16. - opal
Transkrypt
16. - opal
Szosa 16. Nowe plagi 16/1 16. Nowe plagi Przy pracy musiałem zdać kolegom szczegółową relację o wizycie w Siedlcach i odpowiadać na niezliczone pytania. Mówiliśmy znów o pogłoskach na temat mordów w Rosji i o akcjach w Lubelskiem. Bestialstwa Niemców nie były dla nikogo niespodzianką, ale dotychczas zabijano indywidualnie lub grupowo, nie totalnie. Nie znaliśmy jeszcze wypadku, żeby mieszkańców całego miasta lub nawet wsi rozstrzelano bez względu na wiek, płeć i bez jakiejś choćby rzekomej winy. W naszym powiecie wszyscy Żydzi byli zatrudnieni i uważaliśmy to za gwarancję naszego bezpieczeństwa. Marek uważał za możliwe, że po skończeniu budowy odcinka drogi do Międzyrzeca mogą nas wysłać gdzieś na Wschód. Dla nas taka alternatywa była bardziej realnym niebezpieczeństwem niż pogłoski o masowych mordach. Powiedziałem, że jeżeli nas wyślą, to ucieknę. Już lepiej, żeby mnie raz zabili, aniżeli umierać na raty. Zakrzyczeli mnie, że rozumuję jak dziecko. Dokąd ucieknę, do getta? Mają mój adres; Przyjdą, wezmą kogo zastaną w domu i zastrzelą. Czy chcę mieć swojego ojca lub brata na sumieniu? Poczuliśmy się w potrzasku, nie ma dokąd uciec. Który chłop w drodze zechce pomóc, jeśli Niemcy grożą za to śmiercią? Są zresztą tacy, którzy rzeczywiście wierzą, że Żydzi są winni wszystkim nieszczęściom tego świata. Firma chcąc skończyć szybciej budowę drogi, przedłużyła dzień roboczy i cierpieliśmy na jeszcze większy brak snu. Wracaliśmy późno do obozu, w łóżku byliśmy dopiero o godzinie jedenastej, a budzono nas w ciemności o czwartej nad ranem. Potrafiłem w czasie jazdy do pracy spać na stojąco, oczywiście w tłoku. Baumajstrowie biegali jak opętani, poganiali ludzi, a ich pośpiech wpływał też na postępowanie podwładnych; co raz częściej zdarzało się bicie ludzi. "Dorożkarz" poganiał, klął i bił kijem. Pan Wacek też się pieklił. Z naszą paczką trochę się liczył, chyba przez wzgląd na pomoc jaką okazaliśmy polskiemu "gościowi". Fromke też od czasu do czasu kogoś walnął i potem przychodził przepraszać. Zimmermann, dotychczas względnie spokojny, teraz dowiódł, że jest nieodrodnym synem swojego narodu. Beniek Moszkowicz z Łosic, który miał otartą dłoń, nie mógł sprawnie pracować łopatą. Zimmerman kazał mu szybciej machać szuflą. Kiedy tamten tłumaczył, że ma otwarte rany na rękach, zaczął się pieklić. Wyrwał jednemu z robotników młot i bił nim Beńka gdzie popadło. Opanował się, kiedy zobaczył leżącego bez przytomności, broczącego krwią; rzucił młot na ziemię i odszedł klnąc pod nosem. Beńka opatrzyli koledzy jak mogli. Pluł krwią, miał chyba pękniętą kość w nodze, bo nie mógł stąpnąć. Już nie wrócił do pracy i został w baraku. Wieczorami przychodziliśmy do niego, przynosiliśmy coś do jedzenia, pocieszaliśmy. W ciągu dnia zajmował się nim Zaluś, ale dużo nie można mu było pomóc. Ze względu na konieczność operacji, przewieziono go do szpitala w Siedlcach, gdzie po kilku dniach dostał gangreny i zmarł. Ten wypadek wpłynął na mnie przygnębiająco. Znałem całą jego rodzinę bardzo dobrze i wyobrażałem sobie ich rozpacz, tym bardziej, że Beniek był mocnym i zdrowym chłopcem. Mówiono, że "Kuternoga" był tak wściekły dlatego, że dowiedział się o zbombardowaniu Bremy, gdzie miał rodzinę. Do obozu sprowadzono grupę dwustu Cyganów niemieckich. Wysiedlono ich z Niemiec jeszcze w pierwszym roku wojny z Reichu do Generalnej Guberni i osadzono po różnych wsiach, też w okolicy Łosic. Ironią losu było, że przyjeżdżali do nich czasami synowie w mundurach niemieckich na urlop. Później oczyszczono Wehrmacht z obcych rasowo elementów. Cyganie nosili białe opaski, tylko z fioletowym napisem "Z" - Zigeuner. Byli na utrzymaniu polskich gmin, co nie przysparzało im popularności. W częstych sporach mieli przewagę nad miejscowymi; znali niemiecki, którym władali często lepiej od żandarmówfolksdojczów. Byli uznani za lepszą rasę niż my i z tego tytułu otrzymywali w obozie podwójne racje, 500 gramów chleba dziennie, co zresztą też było głodową racją. Przydzielono im oddzielne baraki i tworzyli osobną grupę roboczą. Teraz wśród obozowców powstały dodatkowe antagonizmy, podsycane umiejętnie Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL Szosa 16. Nowe plagi 16/2 przez administrację obozu. Nowi przybysze reprezentowali się fizycznie dobrze, ponieważ dotychczas mieszkali po wsiach i mieli względną swobodę ruchów. Ci niemieccy Cyganie nie byli podobni do polskich. Ich stroje nie były takie pstre i od dawna prowadzili bardziej osiadły tryb życia. Od razu włączyli się do obozowego handlu i sprzedawali wszystko za jedzenie i papierosy. Pracowali głównie w dolinie Zbuczynki i podlegali tym samym ograniczeniom co my, ale nie byli do nich przyzwyczajeni. Zaraz w pierwszych dniach zaczęli się masowo "urywać" z pracy, aby coś wyprosić, kupić lub ukraść w okolicznych zagrodach. Niemcy natychmiast zareagowali. Na wieczornym apelu wywołano "winnych"; kazano im się położyć i ich koledzy musieli według nakazu baumajstrów wymierzyć biedakom po 10, 20, 25 uderzeń. Po tym zbiorowym biciu, wypadki "urywania się" Cyganów z pracy stały się dużo rzadsze. Byli oni mało odporni na warunki, jakie im ofiarowała Nowa Europa; zapadali na zdrowiu i śmiertelność wśród nich szybko wzrastała. Nie byli też tak zorganizowani jak my. Od swych rodzin, które pozostały na wsi nie otrzymywali żadnej pomocy. Przedłużenie roboczego dnia i wzmożone wymagania baumajstrów zwiększyły jeszcze bardziej śmiertelność wśród obozowców. Lichtenfeld znów próbował interweniować w dyrekcji, ale jego nieśmiałe próby wyproszenia jakiejś poprawy warunków bytowych spotykały się ze stanowczą odmową. Dyrektor administracyjny Firmy wyjaśniał perfidnie, że obowiązują go normy ustalone przez czynniki rządowe. Nawet Niemców obowiązują ograniczenia, których muszą przestrzegać. Jeżeli obóz otrzyma więcej produktów, będzie to kosztem niedojadających Niemców. Wszyscy kiedyś lepiej jedli, ale teraz muszą ponosić ofiary dla Nowego Ładu. Po zwycięskiej wojnie wszystkim będzie lepiej, też Żydom. Co do polepszenia warunków sanitarnych, twierdził, to zależy wyłącznie od nas. Mamy przecież dosyć wody, mamy klozety; jeżeli te nie są dość czyste, winę ponoszą ich użytkownicy. Jednym słowem, podczas wojny nie ma miejsca na tego rodzaju żądania. Zadaniem Firmy jest zbudować na czas drogę, a nie urządzać pensjonat. Odzież? W umowie nie ma żadnej wzmianki na ten temat. Robotnicy otrzymują płacę i mogą kupić co im jest potrzebne. Lichtenfeld bał się powiedzieć, że dwutygodniowa płaca stanowi równowartość jednego kilograma chleba na czarnym rynku. Odszedł z niczym, ale zupy po tej interwencji zrobiły się gęstsze, może dlatego, że na polach warzywa już dojrzewały. Zawszenie w obozie było od dawna powszechne, teraz szerzyła się nowa choroba – świerzb. Rozpoznanie było łatwe bez wizyty u sanitariuszy. Słabi, ledwo żywi, zrezygnowani ludzie przyjmowali tę nową plagę obojętnie; nie mieli sił żeby się jeszcze tym przejmować. Inni biegli do sanitariuszy i prosili o pomoc. Zaluś i Lipszyc nie dysponowali żadnymi środkami i z dnia na dzień liczba dotkniętych tą chorobą rosła. Było oczywiste, że nikogo to nie zwalniało z budowania szosy. Lichtenfeld znów zwrócił się do Firmy. Wysłuchano go i skierowano do niemieckiego lekarza. Tamten też wysłuchał go i bez słowa doszedł do szafki i wręczył mu dwa małe słoiki z maścią. Lichtenfeld pozwolił sobie na uwagę, że to nie on jest chory, że zgłosiło się już przeszło trzystu ludzi, którzy mają świerzb w różnych stadiach. Lekarz odpowiedział, że wie o tym, ale ta ilość maści musi wystarczyć dla wszystkich. Czy Żydzi nie rozumieją, że jest wojna? I w ogóle, dlaczego Żydzi uważają, że Niemcy powinni ich wyleczyć z chorób, których nosicielami są od pokoleń? Wrócił do obozu z dwoma słoikami i zawiadomił judenraty okolicznych miasteczek, z których rekrutowali się robotnicy lagru, o nowym nieszczęściu. Pierwszy odpowiedział Gerszon Lewin z Łosic, że niestety, u nich szarej maści brak, ale załączył pieniądze na ten cel. Jakiś macher z siedleckiego Judenratu kupił maść od polskiego farmaceuty, z którym był w stałym kontakcie i Lichtenfeld zapłacił żądaną sumę. Powiedział potem: – Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się kupić dwa kilo maści rtęciowej. Może przepłaciłem? Nie wiem, czy z innych gett prześlą mi należność? Z Warszawy na pewno nie, ale warszawiaków też trzeba wyleczyć. Zaczęła się kuracja. Aby oszczędzić na maści, sanitariusze nie rozdawali leku i kazali smarować się zbiorowo w izbie chorych. Żądali, żeby każdy przyszedł umyty, ale dla wielu warunek ten był nie do spełnienia, bo od dawna już nie korzystali z ręcznika ani mydła. W izbie chorych przygotowano kilka maszynek do golenia z żyletkami. Wpuszczano po dziesięciu ludzi, którzy pod nadzorem Zalusia i Lipszyca wygalali sobie wzajemnie intymne miejsca. Potem wydzielano każdemu trochę maści na patyku, którą się Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL Szosa 16. Nowe plagi 16/3 smarowali. Sporządzono listy chorych i policja obozowa pilnowała porządku. Zabiegi odbywały się tylko w nocy i w niedzielę. Wielu chorych nie chciało lub nie mogło zrezygnować ze snu i nie przeprowadziło pełnej kuracji. Ja i Fule skorzystaliśmy z protekcji Zalusia i wysmarowaliśmy się profilaktycznie. Wskutek intensywnej akcji epidemia została w pewnym stopniu zahamowana. Wkrótce z innych gett też przysłano należność za lek i Lichtenfeld przez tego samego dostawcę kupił jeszcze maści, którą stale trzymano w rezerwie w izbie chorych. – Powinieneś być szczęśliwy, że pracujesz na szosie i nie masz bezpośrednio do czynienia z tą nędzą – mówił mi Zaluś – podczas tej akcji świerzbowej obejrzałem kilkaset gołych dup. Nigdy sobie nie wyobrażałem, że ludzki tyłek może być taki kościsty. Do czego oni doprowadzili ludzi! To są szkielety. obciągnięte skórą, i nie wiem, na czym trzymają się ich wrzody. Straszna rzecz widzieć w każdym potencjalnego trupa. Może my też jesteśmy takimi przyszłymi kościotrupami, które jeszcze chodzą, bo mają co jeść? Kto wie co nas czeka? W tym czasie Lipszyc opowiedział nam, prosząc o zachowanie tajemnicy, co widział podczas swojej bytności w Lublinie w lutym tego roku, i dopiero teraz mogliśmy stwierdzić, które z ówczesnych pogłosek były prawdziwe. Niemcy zabierali z domów i z ulic wszystkich bez względu na wiek i płeć. Często nie honorowali nawet zaświadczeń wystawionych przez poważne urzędy niemieckie. Wielu ludzi przy tej okazji zastrzelili. Podobno miało to być przesiedlenie; szły słuchy, że do obozu w Bełżcu; potem okazało się, że część wywieziono też do obozu w Majdanku, który w zasadzie zbudowano dla jeńców sowieckich. To wszystko było niezrozumiałe, bo ani na Majdanku, ani w Bełżcu nie było żadnego przemysłu, który mógłby zatrudnić taką olbrzymią ilość ludzi. I w ogóle jaką wartość roboczą mają nieletnie dzieci i starcy? Lipszyc po powrocie do Warszawy zawiadomił o wszystkim członków swojej organizacji, którzy z kolei przekazali te wiadomości Judenratowi. Ostrzeżono go, żeby dla własnego bezpieczeństwa nie rozpowiadał o tych sprawach i nie siał paniki. Przeniesiono nas teraz do nowej roboty przy wbijaniu pali w miejscach, gdzie przerzucano mostki przez rzeczki, strumienie i rowy odwadniające. Pracowaliśmy przy tak zwanej "babie". Ustawiano solidne rusztowanie z umieszczonym na szczycie krążkiem, do którego u dołu był przymocowany ciężki, prostokątny blok żeliwny. Do uchwytów były przywiązane grube liny. Przy pomocy wciągarki kilkunastu ludzi na komendę podciągało blok do góry i na dany znak spuszczano go na wbity w ziemię gruby pal. Robota była ciężka i trudno było znaleźć dosyć ludzi w tak dobrej kondycji fizycznej, aby mogli równomiernie podciągnąć żelazny blok. Królował tutaj baumajster Reiser. Był bezwzględny; kiedy widział, że ktoś nie przykłada się należycie do pracy, bił na milcząco, często bez ostrzeżenia. Na szczęście odcinek pod jego kontrolą był bardzo duży; grupy robocze pracowały w wielu punktach, więc nie mógł zbyt dużo czasu poświęcić jednemu stanowisku. Nadzorcy polscy i żydowscy byli znacznie łagodniejsi i żądali tylko, żeby praca postępowała naprzód na tyle, aby samemu nie podpaść. Nie otrzymaliśmy żadnych rękawic ochronnych i konopne, chropowate liny ścierały nam ręce. Owijaliśmy sobie dłonie szmatami,, ale to nie pomagało. Ulżyło nam dopiero gdy z czasem części dłoni narażone na tarcie pokryły się grubym naskórkiem. Obok nas pracowała grupa przy wyładowywaniu olbrzymich głazów granitowych. Posługiwali się linami i drągami. Zdarzało się, że głaz o wadze kilku ton zrzucano w błotnistym miejscu i pod jego ciężarem nasiąknięta wodą murawa zapadała się. Następnego ranka nie było śladu po kamieniu, dosłownie wsiąkł. Miejsce zrzucenia znaczyła tylko płytka kałuża wody. Następne głazy tam rzucane też wsiąkały, odpychając niżej leżące poniżej na boki. Sprowadzono więcej ciężarówek do wożenia głazów. W pośpiechu zdarzało się, że spadająca czy przewrócona bryła raniła lub przydusiła kogoś. Przyduszonych nie można było wyciągnąć i bagno stawało się ich grobem. Pokaleczonych, czasem z połamanymi kończynami, przywożono wieczorem do obozu. Tych, którzy mieli dokąd wrócić, odsyłano do domu, a innych do szpitala w siedleckim getcie i stamtąd na cmentarz. Najważniejszym problemem na co dzień było nadal napełnienie żołądków. Teraz, kiedy wszystko na polach zaczęło dojrzewać, zawsze znajdowali się śmiałkowie, którzy oddalali się na kilka minut od miejsca Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL Szosa 16. Nowe plagi 16/4 pracy, żeby zdobyć coś jadalnego. Potem opychali się przybrudzoną ziemią marchwią, burakami lub brukwią. Wielu dostawało biegunki; nie zdążyli nawet spuścić spodni i już się z nich lało. Baraki, dotychczas względnie czyste, zaczęły śmierdzieć od sienników przesiąkniętych płynnym kałem. To jednak nie odstręczało innych od wypadów po pożywienie. Wielu marzyło o tym, żeby choć jeden raz napełnić sobie brzuch, a potem niech się dzieje co chce. Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL