Enter_Alchemia_A._Kawy

Transkrypt

Enter_Alchemia_A._Kawy
ADAM KAWA
ALCHEMIA
I
Nad Kazimierzem „Alchemii" alchemia,
mrok knajpy nagle zapachniał maliną,
w jatce naprzeciw krwawe tusze stygną,
dzień zmierzch spopiela.
Śni światło gwiazdę w melodii klezmera
i noc powozi Chagall - nocy dryndą,
wśród gwiazd dziewczęta w sukniach ślubnych płyną,
noc się otwiera.
W kieliszku wódki burzy się ocean,
stół zarósł dżungli zieloną maligną,
w snu oceanach snu utopce giną,
sen się otwiera.
Za wyobraźni wypijmy pożogę,
za mróz w sonecie i sonetu ogień.
II
Jak werset zmienić w wyobraźni światło?
Coś z Heraklita? Zarżał koń bez głowy –
przyczłapał z rzeźni – i piwko rozmowy
popija ćwiartką.
W rozmowie kwili metafory jastrząb,
w łuku śmierć żyje, w lirze życia słowik.
Ogień, co spala świat heraklitowy,
pozwala zasnąć.
Wino rozjaśnia filozofii światło –
„za panta rhei" - zarżał koń bez głowy,
ci, którzy płyną w Auschwitz wciąż przez komin –
nie dają zasnąć.
Dym czarną pięścią walił w bramy niebios
i mały Icek pytał: gdzie jest niebo?
III
„Blajb gezunt mir Kroke –
Żegnaj mi Krakowie",
(pieśń Mordechaja Gebirtiga)
Bił krzyk jak kafar w skamieniałe niebo
i dym kamieniał niosąc z Auschwitz trwogę,
zaśpiewał kamień - „Żegnaj mi Krakowie".
Stała się ciemność.
Przez Plac Żydowski cienie co noc biegną,
gwiazda Dawida czasem błyśnie w oknie,
knajpa z kopyta ruszyła ich tropem
w kamień i w ciemność.
Wódkę Mordechaj Gebirtig śni ze mną,
pieśń brzmi jak kadysz - „Blajb gezunt mir Kroke",
w sen rzeczywistość zmienia snu utopiec w ciszę i w ciemność.
Jak mam rozmawiać z Mordechajem we mnie?
Chcą zabić sonet. I w słowie jest ciemniej.
IV
Płatni mordercy z mroku strofy wyszli,
by sonet na śmierć batogiem zachłostać
i dla pewności pod żebro miał dostać
dwa majchry dystych.
Krzakami trzęsły trele i umizgi,
ze słowikami maj sonet wykląskał,
gnała przez niebo z Gałczyńskim dorożka –
ratować dystych.
Plan mordu księżyc perfidnie obmyślił,
płatnych morderców ukrył w słowa głoskach,
ledwo zdążyła z pomocą dorożka
i sam Gałczyński.
Nie zginął sonet jak Cezar wulgarnie.
Płatni mordercy skończyli zaś marnie.
V
Tadeuszowi Nyczkowi
Noc mi przywiozłeś i księżyc - dorożką,
sen wyśnił knajpę, knajpa w sen obrosła,
w snu pajęczynę wśniła się dorożka
i wiezie w kosmos
poezji, gdzie noc nie daje dorosnąć
i chłopca we mnie uwodzi w zaroślach,
przez maliniaki, przez chmury dorożka
uwozi w kosmos
poezji, wplata na liryki krosno
to nieuchwytne, czułość w nocy oczach,
gna w snu zaułki poezji dorożka
w obłędu kosmos.
Jak mam zatrzymać poezji chorobę?
Gdzie się zaczyna a gdzie kończy obłęd?
VI
Obłęd na smyczy to poezja. Ciemność
olśnienia kozioł na fletni wygrywa,
słowik się wśpiewał w poezji dytyramb,
obrasta pieśnią.
Pod skórą dźwięku krwi zwierzęcej tętno,
mroczna posoka mordę mordu skrywa,
słowik gwiazd światłem wysrebrza dytyramb,
obrasta treścią.
Noc krwią spłynęła, słońce krwawo wzeszło,
krew Orfeusza mroczny mit ożywia
i drze się słowik jak nagi w pokrzywach,
obrasta klęską.
Obłęd na smyczy to poezja.
Brzytwą umiaru wytnij niepotrzebne. Wszystko?
VII
W progach „Alchemii" witaj Sokratesie,
w tych czasach dobrych dla chleba i igrzysk
słowo na nowo coraz trudniej wyśnić,
śmierć w nas i jesień.
Przed drzwiami słowa przystań Sokratesie.
Słowo noc zmienia w sen alchemii bliski
a wyobraźnia czarną dziurą wizji
rozchyla jesień.
Na progu słowa przystań Sokratesie.
Słowo snem źródła? Jaki strumień wyśni?
Ledwo przeczuty nadaje kształt myśli
jak śmierć i jesień.
Trudno przy śmierci zachować powagę,
gdy słowo mruga jak dziewczyna – nagie.
VIII
Przychodzisz - trawy tulą się do kolan,
słowem okryta i ukryta w słowie,
słowa początek wciąż odkrywam w tobie
i tulę w dłoniach.
Przychodzisz światłem gwiazdy otulona;
jak nie przytulić światła z Venus w tobie,
chwilę spełnienia, co łzą spływa z powiek,
ukrywam w dłoniach.
Werter, Jesienin przy twych ustach konał,
spragniony wolno wchodził w śmierć jak w sonet,
cienia litości nie znajduję w tobie,
choć słodycz w dłoniach.
Ale lirycznie nam się porobiło.
Czy to z Hollywood film? A może miłość?
IX
Wzbiła się knajpa. Na nici pajęczej
wraz z babim latem z jesienią odpływa,
przez snu zadymkę prowadzi mnie zima
przez twoje ręce.
W żyłach się żagwi wódki mroczny tętent,
krew Czyngis chanów spieniła się w żyłach
i w cwale z końskich grzbietów piana spływa
na twoje ręce.
Wzbiła się knajpa. Na nici pajęczej
chciałabyś knajpę, jesień, wiatr utrzymać,
przez snu zadymkę prowadzi mnie zima
wprost w twoje ręce.
Ten landrynkowy z delirium pejzażyk,
kiedy sen śni noc może się przydarzyć.
X
Już zaświeciła w półlitrówce północ,
cień Sokratesa nad kieliszkiem zawisł,
myśl zogromniała potrząsa gwiazdami –
staje się jutro.
Przez ciemność strofy deliryczną dróżką
to błysk olśnienia potrząsa gwiazdami.
Spadają gwiazdy jak z drzew owoc. Zamilcz.
Spełnia się jutro.
Z knajpą w noc taką w twe objęcia umknąć,
odkryć w twych oczach błękit i aksamit,
w pijanej zorbie potrząsać gwiazdami.
Odnaleźć jutro.
Miało być mądrze, lirycznie chwilami,
a tutaj patos i - słowik w bzach zamilkł.
XI
Wypij za sonet, Sokratesie, ze mną,
wiersz się rozchyli na liryki światło
i wyobraźnia drapieżna jak jastrząb
rozedrze ciemność.
Furtki dziewiczych światów się odemkną,
z knajpą odlecisz przez chmury ku gwiazdom,
gdzie świeci w oczach jednorożców światło
poezji – ciemność.
W snu rzeczywistość snu utopce wbiegną,
by z metaforą sen połączyć klamrą.
Jak czarna dziura tak sonetu światło
pochłania ciemność.
Grecki filozof a pokręcił wszystko.
Sen z wyobraźnią, knajpę, rzeczywistość.
XII
Gwiazdę z Oriona w twe oczy przeniosę,
nagość otulę mgławicą w Orionie.
I będzie gwiazda - mroczna od twych powiek –
liryki głosem.
Skąd taka czułość w tak zimnym kosmosie?
W mrok bioder wchodzę w błyskach supernowej.
Dante nie uniósł tej czułości w słowie.
Czy ja uniosę?
Jak cień ulotna, mrok w igliwiu sosen,
a wchodzę w ciebie otwartą do powiek,
ciszy w spełnieniu sonet nie dopowie
liryki głosem.
W sonecie jestem czy w tobie – już nie wiem –
w snu półlitrówce czy w delirium tremens?
XIII
Zmierzch gęstniał cierpki od końskiego potu,
zamiast kumysu sonet, chanie, zamów,
w strofę się wsnuje błysk ostrza kindżału
i cwał obłoków.
Azja przysiadła na „Alchemii" progu,
jest koń bez głowy i kagan Chazarów,
na snu osełce ostrzy się pomału
tej wizji topór.
Snu wilkołaki wiążą sieć z półmroku,
by z utopcami nocą ruszyć na łów,
to noc sierpniowa zmienia błysk kindżału
w przeczucia topór.
Azja z Europą dłoń sobie podają,
a polskie serce drży jak w bruździe zając.
XIV
Pamięci 6000 Żydów wywiezionych z
krakowskiego getta
do obozów koncentracyjnych 28
października 1942 roku.
W tym dniu urodziłem się.
Jak tu zbłądziłaś, moja święta matko,
na pogranicze snu, delirium, jawy,
gdzie jak nowotwór nawet oddech dławi
i umrzeć łatwo.
Czyś przy goleniu, syneczku, się zaciął,
a przy porodzie prawieś mnie wykrwawił,
krwią naznaczony jest twój los niełatwy
i smutku gwiazdą.
Twój pierwszy oddech towarzyszył wrzaskom
tych wywożonych na śmierć wagonami,
skamieniał strumień i ptak w słońcu zamilkł
i słońce zgasło.
Życie, syneczku, to jest rzecz najświętsza.
Ich śmierć z twym życiem spleciona - pamiętaj.
XV
Do Sary
skazanej na emigrację
Jesień w jesionach jesienni ej e żółto,
w dębach październik rozżagwił pożogę,
Saro, przeprowadź mnie przez nocy obłęd
i pomóż usnąć
pod rozgwieżdżonym niebem, które łuną
gwiazd cicho smuży jakby noc grał Szopen.
Lęk zasłuchany przycupnął nad oknem
w gnieździe jaskółką.
Tyle mi dałaś siebie, choć tak krótko,
a sześćdziesiąty ósmy był złym rokiem,
jeszcze na stacji twój szloch zdusił Szopen
nokturnu nutą.
Jak list jaskółką jesień ci wysyłam.
We mnie od twego wyjazdu wciąż zima.
XVI
O szyby deszczu tremolo rzęsiste,
stroszy i czochra wiatr czupryny sosen,
na wierzb fujarkach jesień gra czy Szopen,
z jesieni wyjdziesz
w nokturnu szaty otulona mgliste,
czyżby w muzykę ubierał cię Szopen,
rozjaśniał w ciemnych źrenicach tęsknotę
mazurka błyskiem.
W przytupach skocznych mazur z karczmy wybiegł,
by w kujawiaku zawirować z płotem,
omotać jesień w babie lato – modre
w oberka rytmie.
Ty przy mazurkach za Krakowem tęsknisz,
mój Lwów zabito już w latach czterdziestych.
XVII
Gdzie jest to miasto, które noc osacza
w mrocznym chorale kamienia muzyką,
gwiazd cienie ciemność prowadzi donikąd
po martwych placach.
Gdzie jest to miasto, które sen osacza
jakby w sny wchodził obrazów Chirico,
gdzie wiatr umiera w ulicach donikąd
i pustych placach.
Gdzie jest to miasto, co mnie w snach osacza
swym nieistnieniem i metafizyką,
gdzie wszystkie drogi prowadzą donikąd,
gdzie mam powracać.
Znów stoję we śnie przed cmentarza bramą,
gdzie groby ojców wyasfaltowano.
XVIII
Swojej Itaki nie odnajdziesz tutaj,
wśród snu trzęsawisk i zamglonych bagien,
wśród mgieł poezja półsnu wilkołakiem
w sonetu butach.
Logiki dzięcioł znowu w mózgu stuka,
by zachowywać w sonecie powagę,
a słowo stoi w kącie półsnu nagie
w przyciasnych butach
dźwięku i rytmu. W metaforze szukaj
snu dopełnienia, tu dojrzysz Itakę
poezji, tutaj bywa gwiazdy światłem
w olśnienia lustrach.
Od snu trzęsawisk aż po gwiazdy światło
droga przez mękę. Cóż za śliczny patos.
XIX
Profesorowi Bogdanowi Glińskiemu
Z takim patosem mógł tylko Beethoven
wejść do „Alchemii" z jesienią na sznapsa,
gorzał jesiennie w skrzypcowych wariacjach
symfonii płomień.
Jak psa oswajał śmierć w akordach „Piątej",
by w dźwięku ujrzeć granice wszechświata
i śmierć płonęła w mollowych tonacjach
żywym popiołem.
W C-dur inaczej. Tu jakby sam Mojżesz
na dekalogu budował gmach świata,
zielenią wiosny gorzała akacja
i słońca promień.
Jest jedenaste jeszcze przykazanie.
Żyj, by zostawić jak najlepszą pamięć.
XX
Zastygł zwieszony na wargach szept modłów,
znów Natan Spira imię Boga ujrzał,
przez słowo Tory wiedzie w cierniach dróżka
do światła w Bogu.
Między słowami przestrzeń dla proroków,
tu ogromnieje słowo Boga w ustach
i ziarnem wschodzi, zieleni się bruzda
i słowo w Bogu.
„Wielkość imienia Pana na obłoku
chwalmy" – tak śpiewał, ten co imię ujrzał,
przez światło Tory biegnie mroczna dróżka
do słowa w Bogu.
Nad Kazimierzem modlitwy obłokiem
mąż świątobliwy z ulicy Szerokiej.
XXI
Tomkowi
Jak tu trafiłeś mężu świątobliwy?
Jaki ból przywiódł ciebie? Jaka troska?
Nie lepiej było pośród ksiąg pozostać,
słowu się dziwić?
Jak Babilonu mury lub Niniwy
serc zatwardziałość, w serca ludzkie wrosła
i wilkołaka snu przybrała postać,
by sen snem dziwić.
Skąd zło – pytałeś wielu sprawiedliwych –
w tych, co stworzeni są na Boga obraz.
Może byś lepiej pośród ksiąg pozostał,
słowu się dziwił.
A słowo patrzy na świat zadziwione.
Człowiek świat zmienia. Czy zmienił się człowiek?
XXII
Jak puch dmuchawca na wietrze ulotna
lub babie lato w mglistym września blasku,
drzwi do miłości, miła nie zatrzaskuj,
kiedy mnie spotkasz.
Przychodzisz wśród snu tak ulegle wiotka,
brzózka w sukience z czerwcowych poranków,
drzwi do czułości, miła, nie zatrzaskuj,
kiedy mnie spotkasz.
Jak spadającej gwiazdy błysk ulotna,
w suknie odziana z kosmicznego wiatru,
drzwi do poezji, miła, nie zatrzaskuj,
kiedy mnie spotkasz.
Już od pół wieku błądzę tak za tobą.
Z poezji jesteś? Raczej tylko obłok.
XXIII
Tak cicho tylko nietoperz lub sowa
noc w skrzydłach niesie i otwiera ciemność,
bym przez sen nocy wszedł w noc równoległą
i wzniósł się ponad
mrok wyobraźni, gdzie słowa ponowa
lśni blaskiem takim, że tropy gwiazd bledną
i dziwun słowa słów otwiera ciemność,
bym wzniósł się ponad
słów zadziwienie, a słowa od nowa –
w poprzek logiki – dziwią się wraz ze mną,
że w nich poezja, co otwiera ciemność
i wznosi ponad...
W sen nocy słowo gwiazd drżenie wplątało.
Drży w metaforze wyobraźni zając.
XXIV
W tym zadziwieniu, że są obok siebie,
odkryły słowa swój dźwięk, zapach, barwę,
jakby przez sonet w zadymce bzu nagle
rosomak przebiegł.
Zasypywały sonatę bzu śniegiem,
brzmiały w akordach fioletowo wiatrem,
wygrywał dziwun na mrozu fujarce
bzu płatki lekkie.
Ciężar z kolorem, zapach złączył z dźwiękiem,
wypełnił wszechświat dysonansu światłem,
wygrywał dziwun na mrozu fujarce
wszechświatów przestrzeń.
Tak odkrył dziwun samej rzeczy sedno.
Stworzył w sonecie muzykę konkretną.
XXV
Jest taka chwila, gdy noc się rozchyla,
noc księżyc w pełni wypełnił w spełnieniu,
noc się nad nami pochyla, nic nie mów,
gdy taka chwila...
Jest taka chwila, gdy piorun rozchyla
chmurę, by deszczem spłynęła w spełnieniu,
oddech w nas deszczu, tak cicho, nic nie mów,
gdy taka chwila...
Jest taka chwila, gdy bór się rozchyla,
mrok boru ciemność wypełnia w spełnieniu
i rośniesz we mnie sonetem, nic nie mów,
gdy taka chwila...
Nie musisz z nocą przychodzić i znikać.
Zamieszkaj we mnie, hora poetica.
XXVI
Przychodzisz w półmrok zmierzchu otulona,
w sukni utkanej z lotu nietoperzy,
bym mógł spełnienie znowu w tobie przeżyć.
W swój świat mnie wprowadź.
Od stóp po włosy w nagość uzbrojona,
tak nagim bywa w blasku pełni księżyc
lub człowiek, który siebie w śmierci przeżył.
W swój świat mnie prowadź.
Przez trzęsawiska bólu mroczna droga,
krok każdy trzeba dokładnie odmierzyć,
by wbrew chorobie dźwigać się wśród wierszy,
by w strofie skonać.
Znów w lęku wchodzę w poezji krainę,
tak wchodzi chłopiec pierwszy raz w dziewczynę.
XXVII
Trochę alchemii do snu we śnie dodaj,
sen wilka klucząc chyłkiem do snu przemknie
i wilkołakiem snu wybiegnie ze mnie
po wilczych tropach.
W lustrze szaleństwa, w mroku się przeglądam,
gdy apollińskie z dionizyjskim we mnie
łączy dwa brzegi Amazonki sennej
o mrocznych wodach.
Przy Sokratesie przysiadł się wilkołak,
toczy się dialog o duszy i pięknie,
przy panta rhei znów pół litra pęknie,
bo filozofia...
Szczyptą alchemii czas sonet przyprawić.
Szczyptą szaleństwa od Adama Kawy.
XXVIII
A sonet swoją powędrował drogą,
raz w szatach króla, to znów w błazna szatach,
nie będzie z byle wierszykiem się bratać
jaśnie pan obłok.
Bo sonet swoją powędrował drogą.
……………………………………
……………………………………
……………………………………
……………………………………
……………………………………
……………………………………
……………………………………
……………………………………
……………………………………