Kiedy się urodził, był inny i matka nad nim płakała. Nigdy tego nie
Transkrypt
Kiedy się urodził, był inny i matka nad nim płakała. Nigdy tego nie
Kiedy się urodził, był inny i matka nad nim płakała. Nigdy tego nie zapomniał. Kiedy się urodził miał jedno oko. Duże i lśniące oko pośrodku czoła. Modre jak zamarznięte niebo. Piękne jak oko Boga. Ale tylko jedno. Matka powtarzała, że kupiłaby mu nowe oko i wszczepiono by je operacyjnie. Byli jednakże biedni i nie mogliby pozwolić sobie nawet na najtańszy implant. I o tym też nigdy nie zapomniał. - Bądź dobry, skoro jesteś potworem - powtarzała, tuląc go. Ale gdy dorósł, był zły. Tak zły, jak tylko może być człowiek z jednym okiem pośrodku głowy. ROZDZIAŁ I TAJNE BRACTWO Stał na wysokim moście. Patrzył w niebo. Jego głowa była uniesiona i odchylona do tyłu. Czekał na słońce. Był czas tuż przed wschodem. Niebo miało czerwony kolor. Chłopiec z jednym okiem pośrodku głowy kryje się za posągiem fauna, stojącym na wysokim Moście Smutku, który oddziela Miasto od Gettburga. Przytulił się do kamiennego postumentu, szukając obrony. Faun, który siedzi, krzyżując kopyta i patrzy z odrazą na pysku, jest dla chłopca odpowiednim tłem. Przecież i on, z jednym okiem pośrodku głowy, jest monstrum, którego prześladują. Musi uciekać i trzymać się z dala od ludzi czy od potworów. Olbrzymia rzeźba wstrętnego fauna z kopytami strzeże go teraz niby anioł stróż. Chłopiec przemknął się tu z Miasta, by podarować sobie chwilę wytchnienia i cudu: podziwia działania wojenne, przewalające się przez wielkie niebo od zachodu na wschód. Na tle kosmicznej dekoracji chmur aktorzy giganci rzucają płonące pociski. Są prawdziwe, jak wszystko w tym teatrze: żywy ogień i cisza śmierci. Zabijanie przebiega od początku do końca w czasie rzeczywistym. Trwa tyle, ile trzeba. Nie ma nic wspanialszego. Nawet on może podziwiać zmagania machin, ognia i ziemi. Dla niego nie są groźne, wprost przeciwnie, zapewniają bezpieczeństwo: nie ma tu bowiem nikogo i nikt nie przyjdzie. Człowiek z jednym okiem pośrodku głowy wie, że wojna jest dobra. Przynajmniej dla niego. Uniósł głowę w niebo i czeka na salwę. Wystrzał! Od zachodu wyleciał pocisk i pomknął w górę przez granatowe niebo. W zenicie pękł na tysiące kropel światła, które łączą się w strugi i pędzą ku ziemi jak dziki, płonący wodospad. W zenicie, w jego wrzącym środku, wciąż pękają, łączą się i leją na ziemię, białym, żywym deszczem płynnego ognia. Chłopiec podnosi głowę do nieba i otwiera usta. Strugi światła leją się wprost do gardła. Połyka od razu olbrzymie kęsy blasku. Bryły światła wpadają do przełyku i spływają do żołądka. Tam niby w palenisku trawią się i przemieniają błyskawicznie. Teraz już jako energia, światło wpada w rzeki żył i gna po całym systemie. Organizm wypełnia potężna siła, która poprzez ruch nieustannie się odnawia. Jest również pokarmem dla ciała. Światło strzela wprost w jego oko, skrapla się w źrenicy, ruchliwe i śliskie jak rtęć. Oko robi się jarzące jak białe ognisko. Wychodzą z niego na wszystkie strony przejrzyste pręty wzroku. Przepalają na wylot materię i wszelkie zapory. Mkną przez pole przestrzeni do przeciwległego krańca i powracają, przecinając czas na setne części sekundy. Chłopiec wciąż wchłania siłę blasku. Teraz światło przepełnia oko i przesącza się do czaszki. Płonący, dziki strumień wlewa się w komórki. Za każdym kolejnym wybuchem biała melasa światła gęstnieje w czaszce. Jest go za dużo, napiera na ściany, rozsadza je jak woda, gdy zestala się w bryłę lodu. Chłopiec z jednym okiem czuje, że jego głowa jest banią, wielką jak kosmos, i wciąż rośnie. Pędzą w niej jakieś siły we wszystkich kierunkach, jak kobiety mknące przez głęboką wodę, z rozplecionymi warkoczami, wrzeszczące, z obłędem w oczach. On nie wie, co się dzieje. Energie rozdzierają go od środka w sprzeczne strony, jakieś ręce chwytają go za ramiona i ciągną w przeciwnych kierunkach, ostre paznokcie rozszarpują od żołądka. Chciałby biec z dzikim wyrazem twarzy. Pędziłby tak przed siebie i nie pozwolił nikomu się zatrzymać. Gdyby ktoś stanął na drodze, zdeptałby, stratował i nawet by nie zauważył, tylko gnał dalej, stając się coraz bardziej oszalały. Wyrzuca w górę ramiona i rozkłada je na boki, a światło mu się wali prosto na piersi. Tak stoi rozkrzyżowany, obejmuje świat. Nie ma ograniczeń: może wszystko. Krew wali w skroniach jak młoty. Serce łomocze jak kawał żelaza uderzający w skałę. Teraz ostatnia salwa. Pocisk roztrzaskał się w zenicie. Znowu tysiące, miliony białych płomyków. Lecą w dół i zapala się powietrze. Gdy dotyka ziemi, soki i wilgoć natychmiast parują, a wierzchnia warstwa gleby ulega zeszkleniu. Ta jak szyba od razu jednak pęka jednocześnie w wielu miejscach na duże kawały. Ich brzegi podwijając się jak oparzona skóra. Natychmiast się kruszy na mniejsze kawałki, a te wciąż pękają i odłupują się z nich cienkie warstwy. Po chwili zamiast ziemi jest gruba warstwa usypana z drobinek popiołu. Jest pylisty i sypki. Salwy blasków zgasły, a niebo zrobiło się na powrót granatowe. Ostrzeliwanie zakończone, przynajmniej na dziś. Nagle wszystko zamilkło jak podczas zaćmienia słońca. Jest ciemno. W powietrzu powstała pusta komora i zaczął wiać wiatr. Rozwiewa się biały, sypki popiół. Cicho jest tam, za murem Gettburga, na spalonej ziemi. Nie dobiega szept żywego człowieka ani jęk rannych. Nie słychać wołania o pomoc z zasypanych piwnic. Mur jest bardzo gruby, jest również bardzo wysoki, sięga aż po dachy domów. Nie wystają spoza niego kominy ani też wieże Nie widać żadnych budowli, stojących po tamtej stronie. Mur ciągnie się daleko w lewo i w prawo. Można bardzo długo iść, a wciąż ciągną się tylko długie rzędy cegieł, spajane kamieniami. W wielu miejscach cegły wypadły i leżą kopczykami na ziemi. Dziury, które po nich pozostały, są głębokie, mimo to nie stały wyłomem w murze, wcale nie nadkruszyły jego konstrukcji. Mur jest niezniszczalny. Musi taki być, gdyż ochrania ludzi mieszkających w Mieście i strzeże ich bezpieczeństwa. Przede wszystkim jednak oddziela ludzi od tamtych, zamkniętych w Gettburgu. Odgradza przestrzeń zarezerwowaną prawem dla ludzi, od tamtej, do której zepchnięto ich, mieszkańców zamkniętej dzielnicy. Tam prawo nie sięga i nie działa, a także nie broni, gdyż jego paragrafy dotyczą tylko rzeczy i zdarzeń przynależnych człowiekowi. Jeśli chodzi o tamtych, prawo zezwala na wszystko. Chłopiec z jednym okiem pośrodku głowy stoi na moście oddzielającym Miasto od Gettburga, pośrodku pomiędzy jedną a drugą stroną. Nie należy jednak do żadnej z nich. Ludzie mają dwoje oczu, a on jedno, uważają go więc za potwora. Z tego powodu prześladują go i znieważają. Gonią go po ulicach i ciskają za nim kamieniami, odganiając od fontann z pokarmem. Przechylił głowę i swym jedynym okiem spoglądał na rzeźbę fauna. Stwór ma ciało pokurcza i odrażający pysk. Pod wklęsłym czołem są dwie małpie fałdy łuków brwiowych, lecz pod nimi oczy, których jest dwoje. Być może tak właśnie wyglądają mieszkańcy Gettburga, więc również i z nimi nie może czuć się związany. Odwrócił głowę od fauna i przeniósł wzrok na odległą bramę. Nawet gdyby przeszedł przez most i przedostał się przez bramę, i tak nie zostałby przyjęty do ich rodziny. Zresztą żaden człowiek nie przeszedł jezdnią od Miasta do Gettburga od czasu, gdy rozpoczęto wojnę. Bramy przekroczyć nie można, gdyż została zamknięta w pierwszej sekundzie po salwie. Rygle śliskie i lśniące spadły do zapadek w bramie i magnesy je przyssały. Dekoder rzucono na ziemię, która wtedy nie była jeszcze spalona, zmiażdżono go obcasem, by nikt i nigdy nie otworzył bramy. Dwa prostokątne bloki przyległy do siebie szczelnie. Zamknięte i nieruchome, mimo to nie zardzewiały. Matowy, biały metal był tak czysty jakby otwierano ją codziennie, a przecież to niemożliwe, bezsensowne, wbrew wydarzeniom. Nie ma żadnego powodu, by otwierać bramę z tej strony, gdyż ustała wymiana handlowa i pieniężna. Zapewniali ją ludzie z biurowców, stojących rzędem tuż po wschodniej stronie bramy wzdłuż muru. Szklane ściany budynków odbijają światło i są nieprzenikliwe, ale jego wzrok przewierca czarne tafle. Widzi rozległe pokoje, które kiedyś wynajmowano jako biura przedsiębiorstw, obsługujących handel z Gettburgiem. Widzi odsunięte od biurek fotele i otwarte szafy, pod którymi leżą porzucone segregatory z umowami handlowymi. Przygląda się monitorom, klawiaturom i niszczarkom, w których pozostawiono pocięte na paski tajne dokumenty, dowody przekupstwa i nielegalnych dostaw. Mogłyby niejedno powiedzieć, gdyby ktoś miał tak wielką zdolność widzenia, by poukładać paski we właściwej kolejności. To dzięki wojnie może swobodnie przyglądać się pokojom, gdzie kompromitowano premierów i formułowano nowe ustawy. Tu decydowano o handlu świata, zakładano i rujnowano banki. Przynosiło to krociowe zyski i po łączach przepływały sumy z wieloma zerami. Lokowano je na ukrytych kontach, Miasto kwitło, wszyscy mieli pracę. Kiedy rozpoczęto ostrzały, podczas każdej salwy fala uderzeniowa waliła na ściany. Mimo ekranów przeciwpyłowych i elektronicznych osłon kurz wnikał przez szpary i wisiał chmurą od podłogi do sufitu. Z tego głównie powodu armia urzędników, maklerów i pośredników odeszła. Menadżerowie, zanim przekroczyli progi, przesłali do prawników skargi na firmy ubezpieczające budowle. Żądali odszkodowań pod karą kosztownego procesu. Wykorzystali stan wojny, by zarobić. Dla nich wojna była dobra. Dla chłopca również. To dzięki niej mógł przyjść aż tutaj i wdychać świeże powietrze. Pomiędzy budynkami było dużo swobodnej przestrzeni i powietrza. To wojna umożliwiła mu zaspokojenie skrytych potrzeb. Mógł czuć się wolny i bezpieczny. Stał bez lęku i oddychał głęboko. Czuł się bardzo dobrze, gdyż było mu dane oglądać monumentalny teatr na niebie. Był lekki jak światło i napełniony pokarmem. Dotknął szczęścia i piękna, gdyż muskał wzrokiem rozległe pokoje i odgadywał zachowanie ludzi, którzy kiedyś w nich pracowali. W ten sposób dołączył się do nich i przez chwilę wśród nich przebywał, radosny i bezkarny. Wciągnął jeszcze jeden oddech i przebiegł wzrokiem pokoje, po których kiedyś chodziły ładnie ubrane kobiety z zaaferowanym wyrazem twarzy, niosąc naręcza dokumentów. Nagle na jego twarz padł czarny cień. Na granatowe niebo wytoczył się właśnie satelita i sunął wprost na Miasto, kołysząc się z boku na bok. Gdyby stanęła mu na drodze przeszkoda, zmiażdżyłby ją swym cielskiem. Groźny i brzydki, musiał być produktem kalekiego umysłu. Wkraczał na niebo zawsze o tej samej godzinie. Chłopiec się ocknął. Odwrócił wzrok od pokoi i podłóg. Już nie widział stąpających urzędniczek. Zaczął znowu płytko oddychać, by na powrót przyzwyczaić płuca do atmosfery Miasta. Musiał się spieszyć. Oderwał plecy od postumentu i szedł szybko w stronę windy. Miał bardzo mało czasu, a przecież nie może się spóźnić. Zdążał na ważne spotkanie. Od niego zależało jego życie. Przyspieszył kroku i pochylił głowę, wyciągając rękę, by nacisnąć guzik rozsuwający drzwi windy. Otworzyły się od razu, a za nimi lekko drżała podłoga, przystosowana do dźwigania paczek towarów, które miały różny ciężar, więc umieszczono ją na sprężynach. Choć się spieszył, zatrzymał się na sekundę. Musiał się skupić, gdyż zostanie poddany próbie wytrzymałości. On sam narzucał sobie limity i codziennie przesuwał granicę. Ścigał się ze sobą. Czynił tak zawsze, od kiedy żył. Może dlatego żył. Postąpił duży krok do przodu i drzwi się zamknęły za jego plecami. Stał chwilę i potem nagle wysunął ramię, wciskając guzik przyspieszenia. Winda ruszyła, rzuciło go na ścianę. Był na to przygotowany i nie cofnął ręki. Winda opadała w dół szybko, o wiele za szybko jak na wytrzymałość zwykłego człowieka, ale on przecież był człowiekiem z jednym okiem. Był jedyny na świecie, a poza tym testował, ile wytrzyma. Sprawdzał, ile może i zniesie. Robił tak, odkąd żył. Dlatego przeżył. Kiedy winda się zatrzymała i drzwi się otworzyły, stał na szeroko rozstawionych nogach, by zachować równowagę. Trwał tak chwilę i wreszcie podniósł głowę: był gotowy. Zrobił krok do przodu, co wymagało odwagi. Powracał do Miasta, wkraczał na terytorium wroga. Od tej chwili przestaje być swobodny i dopuszczony do oglądania luksusu, staje się znowu potworem. Pochylił głowę, by osłonić swe jedyne oko, będące skarbem i przekleństwem. Ukrył głowę w ramionach, kurcząc się w sobie i ruszył szybko. Patrzył na buty przechodniów, by schodzić ludziom z drogi, gdy podejdą zbyt blisko. Nie chciał, by właśnie teraz zaczęli rzucać w niego kamieniami tak, by musiał uciekać, kluczyć i nadrabiać drogi, gdyż musiał zdążyć na spotkanie. Przemykał pod ścianami, by nie prowokować agresji, choć czuł, jak bardzo go wszyscy nienawidzą. Ale i on odpłacał się tym samym, tyle że w dwójnasób. Nienawidził ludzi. Był sam. Kiedy skończył dziesięć lat, uciekł z domu. Włóczył się i ukrywał. Jego żelazny organizm wytrzymał spanie na bruku. Nauczył się wszystkiego, czego potrzeba bezdomnemu: gdzie zdobyć jedzenie i jak, wyrwawszy je frajerowi, uciekać. Poznał nory pod budynkami, w które mógł się wcisnąć i w ciemności i ciszy słuchać łomotu przerażonego i samotnego serca. Teraz, kiedy skończył lat dziewiętnaście, już nie mógł przemykać ulicą nie zauważony i z coraz większą trudnością znajdował kryjówki. Aż wreszcie stało się to, czego się najbardziej obawiał. W chwili ciszy, gdy drzemał za pojemnikami śmieci, ktoś stanął w przejściu. Był to potworny grubas. Swym olbrzymim cielskiem zakorkował wyjście, które człowiek normalnych rozmiarów zastawiłby najwyżej do połowy, co chłopcu dawałoby drogę ucieczki. Gruby ścisnął mu gardło tłustą łapą i wywlókł z ukrycia na oświetlone miejsce. Kiedy spojrzał w twarz chłopca, wykrzywił się z obrzydzenia i mocniej zacisnął paluchy. „Zabić potwora!” – mówiły jego głupie oczka. Palce wpiły się w gardło. Zacisnąć paluchy i przytrzymać. Trzymał. W głupich oczkach Grubego zabłysła iskierka sprytu. Pomyślał, że może uda mu się zarobić na dziwnym stworze, jakiego nigdy nie spodziewał się ujrzeć. W dodatku powolny umysł Grubego połączył ze sobą dwa wydarzenia: wygląd chłopca i swą służalczość. Pomyślał więc: „Może się przyda?” W rezultacie paluchy zmiękły, uścisk zelżał. Myślał jeszcze chwilę, zanim zaczął podawać chłopcu polecenia. - Masz przyjść po ostrzałach. Stare magazyny w Wasity. To na północy, trafisz po zapachu. Dopiero wtedy puścił gardło chłopca. Cofnął się o krok i odkorkował wejście. Pogroził mu pięścią, odchodząc. - Przyjdź, bo cię znajdę, znaczny jesteś. Ha, ha! – i odszedł, zadowolony z własnego dowcipu. Powietrza, powietrza! Jest, o tak! Już dobrze. Chłopiec wpełzł pod pojemnik i położył się na brzuchu, oddychając. Chciał, by ziemia go ukryła, ale ona była twarda i spoista. Było już po ostrzeliwaniu, więc chłopiec szedł do starych magazynów w dzielnicy nazywanej Wasity. Znalazł się z powrotem w piekle dzielnicy Pogranicznej i podążał na północ do starej części Miasta. Szedł i wdech wtłaczał mu się z powrotem do płuc. Było bardzo duszno i w miarę jak zagłębiał się w ulice, czuł, że powietrze gęstniało i oddychanie stawało się coraz trudniejszą pracą. Było ciemno. Noc kryła w sobie duże budowle ciasno zabudowanej dzielnicy, gdzie ludzi już się nie mijało na ulicy. Chłopiec widział wyraźnie bryły domów i okładziny z płyt na ścianach tych eleganckich niegdyś budowli, historii których nie znał, a przeznaczenia się nie domyślał, lecz wiedziony instynktem dotarł do starych magazynów, które mieściły się na dużym terenie, ogrodzonym porządnym żelaznym parkanem. Była w nim brama. Na jej łuku u góry zobaczył ostatnie litery napisu, wyrytego w kamieniu: „wersytet Miejski”, i pomyślał, że stąd wzięto nazwę dzielnicy. Znaczenia słów nie rozumiał. Za bramą rozciągał się prostokątny teren, zasypany hałdami starych gruzów, na których wzniesiono prowizoryczne baraki z blachy falistej. Były to stare magazyny. To właśnie tu miał się stawić pod groźbą utraty życia. Ale nikogo tu nie zauważył. Na całym terenie nigdzie nie paliła się lampa i spod żadnych drzwi nie wydobywała się nawet mikra smużka światła. Przekroczył jednak bramę i oparł się o nią plecami. Zabezpieczony od ataku z tyłu, obserwował drzwi, wiodące do magazynu. Były zamknięte. Naokoło panowała cisza. Kiedy się otworzyły, w oświetlonym prostokącie stanął człowiek i przyzywał chłopca gestami. Jego ramiona wykonały kilka zbyt dużych i okrągłych ruchów, które były zbędne. Ramiona poruszały się samowolnie, niezależnie od woli człowieka, jakby należały go kogoś innego i były posłuszne zupełnie innej osobie. Chłopiec stanął w oświetlonych drzwiach, a tamten się odsunął na bok. Była tu sala olbrzymich rozmiarów. Pomalowane na biało ściany odbijały światło. Wiele bezprzewodowych lamp żeglowało pod sufitem, omijając podpierającą konstrukcję. Belki z czarnego żelaza, wielokrotnie skrzyżowane przypominały siatkę jakiegoś nienormalnego pająka. Na samym środku sali stał w poprzek długi stół, nakryty czerwonym suknem, sięgającym do podłogi. Po drugiej stronie za stołem siedział człowiek. Był bardzo owłosiony. Wokoło głowy kłębiły się częste, czarne włosy, a jego płaska twarz tonęła w gęstym zaroście. Trzymał się prosto, lecz jego plecy były bardzo wypukłe. Usiłował wyglądać na olbrzyma, był jednakże niskiego wzrostu. Przenikliwe, intensywnie smoliste oczy omijały wzrok chłopca. Po jego lewej ręce przed stołem stał nieruchomo bardzo wysoki i chudy mężczyzna, w czerwonym ubraniu. Pochylał się mocno do przodu, a obszerny kaptur naciągnięty na głowę krył mu twarz. Po prawej ręce siedzącego stanął człowiek, który wprowadził chłopca. Wyglądał, jakby się składał z dwóch części, pochodzących od różnych osób. Ponad paskiem spodni jego górna część była zwalista i otłuszczona. Wyglądała jak zbyt duży walec nasadzony na dwie śruby cienkich nóg. To właśnie on okazał się mistrzem ceremonii i zaczął zebranie. - Czy chcesz przystąpić do Bractwa? – zapytał. - Powiedz, „tak” – odezwał się spod kaptura człowiek w czerwonym ubraniu, nie podnosząc głowy. - Tak! - Czy będziesz wierny i nigdy nie zdradzisz naszych zasad? - Powiedz, „tak” – powiedział człowiek w kapturze, ponurym głosem. - Tak! - Czy nikomu nie wyjawisz istnienia Bractwa? - Tak! – rzekł chłopiec, nim nakazał mu to człowiek w kapturze. - Jesteś nasz – powiedział człowiek z dyndającymi ramionami, które samowolnie się skrzyżowały na jego piersi. Ich skóra aż do łokci miała oliwkowy kolor, charakterystyczny dla latynosów. – Ja jestem Zastępca, a to jest Kat. – Obce, latynoskie ramię wykonało wiele okrągłych gestów, nim wskazało na człowieka w czerwonym ubraniu, a ten podniósł kaptur z twarzy. Straszna to była twarz. Składała się z kawałków pochodzący od różnych ludzi, połączonych nieproporcjonalnie i niezgodnych ze sobą. - Powiedz swoje imię! – nakazał Kat. - Bakar! Powstało z przekręconego słowa bękart, będącego obelgą. Nie pamiętał, kto tak na niego kiedyś wrzasnął, nadając mu ten przydomek. Na pewno w ogóle nie miał własnego nazwiska. - Będziesz mój! – rzekł posępnie Kat. Człowiek siedzący za stołem obrócił na Bakara swoje oczy. Smoliste oczy lśniły od gorączki, która była chorym szaleństwem. Kim był siedzący za stołem ten, przy którym jego współpracownicy nie śmieli usiąść. Dlaczego był tak owłosiony, a jego włosy przypominały sierść zwierzęcia? Po jakich przodkach odziedziczył niewielki wzrost? I dlaczego miał tak bardzo wypukłe plecy? Kim był, człowiekiem, zwierzęciem, czy jakąś inną istotą? Po chwili oczy tej istoty zmętniały i odwróciły się w bok. Bakar wygrał swą pierwszą z nim walkę. Ale wtedy Zastępca rzucił się na Bakara, pochwycił go i wykręcił mu ramiona do tyłu. Kat podszedł do niego i zatrzymawszy się przed nim, zaczął powoli wyjmować coś spod ubrania. Rzecz została wyjęta i skierowana wprost na czoło Bakara, który opuścił powiekę na swoje jedyne oko, by je ochronić. Poczuł uderzenie w czoło, ale choć był to strzał, nie niósł ze sobą śmierci. Wykonano go przy pomocy pistoletu, będącego strzykawką. Był to tylko zabieg medyczny, jednak powodował szok. Bakar stał oszołomiony, zaciskając powiekę na oku, by je chronić. Zastępca wciąż trzymał go mocno za ramiona, ale tylko po to, by chłopiec się nie przewrócił. Potrząsał nim z całej siły, by przywrócić go do przytomności. Kiedy wreszcie podniósł powiekę i się rozejrzał, w sali już nie było nikogo oprócz Zastępcy. A ten stał przed Bakarem, a jego ramiona wykonywały samoistne ruchy tuż przed nosem chłopca. - Teraz Bractwo będzie twoją matką! – wrzasnął. - Nie mam matki. - Stanie się twoim ojcem! – wrzasnął głośniej, a ramiona wykonywały kalekie ruchy, zupełnie niezgodne z emocjami człowieka. - Nie mam ojca. - Będzie twoją ojczyzną! – wrzeszczał jeszcze donośniej Zastępca, a ramiona pokazywały swą przynależność do klauna. – Nie odpowiadaj! Odkąd istnieje Federacja, nikt nie ma ojczyzny, to tylko stare słowo, używane z przyzwyczajenia. - Moją ojczyzna jest Miasto – odrzekł Bakar, mając na myśli Stare Centrum, leżące na środkowym południu, gdzie się wychował. - Zapomnij o tym! Bractwo daje ci wszystko. Byłeś wyrzutkiem, teraz jesteś członkiem najpotężniejszego organizmu, obejmującego całą Federację. Musiałeś uciekać i byłeś bity, teraz ty będziesz ścigał i wymierzał karę. I już nigdy nie będziesz głodny. Miał jeszcze dalej ciągnąć swą przemowę, lecz nagle urwał i obróciwszy oczami, najwyraźniej nasłuchiwał, potem przesunął ręką po czole. - Profesor mnie wzywa – rzekł, a jego obie ręce wykonały poddańczy gest w stronę miejsca z stołem, gdzie już nikt nie siedział. Wyszedł natychmiast, w drzwiach zderzając się z Grubym. A ten stanął tak blisko przed Bakarem, że nieomal dotykał go swym cielskiem. - Pokaż! – rozkazał, odgarniając mu czarną grzywkę. Przycisnął mu paluch do czoła, lecz zaraz cofnął rękę i przyglądał mu się ze zdziwieniem. – Każdy mdleje, gdy mu podłączają oleda. Bywa i gorzej, wtedy idzie na części zamienne. Bakar dotknął ręką czoła, ponad okiem wymacał prostokątną blaszkę wprasowaną w skórę. - Co to jest? - Kajdany i bat – odrzekł Gruby. – Ha, ha! – roześmiał się, zadowolony z dowcipnego porównania. – Muszą cię przecież mieć pod kontrolą. Wymierzą ci karę, gdy złamiesz nakaz Bractwa. - Nie znam żadnego nakazu. - Bo jest tylko jeden! Ha, ha! – to było takie wesołe i trafne dla Grubego. - Jaki? - Musisz być posłuszny! A od tej chwili ja jestem twoim panem, ramieniem Bractwa – wyciągnął rękę i pchnął Bakara. Chłopiec się nie przewrócił, a to zaskoczyło i rozzłościło Grubego. Już miał ruszyć do ataku, gdy nagle zrobił się ruch pod sufitem. Bezprzewodowe lampy skupiły się i zaczęły jedna po drugiej spadać, celując wprost w głowę Grubego. Co to jest?! – wrzasnął. Pochwycił Bakara za rękę i pociągnął go za sobą, biegnąc w stronę drzwi, które otworzył kopnięciem i wybiegli. Tuż za progiem odwrócił się i spojrzał z powrotem do wnętrza hali: wszystkie lampy zgasły jednocześnie. Opuścili już gruzowisko Wasity i szli w fioletowym, wściekłym mroku przez brudne ulice Pogranicza, zdążając na północ. Tu właśnie gnieździła się biała hołota po kompromitacji systemu demokratycznego i upadku supermocarstwa, kiedy cywilizacja zmieniła kolor na oliwkowy. Byli uważani za brudne męty, wodę z kałuży. Ich arogancja śmieszyła nowych władców, szczególnie wrzaski na temat praw człowieka i godności każdej ludzkiej osoby. Tego nie rozumiał nikt, to były brednie poprzedniego systemu, który upadł wraz ze szkodliwym prawem do demonstracji i okazywania niezadowolenia. Teraz spali na podłogach, drzwi podpierając butami, jeśli je mieli, i śnili o wolnych krajach, których nikt nie pamiętał. Federacja była wszędzie. Bakar pochylił głowę i wcisnął ją między ramiona, przykleiwszy wzrok do płyt chodnika. Zawsze chodził z pochyloną głową. Kiedy mijał go człowiek, Bakar pochylał głowę jeszcze niżej i podnosił ramiona. Nie pokazywał twarzy, starał się ukrywać swoje jedyne oko. Gruby szedł powoli, stawiając długie kroki. Odchylił się do tyłu i przegiął, by utrzymywać równowagę, gdyż jego brzuch ważył tak dużo, że pociągał do przodu całe ciało. Popychał przed sobą ten gigantyczny brzuch jak taczki. Był rozłożysty i przypominał dom z wieloma przybudówkami. Miał grube kości, połączone ze sobą w solidny szkielet. Ta porządna konstrukcja podtrzymywała zwały mięśni, obłożone naokoło wieloma warstwami tłuszczu. Na szerokich ramionach natura nasadziła mu olbrzymi łeb nosorożca. Gruba skóra policzków, szyi i karku zwieszała się fałdami i leżała na piersiach. Na jego czole sterczały dwa duże guzy, cienka blaszka oleda pomiędzy nimi była jedynym prostym elementem wśród fałdzistych zwałów. Czaszka została zupełnie pobawiona włosów, golił je co dnia do korzeni, zdzierając strupy. Wydelikacona skóra wciąż łapała infekcje, pokrywały ją liszaje i szramy. Mimo to nie rezygnował z golenia głowy. Był otyłym i sapiącym zwierzęciem, które wylazło z błota. Natykali się na nich przechodnie. Każdy, rzuciwszy pobieżne spojrzenie, odwracał głowę, by nie zmierzyć się wzrokiem. Unikali prowokowania ataku, od razu przechodząc na drugą stronę jezdni. Bakar szybko się zorientował, że Gruby wzbudzał przerażenie i ludzie ustępowali mu z drogi. Zrozumiał, że to Gruby jest potworem, ale jego wygląd wzbudzał ten rodzaj strachu, który był respektem. Poznał w ten sposób kolejną zasadę życiową: można wyglądać okropnie i właśnie dlatego zachowywać własne bezpieczeństwo. Trzeba tylko wyglądać tak strasznie, by siać przerażenie. Zrozumiał, że kiedy jest obok Grubego, może iść swobodnie z podniesioną głową. Nikt go nie uderzy, żaden człowiek nie ośmieli się splunąć na jego widok ani rzucić przekleństwa. Szedł więc wyprostowany obok sapiącego zwierzęcia. Był pierwszy raz w życiu pod ochroną, bezpieczny i pewny siebie, a nie pogardzany i prześladowany. To zapewnił mu Gruby. Bakar myślał o nim z ogromnym szacunkiem, był gotów w tej chwili czcić go jak bóstwo, gdyby on tego zażądał. Wykonałby każdy rozkaz, spełnił wszystkie życzenia. A przecież Gruby był ramieniem Bractwa, jaką więc ono ma potęgę? Bakar więc stąpał teraz lekko. Już z daleka wyławiał wzrok przechodnia i wpijał się w niego spojrzeniem. Kiedy człowiek kurczył się z przerażenia i pochylał się, patrząc na buty, chłopiec rozciągał wargi w uśmiechu satysfakcji, której doznawał pierwszy raz w życiu. A stało się to za sprawą Grubego. Gruby popędzał Bakara, aż dostali się do następnej dzielnicy. Tu już nie było ludzi, a tylko rośliny, zwisające z okien i dachów. Rozsadzały asfalt korzeniami, podważały płyty chodników, wyrastały wysoko w górę w ciepłej i wilgotnej atmosferze. Było to chore terytorium. Panowała tu atmosfera nieustannej rui, gdyż poprzez jezdnię drzewa łączyły się gałęziami, by sobie nasypać zarodników i dlatego wciąż się rozkrzewiały. Odporne na wszystko, nie bały się bakterii ani trucizn. Aby się ich pozbyć, należało je wyrywać z korzeniami i palić, ale tego nie robił przecież nikt. Po ulicach grasowały transgeniczne zwierzęta. Psy z dwoma głowami, koty o pięciu łapach. W pustych domach leżały na podłogach sklonowane prosiaki z ludzkimi genami. Były to zwierzęta do przeszczepów. Ale nie korzystał z nich nikt, odkąd powstała Federacja. Zburzono uniwersytet i zakazano badań. Biologia żyła tu według swoich reguł i nie dawała się opanować, wciąż podlegając mutacjom. Powstawały nowe formy i gatunki, dotychczas nieznane, będące rezultatem rozpoczętego kiedyś eksperymentu, który przerwano w połowie. Zaniechanie kontroli doprowadziło do zdziczenia. Nie było jednakże uczonych w białych fartuchach, nie istniały laboratoria i natura nie mogła zostać skierowana z powrotem we właściwy nurt. Szli, nic do siebie nie mówiąc. Na ulicach panowała cisza i tylko czasami wzdychały śpiące zwierzęta i z torebek wysypywały się nasiona. Nagle odkleiła się ze ściany płyta czarnego ze szklitu i spadła, roztrzaskując się na kawałki, jakby rozprysło się czarne lustro, niesione w chmurach przez diabły. Z rzadka tu przemykały budy policyjne, zawsze po trzy czy cztery. Zachowywano w ten sposób pozory dbałości o porządek, bo w istocie panowało tu bezprawie. Rządziła zbrodnia, która stała się czymś codziennym i zwyczajnym. Normalny świat wokoło, inne dzielnice Federacji nie robiły nic, by ukrócić tę przestępczość, choć mogły. Tkwiła w tym wszystkim jakaś przeklęta tajemnica. Szli pustymi ulicami, gdyż wszyscy gromadzili się w centrum położonym nieco na zachód, handlując, robiąc interesy i kupując narkotyki. Tam Bakar spędził swoje dotychczasowe życie, ukrywając się i walcząc przeciwko wszystkim. Gdyby Gruby nie skaperował go do Bractwa, nie wiadomo, czy by mu się udało przetrwać następny dzień, przesypiany w pustej i odległej piwnicy. Lecz teraz musiał ominąć to miejsce, idąc wciąż dalej, gdzie już nikt nie mieszkał.