Żwawy emeryt pod dachem świata

Transkrypt

Żwawy emeryt pod dachem świata
Żwawy emeryt pod dachem świata
Utworzono: czwartek, 17 sierpnia 2006
Żwawy emeryt pod dachem świata
W ciągu dziesięciu lat podróżowania po świecie, Mieczysław Bieniek, 52-letni emerytowany górnik
kopalni „Wieczorek”, był już niemal wszędzie. Przemierzył m.in. Papuę Nową Gwineę, Indonezję i
Borneo, był w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, Syrii i Jordanii, przedzierał się przez dżunglę
Wietnamu i Laosu, smakował egzotykę Indii i Tybetu, płynął w górę Nilu, ocierał się o śmierć na
pustyni Sudanu oraz poznawał codzienne życie etiopskich szczepów.
Bieniek jest podróżnikiem, nie turystą. To istotne rozróżnienie. Górniczy emeryt unika kilkugwiazdkowych hoteli i klimatyzowanych
autobusów z gromadami, obwieszonych aparatami i kamerami, wygodnickich. Świat zwykł poznawać, całkowicie zanurzając się w
prawdziwe życie poznawanych krajów i ludzi. Po każdej z takich wypraw zagląda do naszej redakcji z niesamowitymi opowieściami i
kolekcją fascynujących zdjęć.
Tym razem wpadł do nas z relacją z kolejnej podróży „pod dach świata”, czyli do Indii, Tybetu, Kaszmiru i Nepalu. Nie była to jego
pierwsza podróż w Himalaje, rozciągające się pomiędzy Niziną Hindustańską a dolinami Górnego Indusu. Bywał tu już wcześniej. Ta
wyprawa była jednak szczególna. Otóż dotąd poznawał świat samotnie. Tym razem po raz pierwszy w ośmiotygodniowej wyprawie
towarzyszyła mu żona, Iwona. Wspólnie – nie licząc przelotu z Warszawy do New Delhi – przemierzyli przeszło 10 tys. km. Także
wybór letniej pory był nieprzypadkowy. Himalajskie szlaki bywają na ogół dostępne przez dwa-trzy miesiące w roku.
„Maślane oczy”
Panią Iwonę urzekła Shimla, miejscowość, gdzie zwyczajowo spędzają miodowy miesiąc tysiące hinduskich par.
– Shimla jest usytuowana na zboczu gór. Wokół pysznią się Himalaje. Ale warto tam być choćby tylko po to, by zobaczyć te tysiące,
trzymających się za ręce, par nowożeńców, dla ich zakochanych „maślanych oczu”. Dodatkowym kolorytem jest tutejsza „świątynia
małp”. Są to stworzenia oswojone z ludźmi, toteż trzeba pilnować każdego rekwizytu. „Ukradną” ci okulary, podprowadzą wszystko,
co wpadnie im w oko – śmieje się Bieniek.
Im dalej, tym wyżej. Drogę z Shimli do Manalii Bieńkowie przemierzali pociągiem, ustawicznie oswajając się z coraz większymi
wysokościami. – Doskonałym środkiem na tzw. chorobę górską był zabrany z domu paracetamol – żartobliwie zachwala Bieniek.
Ale wycieczka w góry nie była zwykłą sielanką.
– Na naszych oczach spadła w przepaść ciężarówka, wypełniona workami z mąką. Byliśmy zdumieni, ba, zszokowani reakcją
Hindusów. Wydawało się, że śmierć kierowcy i pomocnika jest im zupełnie obojętna. Skwapliwie wzięli się do zbierania rozsypanej
mąki – opowiada.
Dalej wspinali się autobusem na – położoną na wysokości 3940 m n.p.m. – Przełęcz Kelong. Następnie – do jeszcze wyżej (4880 m
n.p.m.) położonego Leh.
– Tamtejsze autobusy kłócą się z naszym wyobrażeniem o tego typu pojazdach. Mają specjalne, szerokie opony i silniki,
przystosowane do pracy w rozrzedzonym powietrzu. No i rozkład jazdy jest dość przypadkowy, liczony nie w godzinach i minutach,
lecz w... dniach - relacjonuje podróżnik.
Ratownik w akcji
Ta podniebna podróż bardziej zapadła mu zresztą w pamięć nie z powodu uroków zespołu klasztornego w Kelong, lecz
dramatycznego incydentu w autobusie.
– W drodze do Leh stracił przytomność młody Amerykanin. Na tej wysokości możesz zapomnieć o radiowym, bądź telefonicznym
wezwaniu jakiejkolwiek pomocy. Przywołałem więc całą swoją wiedzę z czasów, kiedy byłem ratownikiem górniczym, i próbowałem
pomóc człowiekowi. Reanimowałem go przez prawie 2 godziny. Raz „wracał”, to znów „odlatywał”. W końcu dotarliśmy do
wierzchołka przełęczy, gdzie stacjonowało wojsko. Wezwali na pomoc śmigłowiec. Wierzę, że mój „pacjent” przeżył i ma się dobrze –
wspomina Bieniek.
Przełęcz Tanglang – jeszcze wyżej (5328 m n.p.m.).
– Niesamowita sceneria: poprzecinane rwącymi rzekami lodowce i wszechobecne wojsko w granicznym pasie Indii i Pakistanu. Na
naszych oczach, naprawiana akurat droga, „spłynęła” w przepaść. Prawie dobę czekaliśmy, aż wojsko zbudowało prowizoryczny
most. Wpierw przeszli po nim pasażerowie, a za nimi, centymetr po centymetrze, przejechał autobus. Leh wynagrodził trudy podróży
przecudnymi krajobrazami himalajskich lodowców i niesamowitej urody zespołami klasztornymi. W buddyjskiej świątyni w Hemis – jak
głosi tutejsza legenda – miał pobierać nauki Jezus Chrystus. O dziwo, na miejscu spotkaliśmy Jacka Stefańskiego, znanego
krakowskiego chirurga. Jak widać, Polacy są wszędzie –zauważa.
Nuda?
– W Hemis natrafiliśmy na buddyjskie święto. Jego głównymi aktorami byli tutejsi mnisi. Mają ogolone głowy, są przebrani w szaty w
barwach ciemnokrwistej czerwieni ze złotymi szarfami i bogato zdobione maski, wyobrażające rozmaite bóstwa – ciągnie swoją
opowieść.
W Auhi kolejny zespół klasztorny z kilkoma-kilkunastoma osiadłymi w nim mnichami. Przepędzają czas na kontemplacjach. Raz
dziennie – z miskami w ręku – wychodzą na zewnątrz, kwestując na codzienne utrzymanie.
Na tym etapie podróży Bieniek zaczął narzekać na... nudę. – Owszem, wokół zachwycające widoki, ale nic specjalnego się nie działo
– zaczął grymasić, no i wywołał wilka z lasu. Dalsza droga do Sinagar wzmogła pompowanie adrenaliny.
Pół koła nad przepaścią
– Autobus jedzie półką na prawie pionowym zboczu. Jeden w górę, drugi – w dół. Ta „mijanka” odbywa się co dwie doby. Podróż
wygląda tak, że pomocnik kierowcy idzie pieszo i – klepiąc w blachę – sygnalizuje w prawo, w lewo. Zdarzają się odcinki, że koło
trzyma się drogi połową opony. Skutki ewentualnego błędu widać gołym okiem w głębi przepaści z wrakami kilkudziesięciu aut –
relacjonuje.
Kaszmir – najbardziej zapalny region w konflikcie indyjsko-pakistańskim.
– Kotlina kaszmirska jest jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Fantastyczna przyroda, bajkowe krajobrazy, rajskie ogrody,
przecudne jezioro z miastem na pływających łodziach – opisuje jej uroki.
– Na każdym kroku wojsko, wojsko... W nocy słychać wybuchy bomb. Dwa kilometry od Dżammu – inny świat. Złota świątynia w
Amuistar zasługuje na swą nazwę. Lite złoto pokrywa ją na zewnątrz i wewnątrz. Niesamowite wrażenie – opowiada.
Święto Kalamala
Haridwar i kolejne wielkie przeżycie – święto Kalamala.
– W jego trakcie rytualnemu obmyciu w Gangesie poddaje się 6-7 mln Hindusów. W czasie jednego święta – mimo zawieszonych nad
rzeką „ratunkowych” łańcuchów – tonie 300-400 ludzi. Podczas wieczornej modlitwy „pudża”, każdy wypuszcza na wodę lampki
oliwne. Tego nie sposób opisać słowami – przekonuje podróżnik.
Jeszcze bardziej niesamowite wspomnienia Bieńkowie wynieśli z nepalskiego Varanasi.
– Byliśmy świadkami palenia zwłok. W kolejce na stos czekało, na oko licząc, 300-400 nieboszczyków. Pominę drastyczne szczegóły.
Wydawało się, że śmierć drwi tu z życia. Z jednej strony, skwierczące na stosach ciała, a opodal – ludzie popijający kawę i pichcący
sobie codzienny posiłek. Niesamowite zderzenie – opowiada o tym zaskakującym kontraście.
Blaski sparaliżowanego strajkami Nepalu przytłumiła groza niemal wojny domowej. Tę republikę w środku Himalajów Bieńkowie
zapamiętali z 20-godzinnej podróży, zrazu uczepieni drabinki, a potem – na dachu autobusu. Ten podróżny horror wynagrodziło im
zwiedzenie świątyni „żywej bogini” w Kumari.
Jerzy Chromik