Pełny materiał dostępny TUTAJ
Transkrypt
Pełny materiał dostępny TUTAJ
Cud niepokorny w autobusie z Borzęcina I nagle w tym niesamowitym tłoku, nagle w tym jakże do bólu prozaicznym miejscu, dzieje się cud… Tak! cud! Cud namiastki wolności, cud poczucia pozornego decydowania o sobie, cud jakże wtedy niepokorny… Józef Olchawa Pierwsza połowa lat siedemdziesiątych. Przaśna rzeczywistość, smutne twarze, szarość, szarość, szarość. Z mojego domu rodzinnego w Łazach do centrum Borzęcina jest blisko cztery kilometry, więc żeby zdążyć na autobus odjeżdżający do Mościc przez Radłów o godzinie szóstej rano, muszę wyjść parę minut po piątej. Pół biedy, jeśli jest ciepło i sucho – można wtedy iść na skróty przez pola. Gorzej w jesieni i zimie, bo wtedy taplam się w błocie, marznę w siarczystym mrozie, zapadam się w zaspy, a na dodatek i ciemno, i zimno. Idę więc w jesiennych ciemnościach, bojąc się psów i duchów. Szybko odpływają ze mnie resztki snu. Ciężka torba z książkami i wałówką coraz natarczywiej daje znać o sobie. Wracam, jak co tydzień, z domu do internatu w radłowskim liceum. Wreszcie jestem w centrum. Ruch staje się coraz większy. Zakładowy autobus tarnowskich „Azotów” zapełnia się powoli. Robotnicy stoją w grupkach na przystanku, rozmawiają i kurzą papierosy. Wsiadam do już mocno wypełnionego pojazdu, kierowca zapala silnik. Niektórzy jeszcze niespieszno, do głębin płuc, zaciągają się go raz ostatni, niezłośliwie rozdeptują końcówki papierosów i wsiadają. Ciasnota nie do opisania, a tu jeszcze dochodzą następni. Rzęzi skrzynia biegów, kicha silnik, wreszcie autobus rusza… Jesteśmy ściśnięci jak sardynki. Na początku mówi się niewiele i lakonicznie, tylko w razie konieczności. Wyjeżdżamy za cmentarz … I nagle w tym niesamowitym tłoku i w powietrzu gęstym od zapachu tytoniu, wczorajszej wódki i potu, nagle w tym jakże do bólu prozaicznym miejscu dzieje się cud… Tak! cud! Cud namiastki wolności, cud poczucia pozornego decydowania o sobie, cud wtedy bardzo niepokorny… Wszyscy, jak na jakąś niesłyszalną komendę, ściągają czapki, jak na sygnał jakiegoś niewidzialnego dyrygenta, równo, twardymi, niskimi, często zmęczonymi i ochrypłymi głosami, zaczynają śpiewać. Wśród przypadkowych i nowych pasażerów zdziwienie i konsternacja. Płynie pieśń z uchylonych okien w poranną mgłę i smutek jesiennych pól… Kiedy ranne wstają zorze Tobie ziemia, Tobie morze Tobie śpiewa żywioł wszelki Bądź pochwalon Boże wielki… Szamotam się z ciężką torbą, wyciągam rękę spośród sprasowanych ludzi, zdzieram czapkę z czupryny i ze wzruszenia ściskającego gardło, miętolę ją w dłoniach. Autobus jedzie jakby trochę dostojniej, nawet dziury w drodze są bardziej przyjazne, a może mnie się tak wydaje. A człowiek, który bez miary Obsypany Twymi dary Coś go stworzył i oca1ił A czemuż by Cię nie chwalił… Ledwie oczy przetrzeć zdołam, Wnet do mego Pana wołam, Do mego Boga na niebie, I szukam Go koło siebie. Wielu snem śmierci upadli, Co się wczoraj spać pokładli, My się jeszcze obudzili, Byśmy Cię Boże chwalili Las na Granicach, Waryś i znów las. Kończy się pieśń poranna, lecz to nie wszystko. W tej kniei, która trwa jeszcze w nocnym otępieniu, samozwańczy chór robotniczy z Borzęcina rozpoczyna kolejną pieśń. Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki Otaczał blaskiem potęgi i chwały, Coś ją osłaniał tarczą swej opieki Od nieszczęść, które przygnębić ją miały. Przed Twe ołtarze zanosim błaganie: Ojczyznę wolną RACZ NAM ZWRÓCIĆ Panie! Dreszcz na plecach, łzy, dygotanie rąk. Patrzę na tych ludzi, których większość znam prawie od początku mojego, wtedy krótkiego życia. Spoglądam na ich twarze i jakieś dziwnie, wtedy radosne oczy. Pojawiają się uśmiechy, a pieśń przybiera na sile, podobnie jak ich, trudna do zdefiniowania, determinacja. Przed Twe ołtarze zanosim błaganie: Ojczyznę wolną RACZ NAM ZWRÓCIĆ Panie! Przed Twe ołtarze zanosim błaganie: Ojczyznę wolną RACZ NAM ZWRÓCIĆ Panie! Kilkakrotnie powtarzany refren brzmi coraz bardziej groźnie, wręcz złowieszczo… Zbliżamy się do Radłowa. Sporo osób musi wysiąść, bym mógł, razem z kilkoma uczniami radłowskiego liceum, opuścić autobus. *********************************************************************** Teraz, po wielu latach, przypominam sobie te sytuacje (bo było ich wiele) i wiem, że właśnie z takiego spontanicznego odruchu zrodził się sen o wolności, także sen robotników z Borzęcina, którzy w tym wypełnionym do granic możliwości autobusie, już wtedy wyrażali swój sprzeciw wobec siermiężnej i zakłamanej rzeczywistości, dokładając skromną cząstkę do obalenia sowieckiego imperium zła. My młodzi dostawaliśmy solidną lekcję patriotyzmu i umiłowania wolności. I jeszcze jedno. Nasi ojcowie, robotnicy tarnowskich „Azotów”, nie pozwalali nam, uczniom płacić za przejazd – brali to na siebie, z pewnością przewidując, że jest to mała cegiełka w kształceniu ich synów, którzy zmienią oblicze przede wszystkim Borzęcina. Później dowiedziałem się, że w porannym „wolnościowym” autobusie do Mościc często jeździł jakiś podejrzany typ o nijakim, popielatym wyrazie twarzy, którego nikt nie znał. Józef Olchawa Fot. Krzysiek 65 pl. tl.