Mietek Bieniek - we krwi i... keczupie

Transkrypt

Mietek Bieniek - we krwi i... keczupie
Mietek Bieniek - we krwi i... keczupie
Utworzono: czwartek, 09 sierpnia 2012
Droga do Tbilisi. Uderzenie z tyłu, salto w powietrzu i upadek na kamienisty grunt. Resztkami świadomości rejestruje czyjeś
„izwinitie”, po czym trzask zamykanych drzwi i warkot silnika oddalającego się samochodu. Po ocknięciu z odurzenia odruchowo
sięga do jedynego sprawnego oka. Ciemność. Między palcami spływa jakaś ciecz. Siada i szlocha.
W maju u Mieczysława Bieńka przypomniała o sobie pylica, spadek po pracy w kopalni Wieczorek. Miesiąc w katowickim szpitalu,
otumaniające leki. – Pomyślałem, że lepiej umrzeć w drodze niż w łóżku. Podziękowałem lekarzom za podreperowanie zdrowia i
opiekę, wyszedłem i wsiadłem na rower. Kaszel wciąż dokuczał, z początku miałem kłopoty z przejechaniem 10 kilometrów. Ale już
nad Morzem Czarnym, pewnie za sprawą tamtejszego powietrza, zapomniałem o kłopotach zdrowotnych – uśmiecha się Bieniek.
Kurację zaordynował sobie zresztą prawdziwie „morderczą”: albo Pamir z dotarciem na pogranicze Chin i Afganistanu, albo –
wybór zależał od tego, na ile przewlekłe okażą się zabiegi o rosyjską wizę – do Władywostoku. Rower na taką marszrutę – Mietek
prosi, aby koniecznie o tym napomknąć – dostał z gliwickiej firmy Velo. Dramaturgia czteromiesięcznej wyprawy i tak zweryfikowała
potem pierwotne plany.
Z błogosławieństwem nazaretanek
Ostatnim przystankiem w Polsce był klasztor nazaretanek w Komańczy, kiedyś miejsce odosobnienia prymasa Stefana
Wyszyńskiego. Siostrzyczki przenocowały podróżnika, nakarmiły i – obruszając się na pytanie o zapłatę – pobłogosławiły na drogę.
Bieniek z żalem opuszczał zresztą Bieszczady, bo – jak przekonuje – są jednakowo przepiękne i od polskiej, i od słowackiej strony.
O Ukrainę ledwie zahaczył. Akurat sypnęło grzybami i wzdłuż drogi stał cały tłumek z koszykami, choć nie brakowało także innych
ofert...
Przez Węgry nie mógł już tak po prostu przemknąć. No bo jakże się nie zatrzymać, kiedy przy drodze wymachuje do niego – trzeba
trafu – górnik, z którym wspólnie pracowali przed laty w tutejszej kopalni.
Do Bułgarii wjeżdżał z obrazem tego kraju sprzed 30 lat, kiedy jeździło się tam rodzinnie, z kopalni, po słońce. Kręci nosem na
obecny kontrast. Przynajmniej w jej środkowej części, którędy jechał.
– Wieś za wsią. Wyludnione domy. Gdzieniegdzie w środku meble, nawet pierzyny, ale nigdzie żywej duszy. Restaurator, który
dorobił się pracą w Irlandii, musiał zwinąć interes, bo – jak narzekał – od pięciu lat coraz rzadziej ktoś do niego zaglądał. Zdarzają
się sytuacje szokujące. Na ławeczce przed domem siedzi staruszka. Chcesz zagadnąć o drogę i okazuje się, że babcia... nie żyje.
Z młodych, kto żyw, ruszył szukać lepszego życia do Europy. Niemile zaskoczył mnie też Sezopol, z postawionymi tuż przy plaży
nowymi hotelami i pensjonatami. Żal mi się zrobiło dawnego ducha tego kurortu, z bajecznymi uliczkami, sprzedawcą dźwiganego
przez osiołka wina i polskim akcentem przy plaży w postaci handlujących krzyżykami z Częstochowy niewiast – rozkłada ręce.
Wielką próbę płuc przeszedł w górach Turcji. Bywało – przyznaje – że płakał. Ale zdarzały się też groźniejsze epizody.
– Rozkładam namiot na górskim pustkowiu, obgryzam połówkę podarowanego mi przez życzliwego wieśniaka kurczaka, wyrzucam
kości, śpię. Budzi mnie dziwny chrzęst. Rozsuwam zamek. Widzę błyszczące ślepia i obnażone kły. Wilki. Pół godziny walczyłem z
nimi płomieniem z gazowej maszynki. Od miejscowych dowiedziałem się nazajutrz, że i tak miałem szczęście, bo w górach są też
niedźwiedzie – relacjonuje.
Bajeczny Kaukaz
Opowieść z Armenii zamyka w jednym słowie „perła”. Po niej Gruzja. Namiot nieopodal jednego z domów rozbił tylko na niespełna
godzinę, czyli do nadejścia gospodarza. Ten, nie dopuszczając sprzeciwu, zabrał podróżnika z Polski do domu.
– Te sery, te wyjęte z ziołowych marynat z kozim mlekiem mięsa, te szaszłyki, wina... Delikatesy – Mietek jeszcze teraz czuje na
podniebieniu tę gruzińską gościnność i czaczę. Doświadczał jej zresztą nieraz.
– Droga stromo pnie się w górę. Pcham rower, zatrzymuje się dżip, elegancki kierowca gestem zaprasza do środka. Trochę
niehonorowo przesiadać się z roweru do auta, ale jestem tak zmordowany, że korzystam z uprzejmości. Wjeżdżamy na górę,
dziękuję, aż tu słyszę głośne „Miieeciu!”. Oczom nie wierzę. Zza kamery wykrzykuje Oleg Pantafiłow, twarz gruzińskiej telewizji.
Poznaliśmy się w Warszawie. Pyta „Wiesz, kto cię przywiózł?”. Przecząco kręcę głową. „Nasz minister sportu” – on na to – śmieje
się Bieniek.
Do śmiechu nie było mu w drodze do Tbilisi. To wtedy został najechany przez auto.
– Kierowca uciekł, do szpitala przywiozła mnie policja. Lekarka ceruje mi głowę, plecy i nieco niżej też. Po podniesieniu oddartej
skóry i przemyciu jedynego zdrowego oka – pojawia się światło. Histerycznie krzyczę. Faszerują mnie środkami na uspokojenie,
krępują do łóżka. Daremnie próbuję tłumaczyć, że krzyczę z radości. Oko całe – mówi o rozpierającym go szczęściu.
Z pocerowanym tyłkiem
To, że opuścił szpital z 10 dolarami, już się nie liczyło.
– Uciekłem po trzech dniach. Obolały, z pękającymi na tyłku szwami, zakrwawioną bielizną. Pcham się w górę, do Mestii, do
zespołu średniowiecznych warowni i baszt z listy UNESCO. I dalej, do Uszguli, z cerkiewnym kompleksem na wysokości 2170
metrów. Magiczne bezdroża, majestatyczne góry, zapierające dech w piersiach widoki... I oklaski grupki Polaków, kiedy widzą mnie
na tym rowerze – opisuje piękno Gruzji.
Kolejną przygodę z dżipem wspomina już z rozbawieniem, choć wcale nie było śmiesznie.
– Wypłukany z pieniędzy, mam w plecaku trzy bochenki chleba i flaszkę keczupu. Rozbijam namiot przy drodze, bo po jednej i
drugiej stronie przepaść. Noc. Warkot motoru i płachta na głowie. Wydrapuję się, patrzę. Centymetry i byłby mnie rozmazał. Świta.
Przyjeżdżają ratownicy górscy. „Gdzie ranny, gdzie ranny?!” – wykrzykują. Wyjaśniam, że poza mną nikogo tu nie ma. Oni na to, że
zostali wezwani do rannego w kałuży krwi. Pokazuję im więc rozgniecioną kołem butelkę po keczupie – podkpiwa.
W końcu jednak pasuje. Kierowcy polskich TIR-ów fundują mu bilet na prom do Odessy. W drodze do domu zahacza jeszcze o
Naddniestrze. Cztery miesiące w drodze, 7500 przejechanych kilometrów, w podróżniczym dzienniku do przemierzonych dotąd
krajów dopisuje pozycję 104.
Jerzy Chromik