Więzy krwi „Półwysep York, 13 września 1957 r. Kochana córciu

Transkrypt

Więzy krwi „Półwysep York, 13 września 1957 r. Kochana córciu
Więzy krwi
„Półwysep York, 13 września 1957 r.
Kochana córciu!
„Podobno czas tak szybko płynie, lecz dla mnie dłuży się on w nieskończoność…”
Tymi słowami co roku rozpoczyna swój list Loorea Mumbowran, pisząc do córki.
„Twoje przyjście na świat wywróciło mi życie do góry nogami, a odejście rozpoczęło
nowy, bolesny rozdział. Dzisiaj kończysz 11 lat. Wkraczasz w okres dojrzewania i stajesz się
nastolatką. Życzę Ci szczęścia i proszę, abyś nigdy nie zapomniała o matce, która Cię kocha
ponad wszystko.
Mama”
Loorea to Aborygenka z krwi i kości. Urodziła się i wychowała pośród australijskich
pustyń. Ojciec wraz z matką w staraniu o zachowanie dawnych zwyczajów i wierzeń nauczyli
córkę bycia rdzenną mieszkanką Australii. Ich trud nie poszedł na marne. Dziewczyna
wyrosła na odpowiedzialną i mądrą kobietę. Jej cera była niczym zmieszana z odrobiną mleka
czekolada. Czarne jak heban, kręcone włosy starannie okalały głowę. Miała długi, szeroki
nos, a poniżej masywne zęby. Nie można powiedzieć, żeby jej wygląd był subtelny, lecz
pomimo to wyróżniała się spośród innych wyjątkowo delikatną urodą.
Dziewczyna już pod koniec nastoletniego wieku znalazła sobie partnera na całe życie, a po
paru latach zaszła w upragnioną ciążę. Ogromnie cieszyła się z tego faktu, gdyż wierzyła, że
jej obowiązkiem, jak i obowiązkiem każdej kobiety, było wydanie nowego pokolenia na
świat. Cała rodzina przez 9 miesięcy oczekiwała na przyjście potomka. Tak oto dnia 13
września 1946 roku urodziła dzieciątko. Była to cudnej urody dziewczynka. Kropla w kroplę
mamusia. Zaraz po porodzie została zabrana na wstępne badania. Loorea, w oczekiwaniu na
powrót córki, wraz z ojcem nowo narodzonego dziecka zastanawiała się nad imieniem dla
maleństwa.
- Jakie jej imię dać? Może na cześć matki Ziemi? - zastanawiał się mężczyzna.
- Nie, nie. Coś innego. To musi być imię oddające jej charakter.
- Przecież dopiero się narodziła. Skąd mamy wiedzieć jaki ma charakter?
- Nazwę ją Gedale. Ślicznie to brzmi i symbolizuje nowy początek w naszym życiu.
- Nowy dzień - powiedział mężczyzna, uśmiechając się radośnie od ucha do ucha, po czym
mocno przytulił żonę.
Tę cudowną chwilę, gdy oboje odpłynęli w krainę marzeń, przerwał im głos lekarza.
- Państwo są rodzicami noworodka płci żeńskiej?
- Tak to my. Czy coś się stało? - Z niepokojem na twarzy odpowiedziała matka.
- Pańska córka… jakby to powiedzieć… nie żyje.
- Nie
rozumiem!?
Co
pan
do
nas
mówi?
krzyczała
zszokowana.
- Dziecko urodziło się z wrodzoną wadą serca, przez którą zmarło w parę minut po
narodzinach.
Nie
miało
najmniejszych
szans
na
przeżycie.
- Jak to? T-to n- niemożliwe! Mo-oja cór- rka żyje! - jąkając się przez łzy kobieta próbowała
krzyczeć. - Pan kłamie!
- Proszę się uspokoić. Takie rzeczy zdarzają się - powiedział lekarz, po czym wyszedł.
Mężczyzna, który parę minut temu został ojcem, bezsilnie upadł na łóżko, na którym leżała
zapłakana małżonka. Nie mogli zrozumieć, dlaczego tak się stało. Matka Ziemia, która dała
im szansę rozmnożenia pokolenia, nagle zabrała im to. Nie ma większego bólu niż utrata
kogoś, kogo się kocha. A oni właśnie to stracili, bezpowrotnie. Ojcu wydał się rzeczą dziwną,
stoicki spokój lekarza, który poinformował ich o tragedii.
- Nawet nie spytał, czy chcemy zobaczyć się po raz drugi i ostatni z córką… - powiedział, po
czym troskliwie objął ramieniem żonę.
Po powrocie do osady nadal nie potrafili pogodzić się z myślą utraty dziecka. Nie
mogli znaleźć sobie miejsca, gdzie czuliby się spokojnie. Przez pierwszy miesiąc nie
wychodzili z mieszkania, nie dając o sobie znaków życia. Jedli znikome ilości pożywienia,
więcej pili. Oboje nie umieli poradzić sobie z zaistniałą sytuacją. Pewnego dnia, wczesnym
rankiem, Loorea opuściła ognisko domowe, udając się w głąb kontynentu. Mąż nawet nie
próbował jej zatrzymywać. Wiedział bowiem, że nic złego stać się jej nie może oraz znał cel
pielgrzymki. Kobieta podążała ku centrum Australii – Ayers Rock. To tam Aborygeni
próbowali odnaleźć utracony spokój i harmonię. Kiedy dotarła na miejsce, słońce zachodziło
za horyzont, pozostawiając po sobie jedynie malinową poświatę. Weszła do jednej z wielu
jaskiń, znajdujących się w środku Uluru. Była sama. Ta samotność stała się jej ukojeniem
w cierpieniu. Nie musiała się tu nikomu tłumaczyć ze swych uczuć ani myśli. Była tu tylko
ona i jej ból wewnętrzny. Czuła, że ktoś jej odebrał cząstkę serca i to bezpowrotnie. W jej
duszy brzmiało uporczywe pytanie, na które nie umiała odnaleźć odpowiedzi: „Gdzie
popełniłam błąd podczas ciąży? Czy od początku nosiłam w sobie umarłe dziecko?” Zdawało
jej się, że ktoś ją woła. Jakiś głos, który dobiega nie spoza jaskini, lecz ze środka. Wręcz
z samego środka, bo z niej samej. To jej serce nawoływało za ukochaną córką. Brakowało
właśnie jej, tylko tej małej istoty, która miała tak ogromny wpływ na życie rodziny
Mumbowran. Żałowała, zarzucała sobie nieodpowiedzialność w początkach bycia matką.
Wsłuchując się w głuchą i bezdenną ciszę, zamknęła oczy. Powieki stały się cięższe niż
kiedykolwiek. Zasnęła. Gdy zbudziła się, wstawał dzień. Krwiste słońce ukazało się nad
widnokręgiem, muskając swymi promieniami zmęczoną twarz Loorei. W blasku słońca
dostrzegła na ścianach malowidła sprzed wieków. Pochodziły one od jej przodków. Jej uwagę
przykuła ilustracja przedstawiająca rodzinę z maleńkim dzieckiem. Ku nim podążał złowrogi
diabeł tasmański, który po chwili pochwycił dzieciątko i… uciekł. Ale nie zabił go. Wręcz
przeciwnie – wychował. Rysunki miały w sobie jakąś moc. Wierzono, że przedstawiają sceny
z życia codziennego dawnych, rdzennych mieszkańców, a ich duchy unoszą się nad ziemią.
Przebywanie we wnętrzu Ayers Rock sprawiało wrażenie cofnięcia się w czasie. Kobieta
spędziła tak 7 dni na głębokich przemyśleniach i skupieniu się. Ze świętej góry wyszła
z jasnym umysłem. Przejrzystość myśli i spokój, jaki osiągnęła dzięki rozmyślaniu w Uluru,
pozwoliły jej w opanowaniu wrócić do osady. Gdy wychodziła z domu, była rozdarta
w środku. Nie umiała sobie z tym poradzić. Teraz nadal czuła nieustanny smutek z powodu
odejścia córki, lecz umiała nad nim zapanować i starała się żyć dalej.
Tak mijały miesiące i lata…
Matka co roku w rocznicę urodzin Gedale pisała do niej list, po czym udawała się na
pielgrzymkę do Ayers Rock, gdzie w skupieniu odczytywała go i paliła, podążając wzrokiem
za ulatującym dymem. Pisanie listów stało się swego rodzaju tradycją i obowiązkiem w jej
życiu. Kochała córkę cały czas, od poczęcia, poprzez narodziny do śmierci. Była jej
pierwszym i do tej pory jedynym dzieckiem.
Parę lat później…
Od dłuższego czasu jedna z mieszkanek osady (w której mieszkali m.in. państwo
Mumbowran) co miesiąc uczęszczała do jednej z większych aglomeracji Australii w celu
odwiedzenia znajomej. Podczas wędrówki zbierała garść informacji o „tamtym świecie”,
którymi potem dzieli się w wiosce. Ostatnim razem wróciła zszokowana tym, co usłyszała.
- W mieście – zaczęła – roznoszą się wieści, że zostaliśmy w pewien sposób oszukani. Otóż
powiadają, że przed laty chciano nas wytępić i zniszczyć niczym robale!
- Jak to? Nie rozumiem – zapytała jedna z osadniczek.
- Też tego nie mogłam pojąć, ale to najwyraźniej prawda! Tym, którzy tam żyją, nie
podobaliśmy się. Uważali, że nie przydajemy się do niczego. Wręcz przeszkadzamy!
- Ale w końcu nie zaczęli nas wybijać. Czyli nic się nie stało? – spytała druga.
- Niezupełnie. Udało im się dopiąć swego, lecz nie poprzez zabijanie nas.
- To co oni zrobili?!
- Zabrali nam po porodzie dzieci… - zamilkła.
Na twarzach matek malowało się pewnego rodzaju niedowierzanie. Można z nich było
odczytać myśl: „Jak to nam odebrali?”. Same do końca nie rozumiały znaczenia tych słów.
Może nie chciały zrozumieć? Może bały się myśleć o prawdzie, która coraz bardziej zaczęła
im wywiercać dziurę w rozpalonym matczyną miłością sercu? Po chwili tę niekomfortową
ciszę przerwał głos jednej z kobiet.
- To gdzie jest moje maleństwo?! Co oni z nim zrobili? – lamentowała.
- Oddali białym… - odparła kobieta ponownie urywając. Chcieli się nas pozbyć, a sposób
odebrania dzieci i dania na wychowanie innym wydał się im najwyraźniej najlepszy.
Teraz do Loorei dotarło, że przez te wszystkie lata, kiedy w osamotnieniu z mężem
opłakiwała „śmierć” córki, nie byli jedynymi osobami zmierzającymi się z tym problemem.
Wokół niej żyły rodziny mające to samo zmartwienie. Przecież widziała, że mieszkająca obok
kobieta jest w ciąży, a potem tego dziecka nie było ani słychać, ani widać. Działo się tak
z większością familii, które pozostawały nie zauważone przez resztę wioski. Była głucha na
czyjeś troski i potrzeby. Zamknęła się w sobie i myślała wyłącznie o swoim problemie.
Żałowała tego.
Postanowiła wraz z tą kobietą udać się do miasta i dowiedzieć się więcej
o zaginionych niemowlętach. I okazało się, że miała ona rację! W miejscowościach aż
huczało od nowych informacji, a gdzie się nie obejrzały tam widziały artykuły gazet: „Umarłe
noworodki wracają do życia!”, „Aborygeni okłamani!” itp. Kobiety zawędrowały aż do
nowoczesnego laboratorium. Pewien mężczyzna wyjaśnił im tam, w jaki sposób matki mogą
spróbować odnaleźć swoje dzieci.
- Niedawno wynaleziona metoda daje możliwość określenia DNA matki i dziecka w celu
zidentyfikowania, czy są spokrewnieni – zaczął wyjaśniać naukowiec. Jednak szansa, że
zgłosi się do nas każde aborygeńskie dziecko jest znikoma. Lecz mogą panie próbować. Może
się uda.
- Spróbujemy. W końcu chodzi tu o nasze potomstwo – odparła kobieta.
- Proszę pamiętać pani Mumbowran, że pani córka ma obecnie 24 lata. Jest dorosłą kobietą
i nie wiadomo, czy jest świadoma swego pochodzenia – odrzekł na zakończenie mężczyzna.
Kobiety zostawiły swoje badania w laboratorium, jak zalecił specjalista. Oprócz nich było
tam wiele innych matek, w których również zaczęła odradzać się nadzieja. Wspólnymi siłami
wspierały się nawzajem, bo co im innego pozostało? Rozmawiały o tym, skąd przybyły, kiedy
odebrano im pociechy. Lekarz obiecał skontaktować się z Looreą, jeśli pojawi się osoba,
która mogłaby być jej córką.
Aborygenka nie otrzymywała żadnej wiadomości z laboratorium przez ponad rok.
Zaczęła wątpić w cud odnalezienia dziecka i z każdym dniem coraz spokojniej podchodziła
do tematu. Konsultując się z resztą matek dowiedziała się, że jedna z nich szczęśliwie
odnalazła synka na drugim końcu kontynentu. Loorea wciąż czekała, ale gasła w niej
nadzieja. Pewnego poranka otrzymała wiadomość od laborantów z prośbą o przybycie do
pracowni. Sama informacja wywołała w niej niemałe poruszenie. Czuła w środku, że coś się
w niej odradza. Myślami była już przy odnalezionej córce. Te lata spędzone w przekonaniu,
że Gedale nie żyje, miały za chwilę stać się fikcją.
Kiedy weszła do laboratorium, powitał ją ten sam mężczyzna i zaprosił do
pomieszczenia, gdzie oczekiwała już pewna osoba. Była mniej więcej w wieku Loorei, lecz
nie była Aborygenką, przynajmniej z wyglądu.
- Dzień dobry. Nazywam się Mia Subburn – rzekła nieznajoma.
- Dzień
dobry!
Loorea
Mumbowran.
–
odparła
rozpromieniona.
- Pani Mia przybyła do nas parę dni temu – zaczął lekarz. – Podała się za opiekunkę Gedale.
- Tak to prawda. Wychowywałam ją jak własne dziecko i pokochałam całym sercem. Ale gdy
tylko usłyszałam o matkach aborygeńskich poszukujących swoich dzieci, zrozumiałam,
że muszę się zgłosić.
- A kiedy będę mogła się z nią zobaczyć? – radośnie zapytała matka.
- Pani Looreo, pani córka nie żyje… - urwała - …popełniła samobójstwo w wieku 17 lat. Ja
dlatego uznałam, że tu przyjdę, żeby to pani powiedzieć. Przepraszam…
W momencie gdy nieznajoma wypowiadała te słowa, Loorea poczuła ukłucie w sercu.
Piekielny ból przeszył jej duszę.
- Proszę mi wybaczyć, ale nie mamy jeszcze wyników badań. Pani Mia przyniosła ze sobą
włos. Prawdopodobnie należał on do Gedale, lecz musimy to sprawdzić. Niestety opis postaci
podany przez panią Mię i grupa krwi zgadzają się z zeznaniami pani – rzekł lekarz.
To, co mówił laborant i pani Mia, Loorea słyszała jak przez mgłę. Zdawało jej się, że cały
świat właśnie odfruwał od niej, pozostawiał ją samą sobie. Na zawsze. Nie miała już ani krzty
nadziei, że podejrzenia opiekunki Gedale są fałszywe. Gdy tak siedziała, wydawało jej się, że
znajduje się na burzliwym morzu, a bałwany zakrywają ją od stóp do głów, pochłaniając
w głębiny. DNA z włosa zmarłej wskazywało jednoznacznie matkę – Looreę. Gdy wchodziła
tam, gdzieś w głębi jej serca palił się płomyczek wiary, który zgasł bezpowrotnie. Ból
przenikał jej duszę, a czym dalej się zapuszczał, tym ciężej potrafiła zaczerpnąć powietrza.
Łzy zalały czerwone od płaczu oczy i systematycznie skapywały na posadzkę. Ojciec,
dowiedziawszy się o tragedii, zaniemówił. Poczuł narastającą w gardle gulę, która utrudniała
mu wyduszenie
z siebie mocniejszego piśnięcia. Dla niego również świat się zawalił.
Każdy mężczyzna z wyczekiwaniem oczekuje dnia, kiedy na świat przyjdzie jego dziecko,
jego potomek.
A radość jest tym większa, gdy dziecię wypowie pierwsze słowa: „mama”,
„tata”. Utrata przez rodzica tego skarbu jest równoznaczna z nieopisanym cierpieniem, które
towarzyszy mu aż do ostatniego dnia. Tylko ten, kto doświadczy podobnej katastrofy, jest
w stanie zrozumieć i pojąć niepojęty żal, zgryzotę, rozpacz i depresję obojga rodziców
Gedale.
Kobieta dożyła sędziwego wieku. Gdy umierała, na jej obliczu nie widniał smutek ani
nie dało się dojrzeć pogrążenia w bólu. Mimo wszystko odeszła z delikatnym uśmiechem na
ustach, bo w końcu odnalazła córkę. W starczym wieku zachowała spokój.
Jej miłość do Gedale nie zmalała, gdy dowiedziała się, że jej jedyne dziecko nie żyje.
Wręcz przeciwnie. Mimo braku wiedzy o charakterze i zachowaniu córki czuła, że ją zna.
Kochała ją nawet w chwilach zwątpienia, chwilach niemocy. Jej nadzieja na spotkanie z nią
umarła, ale miłość do córki była nieśmiertelna.
Dominika Gutowska