Mgła… - Maciej Kalarus
Transkrypt
Mgła… - Maciej Kalarus
Mgła… …Życie nie może nie być dziełem sztuki, jeśli jest życiem człowieka – istoty obdarzonej wolną wolą i wolnością wyboru. Wola i wybór odciskają piętno na kształcie naszego życia, wbrew wszelkim próbom zaprzeczenia ich obecności i/lub maskowania ich wpływu poprzez przypisywanie funkcji sprawczej wszechobecnej presji czynników zewnętrznych, która umieszcza „przymus” w miejscu „woli”, ograniczając tym samym skalę możliwych wyborów… (Zygmunt Bauman, Sztuka życia) Pamiętam to, jak przez mgłę. Miałem może z jedenaście lat. Była albo wczesna jesień, albo późna wiosna. Jeśli późna wiosna, to nieco przed zakończeniem roku szkolnego, bo wydarzenie to miało miejsce, gdy szkoła jeszcze trwała, przed czerwcem. I dziś, jak o tym wszystkim myślę – szczególnie po wydarzeniach z ostatniego kwartału, gdy lat mam już ponad czterdzieści, wydaje mi się, że była to jednak wiosna. Mógł to być maj 1980 roku. Za majem przemawia jeszcze i to, że w dawnych czasach Polski Ludowej jesienią nie wywieszano biało-czerwonych flag, natomiast początek maja corocznie był świąteczny: najpierw obowiązkowe pochody pierwszomajowe, a potem, za kilka dni, uroczysty Dzień Zwycięstwa, obchodzony w bloku wschodnim nazajutrz po uroczystościach w krajach zachodnich. Miasta były więc ustrojone przez bite dwa tygodnie i być może właśnie wtedy to wydarzenie miało miejsce. Pamiętam, że dzień był po burzy. Parne ulice północnych Gliwic zlane były ulewą, która dla małych chłopców była nie lada okazją do zabaw w okręty, w przeskakiwanie coraz to większych kałuż lub lepienia kulek z mokrej gliny niczym ze śniegu. Imienia mojego 1 towarzysza zabawy nie pamiętam, choć mógł to być każdy z rówieśników, każdy ze szkolnych kolegów – wszyscy wtedy mieszkaliśmy blisko siebie i zawsze bawiliśmy się w swoim gronie. Więc było nas dwóch. Naprzeciw wejścia do naszej podstawówki ciągnęła się niedługa aleja. Po obu stronach miała szerokie chodniki, które nadawały jej majestatu, a na lewo od kiosku Ruchu znajdowało się przestronne wejście do jakiegoś ważnego, państwowego instytutu. Nieduży placyk przed jego drzwiami nadawał miejscu powagi i renomy: wyłożony marmurowymi płytami lśnił i odbijał wszystkie słoneczne promienie tego poburzowego popołudnia. Nie pamiętam, jak się tam znalazłem. Gdy dziś sięgam do zakamarków pamięci, miejsce naszej zabawy wydaje mi się niecodziennym. Blok, w którym prawie od urodzenia mieszkałem z rodzicami i siostrą, znajdował się kilka przecznic wyżej i naprawdę rzadko opuszczaliśmy nasze podwórko. Czasem zdarzało się, że aby móc pograć w piłkę pustą butelką po oleju, szliśmy na podwórka sąsiednie (wolne wtedy od zaparkowanych samochodów) – jedne nazywając drugim, a kolejne trzecim. Natomiast pobliże instytutu było terenem jednak odleglejszym. Gdy po szkole uciekaliśmy z niej jak najszybciej, rzadko wracaliśmy popołudniem w jej okolice. Do prymusów wszak nie należałem. Czasem, w poszukiwaniu pustych olejowych butelek, schodziliśmy w pobliże najbliższej stacji benzynowej, gdzie zawsze coś do gry leżało. Jednak i to miejsce sąsiadowało z naszymi podwórkami, znajdując się na końcu tzw. górki, z której zimą wszyscy zjeżdżali na czym się tylko dało. Dziś już nie pamiętam, z jakiego powodu moje małe nogi poniosły mnie na całkiem drugą stronę ulicy - wtedy chyba Sobieskiego, pod instytut. Pewnie razem z kolegą postanowiliśmy wypuścić się w niedobrze znane nam rewiry: może trochę z ciekawości, może za dziewczynami, a może z każdego innego, ważnego dla jedenastolatka, powodu. Nie ważne. Jak, w jaki sposób, opisać wydarzenie, które przez całe lata tkwiło w mojej głowie, raz chyba tylko opowiedziane w rodzinnym gronie, przy okazji jakieś uroczystości? Wtedy zresztą okazało się też, że rodzice dobrze tamten dzień pamiętają, i po dwudziestu kilku latach odkryli przede mną prawdę o tym, co stało się później, po tym wszystkim. Pamiętam, że biegaliśmy, skacząc co rusz przez kałuże, chlapiąc się niemiłosiernie i robiąc spodem trampka fale. Co chwilę zwracali nam uwagę zgorszeni przechodnie, bojąc się obryzgania wodą przez dwóch rozwydrzonych bachorów. I nagle, nie wiem skąd i jakim sposobem (pamiętam tylko to miejsce pod drzewem albo jakimś słupem), zauważyłem coś leżącego na ziemi, coś kolorowego, co odznaczało się w szarości i brudzie pobliskiego błota, kałuż, gliny i jakichś resztek szarego żwiru. Razem doskoczyliśmy w to miejsce. Na ziemi leżała pognieciona i 2 trochę brudna biało-czerwona flaga. Pewnie zerwała się z jakiegoś drzewca, gdy przed chwilą lało jak z cebra, pewnie wiatr zrzucił ją może z jakiegoś pobliskiego balkonu, albo targana deszczem odpadła z frontonu instytutu, by potem, miotana podmuchami burzy, znaleźć się w miejscu, na które teraz patrzyliśmy. Była pozwijana, a jej materiał nosił wiele śladów szurania po chodniku, może po ulicy – gdy zerwana z jakiegoś podwyższenia, poniewierała się do tego właśnie momentu. Dalszą część wydarzeń pamiętam doskonale, choć na zrozumienie mojego zachowania potrzebowałem kilkunastu kolejnych lat. Widząc biało-czerwony materiał, bez zastanowienia i bez krzty refleksji, całkowicie świadomie, wziąłem go do ręki i z wiadomego tylko sobie wtedy powodu, zacząłem tę flagę gnieść, tłamsić, tarmosić, targać – a gdy już była dostatecznie sponiewierana w moich jedenastoletnich rękach, rozłożoną położyłem na dużej kałuży brudnej wody. Wtedy, mając ją pod nogami, zacząłem na nią pluć, rzucać błotem i deptać trampkami. Pamiętam, że ani jej biel, ani czerwień nie przypominały już sukna narodowego proporca. Flaga zdawała się cierpliwie przyjmować kopniaki, obelgi i kolejne splunięcia. Wymieszana z błotem leżała blisko kory dużego drzewa, czekając na kolejne elementy sponiewierania. Jedenastolatek był z siebie dumny. I wtedy, nie wiadomo skąd, nie wiadomo dlaczego, tuż obok mnie znalazła się główna dyrektorka naszej podstawówki. Mimo godzin późno popołudniowych, gdy szkoła już dawno miała być zamknięta, ona stała przy mnie z oczami tak wielkimi, że do dziś dokładnie pamiętam jej zdziwienie, oburzenie i zwyczajny brak słów, gdy dzieje się w naszej obecności coś, co wykracza poza zwykłe rzeczy zrozumienie. Jej otwarte szeroko usta najpierw nie mogły wydać żadnego dźwięku, a gdy w końcu musiała złapać oddech, zaczęła co rusz wyrzucać z siebie serie nieprawdopodobnych obelg i napomnień. Ta salwa trwała z dobrych kilka minut, stając się miejscem zebrania kilku kolejnych osób. Oczywiście pytanie jedenastolatka o motyw takiego zachowania z góry skazane było na niepowodzenie, jednak brak satysfakcjonującej odpowiedzi jeszcze bardziej ją rozjuszył – wyprowadzając dyrektorkę z równowagi, a w konsekwencji doprowadzając mnie (za ucho) do jej gabinetu – na pierwszym chyba piętrze szkoły podstawowej numer dziewięć. Dziś już nie pamiętam, co stało się z flagą i kolegą. Wiem tylko, że od pojawienia się dyrektorki kolegi ze mną nie było, a flagę być może zabrał jeden z przechodniów lub sama dyrektorka wzięła ją do prania. Do drzwi naszej szkoły było nie więcej niż dwieście metrów w linii prostej. Szliśmy chodnikiem, a ja powoli zacząłem sobie zdawać sprawę ze zgrozy własnego położenia. 3 Jednak do dziś pamiętam, że nie flagą się martwiłem, a raczej rodzicami, którzy niechybnie w tych popołudniowych godzinach ze szkoły będą musieli mnie odebrać. Gdyby jednak sprawa dotyczyła tylko samej szkoły i jakiegoś bagatelnego zajęcia czy psikusa – nie byłby to duży problem. Tutaj natomiast jawił się na horyzoncie sam dyrektorski gabinet, z urzędującym lokatorem na fotelu, i ze zbrukaną przeze mnie narodową flagą w tle. Pamiętam tylko to, że raczej milczałem, a czas wyparł ze wspomnień dalszy ciąg wydarzeń. Z rodzinnych opowieści wiem, że do szkoły przyszła po mnie mama, a kilka dni później rodzice zostali wezwani na rozmowę z panią od rosyjskiego, co następnie skończyło się ich miłą znajomością przez kolejne lata. Zważywszy na znane dziś okoliczności podobnych wydarzeń w tamtych reżimowych latach (w naszym i innych krajach) można powiedzieć, że hydrze łeb ucięto, a cały incydent udało się skutecznie załagodzić i zatuszować. Ojciec, kierowca ciężarówki, chyba pomógł pani od rosyjskiego prywatnie przewieźć jakieś meble w ramach zadośćuczynienia. A ja od piątej klasy podstawówki musiałem obowiązkowo zacząć uczyć się sąsiedniego języka, który pewnie dziś byłby moim językiem narodowym. Tyle z tego wszystkiego zdołałem zapamiętać. Wróciłem do domu. Nie wydarzyło się nic więcej na tyle ważnego, by musiało zostać zapisane w pamięci. Przez prawie trzy dziesięciolecia nikt w rodzinie do tego wydarzenia nie wracał, chyba je bagatelizując, choć w mojej głowie tliła się pamięć o tamtych, pewnie majowych, chwilach. Późniejsze historie, gdy dorosłem, przyniosły wyraźniejsze odpowiedzi, jednak już wtedy, dla mnie samego, powód chłopięcych działań był od początku zrozumiały, jasny i czytelny. Stąd może, jeszcze przez kilka kolejnych lat, nie rozumiałem do końca rozzłoszczenia dyrektorki i całego tego (o co?) zamieszania. A działo się to wszystko z powodu dla mnie bardzo oczywistego: przecież sponiewierałem flagę radziecką, a wszędzie cichaczem się mówiło bij ruskich. No, może nie wszędzie się mówiło, ale ja takie miałem wrażenie, że świat, w którym żyję, nie jest tym światem, w którym wszyscy żyć chcą. Pamiętam dokładnie intencje tamtego małego i wątłego jedenastolatka: ta flaga była radziecka, nie polska. Nie szkodzi, że była biało-czerwona, ale była radziecka – jak wszystko, co państwowe wokół. Ona była ruska i jako taką należało ją splugawić i zbezcześcić za wszystkich sił, bo dla mnie wtedy to nie była flaga mojego kraju. Gdy więc zobaczyłem ją na ziemi, wspominam radość, że naśladując np. gest Kozakiewicza, będę mógł sam ruskim dokopać. Chyba był to maj 1980 roku. Wracałem skatowany wszystkimi wydarzeniami. Droga z Moskwy dłużyła się niemiłosiernie, i choć była jezdnią szeroką, często przechodzącą w trzy pasy w jedną stronę, 4 nużyła brakiem zakrętów i leśno-łąkowym krajobrazem za oknem. Często, na większych skrzyżowaniach, stała milicja i ściągała zasłużone haracze za przekroczenie prędkości. To były dwa ostanie dni podróży, podczas której wydarzyło się wszystko. Gdy zostawiłem za sobą betonowy moskiewski hotel, z mapą na kolanach ruszyłem najpierw przez zakorkowane miasto, a potem prosto już, drogą na Mińsk, do białoruskiego Brześcia. Piątkowy ruch miał się dopiero zacząć. Jednak co chwilę trzeba było zwalniać, uważając na wszystkie ciężarówki, które na tej drodze wyprzedzały, gdzie się tylko dało – bez zważania na konsekwencje. Gdzieniegdzie, z poboczy i wąskich leśnych dróg, wyjeżdżały traktory załadowane albo długimi drzewami, albo burakami w wielkich żelaznych przyczepach. Niebezpieczeństwem były także całe połacie wypalanych traw, z których tlił się dym, za niemal każdym razem zasłaniając szosę. Wiele razy ogień dotykał już asfaltu i zdarzały się momenty, gdy z obu stron samochodu buchały czerwone języki. Do domu w Polsce miałem jeszcze ponad tysiąc pięćset kilometrów: to niedużo, gdy się jest w podróży. Ale jechałem na pogrzeb. Myśli krążyły wokół wszystkiego. Dawno, od wielu lat, nie byłem tak emocjonalnie wyczerpany wagą wydarzeń, a ta droga powrotna była bodaj najtrudniejszą z wszystkich dotychczasowych. Powoli, z dnia na dzień, oswajałem się z różnymi informacjami, które docierały do mnie za sprawą rosyjskich mediów. Codziennie słyszałem coś nowego, ale dopiero potem, po powrocie do kraju, w następnym tygodniu, dotarła do mnie, jak potężna fala Tsunami, cała wiedza o tragedii. Mijałem kolejne kilometry, ogromne słońce świeciło tuż przede mną, naturalnie upewniając o dobrym kierunku jazdy. Nie można było jechać bardziej ze wschodu na zachód. Tutaj nie można było zabłądzić. Wiem - choć na całym świecie zdarzają się przecież drogi proste, a prowadzą nas często w całkiem innym kierunku, niż zmierzamy. Tutaj jednak nie można było się zgubić. I jak magnes ustawia igłę w każdym kompasie, tak z tego miejsca polska granica zdawała się być tuż tuż, pod ciągle zachodzącym słońcem. Gdy kilka tygodni później wylądowałem na Islandii, już absolutnie nic tego słońca nie zakrywało – wulkan tlił się miarowo, i jak z komina wielkiej elektrociepłowni wyrzucał z siebie resztki czerwcowego dymu. Chciałem zobaczyć to jeszcze raz. Takie rzeczy nie zdarzają się nigdy, albo raz na tysiąc lat. Kilkudniowy dystans do całej katastrofy upewnił mnie w przekonaniu mocnej wewnętrznej konieczności pożegnania się z tą ziemią i z tymi wydarzeniami, które pokryła. Lata dopiszą kolejne historie – dla mnie jednak istniał jakiś wewnętrzny imperatyw, że jeszcze raz trzeba się tam zatrzymać. Trzeba zjechać tuż przed Smoleńskiem, ślimakiem z 5 prawa na lewo, przez wiadukt, i wjechać prostą drogą pod samo lotnisko. Potem trzeba zobaczyć ten lasek opodal, gdzie ścięte, jak ogromną kosiarką do trawy, sterczały jeszcze kikuty wysokich drzew. Równo wykoszone skrzydłami. Chciałem jeszcze raz stanąć na tej grząskiej ziemi, która tak się uginała pod stopami, jakby była tylko kożuchem na ugotowanym, lub tyle co rozlanym, mleku. Potem chciałem pójść na łąkę powyżej tego przeklętego jaru – stamtąd ślad był najwyraźniejszy – jakby wśród zieleni pola, na samym środku, ktoś próbował wykarczować wszystko, pod np. odcinek nowej, międzynarodowej drogi. Nieopodal był też przydrożny komis samochodowy, w którym obok zachodnich marek miały leżeć jeszcze na ziemi części po rozprutym kadłubie. Tak to zapamiętałem z dnia katastrofy. Niemal każdą z części rozbebeszonego iła mogłem wtedy wziąć do bagażnika. Później, gdy w końcu znów tam dojechałem, wszystko się zgadzało, tylko kwiatów i zniczy przy płocie przybyło. Tuż przy głównej bramie stał w szeregu konwój polskich ciężarówek, gotowy do transportu. Gdy ruszałem w tę podróż, zaplanowaną kilka miesięcy wcześniej, nie takie widoki były jej celem, i nie takie obrazy rysowała moja wyobraźnia. Kilka godzin później, aby z powrotem dostać się na drogę do Mińska, wyjechałem brukowaną ulicą poza miasto. Kocie łby, poprzeczne tory tramwajowe i kolejowe, oraz łady, które same z siebie stanowiły drogowe przepisy – wszystko to prowadziło mnie drogą na zachód. Do najbliższej miejscowości było kilka, może z jakieś pięć, siedem kilometrów. Zostawiłem warowny Smoleńsk za sobą i jadąc kilka minut przez długi las, dotarłem do parkingu. Było pusto i głucho. Pamiętam uderzającą ciszę. Przy głównej bramie, na wysokich, strzelistych, stalowych masztach wisiały dwie flagi o podobnych kolorach. Wyglądały, jakby je przywiązano do tych słupów jakimś czarnym sznurem, dużo poniżej połowy wysokości masztów. Może wiatr je kiedyś tak osunął w ziemię. Ale teraz nawet drzewa nie szumiały. Gdy strzelało igliwie pod butami, słyszałem je na kilka kroków. Wszedłem główną aleją w sam środek memoriału. Pamiętam dokładnie przód dużego, zielonego kamaza, na którego odkrytą pakę rosyjscy robotnicy wrzucali czyste, długie deski. Stał zaparkowały prostopadle do głównego ołtarza, tuż przy wąskim tunelu-okopie, za którym znajdowały się zbiorowe mogiły. Kilka dni wcześniej to miejsce wyglądało całkiem inaczej. Teraz byłem tu znów, ale zupełnie sam. Obraz był makabryczny. W żadnym miejscu nie paliły się już znicze. Na środku ułożono z nich krzyż (okopcone i osmolone szkło, zlany plastik) który swoją wertykalnością dotykał wieńców i ołtarza. Leżały wypalone do cna. Trzech robotników dostało zadanie posprzątania tego miejsca, by – jak mi powiedział jeden z nich – w niedzielę 6 mógł się tutaj odbyć jakiś marsz pokoju. Byli cisi i bezradni. Mieli miotły, taczki, łopaty, kilofy i grabie. Powoli demontowali drewniane stelaże audytorium, na których stały jeszcze puste, plastikowe krzesła. Nasadzali je jedno na drugie i ładowali na kamaza. Krzesła czerwone i zielone. Leśną ciszę co chwilę przeszywał dźwięk wyciąganych gwoździ, skrzypienie rozbijanych desek i głuche odgłosy, gdy wrzucano je między podwyższone burty ciężarówki. Czasem młotem przebijali gwoździe na wylot. Niektóre z tych desek były za długie, więc ręcznie je piłowali i łamali. W wielu miejscach, w zielonej trawie mogił, leżały wiązanki kwiatów, kartonowe biało-czerwone opaski na ramię, gdzieniegdzie powbijano w ziemię małe drewniane krzyżyki. Tylko na wieńcach inskrypcje jakby nieaktualne. Przestarzałe. Słyszałem dźwięk szkła, gdy sprzątane znicze ładowano na taczki. Ich gumowe koła nie skrzypiały. Kory kilku drzew opasane polskimi wstążkami. Jedna tylko rzecz nie pasowała do wszystkiego: u nóg rdzawego ołtarza leżał jeszcze ten nieduży i prostokątny kawałek szarego kartonu, który zapamiętałem sprzed kilku dni. Oparty o stopień podwyższenia, z czterema naprędce napisanymi po polsku słowami, przy zniczach, różach, stokrotkach i goździkach, czekał na swoją taczkę. Za tych co zginęli. Zrobiłem zdjęcie. Tak naprawdę chciałem znaleźć się tutaj dopiero dzisiaj – nie wcześniej. Chciałem być tutaj właśnie teraz, dopiero wówczas gdy zgasną te wszystkie znicze, skończą się uroczystości, przemowy, gale i msze, gdy przywiędną róże. Nie jechałem, by być tutaj w tamtą sobotę. I wcale nie zależało mi na udziale w czymkolwiek, z kimkolwiek. Chciałem tylko być tutaj, jak się wszystko skończy. Chciałem stać i patrzeć. Znalazłem się tutaj z innego powodu. Najwięcej o krajach mówią szpitale i cmentarze. Stałem sam w tym sromotnie opuszczonym miejscu. Pamiętam dokładnie moment, gdy odwróciłem się w lewo i spojrzałem za siebie. Moją uwagę przykuła flaga. Była wbita w trawę, przy ostatnim grobie po lewej, na samym jego końcu, tuż nad przesmykiem. Bezwietrzny zagajnik nie targał jej kolorów, trochę była wygięta, na sporym drewnianym drzewcu. Zastygła w bezruchu, niemiotana niczym, powolna. Kilka mniejszych, papierowych chorągiewek, wystawało z innych pobliskich miejsc. Spontanicznie wbijane w trawę, niektóre od kilku dni leżały powywracane – zresztą wszystkie sprzątali rosyjscy robotnicy. Zrobiłem zdjęcie. I wtedy, od strony ciężarówki, podeszło dwóch mężczyzn, by sprzątać tamten kwartał. Zamiatali, ostrożnie układali wypalone znicze na taczce, wieńce i wiązanki przenosili ręcznie i zbierali obok innych rzeczy do wyrzucenia. Trwało to kilka minut i gdy znów odwróciłem głowę w ich stronę, 7 zobaczyłem, jak jeden z nich oburącz trzyma za drzewca tamtej flagi, wyciąga ją z ziemi i delikatnie kładzie na dwukołowej taczce. Zrobiłem kolejne zdjęcie. Przez chwilę jakby zatrzymał się czas, zwolniona migawka powstrzymała mgnienie oka. I wtedy naszła mnie jakaś dziwna ochota, by podejść tam i wziąć tę flagę ze sobą do domu. Dziś wydaje się to oczywiste, ale wtedy nie wiedziałem, co zrobić. Zawahałem się. Dziesięć metrów wydawało się wiecznością. Pierwsze kroki zrobiłem nieśmiało, gdy jednak podszedłem do robotnika, ten widząc niezręczność całej sytuacji: taczka, śmieci, biało-czerwona flaga, knoty zniczy i suche igliwie, zaczął tłumaczyć, że musi tu posprzątać i że nie miał zamiaru tej flagi wyrzucać, tylko przewieźć ją do części muzealnej, przy głównej bramie. Odniosłem wrażenie, że był wyraźnie wstrząśnięty i speszony, jednak wierzyłem w jego intencje. Wzrokiem przywoływał kolegę, mówiąc wzruszeniem ramion, że obaj tylko taki mają zamiar. Pokazywał mi, jak trudno byłoby mu nieść pod pachą tak dużą flagę, pchając jednocześnie taczkę. Ręce mu drżały, przepraszał, a jego głos co chwilę się załamywał. Bardzo zależało mu na tym, bym właściwie odczytał jego słowa. W ich gestach nie było przesady. Biało-czerwony materiał był owinięty wzdłuż szarego, drewnianego palika, flaga leżała tuż przy rozlanym wosku, na całej pozamiatanej i załadowanej na taczkę stercie. Wziąłem ją. Podaliśmy sobie ręce i powoli skierowałem się w stronę parkingu. Trochę czułem się jak złodziej, który kradnie na pamiątkę. Teraz to mnie zaczęło zależeć, bym został dobrze zrozumiany, że nie mam do nikogo pretensji. Wychodząc, obejrzałem się jeszcze raz za siebie. Rosyjscy robotnicy przerwali na chwilę pracę, stali z opuszczonymi rękami, niczego nie sprzątali i patrzyli, jak odchodzę. Pożegnaliśmy się skinieniem głowy i drobnym gestem ręki. Wiedziałem, że już tam nie wrócę. Po kilkudziesięciu metrach, przy samym wyjściu, tuż przy rdzawym transportowym wagonie-więźniarce, na którym białą farbą wymalowano sierp i młot z literami CCCP, inny robotnik zamiatał ścieżkę. Powoli szeleścił drewnianą miotłą, nakładał zagarnięte szyszki na łopatę i wrzucał na srebrną, aluminiową taczkę. Gdy potem, przy samochodzie, piłem z termosu kawę, z bramy głównej wyjechał kamaz ze stertą dwukolorowych krzeseł na wierzchu. Gdy zniknął za wzgórzem, znów zrobiło się pusto i cicho. Musiałem wrócić na pogrzeby. Maciej Kalarus 8