traktor w błocie sofistyki
Transkrypt
traktor w błocie sofistyki
kierownitza traktore’u wstępniakung Agent Służb Specjalnych Ortografii Zosia Bluszcz (Polonizofia i Filostyka) Jego Łosiowatość Naczelnik Marcin Trepczyński (prawienie i filozowanie) Kochani mieszkańcy Traktu, Nadciągnęła wiosna, potknęła się o prima aprilis (wg pewnego artykułu Skamandrytów* „prima znaczy po łacinie dzień, aprilis – bzdura”) i teraz turlać się będzie rozpędzona, tchnąc w nas i w świat życie i radość. Również Traktor nie przejechał obojętnie wobec dnia eksplozji czczego rechotu i rubasznych wrzasków „Prima aprilis!” (co wg Skamandrytów** „po łacinie znaczy: Oszukałem cię (Prima – oszuka, aprilis – łemcię”). Stąd znajdziecie w numerze piękny artykuł mgr Grześczak o tradycji tego dnia. Nie znajdziecie jednak na naszych łamach tego bezwstydnego absurdu, o zniewolenie którym niektórzy oskarżają Traktora, wywołując uniesienie w lekkim zdziwieniu lewej brwi Naczelnika oraz jego szczerą radość. (Idealne dla nich rozwiązanie, czyli zaznaczanie gwiazdkami niepoważnych tekstów, odkładamy chwilowo na później.) Ale wróćmy do merytum, do adremu, czy innych esencjaliów. Direktorr Art., dumny autor okładki Maciey Gnyszka (Arkitekstura) Po raz trzeci już, drodzy obywatele Traktu, odurzające nas słodko w słoneczne dni kolory zdejmujemy z naszego świata, by naszą białoczarną gazetą pokazać jego prawdziwą barwność – pulsującą, żywą, niezniszczalną, ale najczęściej niezauważaną. Znów z miłością zanurzyliśmy się w Trakt, patrzyliśmy, słuchaliśmy, rozmawialiśmy, zachwycaliśmy się, na koniec wróciliśmy zmęczeni i upojeni, by nieść wam na wyciągniętych dłoniach tę esencję ubraną w formy. Abyście znowu dowiadywali się o tym, co dzieje się w sąsiednich budynkach, co myślą i czym żyją mijani ludzie, co powstaje obok, tonąc jednak w braku informacji, i kim jesteśmy my – mieszkańcy Traktu. Tym razem poznacie Pana Andrzeja, który opowie o swojej ukrytej między budynkami stolarni i o tajemnicach Kampusu. Powiemy wam o slajdowiskach na geografii i o działalności Domu Spotkań z Historią. Zaprezentuje się również Mariusz Drozdowski, nasz brat w wierze, i opowie o miesięczniku, który wydaje na socjologii. W ramach nowego cyklu, w którym piszemy o naszych pełnych osobliwości budynkach wydziałowych, przeczytacie o polonistyce. Będą krytyczne analizy nas samych oraz wydarzenia, jakim była konferencja na SWPS „Mózg a dusza”, które przyciągnęło również naszych ludzi. Będzie masa innych ciekawych lub radosnych tekstów. Przede wszystkim jednak umieszczamy w tym numerze pełen informacji artykuł Marcina Dudy o rzeczywistości telemarketingowej oraz teksty traktujące o wydarzeniach, które w ubiegłym tygodniu kazały ludziom z Traktu wędrować na Koźlą, czyli okupacja i zaspawanie Le Madame. Groźny Borsuk (d. Wstydliwy Waran) Mikołaj Magnuski jako Wesoły Pan Zdzisław 2 Jest co czytać Naczelnik * Dzień Próby, Przegląd Przedwieczorny, 1 kwietnia 1925 r., pod red. Lechonia, Słonimskiego i Tuwima ** tamże Kopara opada Na skutek destruktywnych i złośliwych działań sprzymierzonych sił obcych wywiadów utraciliśmy fotografie, które pierwotnie przeznaczone były na okładkę. Dlatego zamiast pięknej modelki Oli oraz koparki w pełnej chwale, oglądacie za przeproszeniem tył koparki i przód Janka. Za przeproszeniem. Obok jedyne, co udało nam się zachować – miniaturki wykradzionych zdjęć. Tr a k t o r K r ó l e w s k i – m i e s i ę c z n i k s t u d e n t ó w Tr a k t u R e d a k t o r N a c z e l n y: M a r c i n T r e p c z y ń s k i m e r c y n @ o 2 . p l Ł a m a n i e: M a c i e k M a t e j e w s k i W y d a w c a: S t o w a r z y s z e n i e E t n o g r a f ó w i Antropologów Kultur y „Pasaż Antropologiczny” N a k ł a d: 3 5 0 e g z. Wa r s z a w a – Tr a k t K r ó l e w s k i – A D 2 0 0 6 spis traktorowych części: kierownica . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2 wstępniakung; Redakcja; kopara opada; stopka; spis części przez szyby traktora . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 3 cośtam na maszynie; sonda reflektorem traktora . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 4 O irytacji; Umysł, mózg, Kampus; Święta zasada; gwóźdź . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 5 Najstarszy technik i tajemnice Kampusu traktor dojedzie wszędzie . . . . . . . . . . . . . . 6–7 Komornik vs. Le Madame; Nasze domki: Polonistyka; „Bryła ciemna…”; Kwiecista Pani; Z żucia pomników: Prus traktor w błocie sofistyki . . . . . . . . . . . . . . . 8–9 Awangardzista Niepokalanej; Rycerz postępu majdan . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8–9 przyczepa literacka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8–9 Kometa traktor w blasku prawdy. . . . . . . . . . . . . . . . . 10 Telemarketyng brutality la gente – miesz(k)ańcy Traktu . . . . . . . . . . 11–12 Dziennikarskie solilokwium; Hobby prof. S.; WSBiL aenigma aprilis . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 12 tractor sum! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13 rotk-art . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 14 Trzeba przypominać prawdę; Tydzień mózgu co w traktora duszy gra (dział literacki) . . . . . . . . 15 O tym, gdzie…; Fragment o Honzie; Wiosenna grafomania impreza w traktorze. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 16 Metaredakcja; List do Redakcji; Łebus; Wiewiór Traktor Królewski, nr 3 (3) 2006 przez szyby traktora Przed nami Pascha. I co z tego? Patrz: Sonda. Ostatnie Rekolekcje: 4, 5, 6 kwietnia, Audimax, godz. 20.00 Bez wolnoœci s³owa Polak -- pies Paw³owa pod takim has³em 8 IV o 16.00 przy Metrze Centrum zaistnieje HYDE PARK organizowany przy wspó³pracy m. in. z Helsiñsk¹ Fundacj¹ Praw Cz³owieka. Poprowadzony zostanie przez Piotra Kornobisa*Dirq^Ws wys³uchaj, wypowiedz siê! Gor¹co zapraszamy! info: www.aktywacja.org *znany jako student V roku nauk politycznych oraz bohater rubryki Moda z 1. numeru. Sonda Zbliża się najważniejsze dla chrześcijan święto. Co sądzisz o zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa? Pytanie to zadałem ludziom z Kampusu. Już na początku sondy pojawiły się wątpliwości: Jest to kwestia religii, tego, co wewnętrzne dla człowieka. Część ludzi nie odpowie ci na to pytanie tak po prostu, nie znając cię, ponieważ jest to zbyt osobiste przeżycie. Chrześcijanin ma wyznawać swoją wiarę. Są osobne kwestie: to, czy wierzysz, to, czy wyznajesz swoją wiarę i to, czy lubisz to uzewnętrzniać. Nie jest błędem niechęć do uzewnętrzniania swoich uczuć. To, że np. chodzisz do kościoła, bierzesz udział w modlitwie lub w inny sposób pokazujesz swoim zachowaniem to, że wierzysz, czasami wystarczy. Nie musisz o tym mówić. Czasem wręcz mówienie o tym wydaje mi się zbędne i zagłuszające sama wiarę. Chrześcijanin zapytany o swoją wiarę nie powinien powiedzieć „wierzę”? Powinien powiedzieć „wierzę”. Czy wierzysz? Wierzę. Irena, nauki polityczne Zgadzając się z koleżanką i zakładając, że wyznania respondentów wolne będą od faryzejskiej obłudy, postanowiłem kontynuować. Czy założenie było słuszne – oceńcie sami. Nie jestem osobą bardzo religijną. Święta oczywiście obchodzę, ale raczej ze względów kulturowych, a nie jako jakieś przeżycie religijne. A co sądzę o zmartwychwstaniu? Powiem szczerze, że nigdy się nie zastanawiałam. Wierzysz, że zmartwychwstał? Taaak… Tak. Marta, nauki polityczne Jestem osobą niewierzącą. Jest to jakiś element kultury, który kształtuje współczesny świat. Jeśli jest to dla ludzi ważne, a przy okazji stwarza okazję do kolejnego długiego weekendu, nie mam nic przeciwko temu. Nie zmartwychwstał, bo to niemożliwe, czy nie chcesz w to wierzyć? To za trudne pytanie, bym odpowiedział na nie ad hoc, spiesząc się. Robert, wykłada na polonistyce Są to najważniejsze święta dla chrześcijan, zawiera się tu cała tajemnica wiary. Warto się do nich dobrze przygotować, zatrzymać się na chwilę, przemyśleć. Jeśli wszyscy ludzie by tak robili, byłoby to bardzo wzbogacające. Zmartwychwstanie jest prawdą? Tak. Weronika, kulturoznawstwo Co sądzę o zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa? Jak ja ci mam na to odpowiedzieć…? Pytanie pomocnicze: czy to prawda? Uważam, że tak. Wierzę w to. Chrystus zmartwychwstał. Jakie to ma dla ciebie znaczenie? Takie, że poświęcił się dla ludzi i dzięki Niemu my też zmartwychwstaniemy w przyszłości. Marcin, prawo (cisza) Czy to prawda? Znaczy… na pewno prawda. Jest Pan wdzięczny Bogu za to, co zrobił? Oczywiście. (Pan strażnik powoli cofa się, lekko się odwraca i spogląda gdzieś w dal.) Jakie to ma znaczenie? Co to nam daje? To nam daje w perspektywie odległej, że możemy tą drogą też przejść w pewnym momencie, za ileś tam lat. Pan Stanisław, strażnik UW Michał: To zbyt skomplikowane pytanie. Krótko, czy to prawda, czy nie? Michał: Prawda. To jest podstawa naszej wiary. Jakie ma dla ciebie znaczenie, że zmartwychwstał? (cisza) Czy jesteś wdzięczny Bogu za to, co się stało? (do Doroty) Jesteśmy wdzięczni? Dorota: No na pewno. Michał: No ale to trzeba jakoś uargumentować, …czy wystarczy powiedzieć, że jesteśmy wdzięczni? Dorota: Może, że dzięki temu zostaniemy zbawieni. Michał: No właśnie. Michał i Dorota, geografia Jako historyk nie mogę potwierdzić tego faktu. A czy we własnym przekonaniu twierdzisz, że to prawda? W zasadzie ostatnio mój stosunek do religii zmienił się na negatywny. Raz, jest to spowo- dowane sytuacją polityczną w kraju, niechęć do kleru jako takiego, a poza tym, jako człowiek nauki, pod wpływem tego, czego się uczę, przestałem wierzyć. Jest to niemożliwe? To, że nie posiadam informacji na dany temat, nie oznacza, że jakieś wydarzenie nie zaszło. Jest to niepotwierdzone. W moim przekonaniu był jakiś mędrzec, który wiele wniósł do religii, tak jak był Prorok w islamie, natomiast nie uważam, żeby był on osobą ponad… (urywa) Czyli twierdzenie Jego „jestem Bogiem” jest… …jest… Ja tego nie przyjmuję po prostu. Jakie znaczenie ma zmartwychwstanie? To jest bardzo stara koncepcja, przewijająca się we wszystkich chyba kulturach, życia po śmierci. Ludzie nie mogą pogodzić się z faktem, że śmierć jest rozwiązaniem ostatecznym. Witold, historia Sądzę, że to bardzo ważne wydarzenie, które zapoczątkowało nową religię. Zmartwychwstanie jest pewnym symbolem tej religii, który się świętuje. A dla ciebie: czy to prawda? Uważam, że to prawda, że coś takiego się stało, jest to podstawa religii. Jesteś Bogu wdzięczny za to poświęcenie? Jestem. Janek, historia Nie bądźcie obojętni na Prawdę. przepytywał Naczelnik A teraz coś z zupełnie innej beczki Ludzie-myszy: dowiedzmy się, jaka jest reakcja zwykłych ludzi na ten rozwijający się problem. – Mówię jako członek „STOCK EXCHANGE”. Chciałbym im wyssać mózgi za pomocą słomki. – Rozerwałbym im nozdrza hakiem, tak myślę. – Powpychałbym im wróble przez gardło, żeby dzioby powyłaziły im brzuchami. – Uważam, że oni nic nie mogą na to poradzić, a my nic z tym nie możemy zrobić, więc ja tam bym ich zabił. Jak widać publiczność jest dość wrogo nastawiona. Monty Python’s Flying Circus (odc. 1) Traktor Królewski, nr 3 (3) 2006 3 4 reflektorem traktora Aż wreszcie doznałem niemal objawienia. Gołębie! Nie cierpię gołębi. Nazwanie tej miejskiej szarańczy Skrzydlatymi Szczurami ubliża szczurom. Człowiek spaceruje, na ten przykład, w okolicy Łazienek Królewskich, albo wraca ze spotkania w sympatycznym gronie, gdzieś Tematy polityczne od razu odrzuciłem. Łatwizna to i żadna za- na Nowym Mieście, i nie wie nawet, że już go namierzyły. I świeżo bawa, gdy wszyscy o tym piszą. wyprana kurtka znowu ląduje w pralce. A jak się dowiedziałem, że są Studentem jestem, więc może coś z tej półki, pomyślałem, a i redranie odporne na ten nowy skrót prosto z Azji, to mnie normalnie dakcja by się ucieszyła, jeśli zahaczyłbym o uniwerek. I znowu pudło. jasny szlag trafił. Tylko jak tu pisać, że mnie irytują (nawet bardzo) Jak na złość nikt z kadry profesorskiej (ani żadnej innej) ostatnio mi gołębie. W sumie jak na filozofa, to powinienem raczej biadać nad nie podpadł. Biblioteki działają, jak działają i chyba już się przyzwyupadkiem obyczajów, komercjalizacją życia społecznego, brakiem czaiłem. Nawet na kręcących się po NASZYM budynku politologów jednoznacznych dowodów na istnienie świata czy czymś podobnym. mogę przymknąć oko. Zresztą po co podnosić poziom agresji kolegów Sumiennie, marudnie i uparcie jak Sokrates na agorze (bez podteksi koleżanek, przypominając o grece w piątki o ósmej rano (podpisy tów) dbać o cnotę (jeszcze bardziej bez podtekstów) współobywateli pod petycją do Strasburga zbieramy w środy, koło barku na filozofii). i współobywatelek też. Tylko że mi się nie chce. Zupełnie. Jest wiosna Rozważałem jeszcze, żeby (prawie) i wolę iść do jakiegoś może zrelacjonować fruCzłowiek spaceruje albo wraca ze spotkania w sympatycz- parku, znaleźć umiarkowanie stracje kogoś innego. Tyle mokrą ławkę i kontemplować że to chyba kwalifikuje nym gronie i nie wie nawet, że już go namierzyły. budzącą się do życia przyrodę. się pod czynność potoczIdę więc i może wymyślę jakiś nie zwaną plotkowaniem. Nie napiszę wam więc o tym, jak pewna mądrzejszy temat następnego felietonu. Chyba że Straż Nocna wlepi moja koleżanka przyczyniła się do wyrzucenia z BUW-u (z wilczym mi mandat za spożywanie w miejscu publicznym, to następny felieton biletem) pewnego studenta, który spożywał kanapkę z pasztetem nad też napiszę o tym, co mnie irytuje. drogim i cennym albumem. A ona jest na bibliotekoznawstwie i krew ją zalewa, gdy ktoś niszczy książki w jej obecności. Nie pisnę nawet Maciek Wyszomierski słowem, że wyprowadziła go ochrona i że moja znajoma miała świętą Z filozofii jeszcze go nie wyrzucili rację, a delikwent niech teraz jeździ na Gocław do CBW (Centralna Biblioteka Wojskowa przy ul.Ostrobramskiej), chyba że stamtąd też PS. Te dopiski tłustym drukiem pod teksgo wyrzucili. Narzekanie na komunikację miejską również uznałem tem są autorstwa naszej nieocenionej Redakza nie dżezi (tak mówi jeden chomik w berecie). Czyli ogólnie mało cji. Umieram z ciekawości, żeby przeczytać, co ambitne. Przy okazji odpadła możliwość poirytowania się z powodu tym razem wymyślą. Jeśli ktoś szukał tytułoprzedłużającej się zimy. Bo ta, jak na złość, postanowiła się skończyć. wych pięciu kroków, to przepraszam. SpodoZacząłem powoli dochodzić do wniosku, że być może to ze mną jest bał mi się taki tytuł i tak zostało. coś nie tak. Niespotykanie spokojny człowiek, bez dwóch zdań. O irytacji w pięciu prostych krokach Umysł, mózg, Kampus I stało się. Rząd naukowców może już z pełnym przekonaniem oświadczyć: „Człowiek duszy nie ma”. Doprawdy, kiedy patrzy się czasem na te mądre głowy, trudno się oprzeć wrażeniu, że naukowe rozważania to dla nich jeden wielki ubaw. Te poważne miny i skomplikowane słownictwo to scjentystyczne narzędzia, żeby tym lepiej wkręcić studencką publikę. Bo po cóż innego wybrali karierę naukową? Na katedrze kolejna nobliwa postać bierze do ręki mikrofon. Mózg. Tak naprawdę ogrom jego pracy uświadamiamy sobie w bardzo niewielkim procencie. Jak wiemy, kryją się w nim niezliczone ilości zakamarków i ścieżek, o których nie mamy zielonego pojęcia. W każdej sekundzie zachodzi w nim tyle operacji, że wprost nie sposób o wszystkich wiedzieć. Trochę nieswojo robi się na myśl, że ważne decyzje podejmowane są w nas, ale jakby bez nas. Jest jednak pewien sposób, żeby się lepiej z panem mózgiem zapoznać. Podobno wszystko, co nowe, dziwne, niespodziewane, powoduje poszerzenie świadomości. Trzeba więc dać się zaskoczyć. Ale to jest właśnie to, czego w wiośnie można nie lubić. Zaskoczenia. Przychodzi taka bez zapowiedzi. Z nagła kieruje na cię zza chmury ostre światła reflektorów, by wszyscy z politowaniem mogli oglądać, jak paradujesz przez Krakowskie w nonsensownie zimowej kurtce. Właśnie wytoczyłeś się z niezgrabnego autobusu. Mijają cię rowery, w bramach swym powabem onieśmielają kaskady tulipanów. Znowu staje się jasne: nie pasujesz. Święta zasada Pewnego razu w popularnej, wegetariańskiej jadłodajni stanąłem w długiej kolejce za nieznajomym mi rówieśnikiem. Ach, miał na sobie czarną bluzę z kapturem – element garderoby przyspieszający bicie mojego serca. W czymś takim człowiek czuje się jak u Pana Boga za piecem. Gruby materiał, metalowy zamek, naszywki i nadruki – cudo! Zainteresował mnie właśnie duży niczego sobie nadruk na plecach jegomościa. Pod czerwonym sierpem i młotem był wielki napis „REVOLUTION”. Czar prysł. Nie chodzi o doktrynę. Każdy wie co-to-było i czym-się-skończyło. Dziś jesteśmy gorąco za rewolucją u sąsiadów. Tyle że to rewolucja przeciwko pozostałościom poprzedniej rewolucji – właśnie sierpa i młota. Nic to. Idziesz starą drogą na zajęcia, bo weekend spędzony nad lekturą stanowi gwarancję, że w tej materii nic nie zdoła cię zaskoczyć. I tu pomyłka, niestety. Tocząca się na sali dyskusja może dotyczyć wielu dzieł, ale z pewnością nie tego przeczytanego przez ciebie. Po półtorej godziny kompletnie zdezorientowany wychodzisz szybko, jakby goniło cię widmo wiosennej depresji. Na pożegnanie dostajesz w bramie ulotkę o wakacyjnej pracy w słonecznej Ameryce. Tu to już nie, ale może tam dasz radę? Tym sposobem wiosna po raz kolejny wbiła cię w bagnistą ziemię. Brutalnie uświadomiła, jak wiele jeszcze leży poza twoją kontrolą. Nie jest ci ona zwiewną panienką, o nie. Przemierzasz teraz mokre chodniki, samemu nie wiedząc, gdzie iść. Aż wreszcie docierasz do ślepej uliczki, której, jak studia studiami, jeszcze ci zwiedzić nie było dane. I kto by pomyślał, że są jeszcze na Kampusie miejsca, o których nie masz zielonego pojęcia. Zakamarki, których istnienia mało kto jest świadom. Ścieżki, których być może nikt w tej chwili nie dostrzega. Bo człowiek może i duszy nie ma, ale miejscom tego jeszcze nie udowodniono. Ania Maresz Ona raczej z filozofii nie wyleci Jak już coś na siebie zakładasz – to wiesz co to jest i czym to się je, nie? Święta zasada. Nie przypinaj Che obok pacyfy, pliz. Teraz wyobraźcie sobie bar wegetariański, kolejkę, w niej gościa w czarnej bluzie z kapturem ze swastyką i napisanym gotycką czcionką „DOMINATION”. Przecież „Inny świat” był lekturą w liceum. Dlaczego na widok jednego znaczka mamy ciary na plecach, a drugi jest na porządku dziennym i mógłby być nawet modny? Czy 17 dni Września to dziś aż tak dużo? Ja tam mam ciary. Traktor Królewski, nr 3 (3) 2006 Marcin Olejnik [email protected] gwóźdź Najstarszy technik i tajemnice Kampusu Są na naszej uczelni rzeczy, o których nie śniło się nawet filozofom. Tajemnicze, a przez to budzące respekt i ciekawość. Między IKP-em a wydziałem historii znajduje się niepozorny budynek. Przeciętny student zagląda tam tylko „w stanie”, myląc drogę do Harendy lub Nory. Ludzie z trzech najbliższych wydziałów gubią się w domysłach: – „Jakieś magazyny” – Michał, iberystyka – „Hot dogi się sprzedaje” – Karol, historia – „Skład przedmiotów niekoniecznie pożądanych, ale prawdopodobnie praktycznych” – Gosia, IKP Poniżej rozmowa, która rzuci nieco światła na tę i kilka innych spraw. Jest pan podobno najstarszym pracownikiem technicznym na UW? Pan Andrzej: No ja panu powiem, ja tu pracuje od 1. lipca 1960 roku. Kawał czasu. A ile teraz ma pan lat? 67. Pan powie, dużo ma pan pracy? Na pół etatu jestem, pracy, to już pan wie, człowiek starszy… Ale jest jeszcze, jest. I czym się pan zajmuje? Ja jestem kierownikiem grupy robót tapicersko-budowlanych, a nasz zakład to jest SOTO (Sekcja Obsługi Technicznej Obiektów – T.K.) i my wykonujemy takie drobne prace na terenie tu, centralnym i czasem na zewnątrz, są sporadyczne przypadki. A jak to się stało, że pan tu trafił? Skończyłem technikum budowlane i kolega mi powiedział, że szukają do stolarni tu… Czyli z przypadku, a nie z zamiłowania? Tak, po prostu tak wyszło. A po co stolarnia na uniwersytecie? Po co stolarnia? O proszę pana. Teraz ja mam dwóch stolarzy, a kiedyś to myśmy meble robili, inne czasy były. Do osiemdziesiątego roku tu pracowało ponad 100 osób. A teraz? Teraz jest 12.To teraz to już tylko drobne malowania, naprawa podłóg, szyb, jak zbite… A kto bije szyby? (zdziwienie) Kto? No kto. Wichury! A tynk odpada. Aa, tynk to zawsze odpada. Proszę powiedzieć, jak pan komunę wspomina. Marzec ‘68 pamięta pan? Pamiętam. Nie mogliśmy z pracy wyjść, tylko herbatka jakaś, ciasteczka i czekaliśmy. To wieczorem za ręce się trzymaliśmy, szliśmy szeregiem do zamkniętej bramy, a tu autokary wjeżdżają, niby obsługa techniczna, a tam ZOMO i pałowanie, wie pan, bili. To tu ZOMO ganiało? Na Kampusie? A jak. Kilku moich pracowników też dostało, tam do A.M. też wpadali, najmocniej kierownik stolarni dostał, bo taki nerwowy był. Było przeżycie. Straszne było. A stan wojenny? To już tu nie wchodzili. To się działo już na ulicach. Z administracją teraz lepiej się dogadać czy kiedyś? Lepiej było, panie Andrzeju? Lepiej. Pracownicy więcej pieniędzy mieli, na akord robili, nie na godziny, nagrody były. A łatwo się dogadać dziś, wie pan, z kanclerzem, z rektorem, przecież to są intelektualiści, oni rozumieją te problemy, że coś tu odpada, że coś trzeba naprawić, nie żałują pieniędzy? Nie tak to nawet nie, jak trzeba to nie żałują. Jest tylko taka wada, że mało jest na pensję dla pracowników. Jeszcze oprócz tego jakieś budynki do was należą? Nie ten tu i magazyny z tyłu. Łopaty, taczki, takie tam. Pan dużo pamięta. Proszę opowiedzieć o jakimś szczególnym wydarzeniu: ktoś się powiesił, chciał skakać, rektor się upił…? Nie tak to nie (myśli). Jankowski Henryk, ten, co w Solidarności działał, teraz do nas wrócił, do sekcji ślusarskiej. A czy są jakieś tajne miejsca, tj. przejścia, magazyny…? (śmiech) Mówili, że są. Do Harendy jedno (śmiech), na ASP, ale to przed wojną, teraz nie wiem. Tam w starej Polonistyce (dziś budynek IKP-u – T.K.) to szpital był, w czasie wojny ludzi chowali na Małym Dziedzińcu. Ostatnio broń wykopali, czaszki jakieś, jak przewody ciągnęli. Są schrony przeciwatomowe. Gdzie? W przychodni jeden, a drugi na geografii. Dużo ludzi się tam schowa? Trochę wejdzie, kiedyś obowiązkowe ćwiczenia były. Lubi pan studentów? Lubię. A co Pana w nich najbardziej denerwuje? Może to, że dziewczyny tak palą, takie młode… I że przeklinają, człowiek czasem słyszy. Dzisiaj ludzie są generalnie lepsi czy gorsi niż kiedyś? (myśli) Gorsi. Ja na Bródnie mieszkam, kiedyś to wszyscy „dzień dobry” w windzie mówili, a teraz za pieniądzem gonią, nie widzą. Dziękuję za rozmowę. Janek Barański Traktor Królewski, nr 3 (3) 2006 5 6 traktor dojedzie wszędzie Komornik: jesteście eksmitowani, Le Madame! Le Madame: spieprzaj. Tak w telegraficznym skrócie wyglądały wypadki poniedział- jęciach, kiedy ci drudzy ostatecznie się wybudzili, zaczęli dostawać kowe dwudziestego siódmego marca. od tych pierwszych sms-y o alarmującej treści: „Przybądźcie pod Le Wiesz, o co chodzi, prawda? Na pewno słyszałeś o Le Madame – to Madame pilnie, wasza pomoc może być bardzo potrzebna! Prześlij taka sympatyczna knajpka na lewo od starówki (tak topografię Traktu dalej”. Gdy idę na Koźlą, spotykam znajomych – „Jeśli nadal policja Królewskiego widzi chłopak z Mokotowskiej). Wiesz, co tam się robi? blokuje główne wejście, koleżanka zna wejście bokiem”. Wyglądamy No: pije piwo, kawę, chodzi się na koncerty, wystawy, spektakle, dłuzza rogu: spokój, tylko trochę ludzi. Przeciskamy się do drzwi. Zagie dyskusje, odpocząć się chodzi. Chciałoby się powiedzieć: jak dalej miast drzwi stoi duża barykada z beczek po piwie i ciężkiego szmelcu nie wiesz, co to za miejsce, idź i sam się przekonaj! Ale dziś zapraszać barowego. Kolega stojący w środku każe szybko wchodzić: „Policja do LeMa (azylu tradycyjnie gościnnego i otwartego) to rzecz bardzo przed chwilą odjechała, nie mogli wszystkich wynieść. Zaraz mogą ryzykowna. Czemu? Włodarze miasta chcą zamknąć lokal. Są w koń- wrócić”. W środku tłum, muzyczka gra, ktoś sączy piwko, jakieś takie cu właścicielami tego zacnego przybytku na ulicy Koźlej. Podobnie podniecenie panuje, ale zasadniczo impreza. Pytam z niedowierzajak stu innych budynków w Warszawie. Ale ten akurat już więcej nie niem o tę policję koleżankę. „Byli, zrobili kordon, ale nie mogli wejść. może być wykorzystywany do prowadzenia klubu. Teraz ma być tu Komuś chcieli wlepić mandat za wrzucanie do środka jedzenia (pocoś innego. Normalna zdrawiamy Cię!), od rana zdążyliśmy zgłodnieć”. Spory gwar, rzecz, powiesz – mój dziewczyna z bluesową chrypą śpiewała, znajomi rozmawiali, budynek, ja decyduję. Zamiast drzwi stoi duża barykada z beczek parę dziewczyn spało. Poza zaprzyjaźnionymi z LeMa zieOk, możesz tak my- po piwie i ciężkiego szmelcu barowego. lonymi i alterglobalistami był Ikonowicz, przyszedł nawet śleć, pod warunkiem, Napieralski w garniturze, trochę się pokręcił i poszedł. Na że wróciłeś dopiero z poprzednich wakacji, nie wiesz, co się dzieje dole ukonstytuował się dość liczny igf, który z zaciekawieniem ślei wierzysz w zbiegi okoliczności wielkości pałacu prezydenckiego. dził przygody Jacka i Placka wyświetlane z projektora. Gdy już się Możesz powiedzieć: miasto musi podejmować decyzje dobre dla swoupewniłem, że pogłoski o czekających na zewnątrz wszechpolakach ich mieszkańców i skoro tak postanowiło – ma rację. Możesz dodać: to faktycznie tylko pogłoski, przedarłem się do wyjścia, gdzie wesonie chodzi o to, że w Le Madame spotykają się środowiska ekologiczły i bosy kolo tańczył z pochodniami (kozak, mówię wam!). Słowem ne, pacyfistyczne, feministyczne, które ostro krytykują władzę naro– karnawał, świetne towarzystwo, zabawa. Tak się zadumałem, „Czedowców spod znaku PiS-u. Możesz się zaklinać: ratuszowi na pewno go, cholera można chcieć od tych ludzi?”. No powiedz: o co chodzi? serce roście, że młodzież się tak wspaniale organizuje, myśli po swoW środku było na tyle przyjemnie, że pewnie szybko zapomniałbym jemu, organizuje manify, protesty antywojenne i parady równości. o tej trywialnej, ale męczącej myśli. Gdyby tylko ktoś przy pomocy Jasne, możesz. Ale nie zdziw się, jak ludzie zareagują na to życzliwym szczekaczki raz na jakiś czas nie przypominał poważnym głosem: uśmieszkiem, albo powiedzą: „Wiesz co… muszę już iść, cześć!”. „Prosimy, kto może, niech zostanie na noc, o 6:00 znowu ma przyjść Ty nadal swoje? To posłuchaj, co się działo w poniedziałek. Rano komornik. Nie dajmy się wynieść!”. po Krakowskim rozniosła się wieść, że dziś komornik ma zamknąć klub. Wśród tych czujniejszych zapanowało poruszenie, wśród tych Maciek Sadowski bardziej zaspanych (mowa np. o mnie) nic nie zapanowało. Po zascienze politiche e filosofia John Malkovich niewiele wskórał. W piątek rano brama Le Madame została zaspawana. W piątek, 31 III o 19-ej, odbył się protest przy cichym wtórze bębnów. Następnego dnia o 19-ej protestujący zebrali się ponownie i obejrzeli monodram w wykonaniu Juliana Swifta-Speeda. W sobotę, 8 IV ma się odbyć Wielka Manifestacja, yeah. Czy oznacza to walkę do ostatniej kropli… wina? Nasze domki: Polonistyka Jest cicho jak zawsze. Jak w grobie. „Kazali krótko o Polonistyce. O budynku. Tak jakby te, pożal się Boże, proste jak budowa cepa trzy piętra, miały w sobie coś nadzwyczajnego” – pomyślał Jasiek. Ze wzrokiem wbitym w asfalt szybko pokonał lekkie wzniesienia od Oboźnej, kierując się do wejścia na wydział. Budynek unosił się w kłębach dymu papierosowego i swojskim gwarze licznych grupek. Kto frajer, ten zostaje wewnątrz. Labirynt dziewic z falliczną trucizną w ustach, ciągnie się do drzwi. A właściwie ich połowy, bo druga jest wiecznie zamknięta, jakby odpowiadała pierwszej: „Boję się, ale zobacz, jaka jestem skryta i dumna ze swej samotności”. A ty śmieszna jesteś z tym swoim pseudohumanizmem rozłożonych wrót, z tą pornografią szkiełka do którego puszczasz oko, obdarta z mojej tajemnicy słów, które zawsze przeczą myślom”. Ten wszędzie obowiązujący, ustanowiony przez Strażnika dualizm. Jego podwójna, ha ha, zemsta. „Jezu, czego nie otworzą w końcu tych drzwi na oścież” – klął w myślach Jasiek. Zawsze ta wymiana psich spojrzeń przy wejściu – wyjściu. Jak w seksie robionym z miłości. Puścisz proszę? Albo na chama. Przewagę chamstwa, tej pierwotnej, instynktownej siły nad wysublimowanymi produktami dziurawego umysłu inteligenta udowodnił Różewicz. Drugie drzwi są dużo lepsze. Otwierają się siłą woli, pod warunkiem, że stanie się w zasięgu fotokomórki. Jak fajnie jest w środku. Fajna jest budka po lewej – tzw. „akwarium”, w której jak sum-sa- motnik siedzi Strażnik i patrzy po przekątnej na wielką pancerną szafę. Jakaż interakcja między nimi zachodzi? Wspomnienie niewiernej studentki za karę, na wieki w szafie zamkniętej tak jak zamknęło się po tym serce Strażnika? Jeśli tu na górze takie rzeczy, to co na dole? Krętymi schodami do piekieł. A tam ksero i uśmiechnięte dziewuchy, przesiewające kartki, plewy na spalenie, a kurtki do szatni i numerek, szkoda, że nie na ręku wytatuowany albo w kiblu. A kawiarenkę na samym dole, to na czarno trzeba by pomalować i zdjęcia gołych bab na ścianach powywieszać, niech wiszą i dyndają, ale akty takie, bez chamstwa – blade aniołki w piekle. „O Jezu” – Jasiek przeciągnął ręka po twarzy – „Na górę, na dyżur”. Na górze jest fajnie. Czytelnia i biblioteka. Jeden stolik z ławką na pięciuset studentów. A na samej górze śmierdzi, ktoś pominął fakt dyfuzji przy adaptacji poddasza. Iście kafkowskie to poddasze! „Zaraz zważą i zaliczą (lub nie)” – myśli Jasiek i śmiech, ten dobry znajomy, idzie mu z trzewi do płuc, wychyla się zza ust, ale nie, więc grymas jakiś wychodzi i ten grymas kątem oka widzi pryncypał i blednie mu ręka, waga się chwieje, opaskę przegniłą na oczy załóż Temido. „O czym ja myślę?! Co ja mam napisać? Łeb mnie boli, fajni ludzie tworzą ten wydział, dach odnowili, pomalowali... i ta głupia szafa, z tym strażnikiem naprzeciwko, ciekawe czego pilnuje, chyba żeby jej nie ukradli na złom, dorobek wydziału najcenniejszy – szafa pancerna, Gombrowicz z Witkacym to sikają ze śmiechu w niebie i są kwaśne deszcze, sturba jego wlań”. Przerażająca cisza dalekich, obcych myśli w obcym ciele. Drzwi są szczelnie zamknięte, żal tych połamanych paznokci. Tak o nie dbałam. Traktor Królewski, nr 3 (3) 2006 Janek Barański traktor dojedzie wszędzie „Bryła ciemna, gdzie dymy bure…”* Najpierw spróbujmy znaleźć odpowiedź na kilka pytań. Czy w Polsce inwestycje kulturalne się opłacają? Czy żyjemy w kraju, gdzie działalność kulturalna kwitnie, czy może teatry utrzymują się głównie z wypożyczania kostiumów i sal, a biblioteki z obsługi szaletów? Obawiam się, że jedyną instytucją kulturalną w Warszawie, w której można zarobić – niekoniecznie legalnie, jak się ostatnio okazało – jest samo ministerstwo kultury. Czy zatem prywatna inicjatywa mająca na celu wniesienie powiewu świeżości w skostniałe życie kulturalne stolicy to coś, co można bezsensownie zmarnować? W poniedziałek 27 marca na ulicy Koźlej odbył się protest przeciw zamknięciu jednego z warszawskich klubów o wdzięcznej nazwie Le Madame. Jak zapewne zauważyli wszyscy, którzy z językiem francuskim mieli do czynienia (acz nie tylko, gdyż autor tego tekstu potrafi wypowiedzieć w tym języku jedynie kilka średnio sprośnych zdań i komentarzy), sama nazwa kryje w sobie sugestię, że jest to klub o nieco odmiennym profilu – określanym często słowem gayfriendly, jako że le to rodzajnik męski stojący w opozycji do następującego po nim słowa. Warto jednak zauważyć, iż gayfriendly nie oznacza klubu gejowskiego, jak to określa wielu ludzi „świadomych inaczej”, a klub, w którym z powodu odmiennej orientacji seksualnej nikt nie jest dyskryminowany – niestety o większości klubów w Polsce nie da się tego powiedzieć. Zabawa z językiem jednak nie wyszła na dobre opinii klubu wśród konserwatywnych… polityków. Niech mi ktoś teraz powie, żeby nie mieszać polityki do wszystkiego, skoro ona sama próbuje dostać się do każdego zakamarka życia społecznego, ale o tym dalej. Klub został otwarty jesienią 2004 roku w dawnej przędzalni na warszawskim Nowym Mieście, a od większości innych instytucji tego typu różni się nie tylko surowym wystrojem, który wbrew niektórym złośliwym komentarzom był dziełem projektanta wnętrz o dużych zdolnościach. Dwupoziomowy klub z dwoma barami i nietypowym wystrojem wnętrza służy nie tylko spędzaniu wolnego czasu przy drinku, lecz jest miejscem aktywnego tworzenia kultury – odbywały się tu wernisaże, spektakle teatralne oraz inne imprezy kulturalne, nierzadko z udziałem wielu znanych osób ze świata mediów i kultury. Jakkolwiek ten zwrot nie brzmiałby patetycznie, pozostanie prawdą. Kłopoty zaczęły się od z pozoru błahego konfliktu własnościowego pomiędzy firmą Eureka a miastem Warszawa. Kłopot w tym, że kiedy miasto wygrało proces, uznało, iż umowy najmu – dotyczy to także kiosku prasowego oraz galerii „Ona” – są nieważne. Wtedy to próbowano eksmitować najemców, ale po konsultacji prawnej dano im czas na negocjacje. Jednak właściciel klubu – Krystian Legierski oraz właściciele galerii mimo dobrej woli i wielokrotnych prób nie Kwiecista Pani mogli dojść do porozumienia z władzami dzielnicy Śródmieście. Te z kolei winą za zamieszanie obarczają właścicieli, którzy nie płacą czynszu. Niestety nikt nie wie, jak ani ile trzeba zapłacić, gdyż miasto, mimo usilnych próśb najemców, nie wystawia im faktur, ponieważ lokale zajmowane są „bezprawnie”. Tak oto koło się zamyka. Oczywiście zamyka się też Le Madame, gdyż mimo że winę ponoszą urzędnicy, ci są bezkarni. „Ludzie bronią ważnego miejsca na kulturalnej mapie stolicy” powiedział dla Polskiej Agencji Prasowej Krystian Legierski. W obronie klubu biorą też udział osoby publiczne, którym zależy na kulturalnym życiu Warszawy – między innymi aktorka Ewa Kasprzyk, dziennikarka Kazimiera Szczuka i Marcin Meller – redaktor naczelny polskiego Playboya, a także liczne osoby mające na celu zbicie kapitału politycznego, jak Wojciech Olejniczak (SLD). Oddzielną sprawą natomiast jest zaangażowanie w sprawę partii Zielonych, którzy swą siedzibę mają właśnie we wspomnianym budynku przy ulicy Koźlej. Komornik, który w poniedziałek przybył na miejsce, okazał się stałym bywalcem klubu, co zapewne pomogło w prowadzeniu protestu w sposób pokojowy, gdyż w okolicy „kręcił się” już przewodniczący Młodzieży Wszechpolskiej – Krzysztof Bosak. Nie wiem jednak, czy mogę napisać, że był jedyną osobą w rejonie, którą cieszyła groźba zamknięcia Le Madame, gdyż o tym, jakież to w klubie odbywały się „homoseksualne orgie”, opowiadał dziennikarzom z błyskiem w oku i tęsknotą w głosie. W momencie kiedy to piszę klub działa, a najemcy mają spotkać się z władzami dzielnicy Śródmieście i spróbować osiągnąć consensus. Czy jednak politycy przełamią różnice światopoglądowe i swą zaściankową paramoralność? Kłopot w tym, że próba zamknięcia klubu urosła do rangi wydarzenia politycznego, choć nie powinna. Politycy dostają białej gorączki, kiedy sprawa w niewielkim choćby stopniu zaczyna dotyczyć środowisk gejowskich – jedni się zacietrzewiają, a inni próbują pozyskać elektorat. W każdym normalnym mieście umowa zostałaby przedłużona od ręki, a miasto miałoby niemały udział w zyskach z prowadzonej przez najemców działalności. Napisałem „normalnym”? Przepraszam… Z Traktorowym pozdrowieniem: Trrrr… Marcin „Astro” Duda Ziemiograf * K. K. Baczyński „Warszawa” z życia pomników Nasz poczciwy pan Aleksander vel Bolesław stoi sobie na skwerku, gdzie kiedyś stała kamienica z redakcją „Kuriera Warszawskiego”. Trochę zatroskany, naprzeciw ulicy – przepaści, po której drugiej stronie nieopodal przystanku Uniwersytet mieszkał jego przyjaciel Old Subject z syndromem napoleończyka. Wokół ludzie na spacerze i na ławkach, a za plecami socjolodzy pracują nad poprawą stosunków społecznych, a studenci gospodarki przestrzennej nad racjonalnym planowaniem i upiększaniem miasta. Projekt: A. Kamieńska-Łapińska; odsłonięto w 1947 roku. Mimo zimna i popadującego sporadycznie śniegu 21 marca na Trakcie pojawiła się niezwykle urocza Pani Wiosna. Dodawała studentom otuchy rozdając wraz ze swoim Szpiegiem z Krainy Deszczowców pierwsze wiosenne kwiatki, które potem razem z dr Wiśniewskim nosiliśmy we włosach i pod szyją aż do wieczornych dywagacji nad Fichte’m. Bo jak dla nas jest wiosna, to ona jest. Traktor Królewski, nr 3 (3) 2006 7 8 traktor w błocie sofistyki Awangardzista Niepokalanej przez umieszczenie ich po stronie L, L jak – o zgrozo! – smoczy pomiot Liberalizmu, naszego najbardziej zaciekłego wroga. Jakby tego było nie dość, tytuł naszej rubryki został prześmiewczo przekręcony, aby skompromitować naszą podniosłą misję. Wprawdzie otrzymaliśmy naprędce wyjaśnienia, że do druku wkradł się tzw. „chochlik dziennikarski”, ale nie damy się tak łatwo zwieść tym bełkotliwym uzasadnieniom. Wystarczy bowiem oczy tylko otworzyć, by natychmiast z całą przenikliwą oczywistością dostrzec, jak się sprawy naprawdę mają. Niechże szacowny Czytelnik zechce łaskawie podjąć lekki wysiłek umysłowy (nie, to nie zabija, przynajmniej nie od razu) i poddać gruntownej analizie podstępne słowo „chochlik”. Wystarczy przestawić litery, aby otrzymać „likchoch”. I już drań jest jak na dłoni: usuwamy bowiem (jako podobnie brzmiące, a przeto zupełnie zbędne) literki „k” i „ch”, i dostajemy „licho”. Zatem najprostsza pod słońcem analiza wykazała gruntownie, kto (lub raczej co) jest przyczyną całego tego zamieszania i kłujących w oczy tumanów kurzu, jakie przy nim się podniosły. W tych jakże smutnych okolicznościach jesteśmy zatem zmuszeni postawić naszej zacnej Redakcji stanowcze żądanie przeprowadzenia kompleksowego dochodzenia, mającego w sposób rzetelny wyjaśnić tę niezmiernie niepokojącą, precedensową sprawę. Ośmielamy się zasugerować, że rozwiązaniem ze wszech miar optymalnym będzie powołanie odrębnej, sejmowej komisji śledczej ds. zbadania i naświetlenia wszystkich nieujawnionych dotąd (z powodu naszych zasadniczo ułomnych możliwości) szczegółów. Będzie również niewątpliwie rzeczą niezwykle pożądaną zdemaskowanie, czyj obcy wywiad stoi za całym tym spiskiem. Żądamy również przenosin (i przeprosin) hic et nunc, tu i teraz. A właściwie, skoro jesteśmy już przy rzeczy, żądamy także bezwarunkowej i bezwzględnej likwidacji rubryki antagonistycznej, która – nie wiedzieć czemu – uszła jak dotąd naszej przenikliwej uwadze, zatruwając świętą przestrzeń publiczną niczym rozbity tankowiec. Wreszcie znajdzie się więcej miejsca dla nas. Podpisano oboma skrzydłami, Pingwin von P. Agnieszka czyli, jak wszyscy wiedzą, Daniel (po)Chlastawa z filozofii Zima była długa, każdemu marzyły się podróże w ciepłe kraje albo chociaż te, gdzie nie ma pokrywy śnieżnej przez ponad trzy miesiące i średniej temperatury dobowej –200C. Niestety większość z nas podróżowała jedynie na Krakowskie Przedmieście. Na domiar złego psującymi się notorycznie w tej temperaturze autobusami. Zaszronione od środka szyby maskowały na szczęście hałdy śniego-syfu. Geografowie ruszyli w świat, byli w Chinach, Ghanie, Dubaju… Dokumentację fotograficzną z podkładem muzycznym i barwnymi opowieściami prezentują w siedzibie Koła Naukowego w podziemiach swojego wydziału (Krakowskie Przedmieście 30). Pokazy odbywają się nieregularnie, zatem szukajcie info na tablicach informacyjnych dla studentów, znajdujących się zaraz przy szatni WGiSR. Pojawiają się mniej więcej tydzień przed slajdowiskiem. Wstęp jest dla wszystkich oczywiście gratis. Jest to naprawdę dobra okazja, by poznać krajobrazy i kulturę egzotycznych miejsc widzianą oczami naszych rówieśników. Jesteś ciekawy świata? Wpadaj na geoslajdowiska! Redakcja Nasz Traktor jest wielofunkcyjny – na przykład można po nim pisać! Piszcie więc, mażcie, skrobcie, malujcie, aby Traktor bogatym i pięknym zawżdy był. majdan Po długim i jakże nieznośnym okresie oczekiwania na ponowne wydanie ostatniego czasopisma, w którym w sposób czysty i substancjalny zawiera się Istota Prawdy Samej, w skupieniu gromadziliśmy wszystkie nasze wysiłki, aby w jak najpełniejszy sposób odpowiedzieć na przejmujące nasze serca tkliwością i motywujące do zapału żądania mas wiernych. Wpierw-li zajmiemy się zaległym z zeszłego tygodnia tematem, tzn. odpowiedzią na list będący paradygmatyczną i konstytutywnie hermeneutyczną egzemplifikacją zalewającej nas makulatury od J[aśnie] W[ielmożnych] Czytelników. Z powodu uwłaczającego braku miejsca (z czym nie przestajemy walczyć) nasze pouczenia będą nieuchronnie krótkie i zwięzłe. Albowiem szkoda czasu na krytykę czegoś, co i tak znajduje się na dnie upadku i nihilizmu. Jak był rzekł przenikliwy i wyśmienicie celny Jan Szkot Eriugena, nic bardziej żmudnego, niż walka z głupotą. Mimo tych pełnych mądrości słów uczonego męża, musimy, nie zważając na nieuniknione sprzeczności, zakasać rękawy i podjąć nasze zadanie, nie lękając się trudu i znoju. W tym miejscu zadowolimy się dokładnym wskazaniem miejsc, w których nasz J. W. Czytelnik pobłądził w mroku błędu i zboczył w niewłaściwym kierunku (a tak w ogóle, to czy można zboczyć we właściwym kierunku? Otwieramy zatem konkurs na najlepszą dysertację na ten niezwykle intrygujący temat; całość nie powinna przekroczyć 4000 słów i powinna zostać napisana zgodnie z duchem patrystyki oraz w języku łacińskim). Albowiem dopóki tylko trwa świat doczesny, cierpliwie i stanowczo będziemy głosić, że nie godzi się wcale człowiekowi cnoty posługiwać trącącym myszką i zbyt niepewnym, bo jeszcze z mroków pogaństwa się wywodzącym, rachunkiem predykalafiorów. Obecnie bowiem, z uwagi na oczywisty i obiektywny fakt liberalnej prowieniencji ideowej kalafiorów względem kabaczków, wszyscy ortodoksyjni uczeni i myśliciele stosują w badaniach wyłącznie rachunek predykabaczków. Niech ta uwaga starczy wszystkim za grożący palec, by następnym razem zastanowili się dwa razy, zanim nasmarują podobne brednie. Na koniec – extremo sed non pessimo – przechodzimy do złożenia na naszych łamach oficjalnej skargi i protestu, które, miejmy nadzieję, znajdą szeroki oddźwięk w nie mniej szerokich kołach podwórkowych kół gospodyń wiejskich. Jest mianowicie zaiste rzeczą wprost nie do wiary, że ostatni bastion prawdziwej i niewypaczonej wszędobylskim relatywizmem myśli prawicowej został w uwłaczający jego godności sposób umieszczony po lewej stronie niniejszego szacownego wydania. Jesteśmy, mówiąc delikatnie, wysoce nieukontentowani sytuacją, w której nasze trudne prawdy w bałwochwalczy sposób plugawi się traktorowa przyczepa działu literackiego Kometa Okręt kosmiczny numer 2006 nie mógł połączyć się z bazą. Teoretycznie nie powinno to wywoływać paniki na pokładzie. Statek posiadał odpowiednie zapasy jedzenia, picia, posiadał też urządzenia do oczyszczania powietrza. Mógł spokojnie przemierzać otchłanie kosmosu. Jego załoga natomiast mogła próbować odnaleźć ślad komety Mel, która przeleciała niedaleko Drogi Mlecznej, a następnie zniknęła z pola widzenia wszelkich teleskopów i satelit. Była to pierwsza ekipa badawcza. Wczoraj doleciała w okolice miejsca, w którym zaoberwowano ostatnie widmo komety. Brak łączności stał się przyczyną zwołania zebrania na mostku. Pojawili się: Ab (łączność), Gam (dowództwo), Cet (astronawigacja) i Wrr (psychiczna i fizyczna kondycja załogi). Ha (pilotowanie) pozostał w kabinie pilota, łączył się z mostkiem videokonferencją. Nieustanny nadzór nad torem lotu statku był jednym z wymogów bezpieczeństwa. – Powinniśmy zawrócić – pewnym głosem rozpoczął Ab. – Rozumiem, że chcesz wykonywać swoje zadania. Nie wydaje mi się, aby powrót był dobrym rozwiązaniem. Niczego nie udało nam się jeszcze odnaleźć. Kontakt z Ziemią nie jest niezbędny dla odpowiedzi na pytanie, co stało się z kometą – rzekł Gam. – Jestem w stanie poradzić sobie bez komunikatów astronawigacyjnych, posługując się jedynie urządzeniami statku – zapewnił Cet. Wrr nie odzywał się. Obserwował reakcje poszczególnych członków załogi, aby przez odpowiedni dobór diety zapewnić im pełnię sił i dobre samopoczucie. Zachowania w czasie rozmów z odrobiną stresu nadawały się jego zdaniem najlepiej do zbierania materiału psychologicznego. Ha próbował uczestniczyć w ważnym zebraniu. X Traktor Królewski, nr 3 (3) 2006 traktor w błocie sofistyki Rycerz postępu ję – znajdzie szeroki oddźwięk w nie mniej szerokich kołach światła i postępu. Jest bowiem w istocie rzeczą wprost nie do pomyślenia, że ostatni bastion prawdziwej i niewypaczonej wszechogarniającym zabobonem myśli lewicowej został w uwłaczający jego godności sposób umieszczony po prawej stronie niniejszego szacownego wydania. Jesteśmy, mówiąc oględnie, wysoce nieusatysfakcjonowani sytuacją, w której nasze oczywiste prawdy w niegodny sposób zwalcza się przez umieszczenie ich po stronie P, P jak – o zgrozo! – mroczne wyziewy Przesądu, naszego najbardziej nieustępliwego wroga. Jakby tego było mało, tytuł naszej rubryki został prześmiewczo przekręcony, aby skompromitować nasz wzniosły pochód. Wprawdzie otrzymaliśmy naprędce wyjaśnienia, że do druku wkradła się tzw. „kaczka dziennikarska”, ale nie damy się tak łatwo spławić tym mamroczącym wykrętom. Wystarczy bowiem oczy tylko otworzyć, by natychmiast z całą przenikliwą oczywistością dostrzec, jak się sprawy naprawdę mają. Niechże szacowny Czytelnik zechce z łaski swojej podjąć lekki wysiłek umysłowy (nie, to nie zabija, przynajmniej nie od razu) i poddać gruntownej analizie podstępne słowo „kaczka”. Nie trzeba nawet zadawać sobie trudu lingwistycznej analizy syntaktyczno-semantyczno-pragmatycznej, by drań objawił się nam jak na dłoni: najbardziej więc elementarny pod słońcem rzut oka wykazał gruntownie, co (lub raczej kto) jest przyczyną całego tego zamieszania i kłujących w oczy tumanów kurzu, jakie przy nim się podniosły. W tych jakże smutnych okolicznościach jesteśmy zatem zmuszeni postawić naszej światłej Redakcji stanowcze żądanie przeprowadzenia kompleksowego dochodzenia, mającego w sposób rzetelny wyjaśnić tę wyjątkowo niepokojącą, precedensową sprawę. Ośmielamy się zasugerować, że rozwiązaniem ze wszech stron optymalnym będzie powołanie odrębnej, senackiej komisji śledczej ds. zbadania i naświetlenia wszystkich nieujawnionych dotąd (z powodu naszych zasadniczo ograniczonych możliwości) szczegółów. Będzie również bez wątpienia rzeczą niezmiernie pożądaną zdemaskowanie, macki której korporacji pociągały za sznurki w całej tej sprawie. Żądamy również przenosin (i przeprosin) here and now, tu i teraz. A właściwie, skoro jesteśmy już w temacie, żądamy także bezwarunkowej i bezwzględnej likwidacji rubryki antagonistycznej, która – nie wiedzieć czemu – uszła jak dotąd naszej przenikliwej uwadze, kontaminując naszą bezcenną przestrzeń publiczną niczym wykolejona cysterna. Wreszcie znajdzie się więcej miejsca dla nas. Podpisano obiema szyjami, Żyrafa de Ż. X Uniemożliwiły mu to jednak najnowsze odczyty radarów. Okazało się, że zbliżali się do jakiegoś obiektu, który w dużym tempie wytracał prędkość. – Chyba znaleźliśmy naszą kosmiczną zgubę! – Ha krzyknął w stronę monitora. – Dlaczego mnie śledzicie, Terranie? – rozległ się tubalny głos w głośnikach zarówno kabiny pilota, jak i na mostku. – Czegóż szukacie w mojej siedzibie? – kontynuował głos. Wśród załogi statku zapanowała konsternacja. Nikt nie słyszał jeszcze o przypadku komunikującej się komety. Owszem, opowiadano historie o świadomym oceanie, ale z tego co było wiadomo piątce zadziwionych ludzi, nawet on nie potrafił komunikować się werbalnie. Członkowie załogi popatrzyli na siebie. Wreszcie, po długiej chwili, odezwał się Gam: – Ciało niebieskie numer 3467 zniknęło z urządzeń pomiarowych Ziemian. Zostało nazwane kometą Mela. Posłano nas, abyśmy dowiedzieli się, co takiego się z nią, yyyy, z Tobą stało. Początek semestru. Stary BUW, sala na II piętrze. Wewnątrz około dwudziestu młodych prawników i tyle samo wolnych miejsc. Prowadzący dr Harla siada za biurkiem. – Postępowanie egzekucyjne – mruczy notując – Warszawa, 28. lutego 2006 roku, godzina 13.30. Po czym sprawdza listę obecności. – Dobrze. Aha, od następnych zajęć wchodzą państwo do sali i zajmują miejsca w kolejności alfabetycznej. Czy są jakieś wnioski formalne? Podnoszę rękę. – Słucham pana. – Nie ma mnie na liście, ale chciałbym brać udział w tych zajęciach jako wolny słuchacz. – Jest to niemożliwe. Proszę opuścić salę. znany skąd inąd jako Tomek Makarewicz (ekonomia i filozofia) Kocham mój wydział, a on mnie Poniedziałek, 14:45. Pierwsze piętro na KP 3. Kapsel idzie w ruch. Przyjdź i zobacz to na własne oczy… Może koledzy zaproszą Cię do gry. To nie żarty. Przychodź na mecze! Po długim i jakże nieznośnym okresie oczekiwania na ponowne wydanie ostatniego czasopisma, w którym w sposób czysty i scjentyczny zawiera się Prawda Jako Prawda, w skupieniu zbieraliśmy wszystkie nasze myśli, aby w jak najpełniejszy sposób odpowiedzieć na przejmujące nasze serca spolegliwością i motywujące do zapału żądania mas pracujących. Wprzódy zajmiemy się zaległym z zeszłego tygodnia tematem, tzn. odpowiedzią na list będący paradygmatyczną i stratyfikowalnie heurystyczną egzemplifikacją zalewającej nas makulatury od J[aśnie] O[świeconych] Czytelników. Z powodu uwłaczającego braku miejsca (z czym nie przestajemy walczyć) nasze pouczenia będą nieuchronnie krótkie i zwięzłe. Albowiem szkoda czasu na krytykę czegoś, co i tak znajduje się na dnie upadku i nihilizmu. Jak był rzekł przenikliwy i wyśmienicie celny Jan Szkot Eriugena, nic bardziej żmudnego, niż walka z głupotą. Mimo tych pełnych mądrości słów uczonego męża, musimy – nie zważając na nieuniknione sprzeczności – zakasać rękawy i podjąć nasze zadanie, nie lękając się trudu i znoju. W tym miejscu zadowolimy się dokładnym wskazaniem miejsc, w których nasz J. O. Czytelnik pobłądził w mroku nierozumu i zboczył w niewłaściwym kierunku (a tak na marginesie, to czy można zboczyć we właściwym kierunku? Otwieramy zatem konkurs na najlepszą dysertację na ten niezwykle frapujący temat; całość nie powinna przekroczyć 25000 znaków i powinna zostać napisana zgodnie z duchem materializmu oraz w języku francuskim). Albowiem dopóki tylko trwa wyzysk transwestytów amerykańskich, cierpliwie i stanowczo będziemy głosić, że nie godzi się wcale człowiekowi postępu posługiwać trącącym szczurkiem i nieco leciwym, bo jeszcze z mroków średniowiecza się wywodzącym, rachunkiem predykwantów. Obecnie bowiem, z uwagi na oczywisty i obiektywny fakt reakcyjnie ideowej genezy kwantów względem kwarków, wszyscy światli naukowcy i myśliciele stosują w badaniach wyłącznie rachunek predykwarków. Niech ta uwaga starczy wszystkim za grożący palec, by następnym razem zastanowili się dwa razy, zanim naskrobią podobne nonsensy. Na koniec – last but not least – przechodzimy do złożenia na naszych łamach oficjalnej skargi i protestu, która – miejmy nadzie- – Dziękuję. Wszyscy zdrowi. A czy teraz możecie już opuścić moje skromne progi? – Kometa odparła z nutką rozbawienia. – Oczywiście, oczywiście. Cały ciąg, Ha. Kierunek Księżyc. Już ja pogadam z tymi fanfaronami w bazie, po jaką cholerę ciągają nas po wszechświecie. *** Po powrocie nikt nie chciał uwierzyć w relację załogi. Nawet Wrr nie został uznany przez swoich kolegów po fachu za zdrowego na umyśle. Wskazywano na możliwe przyczyny – oddalenie od domu, zbyt duże przeciążenia, nieprawidłowości w funkcjonowaniu aparatury podtrzymującej życie na statku, szok po powrocie do normalnej grawitacji. Zdiagnozowano nową jednostkę chorobową – rozmowy z Kometami. Załoga odpowiedziała serią artykułów na temat innej – poszukiwanie zaginionych komet. Niestety, władza i kaftany bezpieczeństwa były po jednej ze stron. Traktor Królewski, nr 3 (3) 2006 Piotruś historia i filozofia profetyczna 9 10 traktor w blasku prawdy Telemarketyng brutality W umyśle prawie każdego studenta, a szczególnie studenta, który musi opłacić studia lub akademik, częstokroć kołacze jedna, niepokojąca myśl: „Skąd ja na to wezmę pieniądze?”. Jednak nawet kiedy wspomniane zobowiązania zostaną uregulowane, myśl ta pojawić się może przy innych okazjach – najczęściej podczas zakupów. Różne firmy i przedsiębiorstwa oferują pracę studentom przeważnie studiów wieczorowych i zaocznych, a najwięcej ofert – firmy reklamowe i marketingowe. Brzmi dumnie, w praktyce chodzi głównie o rozdawanie ulotek oraz telemarketing i teleankietowanie. Dziś postaram się przybliżyć wam, na czym polega telemarketing, a może zdecydujecie, czy warto byłoby podjąć w przyszłości taką pracę, czy też jest to ponad wasze siły. Jak nietrudno się domyślić, podstawowym zadaniem telemarketera jest sprzedaż usługi bądź dobra klientowi, który najczęściej nie jest nim wcale zainteresowany. I tu otwiera się duże pole do popisu dla studenta z wyobraźnią, gdyż sprzedanie katalogu rynien emerytce, podręcznika BHP księgowej, czy telefonu osobie, która ma już trzy inne, jest zadaniem wyzywającym i wymaga niekiedy ogromnej cierpliwości, czasem nawet poczucia humoru. Należy przedstawić zalety korzystania z produktu, przemilczeć wady i stworzyć, iluzoryczne niekiedy, zapotrzebowanie na oferowany produkt. Kiedy klient zaczyna zadawać sobie pytanie o to, jak mógł wcześniej żyć bez tegoż produktu, dobra nasza – możemy „umówić sprzedaż”. Zadanie teleankietera jest o wiele prostsze, gdyż w przeciwieństwie do zakupu towaru lub usług, wypełnienie ankiety nie wiąże się ze zobowiązaniami finansowymi. Wystarczy przekonać klienta, że czas wypełniania ankiety nie będzie długi, bądź nawet od razu przejść do rzeczy, dając mu wybór jedynie między odpowiadaniem na pytania bądź odłożeniem słuchawki, z czego korzysta niestety nadzwyczaj często. Problemy zaczynają się, kiedy ankieta dotyczy osoby spełniającej konkretne warunki. Nieczęsto można dodzwonić się akurat do osoby, która – przykładowo – ma więcej niż jedno dziecko i używa wybielacza marki X. Dużym minusem takiej pracy mogą być reakcje klientów na telefon, choć niekiedy mogą one wnieść powiew świeżości w nudne życie słuchawki. Spotykamy się z najprzeróżniejszymi ludźmi, którzy reagują strachem, gniewem, czasem w sposób zabawny, niekiedy wulgarny. Duża część rozmów kończy się odłożeniem słuchawki po tym, jak Na wstępie wyjaśnijmy sobie podstawowe pojęcia dotyczące telemarketingu. Pierwszym ważnym terminem jest call center, czyli centrum telefoniczne. Jest to nic innego, jak duże pomieszczenie wypełnione osprzętem telekomunikacyjnym i studentami, najczęściej także komputerami. Tam właśnie telemarketer spędza większość swojego czasu pracy. Jest to miejsce, w którym panuje niebywałe larum – każdy pracownik zachwala produkt klientowi. Nad tą całą wrzawą krążą supervisorzy, dodając swoje dwa grosze, gdy tylko mają ku temu okazję. I tu stykamy się z kolejnym pojęciem godnym wyjaśnienia – supervisor. Używając niezbyt wyszukanego porównania można powiedzieć, iż stanowią oni swego rodzaju bardziej nowoczesną wersję poganiaczy niewolników, choć trzeba uczciwie przyznać, że służą radą i pomocą w wy…sprzedanie katalogu rynien emerytce, podręcznika BHP księgowej, czy konywaniu zadań słuchawkom. Co to jest słuchawka? Pewnie już się domyśli- telefonu osobie, która ma już trzy inne, jest zadaniem wyzywającym i wyłeś, drogi czytelniku – słuchawka to nie maga niekiedy ogromnej cierpliwości, czasem nawet poczucia humoru. tylko główne narzędzie pracy, ale także słowo określające jej użytkownika. się przedstawimy, bo kto z nas lubi, kiedy jego spokój zakłócany jest Skrypt to kolejne pojęcie, które wymaga wyjaśnienia. Otóż skrypprzez telefon od nieznajomej osoby, która próbuje sprzedać nam jakiś tem nazywana jest instrukcja dla pracownika, zawierająca niekiedy mało interesujący nas produkt. Jednak większość telefonów odbywa gotowy scenariusz rozmowy, częściej – przydatne sformułowania się na zasadach przewidzianych przez pracodawcę i często zakończoi gotowe odpowiedzi na ewentualne pytania i zastrzeżenia potencjal- na jest sprzedażą dobra lub odpowiedzią na pytania teleankietera. nego klienta. Ostatnim już terminem jest bonus, czyli dodatkowa premia przyCóż więc jest takiego w pracy telemarketera i teleankietera, co znawana z różnych powodów – za największą ilość sprzedaży, najwięprzyciąga do niej studentów? Najczęściej wymieniony już brak specej wypełnionych ankiet. Bonusa dostać można także dzięki zdobyciu cjalnych kwalifikacji, oraz dogodne godziny, często także możliwość sympatii supervisora. Najczęściej są to bilety do kina, wejściówki do zawarcia umowy o pracę. W tej branży może pracować nawet student klubów, pizza lub firmowe gadżety. studiów dziennych, gdyż niektóre firmy oferują na tyle dogodne godziny pracy, iż po zajęciach można parę godzin „posiedzieć na słuDo pracy telemarketera lub teleankietera nie są potrzebne spechawkach”. Ponadto wielu pracodawców pozwala po wcześniejszym cjalne kwalifikacje. Wystarczy, że starający się o pracę jest przeciętnie powiadomieniu nie stawić się w pracy, gdy w jej czasie wypada nam inteligentny, nie ma wad wymowy i potrafi posługiwać się kompute- egzamin bądź zaliczenie. Podejście „najważniejsza jest uczelnia” jest rem. Jeżeli dodać do tego spryt i umiejętność utrzymania inicjatywy jednak tyleż pożądane, co rzadkie u pracodawców. w rozmowie, pracownik może liczyć na niewielkie premie związane Kiedy chcesz podjąć pracę w zawodzie telemarketera lub teleanz ilością pomyślnie zakończonych rozmów. kietera, powinieneś uważnie wybrać firmę, do której zamierzasz złoWitamy w naszej wspaniałej firmie! Przyjęcie do pracy odbywa żyć swoje CV. Przede wszystkim uważnie przejrzeć ofertę pod kątem się zwykle na zasadzie rozmowy kwalifikacyjnej, najczęściej po domogących budzić kontrowersje punktów. Im mniejsza i prostsza jest starczeniu CV. Czy rozmowa jest potrzebna pracodawcy, czy też ma oferta, tym z reguły mniej jest niejednoznacznych zapisów. Następstwarzać złudzenie solidności i zaangażowania firmy w proces rekru- nie musisz równie uważnie zapoznać się z tekstem umowy przed jej tacji – osądzicie zapewne sami, kiedy na taką się zdecydujecie. Jednak podpisaniem, najlepiej w jakimś cichym i spokojnym miejscu. Jest to ja nie słyszałem jeszcze o przypadku odrzucenia kandydata. Płaca szczególnie ważne, gdy osoba rekrutująca w jakikolwiek sposób próna stanowisku telemarketera waha się zwykle w granicach 6-9 PLN buje przyspieszyć jej podpisanie. Zwróć uwagę na punkty dotyczące (netto) za godzinę, przy czym zdarzają się oferty dla płynnie władająpłacy, premii oraz warunków zakończenia pracy. Pamiętaj, że zapewcych językami obcymi, płatne nawet kilkanaście złotych za godzinę. ne nie będziesz pracował tam do emerytury – rotacja kadr w tego Wynika to z tego, że niektórym zachodnim firmom bardziej opłaca typu firmach to zwykle maksymalnie około trzy miesiące. Dobrym się wynająć ankieterów w Polsce, gdzie płace są mniejsze niż w ropomysłem jest także spacer w okolice dzimym kraju. siedziby i zagadnięcie pracowników wychodzących ze zmiany. Codziennych obowiązków telemarketera i teleankietera nie można nazwać zróżnicowanymi. Taka oferta spodoba się osobom, które Marcin „Astro” Duda oczekują pracy siedzącej i monotonnego klepania przygotowanych extreme georgraphying formułek. Zdecydowanie jednak nie stanie się ulubionym zajęciem studenta lubiącego nowe wyzwania i chcącego się rozwijać. Takie słowa zachęty częstokroć wykorzystywane są w ofertach. Ubogi w rozrywki dzień pracy urozmaicają jedynie dowcipy kolegów bądź anegdotki dotyczące klientów. Przeważnie jednak czas płynie w ślimaczym tempie od przerwy do przerwy. Traktor Królewski, nr 3 (3) 2006 11 la gente – mieszkańcy Traktu Dziennikarskie solilokwium czyli szefa „NIUSÓW” rozmowa z samym sobą Mariusz Drozdowski, który sam siebie nazywa wnukiem Madonny, zawieszony między dwoma galaktykami dziennego dziennikarstwa i wieczorowej socjologii, zgodził się w swojej łaskawości przeprowadzić wywiad z samym sobą, odmawiając mojego współudziału. Przed Wami redaktor „NIUSÓW”, pisma, które rzuciło na kolana wszystkich bywalców barku w budynku Instytutu Socjologii, gdzie jest sprzedawane. Dorota Woroni awangarda Socjologii „NIUSY” to dla ciebie…? Przede wszystkim zabawa, ale także coś, co traktuję bardzo ambicjonalnie. Chciałbym, żeby miesięcznik stał się integralną częścią życia studentów Instytutu Socjologii, żeby moi koledzy na niego czekali. Gdzieś tam dalej mam oczywiście większe marzenia, ale jesteśmy ledwo na linii startu i za wcześnie, żeby o tym mówić. Każesz studentom płacić za „NIUSY”. Sądzisz, że ta formuła zda egzamin? Trzymając się terminologii egzaminacyjnej, jesteśmy „przed sesją”. Na razie „zerówkowy egzamin” poszedł nam całkiem nieźle, bo cały nakład pierwszego numeru sprzedał się w dwa dni. Poza tym nie ukrywajmy, że 50 groszy to żadne pieniądze. To mniej niż kosztowałoby ksero całej gazety, a jednocześnie już coś, co spowoduje, że gazeta będzie szanowana i nie będzie leżeć na ziemi porzucona. Czy jesteś zadowolony z tego pierwszego numeru? Szczerze? Raczej średnio. To znaczy graficznie jest nieźle. Teksty, które są – też nie należą do najgorszych. Problem polega na tym, o czym one traktują. Brakuje mi informacji, chcę, by było ich więcej. To ma być „dziennik comiesięczny”. Co jest najtrudniejsze? Czego najbardziej ci brak, czego potrzeba do wydawania gazety? Brakuje oczywiście systemu motywacyjnego dla redakcji. Nie ukrywajmy, że to także studenci, którzy swój cenny czas wolny poświęcają pisaniu za darmo. Oczywiste jest bowiem, że gazeta za 50 groszy nie tylko nie może płacić swoim autorom, ale także nie może się sama finansować. Bez pomocy Zarządu Samorządu Studentów IS nie dalibyśmy rady w ten sposób się ukazać. Poza tym mam wrażenie, że tworząca się redakcja wciąż nie czuje, że „NIUSY” to ich dziecko… A tak przecież jest. Moje zadanie polega na koordynowaniu wychowywania tego dziecka. A skąd wiesz, jak to robić? Powiedzmy, że mam pewne doświadczenie i niejedno dziecko na swojej piersi wykarmiłem… Na koniec zapytam o to, kiedy nowy numer i co w nim wartego poczytania? Mam nadzieję, że drugi numer uda się nam wydać w pierwszej dekadzie marca. A co do zawartości, to chcemy znów zaprosić ciekawą postać do naszej Wizytacji – kogoś zupełnie innego niż przedstawiony w pierwszym numerze doktor Adam Jelonek. Poza tym doradzimy studentom, jak w bardzo łatwy sposób można dorobić i się nie narobić… Reszta oczywiście na plakatach i w numerze. Nie ma co zdradzać zbyt wiele. Mariusz Drozdowski dzielny redaktor Obojga Wydziałów Ekscytujące hobby profesora S. Nasz ukochany, jedyny i niepowtarzalny profesor S. nie poświęca całego swojego czasu na i tak skazane na klęskę kształcenie studentów. Gdy tylko zje swój obiadek, który gotuje mu niania, tudzież – zamiennie – żądna zaliczenia studentka, wyrusza w poszukiwanie przygód w jakże fascynujący go świat. Zaczynał od osiedlowego śmietnika, w którym pierwszy raz udało mu się zrozumieć istotę podziału rzeczy na przydatne i nieprzydatne. Nawet nie wyobrażacie sobie na ile sposobów można wykorzystać zużytą sztuczną szczękę. Niczym kamień rzucony w wodę, który zatacza coraz szersze kręgi, profesor S. eksplorował coraz dalej i dalej, więcej i więcej, wciąż nienasycony starał się odnaleźć sens życia (i najbliższy monopolowy). Szukał też czegoś, co zwyczajnie sprawiałoby mu radość. Imał się różnych zajęć, był hieną cmentarną, czasem ukradkiem podkradał niani z lodówki pęto kiełbasy i ciął ją brzytwą Ockhama. Jednak najbardziej spodobały mu się przejażdżki miejską śmieciareczką, którą pożyczał regularnie od dyrektora swojego instytutu. Kolejnym jego hobby, któremu poświęcił czas i młodość, było przebieranie się za gigantycznego, nadmuchiwanego Chucka Norrisa i rozdawanie w tym stroju ulotek reklamujących nadmuchiwane stroje Chucka Norrisa (to ci niespodzianka!). Pewnego razu na wakacjach w Wołominie poznał pewnego lokalnego żula o imieniu Tadzio, który oprócz listy sklepów z najtańszym winem w okolicy przekazał mu całe swoje życiowe doświadczenie. Profesor S., zafascynowany radą swojego Mistrza na najszybsze zrobienie wydmuszki i sposobem na jak najmniejsze zużycie papieru toaletowego, postanowił zrobić coś naprawdę ostrego i zatrudnił się w fabryce żyletek. Po nieprzyzwoitych zabawach z brzytwą Ockhama miał już przecież doświadczenie! Dlatego też w pracy odnosił same sukcesy. Został nawet pracowni- kiem miesiąca, dzięki czemu miał przywilej, jako jedyny, korzystania z prywatnej toalety (kluczyk do niej trzymał w kieszonce na piersi, zaraz obok nieśmiertelnego mikrofonu, którego używa podczas zajęć). Ponieważ profesor S. jest człowiekiem renesansu, miał wiele hobby, których nie sposób wymienić na tych stronach. Poza tym są one zbyt intymne i mogłyby zasiać zgorszenie wśród rodzin polskich. Jednak kiedy ktoś zapuka do waszych drzwi prosząc o 100 złotych, nie otwierajcie mu! A & J sp. z o.o. dzieło Groźnego Borsuka inspirowane wykładami rzeczonego profesora Traktor Królewski, nr 3 (3) 2006 12 la gente + aenigma aprilis Wyższa Szkoła Bounce’u i Lansu Ośmielam się właśnie tak nazwać naszą szanowną i poważaną w świecie uczelnię o wieloletniej tradycji. Jeśli ktoś uważa, że moda i bycie cool nie znaczy nic dla studentów Uniwersytetu Warszawskiego, to jest w wielkim błędzie. Wystarczy nawet pobieżna obserwacja, aby się o tym przekonać. Pytanie tylko, co jest lanserskie, a co nie, jak trzeba wyglądać i co robić w wolnym czasie, aby być na topie. Z pewnością odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna, a właściwie jest ich wiele. Byłabym nawet skłonna stwierdzić, że każdy próbuje kreować modę na swój sposób, a może mamy też do czynienia z masowym zjawiskiem nazywania modnymi czynności, które po prostu trzeba wykonywać. Takim przykładem jest słynny BUWing. Nawet mało pilni studenci muszą od czasu do czasu zasiąść w bibliotece albo chociaż wpaść tam na chwilkę w przerwie między jednym piwem a kolejnymi (oczywiście bezalkoholowymi), aby wypożyczyć jakąś książkę (wbrew pozorom czasem się przydają). Przykry ten obowiązek udało się zmienić w okazję do wylansowania swojej osoby – prawie jak latem na Chmielnej. Ukochana uczelnia postarała się o stworzenie miejsca idealnego na ten cel. Korzystając z panującej mody na poradniki (np. jak jeść, aby nie przytyć, jak jeść, aby przytyć, jak doprawić konia z kopytami, jak wstać, żeby dalej spać itd.), zamieszczę krótkie instrukcje BUW-owego survivalu. Punktem podstawowym jest zaopatrzenie się w markowe superciuszki. Jeśli chcesz się lansować, nie udawaj intelektualisty, który przyszedł się uczyć! Osobiście polecam Lacoste, czyli „lans, bounce i krokodyle” lub też „see U later aligator”. Kiedy już w duszy grają Ci te dwa radosne hasła jako myśli przewodnie, a na smukłym ciele opinają się pachnące nowością materiały, możesz ruszać na podbój BUW-u (jeśli oczywiście wcześniej starannie ułożyłeś włosy np. w modnego irokeza). Panie mają większy wybór – mogą się zdecydować na cokolwiek, byle tylko była to fryzura zgodna z najnowszym trendem, co oczywiście sugeruje jej zmianę – w sprzyjających okolicznościachdwanaście razy w roku). Kiedy maszerujesz już po szerokich schodach i czujesz się niczym gwiazda w Cannes, nie pomyl krzyków rozhisteryzowanych fanów/ fanek z okrzykami zdenerwowanego ochroniarza, któremu zapomniałeś okazać przy wejściu kartę biblioteczną. Po tej trudnej wspinaczce czeka Cię już tylko kilka okrążeń między półkami i wybór Prima aprilis Znowu potwierdza się ponura i gombrowiczowska prawda, że wszystko łaciną, z łaciny i poprzez łacinę. Prima (dies) aprilis – pierwszy dzień kwietnia. Nazwę miesiąca już starożytni wywodzili od greckiego rzeczownika aphros, oznaczającego pianę morską, z której miała się narodzić bogini Afrodyta. Tak więc kwiecień jest poświęcony bogini miłości, ale i bogini cyklu wegetacyjnego – z każdą wiosną powraca ze świata podziemnego do Afrodyty jej kochanek Adonis, symbol odradzającego się życia. Afrodyta przeniesiona z panteonu greckiego do wierzeń rzymskich, scaliła się w jedno z dawnym latyńskim bóstwem (czczonym jeszcze przed założeniem Rzymu) – Wenus, opiekunką roślinności i ogrodów. W kwietniu Rzymianie obchodzili Cerealia – święto ku czci Cerery, bogini zasiewów i plonów. Natomiast pierwszego kwietnia – w prima aprilis – kobiety czciły bóstwo Fortuna Virilis (hi, hi – w dosłownym tłumaczeniu „Męskie szczęście”), które miało zapewnić im powodzenie u mężczyzn. Ale prima aprilis nie mogło się obyć bez pewnej przewrotności. W tym samym dniu kobiety oddawały cześć Wenus o przydomku Verticordia (kierująca sercami), która miała je ustrzec przed niewłaściwą (grzeszną) miłością. Tak więc trudno wyobrazić sobie prima aprilis bez Afrodyty, choć uczciwie przytoczę też ludową etymologię słowa „aprilis” – miałoby pochodzić od czasownika „aperire” – otwierać. Na wiosnę wszystko się otwiera – to oczywiste: ziarna, pączki, piwne ogródki itp. Dlaczego akurat pierwszy dzień kwietnia stał się dniem żartów i zwodzenia innych, tego nie wiadomo. Kiedy trudno wyjaśnić pochodzenie jakiegoś obyczaju, zwykle napomyka się o niesprecyzowanych obrzędach czy wierzeniach. Hulaj dusza. No i pohulała. Zygmunt Gloger w Encyklopedii staropolskiej podaje takie oto kuriozalne wyjaśnienia fenomenu prima aprilis: „Początek tego zwyczaju niektórzy wywodzą od uroczystości dawnych Rzymian na cześć bożka śmiechu i wesołości, wiadomo bo- przypadkowej książki, a później do wyboru – kawa, kręgle, lunch… Wszystko oczywiście na terenie BUW-u. Zmęczony obowiązkami studenckimi, możesz wrócić do domu usatysfakcjonowany dniem pełnym wrażeń. Niestety nie przeszedł pomysł entuzjastycznie przyjęty przez wielu, aby BUW przez całą dobę otwierał swoje szerokie bramy dla lanserów, zostaje więc tylko nocny clubbing jako afterparty. Poza BUWingiem modne są wszelkie gadżety. Sama byłam ostatnio świadkiem sytuacji, dzięki której przypomniałam sobie beztroskę podstawówki. Kiedy wpadłam do sali umęczona sprintem pod górę (swoją drogą ulica Oboźna to iście tatrzański czarny szlak, szkoda tylko, że nie wprowadza się zagrożenia lawinowego trzeciego stopnia i nie odwołują z tego powodu zajęć), oczom własnym nie mogłam dać wiary! Podczas gdy ja konałam, z trudem łapiąc oddech i marząc, by wrócić pod ciepłą kołderkę, spod której zbyt wcześnie wygoniło mnie poczucie obowiązku, moje koleżanki zachwycały się nowym zeszytem jednej z nich. Dopytywały, gdzie go kupiła i przepychały się, aby z namaszczeniem go dotknąć, pogładzić, powąchać. Z pewnością byłyby zachwycone, gdybym opowiedziała im o najnowszym krzyku mody, jakim są podobno budziki, które od samego rana przemawiają do nieszczęśliwych swych posiadaczy hiphopowym slangiem. Postanowiłam jednak pozostawić je w słodkiej niewiedzy, aby nadmiar wrażeń od samego rana nie spowodował u nich jakichś skutków ubocznych. Aż chciałoby się wykrzyknąć, że studenciaki są jak pierwszaki, ułożyć na ten temat piękny wiersz napisany heksametrem, zrymowany najzgrabniej jak się da, ale że pora była wczesna, a klasycyzm w poezji jest już od dawna niemodny, porzuciłam szybko ten pomysł i spuściłam wzrok na swój całkiem zwyczajny zeszyt. Ola perełka Polonistyki wiem, iż poganie rzymscy nowy rok rozpoczynali w dniu1 kwietnia, wśród najweselszych zabaw. Inni utrzymuja, że Żydzi, nie wierząc w Zmartwychwstanie Pańskie (Chrystus Pan, dnia 30 marca przybity na krzyżu, w dniu 1 kwietnia powstał z grobu), żołnierzy i wszystkich uczyli kłamać”. Tyle Gloger i może dobrze, że nie więcej. Skąd obyczaj prima aprilis się wziął, tego nie wie nikt. Tradycję ma długą, bo już w XVI wieku uchodził w Polsce za bardzo dawny, przez lud zaś zwany był swojsko prymaprylysem (wymowa cokolwiek praska). Jeszcze ciekawiej mają Francuzi. U nich 1 kwietnia zwie się poisson d’avril – kwietniowa ryba. I byłaby zupełna enigma, gdyby nie opisy uciesznych zabaw, jakim oddawano się we Francji za rządów króla Filipa Pięknego (12681314) i jego wesołej żony Mahaut. Zabawy te, zwane kiermaszem szaleńców, często odbywały się w kościołach, katedrach itp. (katedra łączyła funkcję świątyni, merostwa, reprezentacyjnej sali, była domem dla ludu. Potwierdza to wyraźnie jej francuska nazwa – dome – o oczywistej etymologii). I tak w Wielką Środę w katedrze Notre-Dame lub w bazylice Saint-Remy w Reims odbywała się procesja wzdłuż stacji męki Chrystusa. Na czele procesji niesiono krzyż, a za nim postępowali w dwóch szeregach kanonicy. Każdy ciągnął na sznurku śledzia. Zabawa polegała na tym, żeby nadepnąć na śledzia kolegi przed sobą, unikając jednocześnie przydepnięcia własnego śledzia przez osobnika idącego z tyłu. Taka to zemsta na postnej rybce i zarazem (prawdopodobnie) źródło terminu poisson d’avril. Teksty co prawda o tym milczą, ale wyobrażam sobie, jak kanonicy podśpiewują pod nosem: Hopsasa, hopsasa, przydepczmy matiasa”. Traktor Królewski, nr 3 (3) 2006 mgr Inga Grześczak NNŁWW tractor sum Witam wszystkich łaciatych! Za oknami wiosna, a my dzielnie dotarliśmy do połowy wiekopomnego dzieła mistrza Khoradzego. Nie trudźmy się więc wstępami, tylko od razu zagłębmy się w odmęcie starożytnej mowy wyposażeni w nasz współczesny podręcznik przekładu! Naprzód, wiara! Trzecia zwrotka! Co powiedzieć chciał Rzymianin czyli radykalny przekład dla każdego z łaciny na nasze, z komentarzem i przypisami Iam iam residunt cruribus asperae pelles et album mutor in alitem superne nascunturque leues per digitos umerosque plumae. Niech nas nie zwiedzie podobieństwo dwóch pierwszych słów, znaczą one bowiem coś innego. Pierwsze „Iam” to poprzednik angielskiego I’am, który po polsku oddawać się zwykło jako ja jestem (zwróc uwagę na podobieństwo I’am do polskiej formy jam). Drugie „iam” również oznacza jam, ale tym razem chodzi o dopełniacz liczby mnogiej rzeczownika jama. Codzi więc o jakąś jaskinię, grotę, a być może norę w ziemi. Znaczenie tego słowa stanie się stokroć jaśniejsze, gdy odkryjemy, że residunt to tyle, co polskie rezydent, mieszkaniec. Pierwszy wers tej zwrotki mówi nam, że podmiot liryczny mieszka w ziemiance. Zobaczmy, czego jeszcze możemy się dowiedziec, o naszym bohaterze. Asperae odpowiada polskie aspirować, a więc dążyć, do czegoś, ale też w jakimś kierunku. Kierunek ten jest wskazany we wcześniejszym słowie – cruribus. Jest to typowy łaciński zrost, dwa słowa, które są na tyle silnie powiązane, że zlały się w jedno. „Cru” zrozumiemy zestawiając z angielskim crew, czyli załoga, personel pracujący w jednym miejscu, „ribus” to tyle, co ryby. Widzimy więc, że podmiot liryczny pracuje na kutrze rybackim. Nie to jest jednak najważniejsze w tym zdaniu. Oto bowiem kolejna linijka zaczyna się słowem pelles. Jest to typowy łaciński zrost, dwa słowa, które zlały się w jedno, mimo że w ogóle nie były powiązane. Mamy tu do czynienia z cząstkami pel i les. W tej chwili interesuje nas pierwszy człon, dość zdradliwy, gdyż w mrokach dziejów zaginęła w nim jedna literka. Aby zrozumieć przekaz poety, musimy na początku tego słowa dopisać maleńkie „o”. I wszystko jasne! Opel! Podmiot liryczny jeździ do pracy oplem! Zaiste, w tragicznym się położeniu znalazł. Zajmijmy się drugim członem wyrazu – pułapki. Choć tego nie widać, zaczyna on następne zdanie (Współcześnie między tymi wyrazami postawilibyśmy kropkę, musimy jednak pamiętać, że w czasach rzymskich nie była znana interpunkcja. Ustanowił ją dopiero w 949 roku papież Agapit II jako narzędzie do walki z niewiernymi). Les od razu kojarzy nam się z angielskim less, czyli mniej. Et pełni w łacinie funkcję tzw. Różnościeżkowego Ynterwyrazowego Połączenia, czyli zastępuje różne przyimki, zaimki i spójniki. Tutaj RYP wszedł w miejsce spójnika niż. Każdy słuchający muzyki człowiek wie, że album to płyta. Mutor zrozumiemy dzięki słowu, które zna każdy spośród naszych sąsiadów zza Odry. Chodzi o Mutter, czyli o matkę. Do słowa alitem zaś zakradł się kolejny błąd przepisywania. To, co średniowieczny mnich przepisał jako „li”, było kiedyś jedną literą „u”. Też dwie pionowe kreseczki, tylko tej jednej małej pomiędzy zabrakło. Mamy więc in autem czyli w samochodzie. Przystańmy na chwilę w tym miejscu. Cóż bowiem może znaczyć sformułowanie „Mniej niż płyta matki w samochodzie”? Znów musimy odwołać się do historii starożytnego Rzymu. W czasach tych medycyna i higiena stały na bardzo niskim poziomie, dlatego śmiertelność wśród mieszkańców Wietrznego Miasta była dość wysoka. Konsekwencją tego był między innymi niesamowity tłok na cmentarzach. Aby uporać się z problemem szybko przepełniających się nekropolii, zmarłych chowano nie w pozycji leżącej, lecz stojącej, czyli pionowo. Dzięki temu mogło ich się na jednym cmenatrzu zmieścić więcej. Lecz taka metodyka pochówku wymagała mniejszych płyt nagrobnych. W porównaniu z nowożytnością, były one bardzo małe, zwłaszcza w przypadku kobiet, które zwykle są drobniejszej budowy. Stąd w potocznym języku Rzymian „płyta (w domyśle: nagrobna) matki” funkcjonowała jako synonim czegoś małego. Teraz jasny stał się sens tłumaczonej linijki – autor daje nam do zrozumienia jak mało miejsca było we wspomnianym oplu poprzez porównanie do tej symbolicznej „płyty (nagrobnej) matki”. Kolejne dwie linijki tworzą spójną całość, są jednym zdaniem. Tłumaczenie zacznijmy więc od odszukania orzeczenia. Znajdziemy je ukryte w wyrazie umerosque, jeżeli obetniemy niecnie doczepiony, choć leksykalnie osobny człon que. Umeros trudno jest przełożyć na polski. Wszyscy dobrze wiemy, że niektóre obce słowa nie mają w naszym języku dokładnego, oddającego całość sensu odpowienika. Tak też jest z wyrazem umeros, który jest ciekawą mieszaniną słów umieścić i umiar (co widać po jego zapisie, który jest jakby kombinacją zapisu dwóch słów polskich). Znaczy więc tyle, co poukładać, rozmieścić, ale z rozwagą, w sposób przemyślany i uporządkowany. Domyślamy się więc, że poeta chce nam ustami podmiotu lirycznego przekazać, co można do tego nieszczęsnego opla zmieścić (w domyśle: jak mało). Wozi więc ze sobą biedny podmiot superne nascuntur (znów odrzucamy pasożytnicze que). Drugi wyraz dla zrozumienia rozłożyć musimy na dwie części. Cuntur czyli kontur, obrys; nas czyli nasz. Zatem „Nasz Kontur”, wydawane w starożytnym Rzymie pismo dla grafików i rysowników. Superne nie jest tutaj wyrazem uznania dla gazety, lecz wskazaniem jej wyjątkowości, wyższości. Zapewne był to numer specjalny, być może poświęcony rysowaniu kutrów rybackich. Idźmy dalej – kolejną rzeczą w oplu podmiotu jest leues per digitos. Per, jak wiemy, oznacza pióro (por. czeskie péro), lecz tu nie chodzi o przedmiot służący do pisania, lecz raczej o proces pisania, czy też zapisywania. Wskazuje na to słowo digitos, czyli cyfrowy. Sformułowanie zapis cyfrowy sugeruje nam, że mamy do czynienia z jakimś nośnikiem danych – płytą kompaktową, kartą pamięci czy może nawet pendrivem. Rozłóżmy teraz pierwsze słowo – mamy le ues. Pamiętając, iż Rzymianie nie znali polskich znaków i że czasem mylili głoski podobne w brzmieniu i zapisie, przekładamy ues jako łez. Le brzmi trochę z francuska i dobrze – o to właśnie Khoradzemu chodziło. Drugą rzeczą w samochodzie podmiotu jest płyta kompaktowa zespołu Łzy, z tą jedynie uwagą, że jest ona po francusku. Prócz tego jest jeszcze plumae. Końcówka –ae wskazuje, że jest to jakieś urządzenie do robienia „plum”, czyli do plumkania. Ponieważ żaden instrument nie wchodzi w grę, jest to zapewne samochodowe radio. Konieczne, jeżeli chcemy posłuchać Ani Wyszkoni śpiewającej po francusku o Agnieszkach i narcyzach. Pozostało nam jedynie tajemnicze que. Wygląda podejrzanie, spróbujmy je więc obrócić o 180 stopni w lewo. Wychodzi anb. Bez sensu, odwróćmy więc ostatnią literę. Otrzymujemy and, czyli spójnik i, oraz, łączący wymieniane przedmioty w jedną, spójną całość. Podsumujmy więc nasze dokonania z tego odcinka, pozwalając sobie na niewielkie zmiany stylistyczne: Jam mieszkaniec jam, na połów podążam Oplem. [Przestrzeń] w aucie mniejsza niż płyta (nagrobna) matki. Numer specjalny „Naszego Konturu” i zespołu „Łzy” Francuskojęzyczny kompakt wożę wraz z odtwarzaczem. Trzecia zwrotka zawiera zatem garść informacji o naszym podmiocie lirycznym, właścicielu feralnego ferrari. Zuchwała kradzież rurki doprowadzającej płyn do spryskiwaczy była dla niego straszliwym ciosem. Kiedyś sprzedał dom i zamieszkał w wykopanej w ziemi norze, aby mieć pieniądze na zakup włoskiego auta. Teraz, bez nakrapianej rurki, samochód stał się bezużyteczny, a nasz bohater zmuszony jest jeździć do pracy małym, ciasnym oplem, w którym zmieściło się tylko jedno czasopismo i radioodtwarzacz z jedną tylko płytą kompaktową. Zwrotka jest przepełniona uczuciami, a głęboki i wzruszający opis tragedii, jaka spotkała bohatera stwarza silną więź emocjonalną między nim a czytelnikiem. Trudno znaleźć lepszy przykład niesamowitego kuszntu poetyckiego mistrza Khoradzego. Z łaciętymi pozdrowieniami, prof. dr hab. Eugeniusz Przypał-Sakramencki PS. Treść PS-a w następnym numerze, bo się nie zmieściła. Traktor Królewski, nr 3 (3) 2006 13 14 eventi culturali (rotk-art) Trzeba przypominać prawdę Czasem można odnieść wrażenie, że ludzie mają coś w rodzaju szarej strefy w oku i mózgu. Zazwyczaj trafiają tam i giną na zawsze zjawiska skłaniające do namysłu. Poruszające. Emocjonalne. Intelektualne. Na przykład odczyt światowej sławy profesora XYZ, nowa adaptacja Kordiana czy nowa wystawa w Muzeum Narodowym to bardzo prawdopodobne ofiary szarej strefy. Są rzeczy, których człowiek po prostu nie zauważa lub zauważa, lecz nie rejestruje. Tym bardziej, gdy jest studentem. Od kilku miesięcy na Karowej działa Dom Spotkań z Historią. Pierwszą, jak również najważniejszą dotychczas inicjatywą, jest wystawa multimedialna Europa XX wieku: Oblicza totalitaryzmu, ukazująca narodziny i rozkwit nazizmu i komunizmu. Jak pamiętamy między innymi z lekcji historii, Polska znalazła się w centrum wpływów obu sił, doskonale też znamy tragiczne konsekwencje rządów totalitarnych w Europie. Wiedząc to, można by więc przypuszczać, że wystawa będzie prawdziwym wydarzeniem, zwłaszcza dla studentów – jak wiadomo – chluby i kwiatu intelektualnego społeczeństwa, a także grupy najbardziej aktywnej kulturalnie. Co więcej, Dom Spotkań z Historią ma swoją siedzibę rzut beretem od Kampusu Centralnego UW i niemalże drzwi w drzwi ze Studium WF na Karowej. Ba, napis OBLICZA TOTALITARYZMU (tak, te litery niemal krzyczą) można bez trudu zobaczyć i z Krakowskiego Przedmieścia. Mogłoby się wydawać, że Dom Spotkań z Historią jest instytucją znaną studentom i tłumnie przez nich odwiedzaną. Tymczasem niewielka sonda przeprowadzona wśród reprezentatywnej grupy młodych aktywnych ludzi potwierdza tylko teorię o szarej strefie. Prawie połowa „coś tam słyszała”, kilka osób nic nie wiedziało, nic nie słyszało, kilka osób wyraziło zainteresowanie większe niż uprzej- Z okazji tygodnia mózgu… …18 marca w południe odbyła się w SWPS konferencja pod tytułem „Mózg a dusza”. Uczestnikami byli najwybitniejsi polscy naukowcy: biolodzy, psychologowie, neurofizjologowie, fizycy, teolog, a nawet jeden filozof. Dzień i pora sprzyjały zainteresowanym, więc na sali po rozpoczęciu nie było ani jednego wolnego miejsca siedzącego. Sprzęty o różnym kształcie i wielkości (nazw nie pomnę) z pewnością zaskoczyłyby każdego bywalca Krakowskiego Przedmieścia stopniem zaawansowania technicznego, ale w szkołach prywatnych to jest już norma. Żeby nie było zbyt pięknie, przez pierwsze 10 minut zmagano się z obsługą tych tajemniczych urządzeń. Nie wszystko poszło gładko. Multimedia pozwoliły na szybkie przekazanie treści, ale niestety dość pobieżne. Konferencję zainicjowała bardzo ostrożna wypowiedź fizyka, który zaprzeczył, jakoby fizyka była w stanie kiedykolwiek odpowiedzieć na pytanie o istotę świadomości, a co dopiero duszy. Po drugiej stronie barykady stał neurokognitywista, prof. Duch, który unosił się nad tematem, przedstawiając bardzo optymistyczną wizję bliskiego końca ludzkiej ignorancji. Pomóc miałaby nowoczesna technika komputerowa. Naukowcy różnili się nie tylko co do stopnia optymizmu, ale i co do… pojęć. Z natłoku różnych teorii lub raczej hipotez nie można było wyłowić jednej definicji świadomości, umysłu czy duszy. Co gorsza, często sami profesorowie przyznawali się nawet do braku określenia treści pojęć, do których odnosi się ich teoria. Badania nauk przyrodniczych nad postawionym problemem są jeszcze bardzo mało dokładne, a metoda pracy i aparat pojęciowy są niespójne. Niech o stopniu zaawansowania badań świadczy choćby fakt, że jak na razie udało się opisać zadanie jednej konkretnej komórki mózgowej jako odpowiedzialnej za wszelkie informacje i przedstawienia dotyczące Billa Clintona. Przy jak na razie ograniczonej wiedzy, naukowcy skazani są na własną wyobraźnię. Kończy się to niekiedy tworzeniem czegoś na wzór powieści science-fiction (powstaje na przykład teoria tzw. automatyzmów, sprowadzająca człowieka do maszyny, a jego świadomość do automatu). me, lecz w ciągu tych kilku miesięcy od pojawienia się Domu Spotkań z Historią na mapie okolic Traktu Królewskiego wystawy nie odwiedził nikt z zapytanych. Pewien młody człowiek, który od października uczęszcza na siłownię do Studium WF, napis OBLICZA TOTALITARYZMU zauważył dopiero w marcu. Lecz może sondzie poddana została niewłaściwa grupa aktywnych, inteligentnych studentów? Rzecz jasna wszelkie uogólnienia są ze wszech miar niewłaściwe i naganne. Są ci, którzy się nie interesują i nie byli, oraz tacy, co byli i będą na każdej kolejnej wystawie, projekcji, prelekcji. Każdego kręci co innego – c’est la vie. Problem jednak dotyka o wiele ważniejszych kwestii, o których zawsze sporo się mówiło: tożsamości narodowej i świadomości historycznej. Polak powinien wiedzieć i pamiętać – przeszłość przecież w dużym stopniu kształtuje przyszłość. Tym bardziej tak trudna i bolesna przeszłość jak naszego narodu. A o tym, że prawdę trzeba wciąż przypominać, przekonujemy się na każdym kroku. Bo zapomnieć jest łatwiej i wygodniej. „Polsce potrzebna jest własna forma pamięci” – mówi Zbigniew Gluza, prezes Ośrodka KARTA, czyli twórców Domu Spotkań z Historią. Istotą działalności Ośrodka jest walka z niepamięcią i fałszerstwami historii, zwłaszcza tej najnowszej. Za tę działalność zespół KARTY uhonorowany został już wieloma zaszczytnymi tytułami. Jednak najcenniejszą nagrodą w jakimkolwiek przedsięwzięciu jest świadomość, że cel został osiągnięty. Kilka uwag formalnych. Dom Spotkań z Historią jest znakomicie wyposażony w pomoce multimedialne, oprócz stacjonarnej wersji wystawy Oblicza totalitaryzmu mieści się tam również księgarnia historyczna, czytelnia, sale spotkań. Opiekunowie są bardzo pomocni, otwarci, można bez strachu zasięgnąć u nich informacji na temat obecnych i przyszłych inicjatyw. Wstęp na wszystkie imprezy (projekcje, wykłady, wystawy itd.) jest bezpłatny, a więc dylemat „kultura a piwo” nie ma szans zaistnieć. Dom Spotkań z Historią to cenne miejsce na kulturalnej mapie Warszawy i szkoda by było, gdyby znalazło się w szarej strefie. Małgorzata Klimowicz koreańska attaché Póki co rozważania mają chaotyczny przebieg i, szczerze mówiąc, mam wątpliwości, czy kiedykolwiek będą miały inny. Myślę, że cała ta dyskusja, jak to było wyraźnie widać w sobotę, ma w istocie charakter sporu o wartości. Napięcie na sobotnim spotkaniu sięgnęło zenitu po wypowiedzi księdza profesora (bardzo proszę nie mylić z księdzem dyrektorem!), który wystąpił w roli strażnika moralności. Opowiadał może mniej naukowo, ale na pewno bardziej spójnie i przez to wydał się najbardziej przekonujący. Po prostu żadna z dotychczasowych wypowiedzi nie była konkretna i mówiła więcej o osobistym stosunku naukowców do problemu niż o samym problemie. Dlatego, przyznaję, najbardziej podobała mi się konkluzja filozofa, który przedstawił problem natury pojęciowej i problem kryterium, które wydają się w tej dyskusji kluczowe. Druga część konferencji przypominała wymianę emocji i osobistych doświadczeń. Jeden z panów obecnych na sali opowiadał historię z czasów młodości, kiedy swe serce oddał dwóm pannom: Ali i Tosi. Problemem dla niego były właśnie stany mentalne, które wciąż uparcie przedstawiały Tosię na tle jasnego nieba, podczas gdy miłość dawno uleciała… Ale to jeszcze nie koniec. Oczywiście nie mogło się obyć bez konfliktów płciowych, a to dalekie skojarzenie wywołała nieszczęsna Tosia. Jednakże pan Duch dzielnie wybrnął z sytuacji – na pytanie o status inteligencji kobiet i mężczyzn odpowiedział, że tematy płciowe go nie interesują. Problem postawiony w temacie spotkania jest bardzo trudny do rozwiązania nie tylko ze względu na brak dostatecznej wiedzy, ale przede wszystkim ze względu na wyznawane przez człowieka, nawet naukowca, wartości, które determinują sposób przedstawiania samych pojęć (duszy, świadomości). Pojawia się także pytanie o hierarchię sposobów poznawania. Tu może pomóc nie nauka, ale filozofia. Czuję potrzebę usprawiedliwienia się z poważnego stylu tego eseju. Żeby zatem nie było, zaraz po spotkaniu poszliśmy do odjazdowego klubu na Pradze, a dalej to już wziął górę „niekontrolowany strumień świadomości”… Traktor Królewski, nr 3 (3) 2006 Kika krocząca we mgle filozofii co w traktora duszy gra czyli dział literacki O tym, gdzie znaleźć można cuda Zdarzyło się tak, że dostaliśmy od czytelniczki naszej list kwitnący życzliwą, konstruktywną krytyką [patrz str. 16]. To bardzo dobra odmiana krytyki – nie boli, ale pomaga. Tak więc wychodząc naprzeciw oczekiwaniom czytelniczki owej, symbolizującej rosnące grono czytelników życzliwych literackiej machinie znanej jako Traktor Królewski, wyrzekłem się na numer ten absurdu, którym to często rzeczywistość smakuje, i odsłonić chciałbym radosną stronę świata, jak i swej duszy. Oto więc, uwalniając się z uścisku murów, jakimi władają szare bloki (ale również i te bardziej kolorowe), spotykamy się ze światem, który coraz bardziej pęczniejąc życiem, ma zamiar eksplodować wiosną Prócz formalnej uwagi ze strony kalendarza, że wiosna już nastała i ma się dobrze, wyczuć i wywąchać ją można w tym właśnie świecie, który odnajdujemy na zewnątrz ceglanych klatek – w świecie natury. Krzaki, okaleczone przez amputację licznych gałęzi, już wykształciły sobie kończyny nowe, swą pozytywną zielenią odróżniające się od czarnego zwraczałego korpusu. Śnieg pierzchnie w popłochu do zimnych krajów, odsłaniając budzący się z hibernacji grunt, którego nasze oczy dawno nie widziały. Słońce, nasz świetlisty, krągły przyjaciel, intensywniej wysyła nam ciepło oraz rozlewa po nieboskłonie więcej swego artystycznego blasku, sprawiając, że chmury znów wyglądają przepięknie. Mnie bardzo to cieszy, jako że już dosyć dawno temu ukochałem niebo jak własne dziecko (nie, dzieci nie mam). Genialne dziecko, a właściwie ojca i matkę w jednym, oszałamiające dzieło sztuki, będące niekończącą się, wspólną, bajeczną improwizacją obłoków i światła, bezustannym dialogiem tych dwóch instrumentów na wielkim płótnie nad naszymi głowami. Niebo nie jest jednak głównym tematem wiosny, jest ono zachwycającym akompaniamentem dla otrząsającej się z letargu przyrody, która nabierając wigoru jest nie mniej zachwycająca. Gdy w drodze do metra mijam codziennie niewielki kabacki skwerek (który został nazwany idiotycznie Skwerkiem Złotówki), zawsze zatrzymuję swe nogi i chłonę otoczenie. Nie muszę silić słuchu, bo już z daleka ze skwerku bije chóralne wróble ćwierkanie. Dziesiątki wróblich dziobków otwierają się i zamykają, wykrzykując zapętloną kilkunutową, ujmującą duszę symfonię. Gdy tylko ktoś podejdzie bardzo blisko, wróble milkną i ostrożnie obserwują. Ja również obserwuję… i czekam. Już po chwili powietrze znów tętni świergotem, a wróble wracają do porzuconych czynności- dalszego siedzenia na krzakach, awantur, bójek, zalotów oraz konsumpcji nasion i chleba, którego pełno jest na Wróblim Skwerku (bo to jedyna rozsądna nazwa dla tego miejsca, nie mam pojęcia, jak komuś mogą się wróble kojarzyć ze złotówką. Skwerek ma co prawda kształtną postać okręgu). Pogrążam się więc w kontemplacji wróblego życia (wróble i ogólnie ptaki to kolejne dzieło świata, które ukochałem szczególnie). Patrzę, jak te urocze małe ptaszki skaczą dziarsko po chodniku i trawie, pałaszują okruchy oraz kromki rozrzucone dookoła, radośnie kąpią się w kałuży i ogarnia mnie niemożliwy do wysłowienia zachwyt, że oto jest ziemia, a na niej cała masa przeróżnych cudownych stworzeń, jak chociażby wróble, których ćwierkanie brzmi jak wystrzały z broni laserowej (co zresztą jest częstym zjawiskiem wśród ptaków). Patrzę, słucham i pojąć nie mogę, że jest jak jest, że jestem świadomy i podziwiać mogę ten majstersztyk ewolucji dookoła (ewolucji bądź Boskiego dzieła, bo mimo że ateistą jestem, to doświadczając piękna otaczającego mnie świata, jestem w stanie zupełnie zrozumieć ludzi, uważających go za twór wrażliwej, inteligentnej istoty). Stoję tak jeszcze chwilę w niemym, nieruchomym poruszeniu i ruszam w dalszą drogę, z uśmiechem spoglądając na rzeczywistość. Tego też wszystkim czytelnikom życzę- wiosennego zachwytu, wsłuchania się w świat przyrody i krzątające się w nim życie, dostrzeżenia jego cudowności i wiele radości z obcowania z nim. Fragment o Honzie Ucho to jest fantastyczna sprawa. Za ucho można pogonić niesforne włosy i wykonać ten ruch tak uroczo, że mężczyzna, który stoi obok, musi cię koniecznie w to ucho pocałować. Ucho mężczyzny z kolei można ugryźć i zostawić na nim ślad szminki albo wyszeptać w nie jakiś mało przyzwoity wierszyk. Kiedy obcięłam włosy, Honza miał łatwiejszy dostęp nie tylko do mojego ucha, ale też szyi. Mówił, że wyglądam jak Francuzeczka z lat 20-tych i kupił mi spinkę z dużą, czarną różą i granatowe pantofle na wysokim ale dzięki Bogu stabilnym obcasie. Ja przefarbowałam się na blond, by róża była lepiej widoczna i poszliśmy na recital rosyjskiego pieśniarza do jednej przytulnej kawiarni niedaleko Starego Miasta. Siedzieliśmy przy stoliku ze starszą ormiańską parą i to oni byli najbardziej zakochani na tej sali. My zamówiliśmy dzbanek herbaty i gorącą czekoladę, ormiańska para – kawę i sernik. Gdy światła się przyciemniły i rosyjski pieśniarz zaczął się przedstawiać, widzieliśmy, jak nasza para przytula się do siebie. Uśmiechnęliśmy się do nich. Honza pogłaskał mnie po moim odkrytym ramieniu. Bardzo podobałam mu się tego wieczoru. Oprócz róży i pantofli od niego miałam na sobie czarną bluzkę, z koronką z przodu, głębokim dekoltem z tyłu i długimi wycięciami wzdłuż ramion. Palce Honzy co chwilę wędrowały po moich ramionach w górę i w dół, potem po plecach w górę i w dół, po talii, po udzie, kolanie, by za chwilę znów znaleźć się na ramionach lub szyi. Ten swoisty taniec jego dłoni interesował mnie bardziej niż artysta, dla którego tu przyszliśmy. W ogóle wszystkich bardziej to interesowało, bo z każdym muśnięciem jego dłoni po moim ciele w górę i w dół czułam na sobie nie tylko palce mojego ukochanego Honzy, ale też wzrok pozostałych gości. Z urokiem więc zbliżałam filiżankę z czekoladą do ust i pozwalałam Honzie otrzeć mi usta z bitej śmietany. Gdy wracaliśmy wieczorem do domu, usiedliśmy na małej górce na jakimś komunalnym osiedlu. To była dziesiąta rocznica śmierci taty Honzy. Honza opowiedział mi o tacie, o morderstwie, wielkiej ucieczce, o tonącym statku, Moskwie i dobrej staruszce, która go przygarnęła. A ja Honzę przytuliłam i gdy słuchałam jego historii, tym razem to moje dłonie wędrowały w górę i w dół po jego najukochańszych dla mnie plecach, szyi, ramionach. Kasia Kapała słowiańska du… ma/sza/… Wiosenna grafomania Zaniepokoiła mnie bezczelna siebiepewność mojego kroku, który po Krakowskim Przedmieściu krocząc, nagle kroczyć przestał i począł podskakiwać, podbiegać, podrygiwać frywolnie. Poczułam, jakby moja wolna wola wkręcała się cała w mój skoczny krok – tak jak nogawka szerokich spodni wkręca się niekiedy w łańcuch rowerowy. Krok mój podrygujący wkręcił ją, wchłonął, zawłaszczył niepostrzeżenie i upajając się tą władzą nad nią świeżo nabytą – zbaczał bałamutnie i pokrętnie skręcał w parko-skwerki, jasne zaułki, trawo-zielenie… …nie-wykłady, nie-ćwiczenia, nie-czytelnie. Beztrosko, lekkomyślnie, wiosennie, bezczelnie! Groźny Borsuk Milena Linde radość Pedagogiki i Filozofii (PiF) Traktor Królewski, nr 3 (3) 2006 15 16 impreza w traktorze Nikt nie spodziewa się Metaredakcji (a napewno nie Redakcja)! Metaredakcja wita ponownie na plugawych stronach tej gazety. W poprzednim numerze zostaliśmy wyparci i wyplenieni. Dziwi nas to tym bardziej, że nie możemy naszym metazmysłem odnaleźć żadnej relacji bądź procesu, który byłby w stanie to uczynić. Tępa redakcja nie wie oczywiście, że jesteśmy emergentnym kwiecistym wykwitem na jej zmurszałej skorupie. Jesteśmy młodzi, zdolni, atrakcyjni i bardzo meta. Nie boimy się też wytknąć gazecie tej błędów, na których, jak zresztą widać, jest zbudowana. Redakcja, w przeciwieństwie do metaredakcji, wychodzi z fałszywego założenia, że ktoś będzie tę gazetę czytał. Jest to wysoce wątpliwe, jak wszyscy czytelnicy z pewnością się domyślają. Pewne znaki na metaniebie i metaziemi wskazują, że redakcja się stara. Patrząc na efekt można rzec śmiało – na nic starania, daremny trud. Artykuły Szanowna Redakcjo! To bardzo budujące, że znaleźli się ludzie, którzy pragną poświecić swój czas oraz umiejętności, by tworzyć gazetę ogólnouniwersytecką. Takie przedsięwzięcie jest przez wielu oceniane bardzo pozytywnie i na pewno wpłynie dodatnio na nastroje panujące wśród studentów UW. Z uwagą przeczytałam drugi numer „Traktora Królewskiego” i uważam, że zmierzacie w dobrym kierunku. Dostrzegłam jednak w tym, co wspólnie nam, czytelnikom, zaprezentowaliście, pewne ułomności i jako osoba szczerze zainteresowana pomyślnością pisma, postanowiłam wyrazić swoje wątpliwości. Żywię przy tym przekonanie, że moje skromne uwagi okażą się budujące i nie zostaną potraktowane jak atak na młodych twórców, bo nie takie intencje mi przyświecają. Zatem do rzeczy: 1. Mnogość błędów językowych potrafi skutecznie odstraszyć nawet najpokorniejszego czytelnika. Liczne błędy stylistyczne, składniowe, ortograficzne [sic!] odwracają uwagę od treści i sprawiają, że prezentowany temat nie wydaje się poważny. Jestem przekonana, że następnym razem uda się Wam ich uniknąć. 2. Świat nie opiera się wyłącznie na absurdzie, a zauważyłam, że pewne artykuły przez Was prezentowane, które chyba z założenia powinny mieć charakter informacyjny, sprawozdawczy, a co za tym idzie – obiektywny (np. artykuły o wystawie w Muzeum Narodowym, o zajęciach z jogi) prezentują nie rzeczywistość, lecz wszystkie ledwo się sączą przez oczy do metamózgu, a jak już nawet coś się przesączy, to szybko umiera w szufladce dla informacji bezwartościowych. Żałosne próby podratowania gazety błędnie skonstruowanym obrazkiem logicznym (chociaż tutaj autor tłumaczy się ponoć, że obrazek przedstawiał traktor intuicyjny, więc trzeba było na intuicję, a nie na logikę zdać się) oraz garścią innych durnych zagadek tylko pogrążają to pismo. Naczelny, jak to widać w poprzednim numerze, miał nadzieję zwabić publikę swoim trochę roznegliżowanym zdjęciem. Jakże prymitywny to chwyt! Metaredakcja drży z metaoburzenia. Tylko my chyba wiemy, że wszelkie próby ratowania tej gazety są skazane na niepowodzenie. PS. Metaredakcję metaucieszyło metapodziękowanie metaczytelnika (poprzedni Traktor, z którego to zostaliśmy wyparci), lecz musimy przypomnieć, że relacja podziękowania nie jest symetryczna, tak więc pozostajemy niewzruszeni w swojej metaniewzruszoności. zwodniczą imaginację ich autorów (odnosząc się do podanych wyżej przykładów, powinnam była napisać raczej o autorkach, wolę jednak uogólnić, ponieważ nie chcę, by moja wypowiedź odebrana została jako wystąpienie przeciwko konkretnym osobom), którzy jawią się jako demagodzy, pragnący za wszelką cenę odnaleźć absurd w tym, co jest po prostu zwyczajne i neutralne. Wypowiadam się przeciwko takiemu prezentowaniu tego, co nas otacza, gdyż wiem, że tego typu teksty nie wpływają korzystnie na stan ducha i usposobienie ich odbiorcy. Nie jest miło słyszeć zewsząd, że żyjemy w świecie, w którym proste zjawiska są wobec nas z założenia wrogie i z nami nieintegralne. Poza tym ośmielam się stwierdzić, że nie na takim konceptualizmie (tzn. wynajdywaniu wokół obcych, przeciwnych człowiekowi „dziwactw”) opierać się powinno dobre pisarstwo. Chętniej czytywałabym artykuły, które opierałyby się na zgoła odmiennym pomyśle konstrukcyjnym, których autor zaskakiwałby mnie trafnością swoich niewymuszonych spostrzeżeń, a trafność ta nie opierałaby się jedynie na piętnowaniu wad tego świata, lecz na dostrzeganiu w otaczającej nas rzeczywistości tego, co może poruszyć (pozytywnie bądź negatywnie) do głębi nawet najzatwardzialszego duchowego ignoranta. Życzę powodzenia i determinacji w pracy nad kolejnym numerem „Traktora Królewskiego”. Wierzę w Was i trzymam kciuki. Czytelniczka której dziękujemy za wpisanie się listem w konwencję Traktora łebus Naczo Traktor Królewski, nr 3 (3) 2006