Jakub Majmurek: Zanim przyjmiemy euro http://wiadomosci.wp.pl/kat

Transkrypt

Jakub Majmurek: Zanim przyjmiemy euro http://wiadomosci.wp.pl/kat
Jakub Majmurek: Zanim przyjmiemy euro
http://wiadomosci.wp.pl/kat,141202,title,Jakub-Majmurek-Zanim-przyjmiemyeuro,wid,17786926,wiadomosc.html
- Od dawna słyszymy, że Polska musi wejść do strefy euro, by dokończyć integrację z
Europą. Czy to aby na pewno dobre rozwiązanie? Wiele wskazuje na to, że zamiana złotówek
na euro oznaczać może dla Polaków powtórzenie greckiego scenariusza. Dlaczego przyjęcie
euro to gotowa recepta na katastrofę? – pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski i
przedstawia argumenty wskazujące, że grecki kryzys jest nie tyle winą samych Greków, co
raczej konstrukcji wspólnej waluty. Publicysta zastanawia się, co zrobić, by Polska i inne
europejskie kraje nie stały się „drugą Grecją” i dlaczego powinniśmy poważnie przemyśleć,
czy warto w najbliższym czasie wiązać naszą gospodarkę z projektem europejskiej waluty.
Przyjęcie wspólnej europejskiej waluty miało być zwieńczeniem procesu naszej integracji z zachodem
kontynentu. Argumenty na rzecz przyjęcia przez Polskę euro nie są banalne. Euro jest mocną walutą,
w przeciwieństwie do złotówki dużo mniej podatną na ataki spekulacyjne. Przyjęcie euro oznacza
szereg korzyści dla polskich przedsiębiorstw prowadzących interesy w krajach, gdzie już obowiązuje
ta waluta: zwiększenie przejrzystości cen, zmniejszenie kosztów transakcyjnych i ryzyka walutowego,
potencjalnie łatwiejszy dostęp do kapitału i rynków zbytu.
Przejście na euro znacznie ulżyłoby polskiej klasie średniej z kredytami w obcych walutach, nie tylko
w euro, ale i franku szwajcarskim, doprowadziłoby też zapewne do obniżenia stóp procentowych i
ceny kredytu w Polsce. Wreszcie, euro ostatecznie zakotwiczałoby Polskę w europejskim projekcie,
chroniłoby nas przed zepchnięciem do „Europy drugiej prędkości”, co, zwłaszcza w obecnej sytuacji
geopolitycznej, jest szczególnie pożądane. Dla porządku dodajmy, że do przyjęcia euro
zobowiązaliśmy się w Traktacie Lizbońskim.
Przyjęcie euro niesie ze sobą także koszty. W polskiej debacie publicznej do tej pory podnoszono
głównie dwa argumenty zalecające przynajmniej ostrożność w tej kwestii. Wskazywano po pierwsze,
że wejście do strefy euro oznacza wyzbycie się tak ważnego elementu polityki państwa, jaką jest
tworzenie własnego pieniądza i regulowanie jego podaży. Przekazując te kompetencje Europejskiemu
Bankowi Centralnemu, państwo wyzbywa się istotnego elementu własnej suwerenności.
Po drugie, podnoszono argument z inflacji. Wprowadzenie euro w wielu krajach wiązało się z
zauważalnym, zwłaszcza dla najmniej zarabiających, wzrostem cen na towary codziennej konsumpcji.
Na oba te argumenty można dość łatwo odpowiedzieć. W warunkach integracji i finansjalizacji
współczesnych rynków możliwość prowadzenia faktycznie suwerennej polityki walutowej przez takie
państwo jak Polska w dużej mierze pozostaje iluzoryczna - zasoby pozwalające chronić złotówkę
przed spekulacyjnymi atakami mogą w kryzysowym momencie okazać się radykalnie
niewystarczające. Jeśli zaś chodzi o inflacyjny impuls, to łagodzić go może odpowiednia polityka
państwa i po pewnym okresie czasu zostaje on rynkowo zrównoważony.
Wydarzenia ostatnich miesięcy, których kulminacją jest dramatyczny kryzys w Grecji, pokazują
jednak, że być może w konstrukcji strefy euro tkwi o wiele głębsza, strukturalna wada, która powinna
dać nam do myślenia, czy rzeczywiście powinniśmy wiązać naszą gospodarkę z projektem
europejskiej waluty. Przynajmniej w jego obecnym kształcie.
Europejska nierównowaga
Kryzys strefy euro jest przede wszystkim przedstawiany jako kryzys długu. Długu krajów południa
Europy, zarówno zaciągniętego przez ich rządy, jak i podmioty prywatne. To prawda. Niemniej, dług
jest symptomem innego, o wiele poważniejszego problemu dręczącego strefę euro, wynikającego z
założeń przyjętych przy konstrukcji wspólnej waluty. Tym problemem jest nierównowaga wewnątrz
strefy euro między nastawionymi na eksport, gromadzącymi coraz większe nadwyżki, krajami Europy
Północno-Zachodniej, a importującymi na swój rynek ich produkty, zadłużającymi się, by je kupić,
krajami południa, wpadającymi w coraz większy deficyt obrotów bieżących i dług (zarówno rządowy,
jak i sektora prywatnego).
Co ma to wspólnego z konstrukcją strefy euro? Strefa ta zestawiała ze sobą radykalnie różniące się od
siebie gospodarki. Wystarczy przyjrzeć się mapce przedstawiającej ostatnie dane Eurostatu,
przedstawiającej produktywności poszczególnych krajów europejskich, wedle wskaźnika euro na
godzinę. Oznacza on wartość wyliczoną w euro, jaką przeciętny pracownik w danej gospodarce
wypracowuje w ciągu godziny swojej pracy. Od razu rzuca się w oczy kontrast między południem a
północnym zachodem kontynentu – między Francją, Niemcami i krajami Beneluksu z jednej, a
Włochami, Grecją, czy Hiszpanią z drugiej. W tej pierwszej grupie produktywność przekracza 40 euro
na godzinę, w Belgii osiąga prawie 46 euro. W krajach południa nigdzie nie sięga ona 35 euro, w
Grecji wynosi trochę ponad 20, w Portugalii nieco ponad 17.
Co dzieje się, gdy w ramach jednej waluty zestawiamy ze sobą tak odmienne gospodarczo obszary?
Kraje o mniejszej produktywności odnotowywać będą coraz większy deficyt obrotów bieżących w
handlu z obszarami bardziej produktywnymi. W „normalnych” warunkach broniłyby się one przed
nim przez takie narzędzia jak cła. W ostatecznym wypadku pozostałoby im obniżenie wartości ich
narodowych walut – co zwiększa konkurencyjność ich eksportu i obniża zyski eksporterów z krajów o
bardziej produktywnej gospodarce. Strefa euro zabezpieczyła takie kraje jak Niemcy czy Holandia
przed taką ewentualnością. Stworzyła olbrzymi, pozbawiony celnych i pozacelnych barier rynek
zbytu, gdzie zyskom eksporterów nie zagraża możliwość utraty wartości waluty importerów.
Jak twierdzą tacy ekonomiści jak Jorge Uxó Gonzales (w zredagowanej przez niego książce „PostKeynesian Views of the Crisis and its Remedies”) czy były grecki minister finansów Janis Warufakis (w
mającej wkrótce ukazać się w Polsce pracy „Globalny minotaur”), doprowadziło to do sytuacji, w
której wspólna waluta nie tylko nie stała się narzędziem realnej ekonomicznej integracji kontynentu,
wyrównującej różnice między mniej i bardziej rozwiniętymi jego obszarami, ale narzędziem
utrwalania tego podziału. Kraje północno-zachodnie opierają w coraz większym stopniu swoje
gospodarki na eksporcie. Gromadzą z tego tytułu potężne nadwyżki. Te nadwyżki przekształcane są
następnie w produkty kredytowe, które finansują popyt w krajach południa. Napędzaniu bańki
kredytowej sprzyjają w dodatku niskie stopy procentowe utrzymywane przez EBC. Kraje południa
zadłużają się, by kupować produkty krajów północy, a następnie eksportują na północ swój kapitał
spłacając długi. Do momentu aż nie są ich w stanie spłacić, tkwią w tym błędnym kole.
Przy okazji dyskusji o greckim długu w europejskich mediach można było często usłyszeć
moralistyczne potępienia rzekomo frywolnie zadłużających się południowców. Problem jednak w
tym, że południowcy zadłużali się, by kupować produkty północy. Gdyby się nie zadłużali, także
niemiecka gospodarka dusiłaby się w stagnacji. Deficyt i dług Grecji czy Hiszpanii, a także niemieckie
nadwyżki, to dwie strony tej samej monety. Bo to właśnie Europa stanowi główny obszar
niemieckiego eksportu, do krajów Unii trafia prawie 60 proc. niemieckiego eksportu, do Stanów, Rosji
i Chin łącznie niecałe 17 proc.
Co więcej, Niemcy zarobili na greckim kryzysie. W jaki sposób? Kłopoty krajów południa sprawiają, że
inwestorzy ze strefy euro rzucają się na niemieckie obligacje, rezygnując z tych włoskich, greckich czy
portugalskich. Gdzieś muszą inwestować bezpiecznie swoje pieniądze, a Niemcy wydają się
najbezpieczniejszą opcją. Dzięki takiemu popytowi niemieckie obligacje zyskują ujemne
oprocentowanie – tzn. to nie Niemcy płacą inwestorom, by ci im pożyczyli pieniądze, ale inwestorzy
płacą, by móc ulokować swoje środki w papierach dłużnych Niemiec. Jak pokazuje opublikowany 10
sierpnia raport Instytutu Badania Gospodarki w Halle, w ten sposób Niemcy zaoszczędziły około 100
miliardów euro – 3 proc. ich PKB. To więcej niż wynosiłyby koszty kryzysu, nawet gdyby Grecy nie
spłacili swoich długów.
Społeczny koszt eksportu
Wiedeński ekonomista Englebert Stockhammer dowiódł, że gospodarka Unii Europejskiej pozostaje w
dużej mierze zamknięta – tzn. większość obrotu gospodarczego toczy się w jej własnych ramach. W
takiej zamkniętej gospodarce utrzymanie skali nierównowagi, jaka obecnie się wytworzyła w strefie
euro, nie jest na dłuższą metę możliwe.
Widzą to też elity strefy euro, które wyciągnęły z tego wniosek, że cała Europa powinna się stać
„Niemcami świata” – konkurencyjną globalnie, nastawioną na eksport gospodarką. W tym celu
konieczna jest polityka cięcia nadmiernych wydatków, nacisku na niskie pensje, mobilizacji siły
roboczej. To rozwiązanie stwarza jednak dwa poważne problemy. Po pierwsze, takie rozwiązanie
przyczyniłoby się do zwiększenia globalnej nierównowagi w gospodarce światowej. Po drugie,
nastawiona na eksport gospodarka niesie ze sobą konkretne społeczne koszty. Widać to dobrze na
przykładzie Niemiec, gdzie oszałamiające nadwyżki osiągnięte zostały nie tylko dzięki wzrostowi
produktywności (gdy raz jeszcze rzucimy okiem na mapę Eurostatu, zauważymy, że Niemcy mają
niższą produktywność niż Francja), ale także dzięki zamrożeniu wzrostu płac i redukcji państwa
socjalnego. Wprowadzenie euro i budowa wspólnego rynku, w którym Niemcy stanowią punkt
akumulacji nadwyżek, jest też częścią procesu transformacji niemieckiej gospodarki na korzyść
kapitału, a niekorzyść pracy. Odzwierciedla to udział płac w niemieckim PKB – mierzy on, jaka część
narodowego bogactwa trafia do pracowników najemnych.
Jak podaje berliński ekonomista Eckhard Hein (w przywoływanej już książce pod redakcją Oxó), od
początku lat 80. do 2008 roku udział płac w niemieckim PKB spadł o 3,77 punktów procentowych.
Można argumentować, że spadek ten łączył się z pojawieniem się zastępujących pracę nowych
technologii, ale nie tłumaczą one aż takiego istotnego spadku. Zwłaszcza, że łączył się to ze wzrostem
nierówności dochodowych. W naukach ekonomicznych mierzy się je na ogół przy pomocy tzw.
współczynnika Giniego. Wynosi on 0 w sytuacji, gdy cały dochód narodowy jest dzielony dokładnie po
równo między wszystkich obywateli, 100, gdy jeden obywatel zagarnia całość dochodu narodowego.
W 2013, według danych Eurostatu, średni współczynnik Giniego w UE wynosił 30,5. W Niemczech
współczynnik Giniego (po opodatkowaniu i uwzględnieniu transferów socjalnych) wzrósł od 26 z
początku lat 80. do 31 pod koniec ubiegłego dekady. Spadek udziału płac w PKB i wzrost nierówności
w dyspozycyjnym dochodzi wyraźnie wskazuje na osłabienie roli pracowników najemnych. Składa się
na nie wiele czynników: reformy rynku pracy z czasów rządu Schroedera, pojawienie się potężnych
rezerw chętnych pracować za mniejsze stawki pracowników z Niemiec Wschodnich i Europy
Wschodniej, wreszcie obecny kształt strefy euro.
Taki niemiecki model, jaki rząd kanclerz Merkel chciałby narzucić całej Europie, pozostaje głęboko
antyrozwojowy – tworzy on bogactwo, w którego owocach partycypuje coraz mniejsza grupa
ludności. Po drugie, budzi on społeczny opór. Widać to w samych Niemczech, gdzie w ostatnich
latach mamy do czynienia z nieznaną w tym kraju w powojennej historii falą strajków pracowników
różnych branż, od maszynistów po przedszkolanki. Nic nie wskazuje na to, by fala ta miała opaść,
dalsza polityka presji na niskie płace będzie wywoływała reakcje niemieckiej siły roboczej.
Europejskie państwo socjalne
Co dalej ze strefą euro? Jest skazana na dalsze generowanie nierównowagi, kolejne kryzysy i w końcu
rozpad? Niekoniecznie. Wyjściem dla niej może być głębsza integracja. Unia walutowa jest bowiem
paradoksalną konstrukcją. Jak już w 1992 roku na łamach „London Review of Books” pisał postkeynesowski ekonomista Wynne Goodey, traktat z Maastricht zakładał, że poza bankiem centralnym
europejska unia walutowa nie potrzebuje żadnych regulujących ją instytucji. Rynek jest bowiem
doskonale samoregulującym się mechanizmem. Kryzys z 2008 roku pokazał ponad wszelką
wątpliwość, że tak nie jest.
Unia walutowa potrzebuje nie tylko dbającego o podaż pieniądza banku centralnego, ale także
wspólnotowych instytucji zdolnych dbać o sensowną redystrybucję nadwyżek, politykę wzrostu i
rozwoju w ramach całej unii. Jak wskazuje w przywoływanej już książce Warufakis, dolar dobrze
działa jako amerykańska waluta dlatego, że Stany posiadają mechanizmy, które pozwalają do
dystrybucję nadwyżek wypracowanych w Dolinie Krzemowej, Seattle czy Nowym Jorku do Nebraski,
Wyoming czy Idaho.
Jeśli euro ma mieć ekonomiczny sens, Europa musi stać się raczej Szwecją niż Niemcami świata.
Konieczna jest europeizacja państwa dobrobytu, a nie wyścig na obniżanie płac. Euro trzeba
obudować instytucjami, które będą w stanie sensownie redystrybuować wypracowane przez Niemcy
czy Holandię nadwyżki do takich miejsc jak Grecja czy Rumunia – nie, jak dzieje się to dziś, w postaci
długu, ale rozwojowych inwestycji.
Jak w przywoływanym już tekście proponuje Stockhammer, jeśli chcemy uniknąć powtórki Grecji,
konieczna jest zmiana modelu strefy euro, zasypanie mostu między eksportującą północą a
importującym i zadłużającym się południem poprzez politykę, która buduje rynek oparty o
wewnętrzny popyt generowany przez wzrost płac. Niemcy, Holendrzy, Belgowie muszą zacząć
zarabiać więcej, tak, by mogli kupować produkowane w ich krajach produkty. Więcej muszą zarabiać
także kraje południa, tak, by popyt w nich nie był finansowany z długu. W Irlandii, która ma podobne
problemy z długiem, jak Grecja czy Hiszpania, udział płac w PKB spadł od początku lat 80. o 10
punktów procentowych. Ten trend trzeba odwrócić.
Stockhammer proponuje nawet mechanizm europejskiego wzrostu płac, który gwarantowałby
równomierny wzrost płac w strefie euro oparty o takie czynniki jak PKB, produktywność i cele
inflacyjne. Gospodarki, które nie osiągnęłyby celu płacowego, byłyby odpowiednio karane. Warto też
poważnie rozważyć wprowadzenie europejskiej (a przynajmniej właściwej strefie euro) płacy
minimalnej, co proponuje Europejska Federacja Związków Zawodowych (ETUC). Za tym powinna iść
koordynacja polityki fiskalnej unii walutowej.
Do takiego euro Polska miałaby po co wstępować. Euro w obecnym kształcie – bez mechanizmu
redystrybucji nadwyżek, z wpisaną weń strukturalną nierównowagą, naciskiem na niskie płace naraża nas na scenariusz grecki. Zwłaszcza, że nasza gospodarka jest mniej produktywna od greckiej –
polski pracownik w ciągu godziny nie wypracowuje nawet 11 euro. Paradoks polega na tym, że strefę
euro możemy zmienić tylko od środka. Dziś oznacza to jednak wejście do coraz wyraźniej wadliwej
konstrukcji. Europejskie elity na razie, zanim nie uderzy kolejny kryzys, nie mają jej też ochoty
reformować. Konkludując, w sprawie euro czeka nas jeden z trudniejszych wyborów po roku 1989. W
dobrze działającej demokracji stanowiłby on główny temat kampanii wyborczej. O jakości naszej klasy
politycznej świadczy, jak mało mówi się na ten temat.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski