Afryka jakiej nie znacie
Transkrypt
Afryka jakiej nie znacie
Afryka jakiej nie znacie Utworzono: czwartek, 24 listopada 2005 Afryka jakiej nie znacie W ciągu ośmiu lat podróżowania przemierzył już m.in. Papuę Nową Gwineę, Indonezję i Borneo, był w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, Syrii i Jordanii, przedzierał się przez dżunglę Wietnamu i Laosu, smakował egzotykę Indii i Tybetu... Po każdej z tych wypraw 52-letni Mieczysław Bieniek, emerytowany górnik kopalni „Wieczorek”, zagląda do naszej redakcji z niesamowitymi opowieściami i kolekcją fascynujących zdjęć. W dwa dni po powrocie, tym razem z Afryki, wpadł do nas znowu z wrażeniami z ośmiu tygodni wędrówki. Afryka jest marzeniem każdego prawdziwego podróżnika. Oczywiście, nie ta ulukrowana, wyzierająca z turystycznych folderów i reklam pięciogwiazdkowych hoteli. Przygodę z tym lądem rozpocząłem na egipskim lotnisku w Hurghadzie. Stamtąd udałem się do Kairu, miasta-molocha z prawie siedmioma milionami mieszkańców i konglomeratem kultur. „Zaliczyłem”, oczywiście, Muzeum Egipskie i piramidy w Gizie, ale prawdziwa przygoda zaczęła się w... ambasadzie Sudanu. Zamierzałem dotrzeć do objętej wojną prowincji Darfur, wstąpić do piekła tlących się od 100 lat konfliktów w tym sułtanacie. Potrzebowałem wizy – wspomina pierwszą przeszkodę. Pokerowy blef Dokument zdobył bezczelnym blefem. – W urzędzie zastałem Amerykanina, koczującego od 3 tygodni w oczekiwaniu na dokument. Pomyślałem: nie jestem wysiadującą jajka kaczką. Wchodzę i odstawiam teatr. Udaję zaskoczenie i radość, poufale klepię urzędnika po plecach i wykrzykuję: „Mohhamad, pamiętasz, jak studiowaliśmy medycynę w Warszawie?!” Blef był iście pokerowy. Kuzyn urzędnika rzeczywiście studiował przed laty w Polsce medycynę. Nazajutrz sudańską wizę miałem nie tylko ja, ale i Amerykanin, któremu przypisałem polskie korzenie – śmieje się Bieniek. – Nie interesowała mnie podróż w konwoju z turystami z Europy. Wyjechałem poza Kair, wsiadłem do lokalnego pociągu. W wagonach z wybitymi oknami tłoczyły się całe rodziny. Po pół godzinie pociąg przypominał wysypisko śmieci. Ale ludzie pogodni, życzliwi, próbują ze mną rozmawiać, częstują tym, co mają – opowiada o kolorycie 18-godzinnej podróży. Następny etap – Luksor W Luksorze Mieczysław Bieniek nie tylko zanurzył się w magię starożytnych Teb. – Zajrzałem też do miejscowej szkoły. Uczyło się w niej 4,5 tys. dzieci, na cztery zmiany, po dwie godziny dziennie. Oprócz tablicy i kredy, zbiór „pomocy dydaktycznych” dopełniały dyscypliny, przypominające arsenał polskich kiboli. Zapytałem dzieci, czy uczą się angielskiego. Po chwili całą szkołę objął wielki tumult: „One, two...” wyliczały – opowiada podróżnik. Wyprawa statkiem w górę Nilu przypominała nieco przeżycia z pociągu. – Łajba była tak obładowana, że o mały włos nie poszła na dno. Nawet szalupy ratunkowe były pełne. Na pokładzie kotłowali się ludzie rozmaitych nacji o każdym odcieniu skóry. Ten śpiewał, ten się modlił, ten grał... Menu: garstka ryżu i podpłomyki. No i sam Nil z kontrastem zielonych palm na brzegu i piaskiem pustyni w tle. Zresztą rozlewiska rzeki są tak rozległe, że często trudno dostrzec brzegi i ma się wrażenie, że człowiek płynie morzem – relacjonuje 30-godzinny rejs. Do modlitwy Z pokładu Bieniek zszedł w Wadi-Hajfa. Sudan pamięta głównie z wszechobecnej służby bezpieczeństwa i podróży przez pustynię, kiedy już, już nachodziły go myśli o... wiatyku. – Sudan, to ustawiczny ciąg zezwoleń, rejestracji i kontroli. Dwukrotnie przesiedziałem po kilka godzin w areszcie. Raz za sfotografowanie... pięknej dziewczyny, drugi raz – krowy. Niefart polegał na tym, że bydlę szło akurat przez most – opowiada. Do Chartumu zmierzał autostopem. Po drodze przeżył jedną z najgorszych nocy w życiu. – Otwarta toyota land cruiser, tubylec za kierownicą, dwójka czarnoskórych pasażerów, ja i Szwed. Mijamy bazaltowe góry, ułożone z potężnych czarnych bloków, wjeżdżamy w pustynię. Raptem auto kilkakrotnie strzela, prycha i... staje. Tubylcy coś kombinują, wreszcie kopią w bak – głucho. Kierowca zniknął, jeden z pasażerów wziął kanister i poszedł. Noc. W ciemnościach widać połyskujące oczy drapieżników. Ranek, południe... Skwar, ani kropli wody, spieczone, spękane wargi, nad głowami krążą sępy. Szwed płacze. Pod wieczór plamka na horyzoncie. Jest paliwo. Znajduje się kierowca. Egoistycznie przeczekał w cieniu bazaltowego głazu – Bieniek wspomina jedno z mocniejszych przeżyć. W Chartumie znów uciekł się do fortelu. – Postanowiłem zobaczyć grób Mahdiego, przywódcy powstania sudańskiego z 1881 r. przeciwko brytyjskim kolonistom. Ściągam buty, wchodzę i natychmiast wpada za mną „gostek”, pilnujący, by niewierni nie profanowali świętego miejsca. Uwierzył, że jestem muzułmaninem z Bośni i Hercegowiny – podkpiwa z naiwności strażnika. Po muzułmańskiej wstrzemięźliwości Etiopia zrazu zaskoczyła Bieńka obfitością piwa i ciągnącymi się kilometrami hotelikami. – „Urodą” przypominały dawne śląskie chlewiki. Dziupla za dziuplą, zamykane na skobel. Brakuje wody. Do jedzenia – prażona na blasze pszenica. Natomiast w każdym takim „apartamencie” zastajesz obfitość... prezerwatyw z nadrukiem Czerwonego Krzyża. Trudno się było nie połapać w prawdziwym przeznaczeniu „hotelików”. Dziewczyny przepiękne, niemal każda mogłaby zostać modelką i znaleźć się na wybiegu. Ale nie były nachalne – śmieje się Bieniek. Szatańskie szaleństwo W Etiopii podróżnik z Katowic przemierzył m.in. Góry Simona. – Fantastyczne krajobrazy, nie da się opowiedzieć – odsyła do zdjęć. Jednak najbardziej zapadły mu w głowę egzorcyzmy w jednej z miejscowości. – Pomiędzy czterema kamiennymi kręgami została rozsypana gruba warstwa kurzu. Tarzało się w nim około 20 opętanych przez szatana kobiet. Krzyczały, syczały... Egzorcyści polewali je wodą, która – po brutalniejszych zabiegach – mieszała się z krwią. Takiego szaleństwa nigdy jeszcze nie widziałem. Gdy robiłem zdjęcia – trzęsły mi się ręce. Wszystko trwało około godziny. Scena uspokajała się, szatan został wypędzony – opowiada o szokującej ceremonii. Kilka tygodni Bieniek spędził wśród tubylców z etiopskich szczepów Bani, Hamer i Mursi. Wraz z nimi pchał sochę zaprzężoną w krowy, wraz z nimi uczestniczył w wieczornych tańcach, wraz z nimi karmił się rarytasem gospodarzy – kompozycją krowiego mleka i krwi. W Dżibutti fraternizował się z Polakami, służącymi w Legii Cudzoziemskiej. W Erytrei – szlakiem transportu soli i kontrabandy – przemierzał największą depresję świata. Nie dotarł – jak planował – do Kenii. Zatrzymała go wielotysięczna fala uchodźców na granicy. – Przygnębiający widok – ubolewa nad ich losem. Jerzy Chromik