie, jak tu nie zacznę. Tam wypadnę. Co teraz będzie dalej.
Miałam zacząć filologię romańską od drugiego semestru, nie znając francuskiego i uzupełniając pierwszy semestr. Ale to przerosło mnie emocjonalnie. Parę
wykładów wysłuchałam po francusku, no i „dostałam na łeb”, rozchorowałam
się. Wtedy akurat leczył mnie pan, późniejszy profesor, Dąbrowski. Też wielkość
swojego rodzaju. Pamiętam, że strasznie się, że tak powiem, podniecał. Mówił:
„dezintegracja pozytywna – coś cudownego u Pani zachodzi”. W każdym razie
zapisał leki, które okazały się skuteczne. Pozbierałam się dosyć szybko. No
i ponieważ rodziców było na to stać, załatwili mi lekcje francuskiego. Godzinę
dziennie. Żeby nie przeciążać, broń Panie Boże za dużo, ale codziennie, bo to
się wtedy znakomicie utrwala. I tak po czterech miesiącach byłam osobą, która
władała francuskim równie dobrze, jak moje koleżanki po pięciu latach liceum.
192
Aurelia | Magda
Mniej więcej miesiąc to był jeden rok. W zupełności wystarczało. Mogłam
spokojnie iść na romanistykę, bez żadnych kłopotów.
Na filologii romańskiej, jak na filologii romańskiej. Panie nasze lektorki,
profesorki, jeździły do Paryża. Więc to wszystko było ę i ą. Profil studenta był
bardzo różny. Większość dziewcząt pochodziła z małych miasteczek i mieszkała
w akademiku. Ale oczywiście było też trochę towarzystwa innego, więc na przykład obecna pani Barbara Labudowa była, jeszcze jako Basia Ciesielska, u nas
na pierwszym, drugim i na trzecim roku. Potem wyszła za mąż za Aleksandra
Labudę, syna pana profesora Gerarda Labudy i wyjechali do Wrocławia, bo on
tam już był asystentem, i ona tam kończyła studia. U nas wykładała pani Albina
Labudowa, czyli pani Gerardowa. Przeurocza osoba, szalenie kulturalna. Wzór,
powiedziałabym, człowieczeństwa: otwarta, akceptująca wszystko, nie wiem,
czy rozumiejąca, ale taka na zasadzie: tacy jesteście, to macie prawo tacy być.
Zachowująca przy tym nienaganne maniery, że tak powiem, z poprzedniej epoki.
Idealnie wyprostowana, jak siadała, to fotografować. Trochę miała nudny sposób
mówienia, monotonny, łatwo się przysypiało, ale w gruncie rzeczy to, co mówiła,
było bardzo mądre i zajęcia z nią były ciekawe. Oprócz tego asystentką była
Krysia Górska, spokrewniona bardzo blisko z Labudową, bo Labudowa była de
domo Wielopolska. Mama Krysi Górskiej też była Wielopolska. Pochodziły nie
ze szlachty, nie z ziemiaństwa, to były arystokratki. Oprócz tego była madame
Filipowska, mówiąca perfekcyjnie po francusku, ale skąd ona się tam wzięła, nie
wiem. Pan profesor Kalikst Morawski, wszystko to pasowało do siebie.
Ja po prostu przeczytałam w liceum większość pozycji, które potem przerabialiśmy na studiach. Najzwyczajniej w świecie ta literatura mnie bawiła. Czytałam
je oczywiście po polsku. Woltera, Diderota, ale także Pascala. Wszystko, co się
tam dało. Mniej literatury współczesnej. Trochę Maurois, natomiast Sartre i pani
De Beauvoir to było coś, co mnie po prostu odrzucało, to nie była moja grupa
krwi. Ja kochałam klasykę francuską. Prousta kochałam nieprawdopodobnie.
Mogłam otwierać pierwszy lepszy tom, jaki mi w rękę wpadł, bo przecież na
półce stało całe „W poszukiwaniu straconego czasu” i po prostu otwierałam na
pierwszej stronie, i czytałam dla samej przyjemności czytania. Ten język jego
przetłumaczony przez Boya-Żeleńskiego. Boy to rewelacyjnie przetłumaczył. Ja
kocham ten styl. Mogłam to czytać godzinami. Nie chodziło mi wcale o treść.
Więc po prostu ta filologia romańska jawiła mi się jako coś, co nie sprawi mi
większych kłopotów. Poszłam tam na zasadzie: a co by to było takiego, żebym
się nie musiała za mocno wysilać. Przy czym, może to jest kwestia mojej
193
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
osobowości, tak jak nie nawiązałam żadnych przyjaźni na pedagogice, tak i nie
nawiązałam żadnych przyjaźni na filologii. Ja po prostu, myślę, że pochodziłam
z trochę innego środowiska, trochę co innego mnie kształtowało. Te dziewczyny
były bardzo ze sobą zżyte, zwłaszcza te z akademików. One bardzo poważnie
traktowały te studia. Dla nich to była taka wielka szansa życiowa, a dla mnie
coś, co miało mi nie sprawiać dużego kłopotu i miało mieć związek z czymś,
co dla mnie jest ciekawe, czyli literaturą. Bez żadnych ambicji. Studia były
pięcioletnie, ja skończyłam je w 1970 roku. Naprawdę nie traktowałam studiów
poważnie, poza tym wąskim fragmentem biologii na pedagogice.
Dlaczego mówiłam o tym, że nie zżyłam się z tym środowiskiem w żaden
sposób. Dlatego że ja nigdy nie byłam wybrana na żadną starościnę, ani potem
do Rady Wydziałowej, a stamtąd do Rady Uczelnianej. Ja w ogóle tej drogi nie
znam. Tam sobie jakaś starościna była. W jakiejś tam Radzie Wydziałowej się
coś działo. Natomiast miałam przyjaciółkę, która studiowała na Akademii Rolniczej, wówczas to była chyba jeszcze Wyższa Szkoła Rolnicza i ona studiowała
technologię drewna. Miała na tej technologii drewna całą masę kolegów. Ja,
ponieważ to była moja przyjaciółka, znałam tamtych kolegów. W tamtym środowisku czułam się o wiele lepiej. To było moje środowisko. Tak się złożyło, że
przewodniczącym Komisji Nauki został Andrzej Giec, który właśnie studiował
technologię rolno-spożywczą i osadził Jurka Perkitnego, syna pana profesora
Perkitnego na funkcji sekretarza Komisji Nauki. Ale czy Jurek przeszedł tam te
wszystkie szczeble, to wątpię. Mam wrażenie, że była to totalna hochsztaplerka
ze złamaniem ZSP-owskiego prawa. I na tej zasadzie Jurek powiedział: „Chodź
do Komisji, coś tam będziesz robić. Co tak będziesz siedziała z tymi swoimi?”.
Przyszłam do Komisji, okazało się, że nie ma kto się zajmować kołami naukowymi. „To co, będziesz się zajmowała kołami naukowymi?”. Ja mówię: „Jasne,
bardzo fajne, ciekawe, z chęcią wielką”. Innej propozycji bym prawdopodobnie
nie przyjęła. Ponieważ kultura, teatrzyki, różne tam chóry, to mnie znowuż nie
fascynowało. Nie wiem, dlaczego. Tata miał wytwórnię płyt gramofonowych
i muzyka mi od dzieciństwa towarzyszyła. Od szóstego roku życia uczono mnie
grać na pianinie. Bardzo lubiłam muzykę. Niemniej jednak jakoś do tej Komisji
Kultury mnie nie ciągnęło. Przy całym szacunku dla teatrów studenckich, one
były chyba dla mnie za bardzo liberalne, za bardzo pochylone w stronę takiego
rozchwiania moralnego. Takiego czegoś, za czym ja nie przepadałam. Poza tym
to udawanie kogoś na scenie… Ja się mogłam bawić w szkolne teatrzyki, ale
to było zupełnie co innego. Szkolny teatrzyk to było dla mnie coś zabawnego,
194
Aurelia | Magda
szczególnie w Urszulankach, nieustannie byłam na scenie i coś grałam. To była
zupełnie inna bajka, to się mieściło w kategoriach szkoły, zabawy. Natomiast
student, który wchodzi gdzieś na scenę w „Maskach”. Moi koledzy: Jurek coś
tam deklamuje, Grzesiu Romanowski podnieca się brzmieniem swojego pięknego głosu. Oni mnie po prostu zwyczajnie śmieszyli. Chociaż Zbysiu się tym
podniecał, to był jego żywioł, dla mnie nie. Mnie interesowała bardziej nauka.
Ona była bardziej konkretna. Zaspokajała moja potrzebę ciekawości. To, że ja
chciałam wiedzieć coś nowego, ale takiego, co się da pomacać. Nie, że tam ktoś
jakieś idee snuje. Idee miałam na własny użytek.
Rzeczywiście koła naukowe okazały się czymś bardzo, bardzo ciekawym.
Dlatego że, nieżyjący już zresztą, Andrzej Giec wymyślił sobie stworzenie obozu
kompleksowego. To znaczy studenci z rozmaitych kół, ze wszystkich uczelni pod
opieką jakiegoś magistra, doktora, bo to rozmaicie bywało, jadą na dwa do trzech
tygodni w jedno miejsce i badają środowisko od wszystkich możliwych stron.
A więc jadą lekarze badać stan zdrowia ludności, jadą geografowie sprawdzać,
jak wygląda środowisko od strony geograficznej, jadą prawnicy i badają, co tam
takiego ciekawego, charakterystycznego się dzieje w danym miejscu. Wybrano
bardzo ciekawe miejsce, bo wybrano Konin i jego okolice. To był wtedy obszar,
w którym rodził się wielki przemysł. On się tam jeszcze nie zadomowił na stałe.
Jeszcze były tam hotele robotnicze takie wielkie, chyba trzy. Domy, wieżowce,
w których mieszkali robotnicy kopalni i elektrowni. Chyba wtedy była tylko
jedna kopalnia i elektrownia. Powstała huta aluminium. Gwałtownie się to
uprzemysławiało. Na terenie, który był kiedyś biednym terytorium rolniczym.
Gleby tam były słabe, a gospodarstwa niewielkie, taka już trochę wschodnia
bieda w porównaniu z rdzenną Wielkopolską. Jak wiadomo, jedni mówią, że
od Konina Azja się zaczyna, a to przecież w Strzałkowie się zaczynała Azja.
Działo się tam coś zupełnie nowego. Ściągano ludzi z całej Polski, żeby mieć
pracowników, mieć majstrów, mieć inżynierów. Huta truła niemiłosiernie oczywiście. Zabezpieczenia, ochrona środowiska – to było fikcją. Więc naprawę było
co badać. Biologowie właśnie zajmowali się badaniem stanu roślinności w odległości od huty ileś kilometrów, następne ileś kilometrów takie pasy tworzyli,
w którym miejscu ta roślinność wreszcie zaczyna być tą zdrową roślinnością.
Medycy się przede wszystkim skoncentrowali na sprawach związanych ze stanem
zdrowia dzieci, bo tam najłatwiej było wychwycić te straty, które powstawały
w tych młodziutkich organizmach. Prawnicy z kolei byli skoncentrowani na
tych patologiach, które się rodziły w środowisku ludzi, którzy byli wyrwani ze
195
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
swoich rdzennych środowisk, pozbawieni korzeni, a co za tym idzie, naturalnego
nadzoru, jakie rodzina i środowisko sprawuje nad jednostką. Jednym słowem,
możliwości przeogromne dla takiego obozu. Ja już w tej chwili nie pamiętam
dokładnie, bo i geologowie tam byli i pedagodzy oczywiście, którzy się interesowali wynikami szkolnymi dzieci. I byli oczywiście chemicy, którzy badali
stan skażenia gleby. Proszę sobie wyobrazić, że udostępniono nam laboratorium
w samej hucie. Ja mam wrażenie, że dyrektor huty był ciężko chory na mój
widok, bo rzeczywiście Komitet Wojewódzki PZPR kazał mu najzwyczajniej
w świecie udostępnić nam swoje laboratorium. Jakimi drogami koledzy dotarli
do Komitetu? Myślę, że przez pana naczelnika wydziału nauki. Nie pamiętam
w Komitecie Wojewódzkim, jakie tam były stanowiska poza sekretarzami, na
pewno był ten szef wydziału nauki, zajmujący się nauką. To on powiedział
w Koninie, że studenty będą badać i koniec.
Magda: A co Pani tam robiła?
Aurelia: A ja tam po prostu pojechałam. Najpierw to musiałam te wszystkie,
że tak powiem, obozy razem zebrać do kupy, ustalić, kto się będzie opiekował,
jaką grupą studentów, ile osób, spisy. Cała ta organizacyjna rzecz, żeby było
wiadomo, kto jedzie, który podobóz się zaczyna, którego dnia. Poza tym była
kwestia wyżywienia tego całego towarzystwa, były przygotowane bony, trzeba
było ustalić już na miejscu dokładnie, w którym barze będą mogli korzystać
z jedzenia. Wszystko to, co jest potrzebne do zorganizowania życia prawie
trzystu osobom.
Taka praca jest dla mnie bardzo prosta, ona mi nie sprawia żadnych kłopotów. To po prostu jest „wypicie kawy”. A teraz wiadomo było, że będą się
rodziły rozmaite konflikty. Będą się rodziły konflikty między studentami, będą
się rodziły konflikty między nimi a środowiskiem, w którym oni żyją. Między
hutą a nami to było zupełnie zrozumiałe, że będzie za chwilę totalna awantura.
Najpierw Andrzej zaprowadził mnie i jeszcze parę osób do Towarzysza Pierwszego Sekretarza Powiatowego, bo Towarzysz Pierwszy Sekretarz Powiatowy
był w tym momencie najważniejszy w powiecie konińskim. Była to szczególna
postać, no taka, powiedziałabym, klasyczna wręcz, ponieważ był krótkoszyi
i grubopalcy, czerwony na buźce, z takim niezbyt gęstym włoskiem, ale takim
właśnie fruwającym. Widać było, że on był z pochodzenia rolnik. Taki prosto,
że tak powiem, z gospodarstwa. Ale był bardzo, bardzo podekscytowany, że
on tutaj będzie pilnował interesu studentów. Pany studenty przyjechały i on
będzie tak starał się, żeby to wszystko było, wiadomo, jak najlepiej. I dostałam
196
Aurelia | Magda
polecenie, że „jak szefowa… bo to jest szefowa, nie? – Ta, szefowa. – No, to jak
szefowa, będziesz miała jakieś kłopoty, to przychodzisz prosto do mnie i my to
załatwiamy”. W związku z tym Andrzej z towarzystwem wyjechał, ja miałam
wsparcie za plecami towarzysza Botora i oczywiście, jak to zwykle bywa ze
studentami, pierwsi wymyślili to prawnicy, że bony do baru da się sprzedać
i za to kupić wódę. Siedzieli w ośrodku, oni akurat byli umieszczeni w ośrodku
wypoczynkowym w Ślesinie nad jeziorem. Więc pijane towarzystwo prawników
rozrabiało. Nie pozostało nic innego, jak ich zdyscyplinować. Prawdę mówiąc,
dziś, jak na to wszystko patrzę, co ja wtedy wyrabiałam, to mam wrażenie, że
chyba nie miałam instynktu samozachowawczego. W każdym razie wsiadłam
w autobus, pojechałam do Ślesina. Po południu, poczekałam na całe towarzystwo, wrzasnęłam na nich, kazałam im natychmiast wyjść z pokoju. Wywaliłam
wszystkich, którzy nie chcieli wychodzić. Ustawiłam w szeregu i powiedziałam,
co o nich myślę. Musiałam być bardzo zdeterminowana. Zostałam przez nich
wszystkich zapamiętana do końca życia. Rzeczywiście poskutkowało. Prawników
ustawiłam, już nie podskakiwali. Jak pili to w ilościach ograniczonych i późnym
wieczorem, żeby ich nikt nie widział.
Magda: Obóz studencki bez picia, to byłby lekki abstrakt.
Aurelia: No tak, ale niestety, to była kwestia taka, że zgrupowanie studenckiego środowiska na terenie powiatu konińskiego było tak duże, że rozrabiające
towarzystwo po prostu skończyłoby obóz bardzo szybko, byłyby interwencje
w Komitecie Wojewódzkim i prawdopodobnie ten obóz by się skończył, a to
był pierwszy. A wiadomo było, że jak ten wyjdzie, to będą następne, a jak ten
nie wyjdzie, no to się wszystko rozsypie.
Byłam chyba wtedy na trzecim roku, ale biorąc pod uwagę, że zmarnowałam
rok na pedagogice, to w sumie powiedziałabym, że byłam w wieku studenta
czwartego roku. Potem, ponieważ widać było, że te wyniki badań w laboratorium w hucie wyraźnie pokazywały, że poziom skażenia jest tragiczny, to huta
wyrzuciła studentów. To ja poszłam do towarzysza Botora. Towarzysz Botor
powiedział: „Studentów wyrzucili, no, niedobrze, niedobrze towarzyszko, niedobrze. Towarzysz dyrektor musiał się jednak czymś zdenerwować”. Ja mówię:
„No wiecie towarzyszu, ale przecież wiadomo, że tam jest skażenie. W końcu
lepiej wiedzieć, co się dzieje, niż nie wiedzieć, prawda? No musimy te badania…”
i tak dalej. Towarzysz Botor powiedział: „To jedziemy do huty”.
A żeby było śmieszniej, ja nie wiem, dlaczego, wyszykowana została stara
Nysa. Organizatorem wyprawy był chyba pan Grodzki. Przeuroczy grubasek,
197
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
śmieszny taki, niczym Sancho Pansa. Postanowił, że on nas uraczy po drodze.
Przecież nie będziemy taki kawał jechali do huty, „kawał” – z Konina do huty,
zupełnie na sucho. Po drodze był taki sklepik spożywczy „Szwarc, mydło, powidło”, tam były rewelacyjne ciasteczka. I towarzysz Botor oczywiście wziął
ze sobą butelkę. Ja miałam świadomość, że jak tej butelki razem z nim nie
obalę, to z nim nic nie załatwię. Przecież towarzysz Botor musiał wiedzieć, że
jestem odpowiedzialna i umiem pić, że jestem jego grupa krwi, jeżeli mieliśmy
współpracować. No więc myślę, że te ciasteczka mogą być dobre. Boże, ja czegoś takiego koszmarnego nie jadłam w życiu. Nie dosyć, że to było potwornie
tłuste, to na dodatek tak słodkie, że tylko ta wódka mnie ratowała. Ciasteczko
ratowało mnie przed wódką, wódka przed ciasteczkiem. Dojechaliśmy do huty,
oczywiście mnie się już w głowie kręciło. Jak do huty dojechałam? Przecież ja
nigdy nie piłam takiego alkoholu w takich ilościach. Byłam panienka z dobrego
domu, piłam wino na lampki.
Magda: No, samogon raczej na lampki nie występuje.
Aurelia: A nie wódę ze szklanki. A ponieważ pan towarzysz dyrektor się zorientował, że jestem w bardzo dobrej komitywie z towarzyszem Botorem, a z towarzyszem Botorem nie chciał zadzierać, to panowie studenty na następny dzień
już miały z powrotem laboratorium otwarte.
Magda: Udało się zorganizować następną edycję i pociągnąć tę inicjatywę?
Aurelia: Tak, ale to już robił potem ktoś inny, to już robiła Sława Goździk.
Ja musiałam, że tak powiem, skoncentrować się bardziej na studiach, bo już
dostaliśmy tematy prac magisterskich i trzeba było się po prostu zabrać trochę
za własną robotę. I oczywiście, że ja w komisji nauki byłam w dalszym ciągu,
nawet byłam sekretarzem, ale potem już bardziej zainteresowałam się organizacją
samego życia studenckiego, jeżeli chodzi o koła naukowe, o ich kongresy. Potem
przecież były takie sytuacje, że studenckie koło medyków zapraszało studentów
Akademii Medycznej z całej Polski. Robili swoje konferencje naukowe. To
było naprawdę bardzo profesjonalnie działające koło. Ono były jedno dla całej
Akademii Medycznej. To była bardzo duża organizacja.
Poza tym zajmowałam się wydaniem książki z pierwszego obozu. To znaczy
każde z kół miało obowiązek opisać dokładnie przebieg badań, wyniki badań.
Potem to wszystko trzeba było zlepić w całość. Potem to miało być chyba na
rotaprincie wydawane, więc później jeszcze miałam korektę tych płyt, potem
pierwszą korektę druków. Jednym słowem miałam bardzo dużo zabiegów związanych z zakończeniem tego obozu. Poza tym były koła, które tak troszeczkę
198
Aurelia | Magda
zdychały. Mało aktywne. Były owszem w spisie, natomiast nie było od nich żadnych sygnałów życia, więc tam też trzeba było pójść, zorientować się, poszukać,
może ktoś inny zostałby opiekunem, bo bardzo wiele zależało od tego. Jeżeli
nie znalazł się lider wśród studentów, to wystarczyło, że był dobry opiekun i już
tam w tym kole zaczynało się coś dziać. A mnie się wydawało, że koło naukowe
to jest takie miejsce, gdzie można myśleć samodzielnie, gdzie – nawet jeżeli to
były koła humanistyczne czy jakieś tam socjologiczne, czy psychologiczne –
można było własne poszukiwania jakieś prowadzić. Nawet takie maleńkie, ale
własne, nie w ramach programu, który krok po kroku miał człowieka zbliżyć
do poglądu zgodnego z tym, co władza chciała.
Magda: A organizacyjnie jak to wyglądało? Z tego, co Pani mówi, wynika, że
była taka centralna organizacja tych kół, z wszystkich wydziałów wszystkich
uczelni, tak?
Aurelia: Nie, nie. To było tak, że Zrzeszenie Studentów Polskich pełniło rodzaj funkcji opiekuńczej nad kołami. Czyli, jeżeli tam koło zgłaszało, że oni
się wybierają na jakiś wyjazd, to myśmy ten fakt odnotowywali, gdzie oni są,
co robią. Czasami było dofinansowanie załatwione dla nich, czasami oni mieli
część dofinansowania z uczelni. To nie był nadzór merytoryczny, powiedziałabym, że to był nadzór organizacyjny. Na zasadzie, gdzie było dobrze, to fajnie,
Zrzeszenie może się nimi pochwalić, a gdzie było źle, to trzeba było poszukać
sposobu na to, żeby jednak trochę to koło naukowe uaktywnić. I żeby się jednak
coś działo, żeby ludzie mieli taką alternatywę, że albo pójdą do klubu potańczą,
albo idą do koła i tam sobie będą coś grzebać w nauce.
Magda: I co Pani dała taka działalność w sensie personalnym?
Aurelia: W sensie personalnym załatwiła mi pracę. Zupełnie dla mnie w sposób
nieoczekiwany, bo ja sądziłam, że będę się zajmowała jakimiś tłumaczeniami.
Tak to sobie wyobrażałam, nie widziałam siebie w roli nauczycielki języka
francuskiego, aczkolwiek praktyki, które miałam w Marcinku – słynnym poznańskim Marcinku – poszły mi znakomicie. Nie miałam żadnych problemów
z młodzieżą. Oni cudowali, a ja się śmiałam i wszystko było dobrze. Taki jeden
cudak przychodził z walizką, ale taką dużą, przedwojenną walizką, tekturową.
Na lekcję wchodził z walizą, stawiał ją na blacie swojej ławki, otwierał, wyjmował z niej jeden zeszyt, bo książki nie przynosił, i jedno pióro, kładł na ławce,
walizkę stawiał obok. Cudne to było, bardzo fajne. Tego typu młodzież była
jeszcze w Marcinku, fajna, taka z pomysłami. On przecież nikomu nie robił
krzywdy. Po prostu, skupiał na sobie uwagę, chciał zaistnieć. W tym wieku
199
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
bardzo fajne. Nie miałam, broń Panie Boże, jakichkolwiek złych doświadczeń.
Nawet tak się zdarzyło, że pan dyrektor zachorował, w związku z czym pani,
która prowadziła swoje klasy, przejęła klasy dyrektora, ja dostałam klasy tej
nauczycielki i je poprowadziłam przez dwa tygodnie bez żadnych problemów.
Program był zrobiony, także nie miałam żadnych złych doświadczeń. Ale nie,
wyobrażałam sobie raczej, że będę się zajmowała tłumaczeniami.
I jak już ten obóz był zrobiony, już się skończył, to zadzwonił Stefek Mroczkowski, który w telewizji zajmował się rozrywką. On już na studiach robił swoje
kabarety, ale oprócz tego – nie wiem, dlaczego – zajmował się działką pod tytułem
„studenci”. I mieliśmy pójść i opowiedzieć o naszym obozie. To przyszliśmy do
studia. Okazało się, że późniejszy pan profesor Jacek Juszczyk – słynny lekarz
z dziedzin chorób zakaźnych, który był pierwszym Krajowym Specjalistą do
spraw AIDS – akurat prowadził programy Stefka, te studenckie. I to wszystko
się tak jakoś kosmicznie zazębiało, to było przecudowne. Ale tego dnia Jacek
Juszczyk, już wtedy po doktoracie, był sobie wyjechał do NRD, bo tam miał coś
ciekawego do zrobienia i zapomniał zawiadomić Stefana, że nie będzie go w Poznaniu. A Stefan założył, że on jest, i że za chwilę się zjawi, i będzie prowadził
program. No, jak już było wiadomo, że go nie będzie, bo Stefek dzwonił do żony
i dowiedział się, że Jacka nie ma w Polsce, to popatrzył na mnie i powiedział
tak: „Słuchaj mała, przedstawisz wszystkich po kolei, postawisz każdemu takie
pytanie, żeby mógł powiedzieć to, co ma powiedzieć, potem ty sama powiesz
to, co masz powiedzieć i masz na to trzydzieści minut. A jak przekroczysz, to
ci łeb urwę i po trzydziestu minutach schodzimy z anteny i wchodzi na antenę
Warszawa”. A ja byłam przyzwyczajona do wykonywania poleceń. Jeżeli one
nie budziły moich moralnych oporów, to wykonywałam je bez najmniejszych
zahamowań. Powiedziałam: „Jeżeli muszę, to tak, oczywiście”. I wykonałam
swoje zadanie, kończąc chyba trzydzieści sekund przed terminem. Jak się potem
okazało, Stefan zadzwonił do zastępcy do spraw programowych i powiedział:
„Wiesz co, stary, tu jest taka fajna dziewczyna, ona by się nam przydała. Piękna
polszczyzna, poprawna. Doskonała dykcja, poprowadziła program. Dowiedziawszy się, co ma robić dziesięć minut przed anteną”. I potem zaproponowano mi
współpracę z telewizją.
Odezwała się Lidka Owczarzak, która robiła programy popularno-naukowe.
Nieżyjąca już Lidunia kochana moja i potem się odezwał Jurek Mańkowski,
poznański pisarz, on miał swoje programy kulturalne. Jurek był takim typem
schowanym trochę do środka, z twarzą zarośniętą brodą. Zresztą ja mam taką
200
Aurelia | Magda
tezę, że mężczyźni, którzy hodują brodę, to oni są tacy bardziej introwertyczni,
ta broda służy trochę do tego, żeby się zasłonić. No więc on nie bardzo pewne
programy lubił prowadzić, był zadowolony, że ktoś mu je prowadzi. Więc już
byłam w telewizji na zasadzie współpracy, prowadziłam programy, jeszcze studiowałam przecież, moja praca magisterska nie była napisana.
A potem, praca magisterska musiała być po francusku. Nie miałam francuskiej
maszyny, przepisała ją jakaś pani, która miała maszynę francuską, no i niestety
pogubiła strony. Jak zaczęłam czytać, to już w ogóle nie wiedziałam, co w tej
pracy jest. Dzięki Bogu, że moi rodzice byli zamożni, ktoś mi wskazał panią
Zofię Aleksandrowicz, która znała znakomicie język francuski i przy pomocy
pani Zosi odtwarzałyśmy moją pracę magisterską. To znaczy, ja starałam się ją
sobie przypomnieć, bo oczywiście, jak już była przygotowana do przepisania,
to ja już, że tak powiem, nie przywiązywałam do niej specjalnej wagi. Ja od tej
pani nie odebrałam oryginału, tylko odebrałam to, co było przepisane. Tak mi
się wydawało, że to starczy. Więc ani nie miałam swoich notatek, do których
mogłabym wrócić, tylko miałam ten przepisany tekst z lukami. No więc przy
pomocy kochanej pani Zosi Aleksandrowicz odtworzyłyśmy w miarę przyzwoicie moją pracę magisterską, ale jak myśmy ją odtworzyły, to akurat profesor
Kalikst Morawski wyjechał do Francji. A potem były wakacje. Jak wiadomo,
studia zaczynają się w październiku, to obrona nie mogła być przecież zaraz
bezpośrednio, bo Uniwersytet musiał wejść w swój rytm, prawda? Plany, korekty,
pierwsze spotkanie Senatu, spotkania w ramach Katedry, Instytutu, to musiało
trwać. Jednym słowem, ta obrona pracy wypadła mi, ja wiem, chyba w grudniu.
To ja już byłam na etacie w telewizji.
Początkowo, jak mi proponowano etat, to odmawiałam, że nie, że ja muszę
najpierw obronić pracę magisterską. Jakoś mi się tak wydawało, że ją muszę mieć.
Potem się okazało, że ten etat trzeba będzie oddać do Warszawy, jeżeli ja go
nie zajmę. To w końcu poszłam i zdecydowałam się, i podpisałam 16 listopada
umowę o pracę. I w związku z tym egzamin magisterski doskonale pamiętam,
bo inaczej bym o nim zapomniała. Rano jechałam na zdjęcia, potem zdawałam
egzamin magisterski, a potem biegłam prowadzić program. Po prostu, zdałam
go w tak zwanym międzyczasie. Jak wróciłam do domu, mama czekała z kawą
i z plackiem, to ja rodzinie powiedziałam, że mają mi dać święty spokój, bo ja
się chcę wyspać i odpocząć. I nawet maminej kawy z plackiem nie zjadłam, no
ale cztery plus dostałam przy podejściu z marszu, przy zupełnie innych obowiązkach. Uważam, że przyzwoicie.
201
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
Magda: Telewizja to taka pasja, co została Pani już na resztę życia?
Aurelia: Nie, nie, nie, telewizję to ja lubiłam i nie lubiłam równocześnie, ale
mam wrażenie, że ona bardziej pasowała do mnie niż ja do niej. Mnie bardzo
odpowiadały te chwile, kiedy się wyjeżdżało na zdjęcia. Kiedy była ekipa, to tam
było różnie, trzy–pięć osób. Na początku były kamery nieme, więc jak nawet
ktoś chciał mieć dźwięk, to po prostu brał sobie magnetofon, nagrywał dźwięk
na magnetofonie, potem rozmówcy stali w dalekim tle, żeby nie było widać, że
się ruchy ust z tym, co słychać, kompletnie nie zgadzają. Tak się robiło przez
długi czas. Potem dopiero się pojawiły kamery wypożyczane z Warszawy, tylko
i wyłącznie na reportaże dźwiękowe – BeeLe. A potem to już rozwój techniki
był dosyć szybki. Weszła elektronika i wszystko już było zupełnie inaczej.
Ale ja bardzo mile wspominam ten okres filmu, bo on wymagał dyscypliny.
Jak się jechało na temat, to wiadomo było, że jest trzydzieści metrów i ani metra
więcej, a jeszcze z tych trzydziestu trzeba było odjąć na rozruch kamery i na
stop. Więc rzeczywiście dyscyplina była taka, że co trzecie ujęcie musiało być
wzięte, jeżeli miał powstać temat. Więc trzeba było sobie wyobrazić te obrazki,
zanim się z operatorem omówiło, co ma być zrobione. To bardzo dyscyplinowało. Zmuszało do pracy wyobraźni, zanim się usiadło przy montażu. Poza tym
sami montażyści byli znakomitymi fachowcami i bardzo gonili za złe zdjęcia.
I wiadomo było, że za złe zdjęcia odpowiada dziennikarz, a nie operator. Operator odpowiada za brak ostrości i za źle zbudowany kadr, i to było też jasne.
Powiedziałabym, że była to epoka, w której pracowaliśmy w warunkach filmu
dokumentalnego, bo tak byli kształceni operatorzy, tak byli kształceni montażyści
i to był profesjonalizm. Nawet jeżeli to była komuna i tematy były głupkowate,
to od strony formy one były naprawdę robione solidnie.
A potem jeszcze zaproponowano mi studia, takie podyplomowe, na łódzkiej
filmówce. Trochę zajęć mieliśmy w Łodzi, trochę zajęć mieliśmy w Warszawie,
też było śmiesznie. Jeździłam sobie na cztery dni w miesiącu albo do Łodzi,
albo do Warszawy i też mam wspomnienia ponownego studenckiego życia
cudowne. Zresztą wiele ciekawych osób wtedy tam poznałam. Fajne to było,
naprawdę fajne.
A poza tym praca z kamerą dawała możliwość wchodzenia w rozmaite środowiska. Takie środowiska, które dla mnie do końca szkoły średniej w zasadzie
były niedostępne. Nie mieliśmy krewnych na wsi, do których by się jeździło
na wakacje. Jak już tylko przyszedł Gierek, no to w zasadzie wakacje spędzaliśmy – tato kochał podróżować – na Zachodzie. A wcześniej zwiedzaliśmy
202
Aurelia | Magda
demoludy, więc ja tak bardziej, że tak powiem, byłam Europa niż ta Polska, ta
Polska za Poznaniem nie była mi tak specjalnie dobrze znana. Może dlatego, jak
raz rodzice wysłali nas do znajomych, akurat był to czerwiec’56, do Zbąszynia,
z siostrą – bo ja mam siostrę bliźniaczkę – i muszę powiedzieć, że te zbąszyńskie
krajobrazy do dzisiejszego dnia we mnie tkwią. Więc prawdopodobnie tej wsi,
tego polskiego pejzażu, gdzieś tam w środku mi brakowało. Pamiętam z tego
Zbąszynia strasznie dużo, pamiętam dropia, który łąkami szedł, pamiętam
Obrę, pamiętam pływanie łódką, pamiętam łowienie rybek, pamiętam cały
dom, pamiętam robienie piwa metodą jakiegoś tam podpiwku, i smażenie tych
rybek. We mnie, choć obejrzałam połowę Europy, zanim skończyłam studia,
tamta wieś tkwi, jak coś takiego cudownego.
Bardzo lubiłam jeździć na zdjęcia. Lubiłam jeździć do fabryk. Lubiłam te
wielkie hale fabryczne. Lubiłam patrzeć na umorusanych robotników. Naprawdę
bardzo ciężko pracujących. Jeżeli byli tacy, którzy się obijali, to proszę mi wierzyć, że ich nie było widać. Oni gdzieś tam byli pewnie pochowani, natomiast
ci, którzy pracowali, pracowali bardzo ciężko. Taką mam stopklatkę w pamięci:
wchodziliśmy do Stomila – nie pamiętam, co tam robiliśmy – zaprowadzono
nas na wydział, gdzie robiono takie największe opony wtedy w Stomilu. A była
to produkcja, powiedziałabym, półchałupnicza. Weszliśmy do pomieszczenia,
na cztery piętra wysokiego, na wałku kręciło się coś, co miało być oponą. Takie
coś potężne. A przed tym stał mężczyzna, jak heros antyczny, do połowy nagi,
temperatura potwornie wysoka, takie bary i on naciągał tę gumę na wałku,
i puszczał. Oczywiście miał tam jakieś łapawice do tego wszystkiego, ale to
wyglądało, jakbym się znalazła w Hadesie, piekle. Obrazy nie z tej ziemi, pełno
było czarnego, mącznego pyłu, okno zupełnie siwe, dyndająca jakaś tam żaróweczka bezsensowna zupełnie i ten półnagi, nieprawdopodobnie wysoki, silny,
o ogromnych barach mężczyzna, ciężko pracujący – to było coś nie z tej ziemi.
Ja nigdy więcej potem nie widziałam takiego widoku. Oczywiście bardzo trudno było to sfilmować, chyba potem z tych zdjęć z tego miejsca nic nie wyszło,
dlatego że był taki poziom zapylenia, że po prostu kamera nie rejestrowała, nie
mieliśmy tyle światła, żeby się przez to przebić.
Potem pamiętam taki moment, kiedy jechaliśmy do Fosforów w Luboniu,
a oni tam coś z kwasem siarkowym robili. Tego dnia była lekka mżawka, nieduża,
taka delikatna, niski pułap chmur. Trochę poczekaliśmy na wartowni, zanim
nas wpuszczono, no bo przecież wtedy, żeby wjechać na teren zakładu, to najpierw wartownik, pozwolenie, zezwolenie, telefony itd. Wszystkie obiekty były
203
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
traktowane niemalże jak obiekty specjalnego znaczenia, wojskowe prawie. Ale
w międzyczasie przychodziły robotnice na drugą zmianę i one na tej wartowni
zdejmowały pończochy, i biegły z gołymi nogami do swoich hal fabrycznych.
To ja mówię: „Panie, czemu one te rajstopy czy te pończochy tu zdejmują?”.
„A bo, Pani, zrobi się z tego siatka”. Ja mówię: „Czemu siatka? – No bo powypala”. Ja mówię: „Jak powypala? – No dziury w tych pończochach, no! A Pani
myśli, że takie pończochy to łatwo kupić?”. Pewnie, że niełatwo, wtedy kupienie
czegokolwiek było problemem. A poza tym to kosztowało, nie. Więc jak już się
znaleźliśmy między tymi ludźmi, którzy tam pracują, to oczywiście musiałam
się dowiedzieć, co to jest z tym, że „powypala”. A oni mówią, że to tak jest, gdy
jest niski pułap chmur, jak, nie daj Panie Boże, taka mżawka, to te opary tego
kwasu siarkowego spadają i po prostu wypalają wszystko. Takie rzeczy cieńsze
nylonowe, to po prostu zostają dziury. Popatrzył na kolegę, mówi: „Na Pana
kurtce też będą dziury”. A on mówi: „Gdzie? Jakie dziury? Nie mam żadnych
dziur”. Zdjęcia zrobiliśmy, wróciliśmy do firmy, to wystarczył ten czas, żeby się
okazało, że owszem mają kurtki w kółeczka takie, jakby ktoś zapałką powypalał.
Ja miałam powypalany mój filcowy piękny kapelusik, z jedwabną woalką. Ale
kurtkę miałam widocznie z materiału innego, nie sztuczną, w związku z tym
kurtka wytrzymała. I wtedy zastanawiałam się nad tym, jak wyglądają płuca
tych ludzi. Przecież oni to powietrze wdychali!
Magda: Właśnie. Pierwsze, co mnie zastanowiło, to że zdejmują rajstopy, a tak
naprawdę, jak nie wypala rajstop, to musi wypalać skórę, czy tam parzyć w jakimś sensie, bo innej możliwości dłuższego przebywania w takich warunkach
nie widzę.
Aurelia: Nie wiem, czy te kobity sobie kremem smarowały twarze, czy co. Czy
ci ludzie w jakiś sposób się przeciwko temu bronili? Ale natychmiast postawiłam
sobie pytania, jak to wygląda w takim razie po drugiej stronie, bo te dymy znad
fabryki zwiewało za Wartę. Wyglądało fatalnie. Sołtys, do którego zadzwoniłam,
powiedział: „No wie Pani, no są kłopoty rzeczywiście, są kłopoty. Wie Pani, no
wypala nam tu uprawy i krowy chorują”. No to pojechaliśmy z kamerą, sfilmowaliśmy taką biedną krowę, co to miała wielkie kolana i na tych kolanach stała,
reszta była podwinięta, bo fluor, który tam pałętał się w powietrzu, powodował,
że bydłu kości miękły. Horror patrzeć na to zwierzę. Oczywiście mleko z tego
brać, to bez sensu. Ja mówię: „Panie, po co Pan to zwierzę hoduje, przecież się
męczy”. A on: „No wie Pani co, no jeszcze trochę musi się pomęczyć, bo inaczej
to za nią nie dostanę odszkodowania”.
204
Aurelia | Magda
Zanim tam pojechaliśmy, to już wtedy śnieg spadł, bo to był chyba grudzień.
Jak odsunęliśmy trochę śniegu, to pod spodem były oziminy, które wzeszły zupełnie żółte, bo one już zdążyły na skutek strucia środowiska zżółknąć. A potem
na to przyszedł śnieżek i to zasłonił. Fatalne. To, co ci ludzie w Wiórku i Czapurach przeżywali z powodu przemysłu chemicznego, który nie miał żadnych
filtrów oczyszczających, to był horror. Potem rozmawiałam z lekarką w Luboniu,
próbowałam się dowiedzieć, jak jest ze zdrowiem dzieci. Ona powiedziała tak:
„Proszę Pani, jest katastrofalnie. Takiej ilości zapaleń oskrzeli, zapaleń płuc, infekcji górnych dróg oddechowych jak tu, to nie ma w całej okolicy, w Poznaniu,
nigdzie”. Mówi: „To straszne. Ale co ja mogę Pani powiedzieć, ja nie mogę Pani
ujawnić oficjalnie danych. Powiem, że jest zwiększone, że widać, że rzeczywiście
coś się dzieje”. No i utknęłyśmy na tym „zwiększonym”. I tak to…
Magda: Wracając jeszcze do studiów, jak wyglądało życie studenckie w tamtych
czasach? Z opowieści moich rodzinnych wynika, że taki prawdziwy student, to
był student palący papierosy, na przykład.
Aurelia: Ależ oczywiście! Ja przecież przed studiami nie paliłam papierosów.
Ale jak wyszłam pierwszy, drugi, trzeci raz na przerwę i wszyscy wyciągnęli papierosy. Nie wypadało nic innego zrobić, tylko zacząć palić. Tam się nauczyłam
palić. Student nie istniał bez papierosa.
Magda: A jak na przykład było z partią? To kolejny taki punkt, który dla nas
jest ciekawy, bo ta partia jawi się nam jako taki groźny „Ktoś”, kto panował nad
wszystkimi. Rzeczywiście widać strukturę w Pani opowieściach. Często trzeba
było się z tą kuriozalną strukturą w jakiś tam sposób stykać?
Aurelia: Więc ona wyglądała tak. Na przykład na pedagogice obsada stanowisk
w Katedrze była ewidentnie pochodzenia partyjnego. I dlatego byli to ludzie
o tak niewielkim potencjale intelektualnym, i dlatego Heliodor Muszyński
stamtąd uciekał. Natomiast na filologii romańskiej było zupełnie inaczej. To
była taka grupa ludzi, która ukształtowała się na tej filologii pod patronatem,
przypuszczam, samego Gerarda Labudy, który był przez długi czas rektorem,
bardzo cenionym. Więc w gruncie rzeczy to, na ile partia mogła sobie pozwolić
na rządy na uczelni, zależało od pozycji naukowej osoby, która była rektorem
bądź dziekanem. Tak w każdym razie było do 1969 roku, kiedy jeszcze istniało
poszanowanie autonomii uczelni. Milicja nie miała prawa wejść bez zgody
rektora na teren budynków uczelnianych. Ta przedwojenna zasada była szanowana do 1969 roku. Ona została złamana w 1968 r. i potem to już wyglądało
bardzo różnie.
205
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
Na przykład Kalikst Morawski był niewątpliwie jakimś przedwojennym
romanistą, bo kartki, z których wykładał, miały kolor żółty ze starości i wszystkie panie, które tam pracowały, z nieliczną domieszką panów, były ewidentnie
pochodzenia szlachecko-burżuazyjnego. Z komuną nie miało to nic wspólnego,
tam był tylko jeden, zdaje się, który robił za towarzysza w całej tej Katedrze
Romanistyki, ale nikt go specjalnie poważnie nie traktował, nie miał większego wpływu na to, co się działo. Ale nie był to kierunek, który w czymkolwiek
zagrażał partii. Natomiast takie kierunki jak socjologia, nawet psychologia,
pedagogika, bo tam można było upchnąć takich mniej bystrych towarzyszy, to
już była zupełnie inna bajka. Jeżeli na historii był profesor z dużym autorytetem,
to też mu nie podskakiwali, oni raczej szukali sobie wtedy wśród studentów
Tajnych Współpracowników, bo oni wtedy zostawali na uczelni, zostawali potem
doktorami itd. Dopiero ich sobie hodowali.
Magda: A Państwo jak czuli? Czy dla Państwa to było coś normalnego, czy to
było coś, co mieliście nadzieję, że się zmieni?
Aurelia: W środowisku, w którym ja żyłam, partia była postrzegana jako opresor,
z którym w jakiś sposób trzeba się liczyć, ponieważ jest silniejszy, i tyle. Więc
trzeba było szukać takich miejsc, w których on jak najmniej był dolegliwy, najzwyczajniej w świecie. Zrzeszenie Studentów Polskich takie było, zanim oczywiście dopisano mu kierowniczą rolę partii i takie tam inne dyrdymały, ale to już,
dzięki Bogu, mnie w tym Zrzeszeniu nie było. Ono było postrzegane jako taka
organizacja maksymalnie apolityczna. Myśmy cały czas mówili: „My jesteśmy
związkiem zawodowym studentów. My reprezentujemy interesy studentów, nie
zajmujemy się ideologią”. Tak to wyglądało. Bardzo ceniliśmy sobie to, że nie
jesteśmy takim związkiem jak ZMS, czy Związek Młodzieży Wiejskiej – tam
ewidentnie te łapy partyjne były bardziej widoczne. Mam wrażenie, że tak jak
wszędzie partia opiniowała każdą osobę, która miała być wybrana do Rady
Wydziałowej, Rady Uczelnianej i Rady Okręgowej, i mieli tam na pewno swoje
wtyki. To w ogóle nie ulega dla mnie wątpliwości. Ale to, co partia chciała, nie
było wykładane na takiej zasadzie, że przychodził trep i mówił: będzie tak, jak
ja sobie życzę. Tylko byli to agenci wpływu bądź tajni współpracownicy, którzy
sugerowali takie rozwiązanie.
Czy były jakieś tam rozmowy z wyższym kierownictwem Zrzeszenia, tego
nie umiem powiedzieć. Przecież Ciosek wtedy był szefem Zrzeszenia. Mam
wrażenie, że w Warszawie to się czuło bardziej, w Poznaniu było to bardziej
zakamuflowane. Wie Pani, jeżeli coś nie jest powiedziane wprost, nie ma tej
206
Aurelia | Magda
prostej agresji, jaka była w okresie stalinowskim, kiedy ZMP urządzało samokrytykę, student siadał na krześle, towarzysze przy stole, reszta po bokach i było
pranie mózgu. Jeżeli to musiało iść przez kwiatek, to można było udawać, że się
nie rozumie. I oni mieli wtedy problem. Okropną dla nich rzeczą było, gdy się
pytało wprost, kiedy na to pytanie, broń Panie Boże, wprost nie chcieli odpowiedzieć. Także ten pierwszy okres, kiedy Rada Okręgowa jeszcze była na ulicy
Woźnej, ja wspominam najsympatyczniej, bo tam był taki jeszcze duch oporu.
Pamiętam, jak koledzy jeździli i zbierali do naszej Nysy tych, których milicjanci
gonili w 1968 r. Zjadali ulotki, które tamci mieli przy sobie. To było śmieszne.
Zresztą, mój Boże, niech Pani sobie wyobrazi. Wchodzi Adelka Porwoł,
świętej pamięci, wyglądała jak amorek, barokowy amorek, jasne złote loczki,
wielkie niebieskie oczy, a w ogóle była tłuściutka, krąglutka taka. I Adelka
mówi tak: „Drodzy Państwo, chciałam powiedzieć, że wasze koleżanki i koledzy
z czwartego roku zostali pobici przez milicję przedwczoraj na placu Adama
Mickiewicza. No i w związku z tym czwarty rok oświadczył, że oni nie będą
dzisiaj mieli zajęć na znak protestu. A Państwo?”. A my: „Oczywiście, że też
nie, na znak protestu!”. Adelka się ucieszyła ogromnie i mówi: „Rozumiem, że
dzisiaj nie ma zajęć”. I Adelka sobie poszła. No więc, to była wręcz sugestia.
Ona nie bała się tego powiedzieć, zasugerować. A przecież każdy mógł na nią
donieść. Adelce się nic nie stało. Gdyby nie to, że się biedna utopiła w Morzu
Śródziemnym, to pewnie by do dzisiejszego dnia jeszcze była na tej filologii
romańskiej. Przecież nie była taka stara, to był ten młody narybek. Więc poziom
lęku, jeżeli ktoś się nie bał, to nie było specjalnych sankcji.
Rzecz polegała na czymś innym. Jeżeli ktoś był chory na karierę, był bardzo ambitny, to to wykorzystywano. Pamiętam dziewczyny, które strasznie się
uczyły, bardzo były ambitne, z góry do dołu same piątki. Nie porobiły jakichś
szczególnych karier. Nikt im tam niczego nie proponował, zostały nauczycielkami, wróciły do swoich środowisk. Ja nie mówię, że one były genialne, ale nie
przesadzajmy, nie sami geniusze zostawali na uczelni. Więc tak naprawdę to
osoby, które się chciały wybić, które miały plany, sukces był niezbędny im do
życia, to te były wyłapywane i te: „uprzejmie donosiły, że…”. Jak ktoś chciał, jego
wola. Ja mam kwity z IPN-u, jestem osobą poszkodowaną. Mnie nikt nigdy do
niczego nie zmuszał. Może dlatego, że ja sygnalizowałam całą swoją postawą,
że jeżeli coś mnie nie przekonuje, to ja tego robić nie będę. Nawet mam taką
ocenę, bo czasami nam wystawiano w telewizji oceny i tam napisano, że jestem
niedyspozycyjna. Myślę, że całe życie byłam niedyspozycyjna, także na studiach,
207
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
w związku z tym żadna kanalia się do mnie nie zbliżała. To ma zdecydowany
plus, nawet w stanie wojennym, towarzysz z SB, który tam rezydował u nas
i pilnował nas, nawet mi się nie przedstawił. Bardzo wiele zależało zatem od
wewnętrznej postawy człowieka. A kontakty ZSP z KW oczywiście były. Koledzy,
kierownicy tych poszczególnych komisji, szefowie komisji biegali do Komitetu,
do Wydziału Nauki i tam ustalano plany, tam akceptowano, godzono się albo
się nie godzono. Tak były między nimi sprawy załatwiane.
W jaki sposób to się przenosiło? Myślę, że akurat w tym okresie kiedy ja
studiowałam, to środowisko, które było w Komitecie Wojewódzkim, nie mówię
o samej górze, nie towarzysz Zasada – bałwan skończony, ani ci co byli z nimi.
Natomiast trochę niższy szczebel partyjny, to byli już trochę inni ludzie niż
w czasach stalinowskich. Myślę, że im nawet w jakiś sposób imponowało, że oni
tu tak trochę flirtowali sobie z tą wolnością. Ostatecznie Teatr Ósmego Dnia
nie był dławiony, nie przesadzajmy. Owszem obserwowany, owszem inwigilowany. Ale działali? Działali. Kto donosił, ten donosił, a kto grał na scenie, to
grał na scenie. Kabaret Tey w gruncie rzeczy był kabaretem Wyższej Szkoły
Wychowania Fizycznego, nazywał się Klops i robił go Jaślar z Laskowikiem.
Mieli naprawdę ten sam język, te same umysły i ten sam kąśliwy pomysł na
obserwację żywota. Też im się nic nie stało. A to były lata sześćdziesiąte, jak
studiowaliśmy. Pamiętam Laskowika, jak przychodził ze swoją torbą wielką,
w której miał rakietę i gitarę przytroczoną. A jak miał dobry humor, to siadał
na biurku i brzdąkał, i tyle. Przychodzili normalnie, Rada Okręgowa tworzyła
warunki do funkcjonowania studenckich teatrów, studenckich klubów. I nacisk
był położony na poziom.
Oczywiście, że cenzura tych, co pisali teksty, goniła, to jest jasne, w końcu
byliśmy w określonym ustroju. Natomiast nie blokowało to ich możliwości studiowania. Oni normalnie studiowali i nikt za to nie był na studiach prześladowany,
mogli studiować. Robili te swoje teatrzyki mądrzejsze bądź głupsze, ale były
kabarety. Życie studenckie kwitło, kluby studenckie, one były dotowane, one miały
poważne dofinansowania, ale dzięki temu miały sprzęt, mogły przy tym istnieć
zespoły. Pojawiła się Sipińska, pojawiła się Sośnicka, Górny ze swoimi kolegami
grał, była cała masa rozmaitych mniejszych, większych zespołów muzycznych.
To wszystko żyło. Naprawdę każdy wiedział, że nie wolno atakować Związku
Radzieckiego, przyjaźni polsko-radzieckiej i PZPR-u wprost. Ale uszczypliwie,
tak że cenzor nie mógł się przyczepić, a wszyscy rechotali. Tak, wszyscy wiedzieli,
o co chodzi. Zresztą całe społeczeństwo miało perfekcyjnie opanowany ten język
208
Aurelia | Magda
odczytywania aluzji. Cała zabawa była w czytaniu tekstu, tego co było między
wierszami. Może dlatego te kabarety tamtych czasów były takie świetne.
Magda: Wydaje mi się, że cała nasza kultura ucierpiała na tym, że zaczynamy
brać wzorce jednak z Zachodu, gdzie jest wszystko powiedziane wprost, gdzieś
gubimy to nasze poczucie humoru, które polega na tym, że się coś podaje, tylko
tak lekko niedopowiedziane…
Aurelia: Oczywiście! Domyśl się reszty, dopowiedz sobie. To jest ta różnica, jak
czyta się książkę i uruchamia wyobraźnię albo patrzy się w telewizor i oczy, i uszy
dostają pełen komplet informacji, tak że na dobrą sprawę głowa już nie musi
pracować. I tak samo było z tą kulturą studencką. Ona była naprawdę w owym
czasie oszałamiająco cudowna, naprawdę. Kiedy potem, już jako dziennikarz,
patrzyłam na to odtworzone Zrzeszenie Studentów Polskich, bo przyznam
się szczerze, że Niezależnego Zrzeszenia Studentów – nie znałam. To odtworzone Zrzeszenie Studentów Polskich było żałosne. Oni tak naprawdę ani nie
byli twórczy, ani nie byli ciekawi świata, tacy smętni aparatczycy. A z kolei to
Niezależne Zrzeszenie Studentów, to takie nawiedzone towarzystwo. Rany
boskie, a potem się okazuje, że co trzeci to Tajny Współpracownik. Dziękuję
pięknie! Każdy klub działał w troszeczkę inny sposób, inna była Od Nowa,
inny był Nurt, inny był Eskulap, ale przy każdym tym klubie była zgromadzona
elita. Oczywiście, że chlejąca, oczywiście, że w oparach dymu tytoniowego. Ale
ci ludzie mieli wewnętrzną potrzebę rozwoju, wewnętrzną potrzebę szukania
sensu, szukania prawdy, szukania piękna. W tych ludziach było coś, co zresztą
potem stworzyło elitę kulturalną, która dzisiaj już wymiera, której dzisiaj już
prawie nie ma na antenie, ani w telewizji, ani w filmie. Jak patrzę na te młode
gwiazdeczki, celebrytki, nie wiem, która jest ważna, która jest nieważna.
Magda
Magda: Ja przyznam się, że miałam takie doświadczenie. Pojechaliśmy jeszcze
z klasą w liceum do Krakowa. Zawsze jak byliśmy w Warszawie lub Krakowie,
szliśmy do teatru. I wtedy też poszliśmy na spektakl „Gogo – neurotyczna
osobowość naszych czasów”, to nie jest ważne. I tam zagrał aktor, którego ja
znałam tylko z jednej roli, z ulubionego serialu mojej babci: „Plebania” i tam
jest niejaki Tracz. Taki smętny pan, który się bardzo krzywi. I ten sam aktor,
który mi się kojarzył z tą taką mordą telenowelową, która nic nie wnosi, która
wyraża tę samą emocję, która jest takim przysłowiowym tworem, przy którym
209
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
się prasuje, zagrał rewelacyjną rolę. Ja sobie wtedy pomyślałam, że naprawdę
mamy dobrych, może nie artystów, ale na pewno porządnych rzemieślników.
Aurelia: Tak mi przyszło do głowy. Po trzecim roku mieliśmy praktykę językową
w Krakowie. Studenci wszystkich filologii zjeżdżali się do Krakowa, mieszkaliśmy
w akademiku, mieliśmy zajęcia z jakimiś tam Francuzami. Śmieszne postacie
niesamowicie. Francuzi wysyłali tych, co byli na bezrobociu. I oczywiście, że
urzędowaliśmy w krakowskich klubach studenckich, było strasznie śmiesznie.
Do niektórych nie można było wejść, bo akurat były na okres wakacji przeznaczone dla cudzoziemców. Na przykład klub „Pod Jaszczurami” był niedostępny
dla studentów, bo wtedy „Jaszczury” zarabiały dolary. Ale ja poznałam kolegę,
który był z Rady Okręgowej, w związku z czym oczywiście wchodziłam razem
z nim do każdego klubu i bardzo szybko weszłam w to środowisko działaczy
krakowskich. Wie Pani, co oni mi zaproponowali? „A byłaś w Oświęcimiu?”.
Ja mówię: „Nie, nie byłam w Oświęcimiu, słowo honoru. – To co, jedziemy do
Oświęcimia?”. Ja mówię: „Jasne!”. Niech mi Pani powie, czy dla współczesnych
działaczy studenckich, byłoby istotną rzeczą pokazywać komuś Oświęcim? Bo
ja mam wrażenie, że nie, że pewne wartości stały się takie… dmuchane? Jakieś
takie połowiczne? Dla nich informacja, że ja nie widziałam Oświęcimia, była
bardzo istotna. Oni się natychmiast poczuwali, żeby skombinować samochód
i następnego dnia zamiast na zajęcia pojechaliśmy do Oświęcimia. Siedzieliśmy
tam, naprawdę nie wiem, pół dnia!
Magda: My byliśmy na wycieczce w Krakowie w drugiej klasie liceum i oczywiście Oświęcim był częścią zwiedzania. Dla mnie szokiem było to, że trafił
nam się świetny przewodnik, młody facet zaraz po historii, taki z pasją i on
nam to wszystko opowiadał. Ja chodziłam do klasy matematyczno-fizycznej,
27 facetów, 6 dziewczyn i generalnie chłopcy byli bardzo historią II Wojny
Światowej zainteresowani, a my też się chciałyśmy jak najwięcej dowiedzieć. Jak
zobaczyliśmy, że facet jest taki konkretny, zaczęliśmy zadawać pytania. Jeszcze
był ten sam dzień, kiedy został wybrany papież. Niemiec został papieżem. My
w Oświęcimiu. To był taki ciekawy zbieg okoliczności, taki emocjonalny.
Aurelia: Tak, ale to była zaplanowana szkolna wycieczka do Oświęcimia, a tu
było towarzystwo, spotkanie towarzyskie.
Magda: Ja się z Panią zgadzam, ale do meritum. Ten młody facet, przewodnik,
był w szoku, że my, dorośli ludzie – mieliśmy już osiemnaście lat – byliśmy cicho w Oświęcimiu, że my nie biegaliśmy, nie gadaliśmy przez komórkę. To jest
smutne, że ten człowiek był zaskoczony tym, że ludzie w wieku lat osiemnastu
210
Aurelia | Magda
są gotowi, żeby pojechać na taką wycieczkę. Ja rozumiem, że ta wycieczka się nie
nadaje dla gimnazjalistów, dzieci, ale że on był zdziwiony tym, że kilkunastoletni ludzie są w stanie się zachowywać normalnie po prostu i są zainteresowani
swoją historią.
Aurelia: To znaczy, że miał inne doświadczenia. I to jest smutne. Mamy jakieś
takie pokolenia niedojrzałe emocjonalnie. Ja bym to tak nazwała. Tak jakby ta
infantylność, ten brak odpowiedzialności za to, co robię ze sobą, za to, co robię
z innymi, za to, co robię z moim krajem, tak jakby to nie istniało. Ja mam wrażenie, że w moim pokoleniu, chowanym przez ludzi z przedwojnia, w gruncie
rzeczy było inaczej. Przecież nas wychowywali rodzice, którzy kształtowali swoją
osobowość w okresie międzywojennym, gdzie ta Polska była strasznie ważna,
gdzie ją nareszcie odzyskano. To była ta niesamowita eksplozja radości, byliśmy
nareszcie w swoim własnym kraju. Oczywiście było w nim różnie i podróżnie, po
tylu latach zaborów – trzy zabory scalić w jedno, horror. Ale oni byli szczęśliwy,
że są w wolnej Polsce, i oni w pewien sposób kształtowali to pokolenie, które
było z lat 1944–1950. My pamiętaliśmy horror tego okresu stalinowskiego, nam
mówiono, czego nie wolno mówić, czego nie wolno opowiadać, jak się usłyszało
w domu, bo inaczej tatusia zabiorą. W każdym razie w moim domu tak było.
Dosyć szybko poinformowano nas, że w Katyniu to Rosjanie, a nie Niemcy, tylko
że nie wolno tego mówić, bo tatusia zabiorą do więzienia itd. Jednym słowem,
był ten etos wolnej, ukochanej Polski, było to poczucie odpowiedzialności za
ten kraj, było to poczucie najeźdźcy, który nas gniecie, i któremu nie jesteśmy
się w tej chwili w stanie przeciwstawić. Co nie zwalnia nas z obowiązku troski
o Polskę, bo ona jest nasza. I myślę, że to dlatego, gdy były ruiny, to ci rodzice
te cegły w PRL czyścili.
Na przykład budynek sióstr Urszulanek był zburzony i uczennice razem
z siostrami i przy pomocy rodziców czyściły cegły, żeby można było go odtworzyć, że to był ten wysiłek odbudowy. Większy szacunek dla tego, co zostało
zbudowane, dla tego, co przetrwało. W ogóle dla wszystkiego, bo wszystkiego
było mało. Buty musiały starczyć na długo, nie można ich był tak sobie zdzierać.
Wiadomo, że jeżeli coś się podrze, to zostanie zszyte, a nie zostanie kupione
nowe. Jednym słowem, trzeba było chodzić albo z cerą, albo z łatą. I każdy
wiedział, że jego zachowanie pociąga za sobą określone konsekwencje. Taki jest
los, takie są warunki. I myślę, że to dyscyplinowało, także tych młodych ludzi.
Natomiast kiedy my mieliśmy nasze dzieci, to w stanie wojennym, no wiadomo, strasznie, niczego nie ma, a trzeba czymś te dzieci nakarmić, ale już potem
211
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
się pojawiło ileś tam towarów na rynku, to była taka chęć, żeby im wyrównać,
żeby im dać to, czego nie mieli. A myślę, że potem następne roczniki poszły
w tym jeszcze dalej, bo nagle ja dowiadywałam się ze zdziwieniem – córkę akurat urodziłam już stosunkowo późno, miałam 38 lat – że w szkole dziewczynki
muszą być w jakiś określony sposób modnie ubrane, bo inaczej ubrane dziecko
jest wyszydzone. Dla mnie to było w ogóle niezrozumiałe, myśmy chodzili
w fartuszkach. Całe moje szkolne lata, szkoła podstawowa, szkoła średnia, wszyscy chodzili w fartuszkach. Nie było problemu z modą, nie było problemu, że
któreś dziecko jest bogate, a któreś dziecko jest biedne, bo tego w szkole nie było
widać po stroju. Oczywiście, że dzieci biedne dostawały jakieś tam zapomogi,
dostawały za darmo te obiadki szkolne. Ale myśmy byli w gruncie rzeczy równi
w jakiś sposób. Mogliśmy się wyróżniać: wiedzą, osobowością, zachowaniem,
dobrym albo złym, obojętnie, ale wyróżniać. Natomiast nikt się nie wyróżniał
pieniędzmi. Epatowanie swoimi pieniędzmi było absolutnie w złym stylu.
Ja między innymi zgodziłam się wejść w ten projekt, ponieważ byłam ciekawa,
jak wygląda dzisiejsze środowisko studenckie, bo ja obserwuję studentów, jadąc
tramwajem. Codziennie jadę z Winogradów na Rataje do telewizji, gdzie opisuję. I tam pod koniec jadą i studenci AWF-u, i studenci Politechniki, i chyba
akademiki ma jakaś inna uczelnia, bo wiem, że to nie tylko towarzystwo z Politechniki. I tak słucham tych rozmów. Niektóre dotyczą zaliczania. Czasami
mam wrażenie, że to są ludzie, którzy mi przypominają moją młodość, ale bardzo
często mam wrażenie, że to jest lumpen-inteligencja. Przecież myśmy też klęli,
ale klęliśmy wtedy, kiedy byliśmy wściekli: „No co kurwa robisz, nie widzisz,
jak to powinno być zrobione?” albo „Niech wam się kurwa nie wydaje, że wam
wolno chlać!”. Ale tam, teraz, to te słowa pełnią rolę przecinka. One nie mają
żadnego znaczenia. To nie wypływa z nadmiaru emocji, których już nie wiadomo jak zwykłym słowem, przyzwoitym wyrazić. One po prostu, tak zwyczajnie:
„A kurwa, zrobiłeś to? – Nie!”. Rzadko kiedy się słyszy, żeby oni rozmawiali na
temat tych swoich studiów, jakiegoś zadania, jakiegoś problemu z zainteresowaniem. Oni raczej zajęci są mówieniem, w jaki sposób się wygrzebać z tego
wszystkiego minimalnym kosztem. Rzadko się słyszy, żeby to była dyskusja na
temat, który w przyszłości będzie ich zawodem. Raz słyszałam bardzo ciekawą
rozmowę na temat architektury. Myślę sobie fajnie, ktoś myśli, ktoś jest czymś
zainteresowany, a tymczasem to zainteresowanie, które najczęściej obserwuję,
to jest tak, jakby się wykręcić i dostać to zaliczenie. Jak by zdać ten egzamin.
Magda: Przede wszystkim jest teraz dużo więcej studentów…
212
Aurelia | Magda
Aurelia: Oczywiście, że jest co innego, jak się dziesięć tysięcy zagoni na uczelnię,
a co innego, jak się z dziesięciu tysięcy wybierze tysiąc. Ma Pani rację.
Magda: Dla mnie takim szokiem był pierwszy rok. Miałam bardzo prosty
egzamin z logiki. I u nas jest teraz system komputerowy. Ja kończyłam prawo,
gdzie zapisuje się na egzaminy i jest taka możliwość, że zostanie się zapisanym
na egzamin, który jest wspólnym terminem dla nas i studentów zaocznych.
Czyli nas jest prawie trzysta osób na roku, dziennych. Jeszcze są zaoczni i chyba
eksternistyczni. Tylko z prawa, z tego co słyszałam, Uniwersytet to tysiące osób.
Ja jeszcze wtedy byłam onieśmielona, wiadomo, to był mój pierwszy egzamin.
Usiadłam sobie i przed salą były rozmowy o kopulacji i innych tego typu rzeczach, gdzie ja tu, może nie panienka z takiego przysłowiowego dobrego domu,
ale jednak podchodząca w miarę poważnie do swoich obowiązków. Zaczęłam
się zastanawiać, o co w ogóle chodzi. Okazało się, że ci ludzie – ja nie chcę
wszystkich obrażać, bo znam naprawdę cudowne osoby z zaocznych – właśnie
byli z tych studiów. Pewnie już po tym roku skończyli swoją edukację. Jeden
student przyszedł w wersji autorskiej stroju galowego, to był biały T-shirt do
czarnych dresów. I ja usiadłam na tym egzaminie, do którego była taka cienka
książeczka naszego profesora, który generalnie się bardzo opierał na logice
z matematyki z liceum. Więc jak ktoś kiedykolwiek ją widział, to uważał, że
to jest banalne. I oni próbowali na tym ściągać. Jak wiadomo, na matematyce
ściąganie to nie jest najlepszy pomysł. A pan profesor to była taka osoba, która
przeszukuje nawet chusteczki do nosa. Więc to się bardzo marnie kończyło
i to był dla mnie taki pierwszy szok, bo ja sobie wyobrażałam, że kończy się
w miarę dobre liceum, idzie się na dobry uniwersytet, na dobry kierunek i to
już pewien poziom oznacza.
Ja kończyłam liceum, ale w Szczecinie, tzw. Pobożniak. Kiedyś były tylko
dwa niemieckie gimnazja, właśnie nasza szkoła i ta druga. Nasza była męska.
Czyli taka, że tak powiem, z jakimiś tam zapożyczonymi historiami. To właśnie z takiej szkoły, gdzie się dużo działo, zostałam wrzucona tutaj. I akurat
trafiłam na nowy system. Nowy system polegał na tym, że nie ma się grupy na
studiach, tylko cię losują, to znaczy wybierasz przedmioty i losują cię do grup.
Wybierasz wykładowców i to jest tak składane, żeby twoje preferencje miały
wpływ na wybór grupy ćwiczeniowej. To miało być takie fajne, amerykańskie.
W skutek tego, jak ktoś był spoza środowiska, to lądował na dziesięciu zajęciach z dziesięcioma zestawami osób i jeżeli to była osoba nieśmiała, to pięć lat
później nie znała nikogo. To było dobre pod takim względem, że jak później
213
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
już się trochę otrzaskałam, to mogłam sobie wybrać doktora, czy tam asystenta,
który był ciekawą osobą, oprócz tego że miał coś merytorycznie do powiedzenia. Natomiast pod względem towarzyskim i tworzenia jakiegoś środowiska
studenckiego u nas na wydziale to była masakra.
Aurelia: Wie Pani, zastanawiałam się od pewnego czasu, co się składa na to,
że blokowane są wszelkie próby tworzenia – w socjalizmie nazwano by to kolektywem, a w normalnym kraju wspólnotą. Wspólnota to jest szalenie cenna
rzecz, bo ona właśnie pozwala wytworzyć w człowieku poczucie odpowiedzialności za innych, nie tylko za siebie, to jest podstawa funkcjonowania zdrowego
społeczeństwa. I tak sobie myślę, że ten system w Ameryce, w sytuacji, kiedy
oni w większości mieszkają w kampusach i znają się z terenu kampusów, to
jest zupełnie inna sytuacja niż tu, kiedy każdy student mieszka gdzieś w jakimś
innym wynajętym mieszkaniu, gdzie nie ma żadnej wspólnoty, która się tworzy
w momencie pobierania wiedzy.
Przypominam sobie, że na początku u nas były redakcje, i w redakcjach się
omawiało tematy, co kto zrobił źle, co kto zrobił dobrze, jakie mamy plany itd.
A potem w ramach budowania niepodległości stwierdzono, że nie ma żadnych
redakcji, każdy jest indywidualnością i każdy przedstawia swoje kierownikowi,
a kierownik z tych propozycji wybiera, co jest najlepsze. Już nie było możliwości zbiorowego myślenia. Nie było możliwości wysłuchania krytycznych uwag
innych i spojrzenia nawet na swój materiał pod tym kątem, co w nim było źle.
Każdy został sam. To nie była kwestia, że każdy miał szansę wykazania się, nie.
Człowiek jest istotą stadną, podobnie jak kura na przykład. Kura się świetnie
niesie, jak jest tych kurek sześć, takie podstawowe kurze stado, ono się wtedy
świetnie zachowuje i czuje. Człowiek jest też stadny, więc jeżeli mówimy: ty
sam jeden i kierownictwo, to rwiemy naturalne więzi społeczne. Jeżeli mówimy:
ty sobie wybierz tu dziesięć możliwości wyboru, i nie tworzymy wspólnoty, to
tego człowieka w gruncie rzeczy pozbawiamy korzeni.
To wspólnota jest tym miejscem, w którym człowiek się ukorzenia. Najpierw
ta wspólnota miejsca urodzenia, gdzie są znajomi rodziców, gdzie są koledzy
i koleżanki ze szkoły. Potem już na terenie szkoły średniej, to jest wspólnota
tworzona trochę na innych zasadach, bo dzieci są z rozmaitych dzielnic czy
rozmaitych miejscowości. Ale w tych szkołach za moich czasów to były kółka zainteresowań, jedne tam się zajmowały malowaniem, inne czymś innym.
Jednym słowem, tam już się tworzyły dodatkowe podgrupy. Ludzie się mieli
możliwość poznać, nawiązywały się przyjaźnie, które trwały przez lata. Za
214
Aurelia | Magda
czasów moich studiów, to były koła studenckie, to były koła naukowe, to były
wszelkie inne formy organizacji, które pozwalały funkcjonować w grupie, we
wspólnocie, decydować o losie tej wspólnoty w jakimś sensie. Natomiast to, co
się stało po odzyskaniu niepodległości… Ja takie mam wrażenie, jakby się ktoś
strasznie przestraszył tych Polaków, którzy potrafią się tak ni z tego ni z owego
zorganizować i narobić bałaganu. Na to się nałożyły te zachodnie trendy yuppie, wyścig szczurów i rozmaite inne pomysły, które nie mogły się sprawdzić.
Nie mogły się sprawdzić dlatego, że człowiek jest taki, jaki jest. Nie można go
w przeciągu pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu lat – dlatego że ktoś ma jakąś
koncepcję budowy nowego człowieka – przerobić, można go tylko zdegenerować.
Magda: Faktem jest, że eksperyment, który został na nas przeprowadzony, został zarzucony i teraz te najmłodsze roczniki już mają przynajmniej część zajęć
razem. Ja też jestem za tym, żeby tok studiów mógł być indywidualizowany.
Aurelia: Oczywiście, natomiast musi istnieć grupa, ta grupa w której jest ustalona
hierarchia, w której ktoś z kimś i tak dalej. Ja słucham rozmów studentów przez
powiedzmy pół godziny, jadąc tramwajem, i to są zupełnie inni ludzie niż Pani.
Magda: Studenci są teraz bardzo zróżnicowaną grupą. Jest ich za dużo. Studiują
te osoby, które kiedyś by nie studiowały.
Aurelia: Które dwadzieścia lat temu nie dostałyby się nawet na studia. A co to
jest ta Aurora?
Magda: Szukałam czegoś, co by mi zapełniło dziurę po działalności w kołach
i różnych rzeczach, które się działy u mnie w liceum. Pewnego dnia dowiedziałam
się, że ktoś organizuje wyjście dla studentów do opery. Pomyślałam: „Muszę
pójść, bo jeszcze nigdy w operze nie byłam”. Okazało się, że wyjście organizuje
m. in. kolega z mojego wydziału, który później zaproponował mi pisanie do
gazety, która pisze o sprawach studenckich i kulturze. W ogóle przedstawił mi
superidee. A ja zawsze chciałam pisać. Stwierdziłam, że chętnie się dowiem,
jak to wygląda od tej technicznej strony, zwłaszcza, że miało się to dziać przy
naszym wydziale. I to była właśnie Aurora. Ona powstała przy ILS-ie i później
przekształciła się w takie czasopismo, które jest rozprowadzane na całym Uniwersytecie w nakładzie dwóch tysięcy egzemplarzy. Udało nam się też, po wielkich
bojach z formalnościami, założyć koło o tej samej nazwie: Międzywydziałowe
Koło Kultury Współczesnej „Aurora”. Przy nim się dzieją różne ciekawe rzeczy.
Tam się zbiera grupa ludzi, która ma bardzo różne zainteresowania.
Aurelia: Czy może Pani opowiedzieć o swoim liceum? Interesuje mnie, jak
Pani siebie kształtowała.
215
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
Magda: Ja chodziłam do liceum, które jest u nas w mieście znane jako Pobożniak.
To jest szkoła z prawdziwymi tradycjami, istniała jeszcze przed wojną. I słynie
przede wszystkim ze świetnej atmosfery. Jest też druga pod względem wyników w Szczecinie. Przy wyborze szkoły kierowało mną głównie to, że ta szkoła
słynęła z dobrej atmosfery. Tam też byli już wcześniej moi znajomi i tam się po
prostu dużo działo. Zawiązywały się więzi między ludźmi. Całą moją edukację
traktuję też tak, że jako człowieka kształtuje mnie to, jakich ludzi poznaję. I to
mnie może pchnąć gdzieś tam w górę albo w dół. Dlatego stwierdziłam, że
prócz takiej stricte nauki dla nauki, to chcę pójść do takiej szkoły, gdzie poznam
ciekawych ludzi. Tak się znalazłam w Pobożniaku.
Pobożniak, to była taka szkoła, gdzie się na dużo pozwalało uczniom. W sensie
takim, że padało np. hasło: „jest Halloween, wszyscy przychodzimy przebrani”,
więc kto był w przebraniu, ten był zwalniany z pytania tego dnia. I wszyscy
biegali z zakrwawionymi twarzami. Nauczyciele przede wszystkim byli bardzo
otwarci na różne nasze inicjatywy i przez to się naprawdę dużo działo. Były
przeglądy kapel rockowych, były kabarety, był Wielki Przegląd Małych Form
Teatralnych, gdzie dyrekcja się zgadzała na zwalnianie poszczególnych klas
z lekcji na różne przedstawienia. Przegląd trwał trzy dni i sala była zawsze pełna,
i każdy mógł zgłosić przedstawienie. Oczywiście był też nacisk na naukę, ludzie
jeździli na olimpiady i konkursy. Ja brałam udział w OLiJP, będąc na profilu
matematyczno-fizycznym i moi nauczyciele przedmiotów ścisłych traktowali
to zupełnie naturalnie. Nie robili mi problemów np. z późniejszym zaliczeniem
sprawdzianów. Wszystko było dosyć elastyczne. Jeśli się zachowujesz porządnie,
zachowujesz pewne normy i nie opuszczasz się za bardzo w nauce, to możesz
się realizować w tym kierunku, w którym chcesz. Wszystkie projekty, które były
dobrze przygotowane, przechodziły. Mieliśmy poczucie, że dużo od nas zależy.
Aurelia: Szkoła była nastawiona na kształtowanie uczniów. Z założeniem,
że każdy może się rozwijać w swoim kierunku. Warunek podstawowy: nauka
przynajmniej przyzwoita. I od tego momentu możesz się rozwijać, kształtować,
korzystać z rozmaitych form wyrazu.
Magda: My z tych możliwości naprawdę korzystaliśmy. To jest takie społeczeństwo. W takim sensie, że absolwenci nadal się czują związani z liceum.
Ja się czuję związana. Bardzo dobrze to wspominam. Wychodziłam ze szkoły,
gdzie miałam super klasę, wszystko nam łatwo przychodziło, czy organizacja
wyjazdów klasowych, czy innych inicjatyw. My po prostu oprócz tego, że się
uczyliśmy, to się świetnie razem bawiliśmy.
216
Aurelia | Magda
Aurelia: I to była ta formacja, z którą Pani przyszła na Uniwersytet. I teraz co
dalej się działo?
Magda: Na Uniwersytecie pierwszy rok, wiadomo, jest taki przejściowy. W moim
przypadku tak było. W nowym mieście, gdzieś tam poza domem, zaczyna się
dorosłe życie, gdzie lodówka się sama nie napełnia. Było jeszcze sześć osób
z mojego liceum na prawie, więc się na początku trzymaliśmy razem. I to był
taki rok przejściowy, pełen imprez integracyjnych, gdzie się szukało swojego
towarzystwa. Pod względem towarzyskim mój wydział był dla mnie bardzo
łaskawy. Trafiłam na świetnych ludzi. Już wspominałam, że nasz kierunek miał
taki dziwny program, że nie było stałych grup, więc na pierwszym roku poznałam
mnóstwo ludzi i próbowałam wybrać tych, którzy w jakiś sposób mogli być mi
bliscy. Pierwszy, drugi rok to jest masakrycznie dużo nauki, trzeci też zresztą, ale
zawsze miałam w sobie potrzebę działania. Zawsze byłam trochę społecznikiem,
więc gdzieś tam tego potrzebowałam. Właśnie dzięki temu koledze, o którym
już wspomniałam, wpadłam w Aurorę i w środowisko ludzi z nią związanych.
I tam się okazało, że mogę robić rzeczy dla mnie bardzo ciekawe.
Aurelia: Pani Madziu, ale Pani trafiła na Aurorę w momencie, w którym była
ona już pismem ogólnouniwersyteckim?
Magda: Powiedziałabym, że w momencie przełomowym. Weszłam do zespołu
redakcyjnego w momencie, gdy Aurora wychodziła z Wydziału Neofilologii.
Był wydany dopiero pierwszy numer ogólnouniwersytecki. I zaczynaliśmy się
starać dopiero o to, żeby powstało koło.
Aurelia: A kto daje pieniądze na druk i papier?
Magda: Czasopismo finansują WPiA (Wydział Prawa i Administracji), WNS
(Wydział Nauk Społecznych), WSE (Wydział Studiów Edukacyjnych), WN
(Wydział Neofilologii) i Prorektor Pilarczyk. Z racji tego, że często któryś wydział nie ma funduszy, to nasze czasopismo ukazuje się nie do końca regularnie.
Problemem jest to, że się w sumie dosyć dużo dzieje na całym Uniwersytecie.
Nie ma tylko takiego miejsca, gdzie by można się o tym wszystkim dowiedzieć.
I celem Aurory jest, żeby pisać o tym, co dzieje się na Uniwersytecie i żeby ludzie
wiedzieli, że są Artenalia, Teatr Rosa i że to wszystko funkcjonuje. U nas nie
ma kampusu z prawdziwego zdarzenia, więc nie ma jednego miejsca, w którym
można by się wszystkiego dowiedzieć, a Uniwersytet jest rozstrzelony po całym
mieście. Bardzo dobrze działa Facebook, te nowoczesne, że tak powiem, źródła
informacji. Rozsyłamy też informacje przez USOS. To jest taki nasz uniwersytecki system informatyczny i to się bardzo sprawdza na wydziałach, które
217
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
z niego korzystają, czyli np. polonistyki, prawa czy biologii. To jest naprawdę
wyzwanie – rozpowszechnianie informacji w momencie, gdy Uniwersytet się
tak rozrasta.
Ja jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak w Poznaniu funkcjonuje Uniwersytet jako instytucja. W Szczecinie wszyscy wiedzą, że jest Uniwersytet Szczeciński, ale on nie istnieje w świadomości mieszkańców. Nie ma czegoś takiego,
że Uniwersytet organizuje jakąś imprezę i przychodzi na nią mnóstwo ludzi
albo też telewizja relacjonuje wykład uniwersytecki – i jest to seria, a nie jakieś
pojedyncze wydarzenie. Czy też włączam WTK i oglądam program o profesorze,
który jest np. sławą z chemii. Tak że jakoś o tym środowisku uniwersyteckim
można się dowiedzieć. Czy też seria książek, które wychodzą, poświęconych
profesorom, którzy już umarli i czymś się wsławili. I pod względem naukowym
też jestem bardzo zadowolona z Uniwersytetu. W sensie, że jeśli tylko się chce,
to stwarza gros możliwości. Można np. wyjechać na wymianę czy Erazmusa.
To jest fajne, że Uniwersytet jest w Poznaniu dobrem powszechnym.
Aurelia: Oddziałuje na strukturę miasta, jest żywą tkanką, nie jest czymś, co
żyje na marginesie miasta. To jest prawda.
Magda: I Poznań jest też cudowny pod względem życia studenckiego. W sensie
takiego dostosowania tej przestrzeni kawiarniano-pubowo-kinowej do potrzeb
studenta. Polega to na tym, że bardzo wiele miejsc organizuje na przykład tzw.
czwartki studenckie – są tańsze bilety. Czy też są premiery studenckie w teatrach,
czy piwo studenckie, które kosztuje 5 zł, a nie 8, jak to w pubie. Czy fakt, że
możemy tu bez problemu zjeść obiad za taką cenę, na jaką studenta stać. Moje
koleżanki, studiujące w Warszawie albo w Krakowie, były w wielkim szoku,
kiedy zobaczyły sieć barów mlecznych, Greenway’a (sieć barów wegetariańskich)
i wszystkie miejsca, gdzie można za parę złotych się najeść. Dla takiej osoby,
która tu przyjeżdża na studia i nie dysponuje wielkimi funduszami, to jest ważne.
Oferta imprezowo-spotkaniowa jest dobrze dostosowana do potrzeb studentów.
Aurelia: A kilka słów, co się na nią składa? Bo za moich czasów to były kluby
studenckie, do których się chodziło. Każdy klub miał swoją specyfikę, miał
swoich muzyków, miał swoje piosenkarki, swoich malarzy…
Magda: Na pewno jest to bardziej rozsiane ze względu na to, ilu nas jest. Jest
wiele takich miejsc, czy to dyskotek, czy kawiarni, w których się można spotkać. I bardzo dobrze to funkcjonuje. Jak porównuję, to co się działo w moim
mieście, które na pewno jest mniejsze, ale nie aż tak bardzo, tutaj ta oferta jest
bardzo, bardzo szeroka. Natomiast, co mnie martwi, to ceny biletów do teatrów
218
Aurelia | Magda
są zdecydowanie wyższe, jeżeli idzie się poza premierą studencką. Ja mogłam
pójść do teatru u siebie za 10–12 złotych jako student czy uczeń. Gdzie poziom
szczecińskich teatrów jest wysoki i mogłam na przykład pójść na spektakl Augustynowicz. A tu często zdarzało się, że szłam na jakiś spektakl i to niekoniecznie
korelowało z ceną biletu.
Studia to był też taki czas, w którym rozwijałam swoje pasje. Bo też o pasjach
miałyśmy mówić. Prócz pisania i działalności związanej z kulturą, moją pasją
są podróże. I studia to też jest taki dobry moment, żeby wyjechać, gdzie się ma
jeszcze siłę, energię i czas, żeby biegać z wielkim plecakiem. I mam nadzieję, że
mi tak szybko to nie przejdzie. A też ceny dla studentów są takie, że sprzyjają
temu, żeby podróżować.
Ja jestem zakochana w górach absolutnie. I w końcu miałam taką sytuację,
że miałam bardzo długie wakacje, rodzice już nie myśleli, że na każdym kroku
czyha na mnie niebezpieczeństwo i mogłam z przyjaciółmi wyjeżdżać z wielkim
plecakiem i chodzić po Beskidach i Bieszczadach, pojechać w Tatry, czy też do
Rumunii i też zobaczyć tamtejsze góry. To są przepiękne góry. Bardzo trudne,
pod względem takim, że bardzo mokre i trzeba się liczyć z tym, że co chwilę
trzeba przechodzić przez strumień. Ale to są super wspomnienia. Taki moment,
gdzie się po prostu siedzi na polu namiotowym dla studentów, gdzie się płaci
całe 4 złote, żeby można tam było rozłożyć swój ekwipunek. Jesteś w kotlinie,
dookoła są góry. Ty siedzisz z herbatą i myślisz, że ludzie w jakichś Sheratonach
płacą mnóstwo pieniędzy za to, żeby móc podziwiać widoki i myślisz, że jednak
fajnie, że się na coś takiego zdecydowałeś. Ja w ogóle lubię taki wypoczynek
niestacjonarny, niezorganizowany, taki, który wymaga ode mnie wysiłku i który
pozwala mi podziwiać piękno przyrody. Polska jest naprawdę piękna. Nie trzeba
jechać gdzieś daleko, żeby zobaczyć nieskalaną przyrodę. A my chyba trochę
tego nie doceniamy, że nie mamy prywatnych lasów, jak mają w Wielkiej Brytanii i że możemy tak po prostu pójść i się poszwendać. Ja jestem szwendaczem.
Mieszkam pod Puszcza Bukową i uwielbiam takie miejsca.
Miałam też szansę wyjechać po raz pierwszy gdzieś dalej za granicę. Pojechać
na Krym, zwiedzić Rumunię i przekonać się, że to nie jest prawda, że oni są tacy
straszni i inni, że tylko po zachodniej stronie jest cywilizacja, a tam po prostu
już tylko głusza i niemili ludzie, i zawsze cię okradną. A jeździłam wagonami,
które za 30 hrywien, czyli równowartość 8 złotych, przewożą cię przez całą
Ukrainę. W najbiedniejszym wagonie, gdzie nic nie ma i ludzie są stłoczeni. To
jest fajne. Myślę, że za parę lat nie będę miała po pierwsze czasu, a po drugie
219
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
siły, i odporność na niewygody będzie mi się zmniejszać. Więc fajnie, że na
studiach miałam szansę coś takiego przeżyć.
Aurelia: To tworzy taki bagaż wspomnień bardzo twórczych, bo przez całe życie
będzie można do tego doświadczenia się odnosić.
Magda: I to też pozwala na to, żeby naprawdę poznać jakiś kraj. Najlepiej, kiedy
można się szwendać po jakimś kraju w dowolnym kierunku, w jakim sobie zażyczysz, np. przez trzy czy cztery tygodnie po prostu z tymi ludźmi być. Ludzie
bardzo chętnie dzielą się swoimi historiami, tym, jak żyją – to nie jest wtedy
takie oderwane. Nie jest tak, że jedziesz gdzieś, patrzysz na góry, wracasz do
swojego hotelu, gdzie też są ludzie tylko z innych krajów, a potem wracasz do
domu i mówisz, że byłeś gdzieś tam. Dla mnie to było niesamowite.
Autostop w obcym kraju, to świetna sprawa, jeśli ktoś ma okazję. Rozmawiałam w Rumunii z panem, który handlował naszymi polskimi ziemniakami i miał
wielki sentyment do Szczecina i Krakowa. Nie umiał ani słowa po angielsku,
ale i tak się w takim „międzynarodowym” języku z dużą ilością migania sporo
dowiedzieliśmy. Zawiózł nas na prawdziwy targ, gdzie sprzedaje się krowy, gdzie
jedliśmy mici – ich narodową potrawę i rozmawiałam z jakąś panią o butach na
migi. Dla mnie to jest wyjątkowe. Chciałabym podróżować w przyszłości, ale
nie chciałabym, żeby to się zamieniło w takie zaliczanie kolejnych miejsc i mówienie, na jakich wypasionych wakacjach w Tajlandii czy innym miejscu byłam,
przechwalanie się, jaki świetny miałam hotel i jakie piłam drinki z palemką…
Aurelia: …na brzegu jakiego basenu, a woda była w kolorze błękitnym. Wszystkie te wspomnienia są dokładnie takie same. A w związku z tym kompletnie
nic nie warte. Pani Magdo, a jakie plany w takim razie ułożenia sobie życia?
Bo studia skończone.
Magda: Tak. Chcę pójść na aplikację sędziowską. W tym roku mi się nie udało
dostać, więc „zimuję”. Mam nadzieję, że w przyszłym się uda. Ale w sumie mnie
to cieszy, że jeszcze nie wszystko wiem. To jest fajny czas. Stresujący, ale ciekawy.
Tyle jeszcze możliwości tego, jak to się wszystko potoczy.
Aurelia: A kiedy już Pani dostanie się na aplikację sędziowską, sądzi Pani,
że znajdzie odrobinę czasu, żeby nie zgubić tych wszystkich swoich pasji
i zainteresowań?
Magda: Na pewno w jakimś sensie będę musiała je ograniczyć, siłą rzeczy.
Nawet teraz już cierpią powoli. Ale mam nadzieję, że to gdzieś tam zostanie. Ja
zauważyłam, że np. liceum wykształciło we mnie głód teatru. W sensie takim,
że jak dłużej nie jestem w teatrze, to się źle z tym czuję, bo wtedy byłam z dwa
220
Aurelia | Magda
razy w miesiącu w teatrze. Z domu wyniosłam głód książek. Jeśli nie czytam
książki przez trzy tygodnie, to cierpię na tym. Myślę, że coś jest w tym stwierdzeniu, czym się w młodości czy na studiach nasiąknie…, to te głody zaczyna
się traktować jak naturalną swoją potrzebę. Jak nie jestem w górach w wakacje,
to po prostu w ogóle nie są wakacje. Jak nie ma głodu, gdzieś tam było to po
łebkach traktowane, to nie będzie na to czasu.
Aurelia: To idzie śladem celebrytów.
Magda: Myślę, że tu też tkwi błąd miasta. Nie rozumie tego, że jeśli nie będzie
kształciło w młodych ludziach takich „głodów”, to oni kiedyś nie będą „konsumentami kultury”. Czyli nie będzie na tym można zarabiać pieniędzy. Nie
ukrywajmy, za parę lat może nie wszyscy, ale część z nas będzie mogła sobie
pozwolić na ten bilet do teatru nawet w wysokiej cenie, czy na bilet do opery.
Ale jeśli nie będzie tego „głodu”, to będziemy to traktować biznesowo. Na zasadzie, żeby odhaczyć, że gdzieś byłem, żeby się pochwalić w towarzystwie, a nie
będziemy tam chodzić z pasji. Czyli będziemy to robić dużo rzadziej.
Z Aurelią Siwą rozmawiała: Magdalena Wudarska
Spisała: Magdalena Wudarska
Zredagowała: Aurelia Siwa

Podobne dokumenty