←↑→ 17. Moniek w obozie

Transkrypt

←↑→ 17. Moniek w obozie
Szosa
17. Moniek w obozie
17/1

17. Moniek w obozie
Przybył nowy transport robotników z Łosic, między którymi zupełnie niespodziewanie dla mnie był
też Moniek. Sądziłem, że wstępując do policji, będzie dobrze kryty. Opowiedział, jak zwykle z werwą, jak
się tutaj znalazł. W policji powodziło mu się dobrze i nie miał wiele roboty. W Judenracie wprawdzie
wiedziano, że wraz z kilkoma innymi opiekuje się ukrywającymi się jeńcami radzieckimi, ale wygodniej
było im udawać że nic nie wiedzą. Ostatnio jednak w odległym o 30 kilometrów Kontantynowie, rozeszła
się pogłoska, że Niemcy chcą wysiedlić Żydów do Białej, wobec czego kilka zamożnych rodzin łosickich
postanowiło sprowadzić stamtąd swoich bliskich krewnych do siebie. Moniek wraz z policjantem Jankełe
Bekermanem podjęli się sprowadzić te rodziny do miasteczka. Jankełe uchodził jeszcze przed wojną za
"szajgeca" – łobuza. Pił, brał udział w bójkach i miał wielu polskich kolegów o nie najlepszej opinii. Jego
zachowanie gorszyło wszystkich – był czarną owcą w miasteczku.
Obaj załatwili za odpowiednią opłatą ze znajomym granatowym policjantem ze Świniarowa, że razem
pojadą do Konstantynowa i przywiozą tych kilkanaście osób z bagażem do getta. Podrobili odpowiednie
zaświadczenia władz gminnych, wynajęli kilka furmanek i zawiadomili odnośne osoby w Konstantynowie,
żeby były gotowe do wyjazdu. Przedsięwzięcie trwało jeden dzień, droga prowadziła przez Chotycze i
Kornicę, gdzie przekupili posterunek policji za pośrednictwem ich kolegi ze Świniarowa.
W Łosicach nie można było takiej awantury ukryć. Obaj bohaterowie eskapady chodzili kilka dni w
glorii, a oficjalne czynniki w getcie udawały, że niczego nie wiedzą. Coś jednak dotarło do żandarmerii i
sekretarz Judenratu, Lewin poradził obojgu zniknąć na jakiś czas Niemcom z oczu. Jankełe zaproponował
Mońkowi ucieczkę do Mord, gdzie miał krewnych, ale Moniek uważał, że małe getto w Mordach jest mniej
bezpieczne niż łosickie. Skorzystał z tego, że właśnie wysyłano partię robotników do obozu w Siedlcach i
dołączył się. Miał zamiar pobyć tu kilka tygodni, i gdy wszystko ucichnie wrócić do domu. Lichtenfeld
załatwił mu spotkanie z komendantem obozu Wasilewskim, który mianował go pomocnikiem sanitariusza w
izbie chorych.
Moniek przywiózł oczywiście wiadomości z domu. Tata okresowo chodził do prac przy naprawie
dróg. Pan Mordkowicz, który był słabego zdrowia, na razie nie pracował nigdzie i musiał się ukrywać w
czasie łapanek. Szmulek pracował na stacji kolejowej w Niemojkach. Borys nadal służył u urzędnika
magistratu, jako chłopiec do wszystkiego. Matki prowadziły gospodarstwo i trochę handlowały. Nadzia tak,
jak niemal wszystkie dzieci, przestała się uczyć, tylko trochę czyta. Wydoroślała i była dumna z tego, że w
handlu łańcuszkowym stanowi główne ogniwo. Od czasu do czasu wykrada się do pobliskich wsi, gdzie
wymienia rzeczy na żywność. Mama doszła już do siebie po tyfusie, ale stale jest w strachu, że coś się stanie
i często budzi się ze snu z krzykiem. Trudno żyć z myślą, że wszystko grozi śmiercią. Nie było tygodnia,
żeby kogoś nie zastrzelono za jakieś przekroczenie, a przekroczeniem dziś jest niemal wszystko. Mama
wiele czasu poświęca Sarze Szymkiewicz, wobec której czuje się zobowiązana ze względu na starą przyjaźń.
Nadal przysyłano nam wspólne paczki, tylko odpowiednio większe. Rodzice pisali, że bezpieczniej
jest teraz dla Mońka pozostać w obozie. Starali się o zwolnienie dla mnie, ale bezskutecznie.
Wasilewski załatwił Mońkowi przepustkę do getta i nawet do aptek w Siedlcach. Moniek regularnie
przynosił gazety, nawiązał kontakty, pomagał Lichtenfeldowi i był chyba najbardziej wolnym człowiekiem
w obozie. Nie czuł się jednak tutaj dobrze i stale myślał o powrocie do domu.
Tempo pracy narastało ponieważ zbliżał się termin oddania drogi do użytku. Potrzebna była większa
ilość tłucznia i głazów niż przygotowano, więc znów kilka grup skierowano do tłuczenia kamieni ręcznie,
ponieważ mechaniczne kruszarki były popsute. Sprowadzono jeszcze kilka samochodów ciężarowych i
mimo bliskiego okresu żniw i palących robót w gospodarstwach wiejskich, okoliczne gminy musiały
dostarczać podwody do przewożenia kamieni. Nasza grupa dostała względnie dobrą pracę przy ładowaniu
kamieni na chłopskie wozy.
Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy”
OPAL
Szosa
17. Moniek w obozie
17/2
Zwały głazów i kamieni, które przez całe pokolenia wieśniacy zbierali z pól zarekwirowano; nawet
nasypy kamienne, stanowiące granice podziału ziemi ładowano na furmanki. Chłopi w ramach szarwarku
pracowali od świtu do późnej nocy, klęli wszystko i wszystkich. Bali się, że przepadną im plony całorocznej
pracy. Okupanci oczywiście nie liczyli się z tym zupełnie.
Przy tej pracy widzieliśmy naszych baumajstrów raz, najwyżej dwa razy dziennie, gdyż ci musieli
nadzorować wiele małych pracujących grup, rozproszonych na dużej przestrzeni. Nad dziesięciu grupami
miał pieczę pan Wacek i dwaj żydowscy nadzorcy. Poza tym było też kilku starszych żołnierzy w
charakterze strażników, którzy do pracy się nie wtrącali.
Chłopi przyjeżdżali i każdy prosił, żeby nałożyć mu jak najmniejszy ciężar. To nie było proste, bo
kiedy "Kuternoga" spostrzegł, że chłopski wóz nie był pełny, bił chłopa do krwi i potem rozprawiał się z
robotnikami, którzy ładowali. Fule poradził chłopom, żeby na dnie wozu kładli kloce drzewa i w ten sposób
ładunek był lżejszy, a wóz pełny.
Chłopom zapowiedziano, żeby Żydom nie dawać żadnej żywności. Firma ich zatrudnia, płaci za pracę
i zaspakaja wszystkie potrzeby. Swoją żebraniną chcą tylko w chytry sposób coś od chłopów wyłudzić i
zaszkodzić dobremu imieniu Firmy. Zdarzało się jednak, że jakiś chłop zostawiał nam kawałek chleba, jajko
lub marchew. Z pól zdejmowano już żyto i gdy nadarzała się sposobność, zrywaliśmy kłosy i jedliśmy
wykruszone ziarno. Trzeba było dużo cierpliwości, żeby je dobrze przedmuchać i usunąć ostre oście. Wielu,
którzy tego nie robili dokładnie, miało poważne dolegliwości i w izbie chorych Zaluś i Lipszyc do późnej
nocy wyciągali pincetą dokuczliwe oście z gardeł. Nie zawsze mogli je dostrzec i wówczas nieszczęśnik
chodził z tym aż ból zanikał. Były też wypadki zapalenia gardła i nawet zgon z tego powodu.
Czasem pracowaliśmy w pobliżu sadów; wówczas ja i Fule wybieraliśmy się na kradzież jabłek –
papierówek, które już dojrzewały. Sprawdzaliśmy, czy nie ma w pobliżu właściciela lub psa, potem
przechodziłem przez ogrodzenie, szybko napełniałem worek, przerzucałem go Fulemu i obaj biegiem
wracaliśmy do miejsca pracy. Tu wszyscy najadaliśmy się do przesytu z różnym skutkiem. Najgorzej znosił
to Mietek, który od trzech lat nie jadł żadnych owoców. Marek ostrzegał, żeby nie jeść zbyt łapczywie, ale
nikt go nie słuchał. Ja i Fule jako wykonawcy tych wypadów mieliśmy wspólnie prawo do całej reszty
jabłek. Zanosiłem swoją część Mońkowi i Zalusiowi, którzy częstowali wszystkich bywalców
"ekskluzywnego klubu" izby chorych.
Później zaczęły się wypady po warzywa i młode kartofle. Był to względnie dobry okres dla naszej
grupy, który Marek określił jako "błogie, syte dnie, kiedy człowiek dużo je i jeszcze więcej sra". Tylko
Mietkowi wszystkie te nowalijki szkodziły. Robotnicy, którzy pracowali na drodze, a ci stanowili olbrzymią
większość, kradli za mało na to, by się nasycić, ale zupełnie wystarczająco, żeby się rozchorować.
Baumajstrowie biegali wściekli i klęli "beschissene, dreckige Juden". Twierdzili, że te symulowane sraczki,
to jeszcze jedna sztuczka chytrych Żydów.
Chłopi, głównie właściciele pól wzdłuż drogi, skarżyli się na te kradzieże, i Firma przysłała
dodatkowych żołnierzy do pilnowania. Na ogół "przestępcom" wymierzano karę na miejscu i odsyłano ich z
powrotem do pracy. Kilku "recydywistów" przekazano żandarmerii w Siedlcach i stamtąd już nie wrócili.
Nikt nie miał wątpliwości, jaki los ich spotkał.
Pewnego razu chłopi złapali dwóch młodych chłopców; pochodzących jeden z Warszawy, drugi z
Węgrowa, wyjątkowo daleko, trzy kilometry od drogi, w pobliżu Pogonowa i oddali w ręce nadzorców.
Chłopcy tłumaczyli się, że chcieli wyprosić lub kupić coś do zjedzenia. Wezwano Fingerlego, który uznał
ich winnych ucieczki i usiłowania kradzieży. Pobił ich i odesłał do pracy, mimo że ledwie trzymali się na
nogach. Myśleliśmy, że na tym skończyła się cała historia, ale po powrocie do obozu obu nieboraków
zatrzymano przy bramie.
Późnym wieczorem urządzono apel całego obozu. Przyszli baumajstrowie i oddział uzbrojonych
strażników otoczył plac, na który wszystkie reflektory z wieżyczek skoncentrowały światła. Wasilewski
przemówił po polsku: Ten obóz ma przede wszystkim cele wychowawcze wobec obozowców, jakie
nakreśliła zatrudniająca nas Firma. On, Wasilewski i cały zespół współpracowników wraz z baumajstrami
Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy”
OPAL
Szosa
17. Moniek w obozie
17/3
przeprowadzi je, choćby to miało kosztować wiele ofiar. Zawsze znajdą się elementy, które zechcą
sabotować zarządzenia, ale Firma sobie z tym poradzi.
Sprowadzono obu złapanych chłopców na środek placu tak, żeby byli dobrze widoczni. Przemawiał
Fingerle. Ujął się za Trzecią Rzeszą, którą ci dwaj Żydzi chcieli oszukać. Tym knowaniom żydowskim
trzeba położyć kres i dlatego na przestrogę winowajcy zostaną przykładnie ukarani.
Wymierzono im po 10 uderzeń nahajką. Potem nakazano policjantom związać im drutem kolczastym
ręce i nogi i owinąć całe ciało. "Litościwi" baumajstrowie ocenili jednak, że ofiary związano zbyt ciasno,
więc rozluźniono druty, aby mogli się trochę ruszać. Pozostawiono ich na całą noc na placu, w świetle
reflektora, ostrzegając, żeby nikt nie odważył się podać im wody lub w czymkolwiek ulżyć.
Lichtenfeld posłał Mońka do Wasilewskiego. Może da się coś zrobić? Tamten jednak odmówił. Nie
może zmienić postanowienia kierownictwa Firmy. Gdyby od niego zależało, to po prostu kazałby ich
zastrzelić lub powiesić. Nie byłby się tak znęcał nad nimi.
Całą noc słyszano jęki nieszczęśników. Nad ranem policjanci dali im wodę i uwolnili z pęt. Odzież
mieli w strzępach, a ciało poszarpane od kolców; zaniesiono ich do izby chorych. Zagrzano wodę, obmyto i
przetarto skrwawione ciała rozcieńczonym denaturatem. Lichtenfeld poszedł do Szwarca i załatwił, żeby
tego dnia zostali w obozie. Sanitariusze robili co mogli, żeby im ulżyć. Niektóre rany były głębokie i
wkrótce zaczęły ropieć. Moniek przyniósł z miasta środki opatrunkowe, ale wdało się zakażenie i jeden z
chłopców zmarł po trzech dniach a drugi w dwa dni później. W obozie odnotowano ubytek dwóch Żydów.
Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy”
OPAL