Walczymy dalej
Transkrypt
Walczymy dalej
n Jeden z najprzyjemniejszych momentów po ciężkim dniu regat – powrót w główki spokojnego portu nie mają ponad 2 m. A echosonda pokazuje pod dnem 6 – 7 m głębokości, wiatromierz 18 – 20 w. Im jesteśmy bliżej, już mniej niż pół mili, tym bardziej czuję, jak broda mi siwieje... Najbardziej się boję, że spinaker się zakręci, bo wtedy czasu na jego sprzątniecie może być za mało. Druga obawa, że nagle tuż przed dziobem zobaczę falochron... Gdy GPS pokazuje już odległość w stopach, zrzucamy spinaker. Po chwili słychać w UKF-ce wywołanie. Okazuje się, że to sędziowie (Irina i Antanas) nas widzą, że idziemy dobrze i za chwilę miniemy linię mety. Co za ulga! W końcu wchodzimy do awanportu, a ja pod pokładem oglądam mapę. Mimo że „nówka nieśmigana”, to i tak niezupełnie zgadza się z rzeczywistością. Znów stres, bo nigdy nie byłem w Liepai. Przezornie zmieniamy więc genuę na dużego foka, bo wejście w kanał jest ostro na wiatr, bardzo wąskie i w dodatku z mieliznami po bokach. Na szczęście udaje się przejść do szerszego miejsca bez halsowania. Teraz to już z górki, choć kanał jest długi. Cumujmy przy pomoście mariny o godzinie 1.30. Zaczyna się robić jaśniej, jakby na złość. Przepłynęliśmy ponad 60 mil w ciągu 9 godzin, co daje naprawdę niezłą średnią. Walczymy dalej Do kolejnego dnia regat wstajemy po trzech godzinach snu. Jest cholernie zimno, ale słonecznie. Wieje. Tylko dość słabo w kanale, przez który musimy się przehalsować. Wpadamy na start idealnie z sygnałem, nie ma czasu ani na przymierzenie się, ani na zmianę foka na coś większego. To tak zwany krótki wyścig. Trasa w kształcie trapezu, prawoskrętna. Wyścig jest naprawdę krótki, ma „tylko” 9 mil. Jeden, bo będą trzy. Start na wiatr, spinaker, przebrasowanie, halsówka na metę. Taki jest schemat każdego wyścigu. Tylko wiatr powoli słabnie. W pierwszym wyścigu wiało około 18 w, a pod koniec trzeciego już tylko 12. Na pierwszy wyścig w zasadzie się spóźniliśmy, w drugim pod koniec ścichło (wiem, wiem, stara śpiewka,), a w trzecim byliśmy już bardzo zmęczeni. Tak po prostu. Ja w każdym razie nie umiałem sobie w pamięci odjąć kątów, żeby wyliczyć, jaki będzie wiatr po boi. Ale żeglowało się miło, zwłaszcza gdy się nauczyłem, jak pływać ostro na wiatr przy dużej bocznej fali, która po prostu przestawia jacht i gwałtownie zmienia wiatr pozorny. Poza tym między wyścigami było bardzo mało czasu, dosłownie kilka minut jak dla nas. Dla innych też chyba nie za dużo. A w efekcie naszych wysiłków trzy razy czwarte miejsce, za cały dzień/etap też czwarte i awans na szóstą pozycję. Szeroki uśmiech na twarzy sędziego, gdy mówię, że szkoda, że każdy wyścig nie był osobnym etapem... Trochę by to nam poprawiło pozycję. Po południu oddajemy się naszemu tradycyjnemu zajęciu uprawianemu w wolnych chwilach, czyli poszukiwaniu pizzerii. Po prysznicu i obejrzeniu wyników energii trochę nam jakby przybyło. Kolejny dzień jest wolny. Inne jachty wożą oficjeli i dziennikarzy na pokazowych regatach. My z racji małości i braku silnika jesteśmy z tego zwolnieni. Można spać, można zwiedzać miasto albo plażę, można się suszyć (o tak!), można szukać pizzerii. Można też rozmawiać z litewskim wielbicielem difurów, Saurasem. Wspólne oglądanie „Pallasa” i jego zakamarków zaowocowało zaproszeniem na regaty do Nidy na Zalewie Kurońskim. We wrześniu... Kolejny dzień, środa. Nauczeni doświadczeniem wychodzimy tym razem na holu, oszczędzając czas na halsówce. Start wcześnie, bo już o 10. Wiatr – 18 w z zachodu. Żeby nie było nam za dobrze, etap do Pavilosty organizatorzy wydłużają o krótki, 9-milowy, trapezik, czyli dodają nam jeden wczorajszy 83